10

Opadła mi szczęka. – Eee… ojcze D? – wydusiłam po chwili. – Bez obrazy, ale czy wziął ksiądz za dużo środków przeciwbólowych, czy co? Przykro mi, że akurat na mnie padło, żeby księdzu to powiedzieć, ale czegoś takiego jak wampiry nie ma.

Ojciec Dominik wydawał się bliższy niż kiedykolwiek rozdarciu paczki papierosów i włożenia jednego do ust. Cudem się powstrzymał.

– Skąd możesz wiedzieć?

– Skąd mogę wiedzieć co? Że nie ma czegoś takiego jak wampiry? Hm, to dokładnie tak samo jak z króliczkiem wielkanocnym albo Królewną Śnieżką.

Ojciec Dominik na to:

– Ach, ale ludzie mówią w ten sposób o duchach. A ty i ja wiemy, że to nieprawda.

– Owszem – zgodziłam się, ale duchy widziałam. Natomiast w życiu nie widziałam wampira. A mnóstwo czasu spędzam na cmentarzach.

Ojciec Dominik nie ustępował:

– Cóż, to rzecz oczywista, ale żyję znaczenie dłużej od ciebie i jakkolwiek osobiście nigdy nie spotkałem wampira, to jednak byłbym przynajmniej skłonny dopuścić możliwość istnienia tego rodzaju istoty.

– Zgoda, w porządku, ojcze Dominiku. Postawmy wszystko na jedną kartę i uznajmy, że facet jest wampirem. Rudy Beaumont to bardzo znana osoba. Gdyby włóczył się po nocy, gryząc ludzi w szyję, to ktoś chyba zwróciłby na to uwagę, prawda?

– Nie, o ile ma, jak sama powiedziałaś, podwładnych, którzy go chronią.

Tego już było za wiele.

– Dobrze, jak dla mnie, za dużo w tym Stephena Kinga. Muszę wrócić do klasy albo pan Walden pomyśli, że samowolnie opuściłam szkołę. Jeśli później dostanę od księdza karteczkę, że muszę temu człowiekowi przebić serce drewnianym kołkiem, kości zostaną rzucone. Tad Beaumont z pewnością nie zaprosi mnie na bal, jeśli zabiję jego tatę. Ojciec Dominik odłożył papierosy na bok.

– To – oznajmił – wymaga pewnych poszukiwań… Zostawiłam ojca Dominika w momencie, gdy zajął się tym, co lubił najbardziej, a mianowicie surfowaniem po Internecie. Administracja Akademii Misyjnej dopiero niedawno dostała komputery, a nikt tutaj tak naprawdę nie umie się nimi dobrze posługiwać. Zwłaszcza ojciec Dominik nie ma pojęcia, jak działa mysz i bez przerwy przegania ją z jednego końca biurka na drugi, bez względu na to, ile razy mu powtarzam, że powinien ją trzymać na podkładce. To byłoby zabawne, gdyby nie było takie denerwujące.

Wędrując korytarzem, postanowiłam, że zaangażuję do tej pracy Cee Cee. Po sieci poruszała się znacznie lepiej niż ojciec Dominik.

Zbliżając się do klasy pana Waldena – która w zeszłym tygodniu doznała poważnych szkód na skutek, jak sądzono, niezwykłego w tym miejscu i czasie trzęsienia ziemi, a tak naprawdę niezbyt udanego egzorcyzmu – zauważyłam małego chłopca stojącego przy kupie gruzu, który był kiedyś dekoracyjnym łukiem.

Widok małych dzieci na korytarzach Akademii Misyjnej nie jest czymś nadzwyczajnym, ponieważ szkoła zapewniała cykl kształcenia od przedszkola do dwunastej klasy. Niezwykle w tym chłopcu było to, że trochę świecił.

Ponadto robotnicy budowlani, którzy uwijali się wokół, starając się zrekonstruować zadaszenie, od czasu do czasu przez niego przechodzili.

Spojrzał na mnie, kiedy podeszłam bliżej, jakby właśnie na mnie czekał. W gruncie rzeczy, tak właśnie było.

– Cześć – powiedział.

– Cześć. – Radio grało bardzo głośno, nikt więc nie zwrócił uwagi na dziwną dziewczynę, która zatrzymała się nagle, gadając sama do siebie.

– Jesteś mediatorką? – zapytał chłopiec.

– Owszem. Jestem jedną z nich.

– To dobrze. Mam problem.

Przyjrzałam mu się. Nie mógł mieć więcej niż jakieś dziewięć czy dziesięć lat. Przypomniałam sobie, że niedawno, w porze lunchu, dzwony misji odezwały się dziewięć razy, a Cee Cee wyjaśniła, że to w związku ze śmiercią chłopca z trzeciej klasy, który zmarł po długiej walce z rakiem. Nie można było się tego domyślić, sądząc po wyglądzie – zmarli, których spotykam, nigdy nie zdradzają oznak choroby czy innej przyczyny, na skutek której odeszli; przybierają taką postać jak przed wypadkiem czy chorobą. Ten chłopiec jednak wydawał się dotknięty zaawansowaną białaczką. Cee Cee, zdaje się, wspomniała, że miał na imię Timothy.

– Ty jesteś Timothy – powiedziałam.

– Tim – sprostował, krzywiąc się.

– Przepraszam. Co mogę dla ciebie zrobić?

– Chodzi o mojego kota. Skinęłam głową.

– Oczywiście. Co jest z twoim kotem?

– Moja mama go nie chce. – Jak na zmarłego dzieciaka, był Zadziwiająco bezpośredni. – Kiedy go widzi, przypomina sobie o mnie i płacze.

– Rozumiem. Czy chcesz, żebym znalazła mu inny dom?

– Właśnie o tym myślałem – potwierdził Timothy. Ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, było szukanie domu dla jakiegoś parszywego kocura, ale uśmiechnęłam się radośnie, zapewniając:

– Nie ma sprawy.

– Świetnie – ucieszył się Timothy. – Jest tylko jedna trudność…

Dlatego właśnie tego samego dnia po szkole znalazłam się na polu za centrum handlowym Dolina Carmelu, wołając:

– Tutaj, koteczku, kici, kici!

Adam, którego pomoc, i samochód, udało mi się pozyskać, rozgarniał wysoką żółtą trawę, ponieważ ja sama nie mogłam wchodzić w kontakt z żadną roślinnością ze względu na pokryte wysypką dłonie. W pewnej chwili wyprostował się, podniósł dłoń, ocierając pot z czoła – słońce paliło mocno, budząc we mnie tęsknotę za plażą z chłodnym wiatrem od oceanu oraz, co istotniejsze, z superprzystojnymi ratownikami – i powiedział:

– Rozumiem, że to ważne, żebyśmy znaleźli kota tego zmarłego chłopca. Dlaczego jednak szukamy go w polu? Czy nie byłoby rozsądniej poszukać go w domu tego chłopca?

– Nie – oznajmiłam. – Ojciec Tima nie mógł znieść, że jego żona płacze na widok kota, więc wsadził go do samochodu i wyrzucił tutaj.

– Ładnie z jego strony – stwierdził Adam. – Prawdziwy miłośnik zwierząt. Pewnie sprawiłoby mu za dużo kłopotu, gdyby zabrał zwierzaka do schroniska, skąd ktoś mógłby go sobie wziąć do domu.

– Widocznie, nie jest takie oczywiste, że ktoś miałby ochotę go adoptować. – Odchrząknęłam. – Spróbujmy wołać go po imieniu. Może wtedy przyjdzie.

– Dobrze. – Adam podciągnął swoje drelichy. – Jak się nazywa?

– Hm – mruknęłam. – Szatan.

– Szatan. – Adam wydawał się wniebowzięty. – Kot o imieniu Szatan. Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę. Chodź, Szatan. Tutaj, Szatanku, Szataneczku…

– Hej, wy tam. – Cee Cee szła w naszą stronę, wymachując laptopem.

Zapewniłam sobie pomoc Cee Cee, podobnie jak Adama, tylko że w innym przedsięwzięciu. Odkryłam, że wszyscy moi nowi znajomi i przyjaciele odznaczają się różnymi zdolnościami i umiejętnościami. Mocną stroną Adama było posiadanie samochodu, za to Cee Cee nie miała sobie równych, jeśli chodzi o szperanie w Internecie… Co więcej, naprawdę sprawiało jej to przyjemność. Poprosiłam, żeby znalazła możliwie najwięcej na temat Thaddeusa Beaumonta seniora. Chętnie wywiązała się z tego zadania. Siedziała w samochodzie, surfując po sieci dzięki modemowi, który dostała na urodziny – czy wspomniałam już, że wszyscy w Carmelu, poza mną, to bogacze? – podczas gdy ja z Adamem szukałam kota.

– Hej – zawołała Cee Cee. – Mam tego mnóstwo. – Przyglądała się czemuś, co właśnie ściągnęła. – Szukałam czegoś o Thaddeusie Beaumoncie przez wyszukiwarkę i znalazłam wiele wskazówek. Thaddeus Beaumont jest wymieniony wiele razy jako dyrektor generalny, partner albo inwestor w ponad trzydziestu przedsięwzięciach budowlanych. Większość z nich ma charakter komercyjny, jak multikina, domy handlowe albo kompleksy sportowo – rekreacyjne.

– Co to znaczy? – zapytał Adam.

– To znaczy, że jeśli zsumuje się hektary będące w posiadaniu firm, w których Thaddeus Beaumont jest albo inwestorem, albo partnerem, to okazuje się, że jest on największym posiadaczem ziemi w północnej Kalifornii.

– Ho, ho – mruknęłam. Myślałam o balu na zakończenie roku. Założę się, że facet, który ma tyle ziemi, może sobie pozwolić na wynajęcie dla syna limuzyny na wieczór. Głupie, wiem, ale zawsze miałam ochotę przejechać się czymś takim.

– Ale on tak naprawdę nie jest właścicielem całej tej ziemi – zauważył Adam. – Firmy są właścicielami.

– Dokładnie – przytaknęła Cee Cee.

– A dokładnie, co masz na myśli, mówiąc „dokładnie”?

– Tylko tyle, że to by mogło wyjaśnić, dlaczego nie postawiono go przed sądem pod zarzutem morderstwa.

– Morderstwa? – Nagle bal zupełnie wywietrzał mi z głowy. – Jakiego morderstwa?

– Morderstwa? – Cee Cee obróciła laptop, tak żebyśmy mogli popatrzyć na ekran. – Mówimy o licznych morderstwach. Chociaż, technicznie, ich ofiary uznano za zaginione.

– O czym ty mówisz?

– Cóż, kiedy sporządziłam listę wszystkich firm, z którymi jest związany Thaddeus Beaumont, wprowadziłam nazwę każdej z nich do wyszukiwarki i znalazłam parę niepokojących rzeczy. Popatrzcie. – Cee Cee wywołała mapę Doliny Carmelu. Zaznaczyła kolejno obszary, o których wspominała. – Widzicie tę posiadłość, tutaj? Hotel i uzdrowisko. Widzicie, jak blisko wody są położone? To była strefa nieprzeznaczona pod zabudowę. Zbyt silna erozja. Ale RedCo * – tak się nazywa korporacja, która kupiła tę ziemię, RedCo, Rudy, rozumiecie? – miała jakieś dojście w radzie miejskiej i uzyskała pozwolenie tak czy inaczej. Pewien obrońca środowiska ostrzegł RedCo, że budynki wzniesione w tym miejscu będą nie tylko niebezpiecznie niestabilne, ale zagrożą populacji fok żyjących na plaży poniżej. Spójrzcie.

Cee Cee przesunęła palec na klawiaturze. W sekundę później na ekranie pojawiło się zdjęcie mężczyzny o wyglądzie oryginała, z kozią bródką, obok tekstu, który wydawał się artykułem z gazety.

– Obrońca środowiska, który robił tyle zamieszania z powodu fok, zniknął cztery lata temu i nikt go od tamtej pory nie widział.

Zmrużyłam oczy, wpatrując się w ekran. W silnym słońcu ciężko było coś zobaczyć.

– Jak to, zniknął? – zapytałam. – Tak, jakby umarł?

– Być może. Nikt nic nie wie. Jeśli został zabity, ciała nie znaleziono – powiedziała Cee Cee. – Ale spójrzcie na to. – Jej palce zastukały w klawisze. – Inne przedsięwzięcie, dom towarowy, zagrażało środowisku rzadkiego gatunku myszy, które żyją tylko w tym rejonie. Ta pani, tutaj… – Na ekranie pojawiła się inna fotografia. – Próbowała powstrzymać budowę i uratować myszy. Puff – też zniknęła.

– Zniknęła – powtórzyłam. – Po prostu zniknęła?

– Po prostu zniknęła. Problem z głowy dla Mount Beau. Tak się nazywał sponsor tego projektu. Mount Beau. Beaumont. Rozumiecie?

– Rozumiemy – odparł Adam. – Jeśli jednak ci wszyscy obrońcy środowiska związani z firmami Rudego Beaumonta znikają, to jak to się stało, że nikt się temu bliżej nie przyjrzał?

– No, choćby z jednego powodu – powiedziała Cee Cee. – Beaumont Industries w poważnym stopniu wspomogły finansowo kampanię wyborczą obecnego gubernatora. Udzieliły również znaczącego wsparcia człowiekowi, którego wybrano na szeryfa.

– Zmowa? – Skrzywił się Adam. – Daj spokój.

– Myślisz, że ktoś coś podejrzewa? Ci ludzie nie są uznani za nieżyjących, pamiętaj o tym. Tylko za zaginionych. Z tego, co wiem, obrońców środowiska uznaje się za gatunek wędrowny, więc kto wie czy nie wynieśli się gdzieś, w rejon jakiegoś jeszcze większego zagrożenia? Wszyscy, z wyjątkiem tej tutaj. – Cee Cee nacisnęła kolejny klawisz i na ekranie ukazała się trzecia fotografia. – Ta pani nie należała do żadnej szurniętej grupy pod tytułem „ratujmy foki”. Była właścicielką kawałka ziemi, na które Beaumont Industries miały oko. Chcieli rozbudować swoje multikina. Tylko ona nie chciała sprzedać działki.

– Nie mów – sapnęłam. – Zniknęła?

– Jasne, że tak. A siedem lat później, po siedmiu latach można według prawa uznać osobę zaginioną za nieżyjącą, Beaumont Industries wystąpiły z ofertą pod adresem jej dzieci, które przyjęły ją z ochotą.

– Dranie – mruknęłam, myśląc o dzieciach owej pani. Pochyliłam się, żeby lepiej przyjrzeć się zdjęciu.

Doznałam lekkiego wstrząsu: patrzyłam na zdjęcie ducha, który wpadał ostatnio do mnie na czarujące towarzyskie pogawędki.

No dobrze, może nie wyglądała dokładnie tak samo. Była blada, chuda i tak samo uczesana. Podobieństwo było jednak na tyle wyraźne, że wykrzyknęłam, wskazując zdjęcie palcem:

– To ona!

To było, oczywiście, najgorsze, co mogłam zrobić. Oboje, Cee Cee i Adam, spojrzeli na mnie zdziwieni.

– Jaka ona? – zapytał Adam. A Cee Cee stwierdziła:

– Suze, nie możesz znać tej kobiety. Zniknęła przeszło siedem lat temu, a ty przeprowadziłaś się tutaj w zeszłym miesiącu.

Ale ze mnie kretynka.

Nie mogłam nawet wymyślić dobrej wymówki. Powtórzyłam tę, którą wydukałam przed ojcem Tada:

– Och… eee… miałam taki sen, i ona w nim była. Co się ze mną dzieje?

Nie wyjaśniłam naturalnie Cee Cee, dlaczego chciałabym, żeby znalazła coś na temat Rudego Beaumonta, podobnie jak nie powiedziałam Adamowi, skąd tyle wiem o kocie małego Tima Maherna. Wspomniałam tylko, że pan Beaumont powiedział coś dziwnego podczas krótkiej rozmowy ze mną poprzedniego wieczoru. Oraz że ojciec Dominik wysłał mnie na poszukiwanie kota, ponieważ tata Tima wyznał rzekomo podczas cotygodniowej spowiedzi, że go porzucił w tym właśnie miejscu, choć ojciec Dominik, związany tajemnicą spowiedzi, nie mógł mi tego powiedzieć. Ja tylko, jak zapewniłam Adama, snułam przypuszczenia…

– Sen? – powtórzył Adam. – O kobiecie, która nie żyje od siedmiu lat? Dziwne.

– To pewnie nie była ona – powiedziałam szybko, wycofując się rozpaczliwie z pułapki. – Z pewnością nie ona. Kobieta, która mi się przyśniła, była dużo… wyższa. – Jakbym była w stanie wywnioskować coś na temat wzrostu kobiety, której zdjęcie ktoś umieścił w Internecie.

– Wiesz, Cee Cee ma ciotkę – podsunął Adam – która ciągle ma sny o zmarłych. Twierdzi, że ją nawiedzają.

Rzuciłam Cee Cee zaciekawione spojrzenie. Czyżbyśmy mieli do czynienia z kolejnym mediatorem? Czyżby na półwyspie nastąpił jakiś wysyp mediatorów? Carmel, z tego, co mi wiadomo, cieszy się popularnością wśród osób starszych, ale bez przesady.

– Ona wcale nie śni o zmarłych – sprostowała Cee Cee i nie wydaje mi się, żeby obrzydzenie w jej głosie było dziełem mojej wyobraźni. – Ciocia Pru wzywa duchy zmarłych i przekazuje, co mówią. Za drobną opłatą.

– Ciocia Pru? – uśmiechnęłam się. – Ojej, Cee Cee, nie wiedziałam, że masz medium w rodzinie.

– Ona nie jest żadnym medium – podkreśliła Cee Cee z jeszcze większym obrzydzeniem. – To stara dziwaczka.

Wstydzę się, że jestem jej krewną. Rozmawiać z umarłymi! Coś takiego!

– Nie krępuj się, Cee Cee – zachęcałam. – Powiedz nam, co czujesz.

– Cóż… – bąknęła Cee Cee. – Przepraszam. Ale…

– Hej – przerwał jej Adam wesoło – może ciocia Pru będzie w stanie pomóc nam stwierdzić – pochylił się nad komputerem, żeby lepiej przyjrzeć się zdjęciu zmarłej kobiety – dlaczego pani Deirdre Fiske nawiedza Suze we śnie.

Przerażona, zatrzasnęłam klapę laptopa.

– Nie, dziękuję – rzuciłam szybko.

Cee Cee, ponownie otwierając komputer, powiedziała zirytowana:

– Nikt, poza mną, nie bawi się elektronicznymi zabawkami, Simon.

– Ojej, daj spokój – powiedział Adam. – To będzie zabawne. Suze nigdy nie widziała Pru. Będzie miała niezłą frajdę. Ona jest niesamowita.

Cee Cee mruknęła:

– Owszem, wiadomo, jak zabawni są chorzy umysłowo. Mając nadzieję wrócić do najbardziej interesującego mnie tematu, powiedziałam:

– Hm, może kiedy indziej. Udało ci się, Cee Cee, wygrzebać coś jeszcze o panu Beaumoncie?

– To znaczy, coś jeszcze poza faktem, że prawdopodobnie zabija każdego, kto staje mu na drodze do zgarnięcia fortuny przez niszczenie lasów i plaż? – Cee Cee, w przeciwdeszczowym kapeluszu khaki – dla ochrony wrażliwej skóry przed słońcem – i okularach przeciwsłonecznych z fioletowymi szkłami, spojrzała na mnie z przyganą. – Nie jesteś jeszcze usatysfakcjonowana. Simon? Czy nie znaleźliśmy dość kompromitujących szczegółów na temat najbliższej rodziny wybrańca twego serca?

– Owszem – wtrącił Adam. – To musi podnosić na duchu, usłyszeć, że poprzedniego wieczoru zadałaś się z chłopakiem, który pochodzi z takiej miłej statecznej rodziny, Suze.

– Hej – krzyknęłam z oburzeniem, którego bynajmniej nie czułam – nie ma dowodu, że ojciec Tada ponosi odpowiedzialność za zniknięcie tych ekologów. Poza tym byliśmy na kawie, jasne? Nie „zadaliśmy się” ze sobą.

Cee Cee zamrugała.

– Wyszliście gdzieś razem. Tylko tyle Adam miał na myśli.

– Och… – Tam, skąd pochodzę „zadać się” z kimś oznacza kompletnie co innego. – Przepraszam. Ja…

W tym momencie Adam wykrzyknął:

– Szatan!

Obróciłam się gwałtownie w kierunku, jaki wskazywał palcem. W suchej trawie pod krzakiem siedział największy, najbrzydszy kot, jakiego w życiu widziałam. Był tak samo żółty jak trawa, więc pewnie dlatego dotąd go nie zauważyliśmy. Miał futro w pomarańczowe pasy, jedno naderwane ucho i wyjątkowo paskudny wyraz pyszczka.

– Szatan? – zapytałam łagodnie.

Kot zwrócił głowę w moją stronę i obrzucił mnie złym spojrzeniem.

– O, mój Boże, nic dziwnego, że tata Tima nie oddał go do schroniska.

To kosztowało sporo wysiłku – a także ofiarę w postaci mojej torby marki Kate Spade, którą nabyłam, ryzykując życiem i zdrowiem na wyprzedaży w SoHo – ale w końcu udało nam się pojmać Szatana. Zamknięty w torbie, wydawał się pogodzony z niewolą, chociaż podczas jazdy do supermarketu, dokąd udaliśmy się po żwirek i jedzenie dla niego, słyszałam, jak pracowicie pruje pazurami podszewkę torby. Stwierdziłam, że Timothy jest teraz moim dłużnikiem.

Zwłaszcza kiedy Adam, zamiast skręcić w stronę mojego domu, pojechał w przeciwnym kierunku, ku wzgórzom, aż czerwona kopuła bazyliki w misji skurczyła się pod nami do rozmiarów paznokcia.

– Nie – odezwała się nagle Cee Cee głosem tak stanowczym, jakiego jeszcze u niej nie słyszałam. – Absolutnie nie. Zawróć. Zawróć w tej chwili.

Adam, śmiejąc się diabolicznie, tylko dodał gazu. Z torbą od Kate Spade na kolanach powiedziałam:

– Hm, Adamie, nie wiem, dokąd się wybierasz, ale ja osobiście chciałabym się najpierw pozbyć tego, hm, zwierzęcia…

– Tylko na chwilkę – uspokajał Adam. – Kotu nic się nie stanie. Daj spokój, Cee Cee. Nie psuj innym zabawy.

Jeszcze nie widziałam Cee Cee tak wściekłej.

– Powiedziałam: nie! – wrzasnęła.

Było jednak za późno. Adam podjechał pod niski otynkowany budyneczek, cały obwieszony dzwoneczkami, którymi poruszał lekki wiatr wiejący od zatoki, i otoczony krzewami hibiskusa o kwiatach zwróconych w stronę późnego popołudniowego słońca. Zatrzymał samochód i wyłączył silnik.

– Zajrzymy tylko do środka i przywitamy się – zwrócił się do Cee Cee. Odpiął pas i wyskoczył z samochodu.

Cee Cee i ja nie poruszyłyśmy się. Cee Cee siedziała z tyłu, ja z przodu z kotem. Z mojej torby dobiegało złowróżbne mruczenie.

– Pozwolisz, że zapytam – odezwałam się po chwili wsłuchiwania się w dzwonienie dzwoneczków i jednostajne burczenie Szatana – gdzie my właściwie jesteśmy?

Odpowiedź otrzymałam w sekundę później, kiedy drzwi domku otworzyły się i kobieta o włosach tego samego koloru co włosy Cee Cee – bladożółtych, tylko tak długich, że mogłaby na nich usiąść – wydała na nasz widok radosny okrzyk.

– Chodźcie do środka – zawołała ciotka Pru. – Chodźcie! Spodziewałam się was!

Cee Cee, nie racząc nawet spojrzeć w jej stronę, mruknęła:

– Założę się, że się spodziewałaś, ty porąbane dziwadło. To umocniło mnie w postanowieniu, żeby nigdy nie mówić Cee Cee o zajęciu mediatora.

Загрузка...