Po raz pierwszy ukazała się w jakąś godzinę po moim powrocie z imprezy na basenie. Chyba gdzieś koło trzeciej nad ranem. Stanęła przy moim łóżku i zaczęła krzyczeć.
Krzyczała naprawdę głośno. Wyrwała mnie z głębokiego snu. Śniłam o Brysie Martinsenie. Mknęliśmy Aleją Siedemnastej Mili czerwonym kabrioletem. Nie wiem, do kogo należał ten kabriolet. Pewnie do niego, bo ja nie mam jeszcze prawa jazdy. Miękkie włosy Bryce'a, koloru dojrzałego żyta, falowały na wietrze, słońce zanurzało się w morzu, barwiąc niebo na czerwono, pomarańczowo i fioletowo. Jechaliśmy krętą drogą wzdłuż urwistego brzegu morza, a ja nie czułam w ogóle strachu. To był wspaniały sen.
I nagle ta kobieta podnosi wrzask, praktycznie nad moim uchem.
Usiadłam natychmiast, zupełnie przebudzona. Tak to jest, kiedy zmarła kobieta zaczyna wydzierać się wniebogłosy w waszym pokoju. Budzicie się od razu.
Siedziałam, mrugając energicznie, ponieważ w pokoju panowały egipskie ciemności – była noc. No, wiecie, noc. Normalni ludzie śpią.
Ale nie mediatorzy. Co to, to nie.
Stała na wąziutkiej ścieżce księżycowego światła, ciągnącej się od okna w drugim końcu pokoju. Miała na sobie szarą bluzę z kapturem, koszulkę gimnastyczną, spodnie za kolana i sportowe buty. Jej włosy wydawały się brązowe. Trudno stwierdzić, czy była młoda, czy stara, zwłaszcza kiedy wrzeszczała, ale miałam wrażenie, że może być w wieku mojej mamy.
Dlatego nie wstałam z łóżka i nie przyłożyłam jej pięścią.
A prawdopodobnie należało tak zrobić. To jest, nie mogłam przecież odpłacić jej tą samą monetą, bo postawiłabym na nogi cały dom. Byłam jedyną osobą w domu, która mogła ją usłyszeć.
Cóż, w każdym razie spośród żyjących.
Po jakimś czasie musiała się chyba zorientować, że nie śpię, bo przestała wyć i wytarła oczy. Płakała.
– Przepraszam – powiedziała. Ja na to:
– Tak, no cóż, udało ci się zwrócić moją uwagę. Czego chcesz?
– Jesteś mi potrzebna – oznajmiła i pociągała nosem. – Jesteś mi potrzebna, żeby coś komuś powiedzieć.
– Dobrze. Co takiego?
– Powiedz mu… – Przetarła twarz rękawem bluzy. – Powiedz mu, że to nie była jego wina. Nie zabił mnie.
To ci dopiero nowina. Uniosłam brwi.
– Mam mu powiedzieć, że cię nie zabił? – powtórzyłam, żeby się upewnić, że dobrze usłyszałam.
Skinęła głową. Można ją było uznać za ładną, przypominała trochę biedne porzucone dziecko. Chociaż pewnie nie zaszkodziłoby jej, gdyby za życia zjadła czasem jakąś babeczkę czy dwie.
– Powiesz mu? – zapytała prosząco. – Obiecujesz?
– Oczywiście – zapewniłam. – Powiem mu. Tylko komu? Spojrzała na mnie dziwnie.
– Rudemu, oczywiście. Rudemu? Żarty sobie stroi?
Było jednak za późno na dociekanie. Zniknęła.
Tak po prostu.
Rudy. Odwróciłam się i poklepałam poduszkę, żeby była miększa. Rudy.
Dlaczego mnie to spotyka? Nie dają mi śnić o Brysie Martinsenie, tylko dlatego, że jakaś kobieta chce przekazać jakiemuś facetowi zwanemu Rudym, że jej nie zabił… Przysięgam, czasami mam wrażenie, że moje życie to szereg scenek do Najśmieszniejszych filmów wideo Ameryki, tylko bez dowcipów z opadającymi spodniami.
Tylko że moje życie nie jest, jak się tak dobrze zastanowić, specjalnie zabawne.
Zwłaszcza nie było mi do śmiechu, kiedy po tym, jak zdołałam ułożyć się wygodnie i już zamykałam oczy, żeby ponownie zasnąć, w świetle księżyca na środku pokoju pojawiła się następna postać.
Tym razem obyło się bez wrzasków. Odczułam pewną wdzięczność.
– Czego? – zapytałam zdecydowanie niegrzecznym tonem.
– Nawet nie zapytałaś, jak się nazywa – odparł, kręcąc głową.
Oparłam się na łokciach. To z jego powodu zaczęłam sypiać w koszulce i bokserkach. To nie znaczy, że zanim się pojawił.
stroiłam się w zwiewne negliże, ale teraz nie mogłabym już sobie na to pozwolić, mając chłopaka za współlokatora. Tak, dobrze przeczytaliście.
– Jakby dała mi szansę o to zapytać – burknęłam.
– Mogłaś zapytać. – Jesse skrzyżował ręce na piersi. – Ale ci się nie chciało.
– Wybacz – powiedziałam, siadając. – To moja sypialnia. Gości z innego świata będę traktowała jak mi się podoba. Dzięki.
– Susannah…
Miał najmilszy głos, jaki można sobie wyobrazić. Brzmiał nawet milej niż głos tego chłopaka, Tada. Był jak jedwab, czy coś w tym rodzaju, ten jego głos. Naprawdę trudno było zachowywać się niegrzecznie wobec kogoś o takim głosie.
Rzecz w tym, że musiałam być niemiła, ponieważ nawet w świetle księżyca widziałam zarys jego szerokich ramion, a tam gdzie rozchylała się staromodna biała koszula, trójkąt ciemnej oliwkowej skóry i ciemne włosy na piersi. Pod koszulą kryły się najpiękniej wykształcone mięśnie brzucha, jakie w życiu widzieliście. W bladym świetle widoczna była także jego twarz o wyrazistych rysach i mała blizna przecinająca jedną z jego atramentowoczarnych brwi, w miejscu, gdzie coś, lub ktoś, kiedyś go skaleczyło.
Kelly Prescott się myliła. Bryce Martinsen nie był najprzystojniejszym chłopakiem w Carmelu.
Był nim Jesse.
Gdybym traktowała go inaczej, zakochałabym się w nim po uszy.
A to byłby problem, bo, widzicie, on nie żyje.
– Jeśli chcesz to robić, Susannah – odezwał się tym swoim jedwabistym głosem – nie rób tego połowicznie.
– Posłuchaj, Jesse – zaczęłam, a mój głos nie był ani odrobinę jedwabisty. Był twardy jak skała. Chciałam, w każdym razie, żeby tak było. – Robię to od dawna i jakoś radziłam sobie bez twojej pomocy, jasne?
– Była wyraźnie wstrząśnięta, a ty…
– Co z tobą? Oboje, jeśli się nie mylę, żyjecie w tym samym astralnym świecie. Dlaczego nie spisałeś jej rangi i numeru serii?
Zmieszał się. Uwierzcie mi na słowo, zmieszany wygląda świetnie. Jesse wygląda świetnie w każdej sytuacji.
– Rangi i czego? – zapytał.
Zdarza mi się zapominać, że Jesse umarł jakieś sto pięćdziesiąt lat temu. Nie jest specjalnie na bieżąco, jeśli chodzi o mowę potoczną XXI wieku.
– Imię – przetłumaczyłam. – Dlaczego nie dowiedziałeś się. jak się nazywa?
Pokręcił głową.
– Tego się nie da załatwić w ten sposób.
Jesse zawsze wyskakuje z czymś takim. Tajemnicze uwagi na temat świata duchów, o którym, sama nie będąc duchem, powinnam jednak w jego przekonaniu mieć jakieś wyobrażenie. Mówię wam, to denerwujące. Ta gadanina plus hiszpański, którego nie znam, a który Jesse od czasu do czasu z siebie wypluwa, szczególnie kiedy jest wściekły, sprawia, że nie rozumiem jednej trzeciej z tego, co mówi.
Co jest strasznie irytujące. Muszę dzielić z nim pokój, ponieważ właśnie tutaj go zastrzelono, albo inaczej: wyprawiono na tamten świat gdzieś w 1850 roku, kiedy ten dom był rodzajem hotelu dla poszukiwaczy złota i kowbojów. Albo, jak w wypadku Jesse'a, synów bogatych ranczerów, którzy mieli poślubić piękne bogate kuzynki, ale zginęli zamordowani w drodze na ślub.
Tak się przynajmniej potoczyły losy Jesse'a. Nie dowiedziałam się jednak tego od niego. Nie, sama do tego doszłam… z pomocą mojego przyrodniego brata, Profesora. Nie wydaje się, żeby Jesse miał ochotę dyskutować na ten temat. Co jest dość niezwykłe, gdyż z mojego doświadczenia wynika, że zmarli chcą rozmawiać głównie o swojej śmierci.
Ale nie Jesse. On najchętniej rozmawia o tym, jaka jestem beznadziejna jako mediatorka.
Może i ma trochę racji. Według ojca Dominika, na przykład, mam służyć za duchowego przewodnika między światem żywych a światem umarłych. Ja jednak głównie narzekam, że nie mogę się wyspać.
– Posłuchaj – powiedziałam – mam jak najlepszą wolę, żeby pomóc tej kobiecie. Tylko nie w tej chwili, dobrze? Teraz muszę się przespać. Jestem wypompowana.
– Wypompowana? – powtórzył.
– Tak. Wypompowana. – Czasami podejrzewam, że Jesse też nie rozumie jednej trzeciej z tego, co mówię, chociaż ja posługuję się tylko angielskim.
– Padnięta – przetłumaczyłam. – Skonana. Zdechła ryba. Zmęczona.
– Och – mruknął. Stał przez chwilę, patrząc na mnie ciemnymi smutnymi oczami. Jesse ma tak smutne oczy, że ma się ochotę zrobić coś, żeby patrzyły trochę weselej.
Dlatego muszę być dla niego niedobra. Jestem przekonana, że to wbrew zasadom. To znaczy, według kodeksu ojca Dominika. Chodzi mi o punkty traktujące o duchach i mediatorach, którzy usiłują się… eee… nawzajem pocieszyć.
Wiecie, co mam na myśli.
– Zatem dobranoc, Susannah – powiedział Jesse.
– Dobranoc – odparłam – a mój głos zabrzmiał trochę piskliwie. Zwykle tak brzmi, kiedy rozmawiam z Jesse'em. Z nikim innym. Tylko z Jesse'em.
Świetnie. Akurat wtedy, gdy chcę, aby brzmiał seksownie i uwodzicielsko, piszczę. Po prostu świetnie.
Przewróciłam się na drugi bok, naciągając kołdrę na twarz. na której czułam gorący rumieniec. Kiedy w minutę czy dwie później zerknęłam na pokój, już go nie było.
To jest właśnie modus operandi Jesse'a. Pojawia się, kiedy najmniej się tego spodziewam, i znika, kiedy najmniej tego pragnę. Typowe zachowanie ducha.
Weźmy mojego ojca. Przez ostatnich dziesięć lat, odkąd umarł, wpadał do mnie od czasu do czasu z towarzyską wizytą. Ale czy pojawia się wtedy, kiedy naprawdę go potrzebuję? Na przykład, kiedy mama zabiera mnie na drugi koniec świata, gdzie nikogo nie znam i czuję się tak strasznie samotna? Guzik. Ani śladu kochanego tatusia. Zawsze był dosyć nieodpowiedzialny, ale miałam nadzieję, że chociaż wtedy, kiedy go tak bardzo potrzebowałam…
Jesse'a nie mogłam oskarżać o brak odpowiedzialności. Jeśli już, to o nadmiar. Uratował mi nawet życie, nie jeden raz, ale dwa. A znałam go zaledwie parę tygodni. Sądzę, że jestem mu za to coś winna.
Więc kiedy ojciec Dominik zapytał mnie wtedy, w gabinecie, czy mam do czynienia z jakimiś nowymi duchami, skłamałam i powiedziałam, że nie. To pewnie grzech kłamać, zwłaszcza księdzu, ale jest pewien drobiazg.
Nigdy nie wspominałam ojcu Dominikowi o Jessie.
Obawiałam się, że gdy się dowie, iż w moim pokoju przebywa martwy facet, nie podziała to na niego najlepiej, jest przecież księdzem i w ogóle… A faktem jest, że Jesse nie bez powodu kręci się w tym miejscu tak długo. Do zadań mediatora należy, między innymi, pomoc duchowi w uświadomieniu sobie, co to za powód. W takiej sytuacji duch jest zazwyczaj w stanie usunąć przyczynę, dla której tkwi zawieszony między życiem a śmiercią, i przejść dalej.
Czasami jednak – podejrzewam, że tak właśnie jest w wypadku Jesse'a – zmarły nie wie, dlaczego nadal włóczy się po ziemi. Nie ma zielonego pojęcia. Wtedy należy uciec się do tego, co ojciec Dominik nazywa intuicją.
Otóż, wydaje mi się, ze pod tym względem jestem trochę poszkodowana, ponieważ nie mam za dobrego wyczucia. Sprawdzam się znacznie lepiej, kiedy zmarli doskonale wiedzą, dlaczego nadal tkwią na tym świecie, ale nie mają cienia ochoty przenieść się gdzie indziej, ponieważ nie spodziewają się serdecznego przyjęcia. To najgorszy rodzaj duchów, takie, którym muszę zaaplikować kopa w tyłek, czy chcę, czy nie.
To moja specjalność.
Ojciec Dominik uważa, oczywiście, że powinniśmy traktować wszystkie duchy z szacunkiem i nie używać pięści.
Nie zgadzam się z tym. Niektóre duchy zwyczajnie zasługują na niezły wycisk. A ja nie mam nic przeciwko temu, żeby im dołożyć.
Ale nie kobiecie, która pojawiła się w moim pokoju. Wydawała się w porządku, tylko trochę porąbana. Nie wspomniałam o niej ojcu Dominikowi chyba dlatego, że wstydziłam się sposobu, w jaki ją potraktowałam. Jesse słusznie na mnie nawrzeszczał. Zachowałam się okropnie wobec niej, a zdając sobie z tego sprawę, wobec niego zachowałam się tak samo.
Widzicie więc, że nie mogłam powiedzieć ojcu Dominikowi ani o Jessie, ani o kobiecie, której Rudy nie zabił. Uznałam, że kobietą i tak się wkrótce zajmę. A co do Jesse'a…
Cóż, jeśli chodzi o Jesse'a, nie bardzo wiem, co zrobić. Mam wrażenie, że niewiele.
Trochę mnie to przeraża, ponieważ tak naprawdę to nie chcę robić nic. Mimo ze męczy mnie konieczność przebierania się w łazience zamiast w pokoju – Jesse wydaje się odczuwać jakąś awersję do łazienki, która nie istniała za jego życia – oraz drażni, że nic mogę sypiać w zwiewnych negliżach, to jednak obecność Jesse'a sprawia mi przyjemność. A gdybym opowiedziała o nim ojcu Dominikowi, bardzo by się przejął i chciałby koniecznie pomóc mu przenieść się do innego świata.
Co dobrego wynikłoby z tego dla mnie? Nigdy bym go więcej nie zobaczyła.
Czy jestem samolubna? Sądzę, że gdyby Jesse chciał się przenieść, podjąłby jakieś starania w tym kierunku. Nie należał do tych pomóż – mi – nie – wiem – co – robić duchów, jak kobieta, która miała wiadomość dla Rudego. W żaden sposób. Jesse należy raczej do tych nie – zaczynaj – ze – mną, taki – jestem – tajemniczy duchów. No, wiecie. Takich z obcym akcentem i zabójczą figurą.
Przyznaję więc. Skłamałam. I co? Możecie na mnie naskarżyć.
– Nie – powiedziałam. – Nic nowego, ojcze Dominiku. Jeśli chodzi o zjawiska nadprzyrodzone czy jakieś inne.
Czy to moja wyobraźnia, czy ojciec Dominik rzeczywiście wyglądał na rozczarowanego? Jeśli mam być szczera, to chyba podobało mu się, że rozwaliłam pół szkoły. Poważnie. Mimo jego narzekań, nie sądzę, żeby moje techniki mediacji aż tak bardzo mu nie odpowiadały. Miał dzięki temu powód, żeby wygłosić kazanie, a nie sądzę, żeby jako dyrektor maleńkiej prywatnej szkółki w Carmelu, w Kalifornii, miał aż tyle powodów do narzekań. W przeciwieństwie do mnie.
– Cóż – powiedział, starając się nie okazać, jak bardzo rozczarował go brak nowin. – No, to dobrze. – Rozpogodził się. – Słyszałem, że w Sunnyvale zderzyły się trzy samochody. Może powinniśmy tam pojechać i zobaczyć, czy któraś z tych nieszczęsnych dusz nie potrzebuje naszej pomocy?
Popatrzyłam na niego, jakby właśnie oszalał.
– Ojcze Dominiku – szepnęłam wstrząśnięta. Zaczął bawić się okularami.
– Cóż, no tak… to znaczy, pomyślałem, ze…
– Posłuchaj, padre - powiedziałam, wstając. – Musi ksiądz pamiętać o jednym: nie podchodzę do tego naszego „daru” tak samo jak ksiądz. Nigdy o niego nie prosiłam i nigdy mi się nie podobał. Ja po prostu chcę być normalna, rozumie ksiądz?
Ojciec Dominik wydawał się niezmiernie zdumiony.
– Normalna? – powtórzył. Jakby chciał powiedzieć: „A kto by chciał być normalny?”
– Owszem, normalna – potwierdziłam. – Chcę spędzać czas, przejmując się normalnymi rzeczami, jakimi przejmują się inne szesnastoletnie dziewczyny. Jak praca domowa i dlaczego żaden chłopak się ze mną nie umawia albo czemu moi przyrodni bracia to takie dupki. Nie bawią mnie specjalnie te afery z duchami, jasne? Więc jeśli będą mnie potrzebowały, niech mnie znajdą. Ale sama za cholerę nie będę ich szukała.
Ojciec Dominik nie podniósł się z krzesła. Nie był w stanie, w tym całym gipsie. Nie bez pomocy.
– Żaden chłopak nie chce z tobą chodzić? – zaniepokoił się.
– Wiem, to jedna z osobliwości współczesnego świata. Z moją urodą i w ogóle. Zwłaszcza teraz. – Podniosłam zaropiałe ręce.
Ojciec Dominik nie dawał za wygraną.
– Ależ, Susannah, jesteś ogromnie popularna. – W końcu wybrano cię na wiceprzewodniczącą drugiej klasy po pierwszym tygodniu w akademii. Wydaje mi się, że Bryce Martinsen bardzo cię polubił.
– Owszem – przyznałam. – Sto lat temu.
Podobałam mu się, dopóki duch jego dziewczyny – którego byłam zmuszona wyegzorcyzmować – nie złamał mu obojczyka, a on sam nie musiał zmienić szkoły.
– Zatem – powiedział ojciec Dominik, jakby to załatwiało sprawę – nie musisz się o nic martwić, jeśli o to chodzi. To znaczy o chłopców.
Biedny staruszek. Prawie było mi go żal.
– Muszę wracać na lekcję – oznajmiłam, zabierając książki. – Ostatnio spędzam tyle czasu w gabinecie dyrektora, że ludzie zaczną mnie posądzać o konszachty z władzami i zmuszą do rezygnacji.
– Oczywiście. Rozumiem. To twoja przepustka. Nie zapomnij, o czym rozmawialiśmy, Susannah. Mediator pomaga innym rozwiązywać problemy. Nie jest kimś, kto… eee… młóci ich pięścią.
Uśmiechnęłam się.
– Postaram się o tym pamiętać – zapewniłam. Dotrzymam słowa. Po tym, jak dołożę Rudemu. Kimkolwiek jest.