11

– O mój Boże – wykrzyknęła ciocia Pru – znowu tu jest. Dziewiąty klucz. To takie dziwne.

Wymieniłyśmy z Cee Cee spojrzenia. „Dziwne” to mało powiedziane.

Nie, żeby było nieprzyjemnie. Absolutnie nie. W każdym razie, przynajmniej w moim odczuciu. Pru Webb, ciocia Cee Cee, wydawała się odrobinę dziwna. Z tym mogę się zgodzić.

Ale w domu unosił się przyjemny zapach: wszędzie paliły się aromatyczne świeczki, a gospodyni podejmowała nas serdecznie – każde dostało szklankę lemoniady domowej roboty. Szkoda, oczywiście, że zapomniała dodać do niej cukru, ale tego typu roztargnienie nie dziwiło u kogoś pozostającego w tak ścisłym związku ze światem duchów. Ciocia Pru opowiadała, że jej mentor i przewodnik, najpotężniejsze medium na Zachodnim Wybrzeżu, często zapominał własnego imienia, gdyż w swoim ciele gościł tyle różnych duchów.

Jednak nasza przypadkowa wizyta nie okazała się, jak na razie, specjalnie pouczająca z mojego punktu widzenia. Dowiedziałam się, na przykład, że według linii na mojej dłoni będę w przyszłości prowadziła ważne badania w dziedzinie medycyny (Tak! To ci dopiero nowina!), Cee Cee natomiast zostanie gwiazdą filmową, a Adam kosmonautą.

Poważnie. Kosmonautą.

Przyznaję, trochę im zazdrościłam przyszłej kariery, o ileż bardziej ekscytującej od mojej, ale starałam się stłumić to niepokojące uczucie.

Czego nie próbowałam stłumić – podobnie jak, zdaje się, Cee Cee – to Adam. Opowiedział cioci Pru, zanim zdołałam mu przeszkodzić, o moim „śnie”, i teraz nieszczęsna kobieta usiłowała w najlepszej wierze wezwać ducha Deirdre Fiske za pomocą tarota i tajemniczego mruczenia.

Nie bardzo jej to wychodziło, bo za każdym razem, kiedy odwracała karty, natrafiała na tę samą.

Dziewiąty klucz.

To wyraźnie psuło jej humor. Kręcąc głową, ciocia Pru, tak kazała mi się do siebie zwracać, zbierała wszystkie karty na kupkę, tasowała je, a potem, zamknąwszy oczy, wyciągała jedną ze środka i kładła na stole figurą do góry.

Potem otwierała oczy, patrzyła na kartę i wołała:

– Znowu! To nie ma sensu.

Nie żartowała. Pomysł, że ktoś miałby wywoływać duchy za pomocą talii kart, nie miał sensu… przynajmniej dla mnie. Nie byłam w stanie ich przywołać, nawet wywrzaskując ich imiona, a proszę mi wierzyć, próbowałam, a jestem mediatorką. Moja praca polega właśnie na rozmawianiu z umarłymi.

Ale duchy to nie psy. Nie przychodzą na zawołanie. Weźmy, na przykład, mojego ojca. Ile razy chciałam, a nawet potrzebowałam jego obecności? Pojawiał się, i owszem, ale trzy, cztery tygodnie później. Duchy są na ogół kompletnie nieodpowiedzialne.

Nie mogłam jednak wyjaśnić cioci Cee Cee, ze to, co robi, to strata czasu… a gdy ona marnuje czas, pewien kot usiłuje wygryźć sobie w mojej torbie w samochodzie Adama dziurę na wolność.

Och, ponadto ten człowiek, ten rzekomy wampir – ale z pewnością odpowiedzialny za zniknięcie kilku osób, nadal przebywał na wolności. A ja siedzę z głupim uśmiechem, udając, że się świetnie bawię, podczas gdy tak naprawdę nie mogę się doczekać, żeby wrócić do domu, zadzwonić do ojca Dominika i porozmawiać o tym, co możemy zrobić w sprawie Rudego Beaumonta.

– O, mój Boże – westchnęła ciocia Pru. Bardzo była ładna, ta ciocia Cee Cee. Albinoska, podobnie jak siostrzenica, o oczach barwy fiołków. Nosiła powłóczystą letnią suknię w tym samym kolorze. Zestawienie jej długich, bardzo jasnych włosów i fioletu sukni było niesamowite i fascynujące. Zdawałam sobie sprawę, że Cee Cee pewnego dnia będzie wyglądała podobnie. Kiedy pozbędzie się aparatu na zębach i młodzieńczej otyłości.

Chyba dlatego Cee Cee tak jej nie znosi.

– Co to może znaczyć? – mruknęła ciocia Pru. – Pustelnik. Pustelnik.

Na karcie, którą wciąż wyciągała, widniał, z tego co widziałam, pustelnik. Nie z gatunku krabów pustelników, tylko raczej starców mieszkających w jaskini na odludziu. Nie miałam pojęcia, co pustelnik ma wspólnego z panią Fiske, ale wiedziałam jedno: czułam się jak idiotka i wściekłe się nudziłam.

– Jeszcze jeden raz – powiedziała ciocia Pru, rzucając ostrożne spojrzenie w kierunku Cee Cee, która dała jej jasno do zrozumienia, ze nie zamierzamy u niej spędzić całego dnia. To mnie najbardziej śpieszyło się do domu. Czekał na mnie obiad Ackermanów. Wieczór kurczaka kung pao. Jeśli się spóźnię, mama mnie zabije.

– Hm… Proszę pani?

– Ciociu Pru, kochanie.

– Tak. Ciociu Pru. Czy mogę skorzystać z telefonu?

– Oczywiście. – Ciocia Pru nawet na mnie nie spojrzała. Była zbyt zaabsorbowana nawiązywaniem kontaktu z tamtym światem.

Wyszłam z mrocznego pokoju do holu, gdzie na małym stoliczku stał staromodny telefon z tarczą. Wykręciłam mój domowy numer – po krótkich zmaganiach z pamięcią, ponieważ znam go dopiero od paru tygodni – a kiedy Przyćmiony odebrał, poprosiłam, żeby przekazał mamie, że nie zapomniałam o kolacji i że właśnie jestem w drodze do domu.

Przyćmiony niezbyt grzecznie poinformował mnie, że akurat rozmawia na drugiej linii i że, ponieważ nie jest moją sekretarką i nie zamierza przekazywać żadnych informacji w moim imieniu, muszę zadzwonić później.

– A z kim rozmawiasz? – zapytałam. – Z Debbie, niewolnicą miłości?

W odpowiedzi Przyćmiony rozłączył się. Niektórym ludziom brakuje poczucia humoru.

Odłożyłam słuchawkę i stałam, patrząc na kalendarz zodiakalny i zastanawiając się, czy jestem w szczęśliwej niebiańskiej strefie – biorąc pod uwagę, co mi się przytrafiło, jeśli chodzi o Tada i w ogóle – kiedy ktoś tuż obok odezwał się zirytowanym tonem:

– A więc, czego chcesz?

Podskoczyłam niemal na metr. Przysięgam, robię to całe życie, ale nie mogę się przyzwyczaić. O wiele bardziej wolałabym cieszyć się jakąś inną tajemną mocą – w rodzaju umiejętności dokonywania skomplikowanych obliczeń w pamięci – aniżeli zajmować się tą cholerną mediacją.

Odwróciłam się i oto stała tam, w drzwiach, w ogrodniczym kapeluszu i rękawiczkach.

To nie była ta sama kobieta, która budziła mnie w nocy. Miały podobną budowę ciała, obie były niskie i szczupłe, z krótko ostrzyżonymi włosami, ale ta kobieta mogła spokojnie mieć sześćdziesiątkę na karku.

– No? – Patrzyła na mnie wyczekująco. – Nie mam dużo czasu. Po co mnie wezwałaś?

Gapiłam się na nią zdumiona. Prawda była taka, że wcale jej nie wzywałam. Nie zrobiłam nic, poza tym, że stałam tutaj, zastanawiając się, czy Tad będzie nadal okazywał mi sympatię, kiedy Mercury ustąpi Wodnikowi.

– Pani Fiske? – szepnęłam.

– Tak, to ja. – Starsza pani zlustrowała mnie od góry do dołu. – To ty mnie wezwałaś, tak?

– Eee… – Zerknęłam w stronę pokoju, gdzie ciocia Pru nadal do siebie mruczała, ponieważ ani Cee Cee, ani Adam, nie rozumieli, co mówi: „Ale Dziewiąty klucz nie ma związku…”

Odwróciłam się do pani Fiske.

– Chyba tak.

Pani Fiske obrzuciła mnie ponownie krytycznym spojrzeniem. Było jasne, że oględziny nie wypadły na moją korzyść.

– No więc? – powtórzyła. – O co chodzi?

Od czego zacząć? Oto kobieta, która zaginęła, którą później uznano za zmarłą – w okresie, który odpowiadał niemal połowie mojego życia. Zerknęłam na ciocię Pru i pozostałych, żeby upewnić się, czy nie patrzą w moją stronę i szepnęłam:

– Muszę się dowiedzieć, pani Fiske… Pan Beaumont. Zabił panią, czy tak?

Wyraz twarzy pani Fiske stał się życzliwszy. Wpatrywała się we mnie bardzo niebieskimi oczami.

– Mój Boże. Mój Boże, nareszcie – powiedziała wstrząśnięta – ktoś to odkrył. Wreszcie ktoś to odkrył.

Położyłam rękę na jej ramieniu.

– Tak, pani Fiske – powiedziałam. – Ja wiem. I nie pozwolę mu skrzywdzić nikogo więcej.

Pani Fiske strząsnęła moją rękę i zamrugała nerwowo.

– Ty? – Nadal wyglądała na zdumioną, ale w inny sposób. Zrozumiałam, w jaki, kiedy parsknęła śmiechem.

– Ty mu nie pozwolisz? – zachichotała. – Ty jesteś…jesteś dzieckiem!

– Nie jestem dzieckiem – zapewniłam. – Jestem mediatorką.

– Mediatorką? – Ku mojemu zdumieniu pani Fiske odrzuciła głowę do tyłu, piszcząc ze śmiechu. – Mediatorką! Och, tak, to wszystko upraszcza, nieprawdaż?

Chciałam jej powiedzieć, że nie dbam o to, co ona sobie myśli, ale nie dała mi szansy.

– I ty sądzisz, że możesz powstrzymać Beaumonta? – zapytała. – Skarbie, musisz się jeszcze dużo nauczyć.

Nie wydawało mi się, żeby to było specjalnie uprzejme.

– Proszę pani, proszę posłuchać, mogę być młoda, ale wiem, co robię. Niech mi pani powie, gdzie ukrył pani ciało, a…

– Zwariowałaś? – pani Fiske przestała się wreszcie śmiać. Pokręciła głową. – Nic ze mnie nie zostało. Beaumont nie jest amatorem. Postarał się, żeby nie popełniono błędu. I nie popełniono. Nie znajdziesz najdrobniejszego dowodu, który by go kompromitował. Możesz mi wierzyć. To potwór. Prawdziwy krwiopijca. – Jej usta ułożyły się w bolesny grymas. – Chociaż pewnie nie gorszy niż moje własne dzieci. Sprzedać ziemię tej pijawce! Posłuchaj no, jesteś mediatorką, przekaz więc moim dzieciom, że mam nadzieję, iż będą się smażyć w…

– Hej, Suze. – W holu pojawiła się znienacka Cee Cee. – Wiedźma się poddała. Musi się skonsultować ze swoim guru. bo ciągle coś tam knoci.

Rzuciłam pani Fiske rozpaczliwe spojrzenie. Poczekaj! Nie zdążyłam zapytać, w jaki sposób zginęła! Czy Rudy Beaumont rzeczywiście jest wampirem? Czy wyssał z niej życie? Czy tę ssącą krew „pijawkę” należało rozumieć dosłownie?

Było jednak za późno. Cee Cee, idąc w moją stronę, przeszła przez coś, co jak dla mnie, wyglądało – i istniało w sensie materialnym – na niedużą starszą panią w ogrodniczym kapeluszu i rękawiczkach. Starsza pani zamigotała z oburzenia.

„Nie!”, miałam ochotę krzyknąć. „Nie odchodź!”

– Fuj – mruknęła Cee Cee. Drgnęła lekko, strząsając resztę lepkiej aury pani Fiske. – Chodźmy. Spadajmy stąd. To miejsce wywołuje u mnie gęsią skórkę.

Nigdy się nie dowiedziałam, jaką wiadomość pani Fiske chciała przekazać swoim dzieciom, chociaż miałam na ten temat pewne przypuszczenia. Starsza pani, rzucając mi ostatnie niechętne spojrzenie, zniknęła.

Akurat wtedy, kiedy do holu weszła skruszona ciocia Pru.

– Tak mi przykro, Suzie – powiedziała. – Naprawdę się starałam, ale święte Anny były szczególnie silne w tym roku i pozmieniały się duchowe ścieżki, z których zazwyczaj korzystam.

Może to wyjaśniało, dlaczego udało mi się wezwać ducha pani Fiske. Ciekawa byłam, czy zdołałabym to powtórzyć i tym razem pamiętać, żeby zapytać ją, w jaki dokładnie sposób Rudy Beaumont pozbawił ją życia?

Kiedy wracaliśmy do samochodu, Adam wydawał się szalenie z siebie zadowolony.

– No i co, Suze? – zapytał, otwierając nam drzwi. – Spotkałaś kiedyś kogoś takiego?

Pewnie, że tak. Działając jak magnes na nieszczęśliwie zmarłych, spotkałam najrozmaitszych ludzi, w tym inkaską kapłankę, wielu znachorów, czarnoksiężników, a nawet jednego z ojców pielgrzymów *, którego spalono na stosie jako czarownika.

Ponieważ jednak wyglądało na to, że przywiązywał do tego dużą wagę, uśmiechnęłam się, mówiąc:

– No, niezupełnie. – Co w pewien sposób pokrywało się z prawdą.

Cee Cee nie była szczególnie zachwycona faktem, że członek jej rodziny stanowi dla chłopca, w którym – powiedzmy to sobie otwarcie – kochała się na zabój, przedmiot zabawy. Wgramoliła się na tylne siedzenie i rozsiadła się tam, nadąsana. Cee Cee była szóstkową uczennicą, która nie przyjmowała do wiadomości niczego, czego nie dało się udowodnić naukowo, zwłaszcza niczego, co miało związek z życiem pozagrobowym… Tak więc to, że rodzice umieścili ją w katolickiej szkole, było w pewnym sensie nieporozumieniem.

Jednak większy problem niż brak wiary Cee Cee, czy też moja nowo odkryta zdolność wzywania zmarłych, stanowił dla mnie w tej chwili los kota. Kiedy siedzieliśmy u cioci Pru, udało mu się wygryźć dziurę w rogu torby i teraz wysuwał łapę na zewnątrz, zamierzając się wyciągniętymi na całą długość pazurami na wszystko, w co dałoby się je wbić – szczególnie na mnie, ponieważ to ja trzymałam torbę. Adam, bez względu na to, jakbym była namolna, nie zabrałby kota do siebie, a Cee Cee tylko się roześmiała, kiedy ją o to zapytałam. Wiedziałam, że ojciec Dominik nie zgodzi się umieścić Szatana w probostwie: siostra Ernestyna nigdy by na to nie pozwoliła.

Nie miałam więc wyboru. Mniejsza o zniszczenia, jakich kot dokonał w mojej torbie – Bóg jeden wie, co zrobi z moim pokojem – ale byłam absolutnie pewna, że do domostwa Ackermanów wszelkim kotowatym wstęp surowo wzbroniony, ze względu na alergię Przyćmionego na kocią sierść.

Tak więc, kiedy Adam zajechał pod nasz dom, nadal miałam głupiego kota, torbę z supermarketu z kuwetą i żwirkiem oraz jakieś dwadzieścia puszek Przysmaku Łakomczucha.

– Hej – wykrzyknął z podziwem, kiedy usiłowałam wygramolić się z samochodu. – Kto do was przyjechał w odwiedziny? Papież?

Spojrzałam w kierunku, który wskazywał… i szczęka mi opadła.

Na naszym podjeździe parkowała wielka czarna limuzyna, właśnie taka, jaką w marzeniach udawałam się z Tadem na bal!

– Mhm – wymamrotałam, zatrzaskując drzwi volkswagena. – Na razie.

Ruszyłam pośpiesznie podjazdem, dźwigając Szatana, który postanowił nie dać o sobie zapomnieć tylko dlatego, że zamknięto go w torbie – cały czas warczał i burczał. Przy schodkach na ganek usłyszałam odgłosy rozmowy dobiegające z salonu.

A kiedy przekroczyłam frontowe drzwi i przekonałam się, do kogo należą głosy… cóż, z Szatana o mało nie zrobił się koci naleśnik, tak mocno przycisnęłam torbę do piersi.

Ponieważ tym, który siedział w salonie, gawędząc przyjaźnie z moją mamą i popijając herbatę z filiżanki, był nie kto inny, jak Thaddeus Rudy Beaumont.

Загрузка...