– Och, Suzie – zawołała mama, kiedy weszłam do domu. – Cześć, skarbie. Popatrz, kto wstąpił, żeby się z tobą zobaczyć. Pan Beaumont z synem.
Dopiero wtedy zauważyłam, że Tad też tam jest. Stał przy ścianie z naszymi fotografiami rodzinnymi, których nie było za wiele, jako że stanowiliśmy rodzinę zaledwie od paru tygodni. Większość były to zdjęcia szkolne moje i moich braci, a także fotografie ze ślubu Andy'ego i mamy.
Tad uśmiechnął się do mnie radośnie i wskazał na moje zdjęcie, na którym brakuje mi dwóch przednich zębów, bo miałam wtedy dziesięć lat.
– Ładny uśmiech.
Zdołałam posłać mu przekonujące facsimile tamtego uśmiechu, pomijając brakujące zęby.
– Cześć – rzuciłam.
– Tad z panem Beaumontem jechali właśnie do domu – odezwała się mama – i postanowili wstąpić i zapytać, czy nie zjadłabyś z nimi dzisiaj kolacji. Powiedziałam, że nie wydaje mi się, abyś miała jakieś plany. Nie masz, prawda, Suze?
Mama niemal śliniła się na myśl o mojej kolacji z tymi dwoma. Zareagowałaby tak samo, gdybym miała spożyć kolację w towarzystwie lorda Vadera i jego syna, tak strasznie zależało jej na tym, żebym znalazła sobie chłopaka. Mama zawsze pragnęła po prostu, abym była normalną nastoletnią dziewczyną.
Jeśli jednak sądziła, że Rudy Beaumont stanowił znakomity materiał na teścia, to węch zawodził ją rozpaczliwie.
A skoro już mowa o węchu, stałam się nagle przedmiotem żywego zainteresowania ze strony Maksa, który zaczął obwąchiwać moją torbę, wyjąc niespokojnie.
– Eee… Czy macie coś przeciwko temu – bąknęłam – żebym pobiegła na górę i… eee… zostawiła swoje rzeczy?
– Ależ nie – powiedział pan Beaumont. – Absolutnie nic Nie śpiesz się. Opowiadałem właśnie twojej mamie o tym artykule. Tym, który piszesz dla szkolnej gazety.
– Tak, Suzie – przytaknęła mama, obracając się na krześle z promiennym uśmiechem. – Nie mówiłaś mi, że pracujesz dla szkolnej gazety. Jakie to interesujące!
Spojrzałam na pana Beaumonta. Uśmiechnął się do mnie obojętnie.
Ogarnęło mnie niedobre przeczucie.
Och, nie bałam się, że pan Beaumont wstanie, podejdzie do mnie i ugryzie mnie w szyję. O, nie.
Ale uświadomiłam sobie nagle, że może wyjaśnić mamie, z jakiego powodu naprawdę złożyłam mu wizytę poprzedniego wieczoru. Ze nie chodziło o artykuł, tylko o sen.
A moja mama natychmiast zaczęłaby podejrzewać, no, wiecie co. Gdyby usłyszała, że spędzam czas, opowiadając potentatom ziemskim swoje zwariowane sny, byłabym uziemiona w domu do momentu ukończenia szkoły.
A najgorsze w tym wszystkim było to, że biorąc pod uwagę, ile miałam problemów w Nowym Jorku, nie zamierzałam oświecać mamy co do tego, że w drugim końcu kontynentu wpakowałam się w jeszcze większą kabałę. Ona nie miała o niczym pojęcia. Myślała, że to wszystko, późne powroty do domu, kłopoty z policją, zawieszanie w prawach ucznia, złe stopnie, zostało już za nami, odeszło w przeszłość, skończyło się, finito. Tutaj, na drugim końcu Ameryki, zaczynamy wszystko od nowa.
Mama była taka szczęśliwa.
Więc powiedziałam:
– Och, tak, ten artykuł – i spojrzałam znacząco na pana Beaumonta. Przynajmniej miałam nadzieję, że znacząco. Spodziewałam się, ze właśnie odczyta to spojrzenie, to jest: puścisz parę z gęby, łachudro, to pożałujesz.
Chociaż nie jestem pewna, jak bardzo taki facet jak Rudy Beaumont mógłby się przestraszyć szesnastoletniej dziewczyny.
Nie przestraszył się. Odwzajemnił spojrzenie. Spojrzenie, które o ile się nie mylę, mówiło: nie puszczę pary, siostro, o ile zachowasz się jak grzeczna dziewczynka. Skinęłam głową, dając do zrozumienia, że wiem, o co chodzi, zakręciłam się na pięcie i pobiegłam na górę. Cóż, pomyślałam, wspinając się po schodach z Maksem, który plątał mi się pod nogami, usiłując wpakować mordę do torby, przynajmniej jest z Tadem. Pan Beaumont na pewno nie zdecyduje się wbić zębów w moją szyję w obecności syna. Byłam przekonana, Tad nie jest wampirem. I nie robił wrażenia chłopaka, który przyglądałby się spokojnie, jak ojciec morduje jego dziewczynę. A przy odrobinie szczęścia ten facet, Marcus, też tam będzie z pewnością nie pozwoli swojemu pracodawcy wypróbować na mnie ostrości swoich kłów.
Nie byłam specjalnie zaskoczona, kiedy przy drzwiach sypialni Maks nagle podwinął ogon, zaskomlał i uciekł. Nie przepadał za Jesse'em.
Sądziłam, że z Szatanem będzie tak samo. Szatan jednak nie miał wyboru.
Weszłam do pokoju, wyjęłam z torby kuwetę, postawiłam ją nad umywalką w łazience i napełniłam żwirkiem. Ze środka pokoju, gdzie zostawiłam torbę, dobiegło nieziemskie wycie. Z dziury wygryzionej przez Szatana wysunęła się łapa, szukała czegoś, w co dałoby się wbić pazury. – Śpieszę się, jak mogę – burknęłam, nalewając wody do miski, a następnie wykładając zawartość puszki na talerz i stawiając go obok miski z wodą.
Potem, starając się nie ustawiać za blisko, otworzyłam torbę. Szatan wypadł ze środka jak… cóż, bardziej jak diabeł tasmański niż jakikolwiek znany mi kot. Był kompletnie oszalały. Zanim zauważył jedzenie, obleciał pokój trzy razy, zatrzymał się gwałtownie, wpadając w poślizg i zaczął je pochłaniać.
– Co to takiego? – usłyszałam głos Jesse'a. Podniosłam głowę. Nie widziałam Jesse'a od czasu naszej sprzeczki poprzedniej nocy. Opierał się o jeden ze słupków przy moim łóżku – mamie kompletnie odbiło, kiedy urządzała mój pokój, nie marzyłam o frymuśnej toaletce, łóżku z baldachimem i podobnych rzeczach – przyglądając się kotu, jakby to była jakaś pozaziemska forma życia.
– Kot – wyjaśniłam. – Musiałam go wziąć. To tylko dopóki nie znajdę mu jakiegoś domu.
Jesse przyglądał się Szatanowi z powątpiewaniem.
– Jesteś pewna, że to kot? Nigdy nie widziałem podobnego kota. Bardziej przypomina… jak to się nazywa? Te małe koniki. A, tak, kucyka.
– Jestem pewna, że to kot. Słuchaj, Jesse, jestem w trudnej sytuacji.
Skinął głową w stronę Szatana.
– Widzę.
– Nie chodzi o kota – zapewniłam pośpiesznie. – Chodzi o Tada.
Miła, o nieco łobuzerskim wyrazie twarz Jesse'a zachmurzyła się nagle. Gdyby nie całkowita pewność, że traktuje mnie jedynie jako przyjaciółkę, przysięgłabym, że jest zazdrosny.
– Jest na dole – powiedziałam szybko, zanim znowu zaczął wydziwiać, że byłam za „łatwa” na pierwszej randce. – Z ojcem. Chcą, żebym poszła z nimi na kolację. Nie zdołam się od tego wykręcić.
Jesse mruknął coś po hiszpańsku. Sądząc po wyrazie jego twarzy, bez względu na to, co powiedział, na pewno nie żałował, że jego także nie zaproszono.
– Chodzi o to – ciągnęłam – że dowiedziałam się czegoś o panu Beaumoncie, czegoś takiego, że się… boję. Więc, czy mógłbyś coś dla mnie zrobić?
Jesse się wyprostował. Wyglądał na zaskoczonego. Rzadko kiedy zdarza mi się prosić go o przysługę.
– Oczywiście, querida - powiedział, a moje serce zadrżało na dźwięk pieszczotliwego tonu, jakim zawsze wymawia to słowo. Nie wiem nawet, co ono znaczy.
Czemu jestem taka żałosna?
– Posłuchaj – odezwałam się, a mój głos stał się piskliwy – jeśli nie wrócę przed północą, daj znać ojcu Dominikowi, że powinien najprawdopodobniej wezwać policję, dobrze?
Mówiąc to, wyciągnęłam nową torbę, przecenioną Kate Spade, i zaczęłam pakować rzeczy, których zwykle używam w przypadku kłopotliwych duchów. No, wiecie, latarkę, obcęgi, rękawice, rulon dziesięciocentówek, pełniący rolę kastetu, odkąd mama znalazła i skonfiskowała prawdziwy, oprócz tego gaz w spreju, składany nóż i, o tak, ołówek. To najlepsze, co wpadło mi w rękę z braku osikowego kołka. Nie wierzę w wampiry, ale wierzę w sens przygotowań.
– Chcesz, żebym rozmawiał z księdzem?
Jesse nie posiadał się ze zdumienia. Trudno mu się dziwić. Nigdy nie zabraniałam mu kontaktów z ojcem Dominikiem, ale też nigdy go do nich nie zachęcałam. Z pewnością nie mówiłam mu, dlaczego ich ewentualne spotkanie nie budzi mojego entuzjazmu – ojciec D dostałby ataku serca, gdyby dowiedział się o naszym układzie lokatorskim – ale też nie namawiałam go, żeby ot, tak, wstąpił do gabinetu księdza.
– Tak – potwierdziłam. – Chcę.
– Ale Susannah – Jesse był wyraźnie zmieszany – jeśli ten człowiek jest niebezpieczny, to dlaczego…
Ktoś zapukał do drzwi.
– Suzie? – zawołała mama. – Jesteś ubrana? Złapałam torbę.
– Tak, mamo!
Rzuciłam Jesse'owi ostatnie błagalne spojrzenie i wypadłam z pokoju, uważając, żeby Szatan nie zdołał się wymknąć. Kot akurat skończył jeść i obwąchiwał pokój, szukając więcej żarcia.
Na korytarzu mama spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
– Wszystko w porządku, Suzie? – zapytała. – Tak długo tam siedziałaś…
– Eee, tak. Mamo, posłuchaj…
– Suzie, nie wiedziałam, że z tym chłopcem to taka poważna sprawa. – Mama wzięła mnie pod ramię i zaczęła prowadzić w dół po schodach. – Jest taki przystojny! I taki uroczy! To takie słodkie, że chce, żebyś zjadła kolację z nim i jego ojcem.
Byłam ciekawa, czy uważałaby to za tak samo słodkie, gdyby wiedziała o pani Fiske. Mama była reporterką telewizyjną od przeszło dwudziestu lat. Zdobyła wiele prestiżowych nagród i kiedy rozglądała się za pracą na Zachodnim Wybrzeżu, mogła przebierać w propozycjach.
A szesnastoletnia albinoska z laptopem i modemem wiedziała o wiele więcej o Rudym Beaumoncie niż ona.
To tylko dowodzi, że ludzie wiedzą tyle, ile chcą wiedzieć.
– Tak – powiedziałam. – Co do pana Beaumonta, mamo, nie sądzę, żebym rzeczywiście…
– A jak się ma ta sprawa z twoim artykułem dla szkolnej gazety? Nie wiedziałam, Suze, że interesujesz się dziennikarstwem.
Mama wydawała się prawie taka szczęśliwa, jak tego dnia, kiedy związali się z Andym węzłem małżeńskim. A biorąc pod uwagę fakt, że nigdy przedtem nie widziałam jej tak szczęśliwej – w każdym razie, po śmierci taty – to oznaczało, że jest w siódmym niebie.
– Suzie, jestem z ciebie taka dumna – szczebiotała. – Naprawdę potrafiłaś się tutaj odnaleźć. Wiesz, jak bardzo się martwiłam w Nowym Jorku. Ciągle wpadałaś w tarapaty. Wygląda na to, że wszystko zaczyna się dobrze układać… dla nas obu.
Wtedy powinnam była wtrącić: „Posłuchaj, mamo, co do Rudego Beaumonta, w porządku, nieciekawy facet, może nawet wampir. Dość na tym. Czy możesz mu teraz powiedzieć, że dostałam migreny i nie mogę iść na kolację?”
Nie zrobiłam jednak tego. Nie mogłam. Pamiętałam o spojrzeniu, jakie rzucił mi pan Beaumont. Mógł powiedzieć mamie. Mógł jej powiedzieć prawdę. Jak dostałam się do jego domu pod fałszywym pretekstem i opowiedziałam o moim rzekomym śnie.
O tym, jak rozmawiam z umarłymi.
Nie. Nie mogłam na to pozwolić. Nareszcie osiągnęłam w życiu taki moment, kiedy mama zaczęła odczuwać z mojego powodu dumę, a nawet zaczęła mi ufać. Tak, jakby Nowy Jork był koszmarem, z którego w końcu obie się obudziłyśmy. Tutaj, w Kalifornii, byłam lubiana. Byłam normalna. Byłam w porzo. Byłam taką córką, jaką moja mama zawsze chciała mieć, a nie społecznym wyrzutkiem, ciągle odstawianym do domu przez policję z powodu wkraczania na czyjś teren prywatny i wdawania się w awantury. Nie musiałam już okłamywać dwa razy w tygodniu terapeuty. Nie zostawałam za karę po lekcjach. Nie musiałam słuchać, jak mama w nocy płacze w poduszkę, ani patrzeć, jak ukradkiem zaczyna zażywać valium w okolicach każdej wywiadówki.
Rany, jeśli nie liczyć sumaka jadowitego, nawet cera mi się poprawiła. Stałam się zupełnie kimś innym.
Wciągnęłam głęboko powietrze.
– Pewnie, mamo, wszystko zaczyna się dobrze układać.