4. WIELKA PUSZCZA POŁUDNIOWA, RAKHAT: 2042 czasu ziemskiego

Sofia Mendes świetnie się trzymała w czasie ostatnich miesięcy ciąży, przepędzając ze swoich myśli twarze zmarłych i koncentrując się na dziecku, które żyło w jej łonie. Krytyczny moment nadszedł kilka tygodni po przybyciu do Trucha Sai.

— Ktoś pomyślał: Fia nigdy się z tym nie rozstaje — powiedział pewnego dnia Kanchay, wręczając jej laptop. — Więc ktoś przyniósł to z Kashanu.

Przebiegając drobnymi palcami po gładkich krawędziach, wyczuwając znajomy kształt i ciężar i przecierając szkiełka fotobaterii, Sofia podziękowała szeptem Kanchayowi i odeszła, by usiąść pod zwalonym pniem w’ralii i oprzeć laptop na brzuchu i uniesionych kolanach. Po tych wszystkich okropnych przeżyciach i lękach, po oszołomieniu i rozpaczy miała wreszcie coś zwykłego, coś znajomego. Drżąc cała, wywołała połączenie i głośno westchnęła z ulgi, kiedy pojawił się sygnał dostępu do biblioteki „Stelli Maris”, cierpliwy i godny zaufania jak zawsze.

Dała się pochłonąć systemowi, wywołując dane na chybił trafił. NARODZINY, pokrewne terminy: NARODZINY W DOMU, NARODZINY W ŚREDNIOWIECZU. PORÓD NATURALNY.

— Moja jedyna opcja — mruknęła do siebie. A potem aż krzyknęła: — NARODZINY POD WODĄ!

Całkowicie zaskoczona, weszła w odnośniki, żeby zobaczyć, o czym to może być. Nonsens, uznała, i powróciła do przeglądu haseł. ROZWÓJ DZIECKA — tysiące cytatów. Otworzyła hasło ROZWÓJ NOWORODKA — NORMALNY i bezwiednie ulegając przesądowi, opuściła odnośniki do AUTYZMU i UPOŚLEDZENIA W ROZWOJU. WYCHOWANIE DZIECKA — MAKSYMY. To może być pożyteczne, pomyślała, nie mając przy sobie babci, którą mogłaby zapytać o radę. Och, Annę! Och, mamo! Zdusiła w sobie rozpacz i szukała dalej. WYCHOWANIE DZIECKA — ASPEKTY RELIGIJNE — JUDAIZM. Tak, pomyślała i zlekceważyła odnośniki do Tory. Co zrobię, jak to będzie chłopiec? Uznała, że dokona obrzezania tego problemu, kiedy się pojawi.

„Przy każdym źdźble trawy stoi anioł i szepce: Rośnij, kochanie, rośnij!”, mówiła jej matka, kiedy była mała i bała się ciemności. „Czy sądzisz, że Bóg troszczyłby się o każdą trawkę, a nie opiekował się tobą?”

Mamo, jestem jednooką, ciężarną, żydowską wdową, pomyślała Sofia. I jestem bardzo daleko od domu. Jeśli to właśnie oznacza, że Bóg się mną opiekuje, to wolałabym być źdźbłem trawy. A jednak… Błagam, daj mi córkę, pomodliła się w duchu. Córeczkę. Małą, zdrową dziewczynkę.


Lecz Sofia nigdy do końca nie ufała Bogu, którego wypowiedzi zawsze wydawały się jej zbyt lapidarne, nawet jeśli rzeczywiście działał pośród swego ludu. Idź do faraona i uwolnij mój lud, powiedział Bóg, a całą logistykę tego polecenia pozostawił Mojżeszowi jako lekcję polegania na sobie samym. Następne tygodnie spędziła, czytając i wchłaniając dostępne książki i artykuły, tworząc wirtualną położną: syntetyzując, układając sekwencje faktów, odnajdując punkty rozgałęzień, redukując jak najwięcej danych do stwierdzeń typu „jeśli (warunek) to (działanie)”, o ile to działanie było wykonalne na Rakhacie, wśród Runów. Oczyszczała swoje odpowiedzi, by uzyskać proste zdania, i przekładała je na język ruanja, żeby móc ocenić stan swój i dziecka, a w razie potrzeby natychmiast dać Runom odpowiednie instrukcje, które mogłyby ją i dziecko uratować. A robiąc to wszystko, pozbyła się części lęku, piastując w sercu nadzieję., Ubój Runów trwał w całym południowym Inbrokarze — wszędzie, gdzie założono uprawy. Do schroniska w puszczy nadal przybywali ruńscy ojcowie ze swoimi niemowlętami, w małych grupkach po dwóch lub trzech, przynosząc również nowe wiadomości. Raz odwiedziły ich kobiety z Kashanu, prowadzone przez ową dziewczynkę o imieniu Djalao, która poleciła uciekinierom ostrzec inne wioski o zbliżaniu się patroli djanada.

Wiedząc już, że to Djalao VaKashan uratowała życie jej i wielu innym, Sofia wzięła dziewczynkę na stronę, żeby jej podziękować. Był wieczór, kiedy ojcowie gromadzili się, by uśpić dzieci, przysiadając z ogonami owiniętymi wokół nóg i rękami złożonymi na brzuchach. Djalao, postawiwszy uszy, przyjęła podziękowania Sofii bez zakłopotania, co zachęciło Sofię do dalszej rozmowy.

Sipaj, Djalao, dlaczego w ogóle Runowie muszą wracać do swoich wiosek? Dlaczego po prostu nie odejdą od Jana’atów?

Dlaczego nie pokażą im ogonów i nie pozostaną tutaj na zawsze?

Djalao rozejrzała się po leśnej osadzie i uszy jej opadły.

— Tam są nasze domy. Nie możemy opuścić wiosek i miast. Tam żyjemy i pracujemy. My… — Urwała i potrząsnęła głową, jakby yuv ‘a? wpadł jej do ucha. — Sipaj, Fia, to my zbudowaliśmy miasta. Możemy przyjść tutaj na jakiś czas. Ale porzucić na zawsze dzieło naszych rąk i miejsca naszych serc… nie, tego nie możemy zrobić…

— Ale możecie przestać współpracować z djanada — powiedziała Sofia. Djalao obruszyła się, ale Sofia nie dawała za wygraną. — Czy oni są dziećmi, którymi musicie się opiekować? Sipaj, Djalao: djanada nie mają prawa was hodować, nie mają prawa mówić wam, kto ma mieć dzieci, kto ma żyć, a kto umrzeć. Nie mają prawa mordować was i zjadać waszych ciał! Kanchay mówi, że takie jest prawo, ale to prawo istnieje tylko dlatego, że wy się na to zgadzacie. Zmieńcie prawo! Djalao: to nie wy potrzebujecie djanada. To oni was potrzebują!

Dziewczynka siedziała nieruchomo z podniesioną głową, nie patrząc na nią.

— A co by djanada jedli? — zapytała, nadstawiając uszu.

— A kogo to obchodzi? Niech jedzą piyanotyl — zawołała rozdrażniona Sofia. — Na Rakhacie jest pełno zwierząt, które mogą zjadać mięsożercy.

Wychyliła się do przodu i mówiła przekonana, że w końcu znalazła kogoś, kto jest w stanie zrozumieć, że Runowie nie muszą godzić się na swoje bierne poddaństwo.

— Nie jesteście tylko mięsem. Macie prawo powstać i powiedzieć: Nigdy więcej! Po ich stronie jest zwyczajowe prawo, po waszej liczebność i… — Chciała powiedzieć: sprawiedliwość, ale w ruanja nie było takiego słowa, nie było też słowa oznaczającego równość. — Macie siłę — powiedziała w końcu — jeśli tylko zechcecie jej użyć. Sipaj, Djalao: Możecie się od nich uwolnić.

Mimo swojej młodości i gatunku, do którego należała, Djalao VaKashan sprawiała wrażenie, że nie tylko może, ale i chce mieć własne zdanie. Jednak odpowiedziała tylko:

— Ktoś rozważy twoje słowa.

Była to uprzejma odmowa. Emilio Sandoz zawsze twierdził, że formuła: „Ktoś rozważy twoje słowa” oznacza: „Kiedy świniom wyrosną skrzydła, może opowiem ci o mojej babci”.

Sofia westchnęła z rezygnacją. Próbowałam, powiedziała sobie w duchu. Kto wie? Może ziarno zostało zasiane?


Kobiety z Kashanu opuściły Trucha Sai następnego ranka i życie w osadzie powróciło do normalnego trybu. Opiekowanie się dziećmi, zbieranie pożywienia i przygotowywanie go, jedzenie — wciąż jedzenie. Było to spokojne życie, pozbawione wyzwań, i Sofia błogosławiła każdy taki dzień, pokonując lęk, kiedy nadchodziły kolejne skurcze. Czuła je nisko i głęboko i mówiła sobie, że nie są na tyle silne, by miały oznaczać coś poważnego, ale w takich chwilach nieruchomiała i siłą woli uspokajała swoje łono.

Runowie, których prawie nic na tym świecie nie dziwiło, byli jednak zaintrygowani ciążą Sofii, a zwłaszcza jej długim trwaniem i bardzo wzdętym brzuchem. Uwagi na temat pękających strąków dainsy padały zbyt często, więc kiedy do rozwiązania pozostały jeszcze cztery tygodnie, Sofia, rozdrażniona bólem w krzyżu i parnym upałem, nie wytrzymała i zrobiła im awanturę, wrzeszcząc, że nie chce już więcej słyszeć ani słowa o kimś lub o czymś, co pęka. Zaledwie to wykrzyczała, na osadę runęła straszliwa wichura, przyginając pnie drzew aż do ziemi.

Potem rozszalała się taka ulewa, że Sofia się obawiała, iż będzie musiała nadać swojemu dziecku imię biblijnego Noego. Była całkowicie przemoczona, jakby wpadła do oceanu. Podczas burzy musiały jej odejść wody; parę godzin później zaczęły się bez ostrzeżenia silne skurcze.

— Za wcześnie! — krzyknęła do Kanchaya, Tinbara, Sichu-Lana i kilku innych, którzy ją otoczyli, kiedy leżała zwinięta w kłębek, czekając na następną falę skurczów.

— Może znowu się zatrzyma — uspokajał ją Kanchay, kiedy nadszedł kolejny skurcz. Ale dzieci mają własny rytm, a to dziecko już postanowiło wyjść na świat.

Przeżyła już wiele i nigdy nie poddawała się bólowi, teraz jednak była bardzo drobna i wychudzona, a przy tym jeszcze w pełni nie wydobrzała po ciężkim wypadku, któremu uległa przed dwoma miesiącami. Starała się chodzić, bo przynosiło jej to ulgę, ale i wyczerpywało; o świcie następnego dnia czuła się już bardzo, bardzo zmęczona i przestała myśleć o dziecku. Chciała mieć to wszystko za sobą.

Wszyscy ojcowie mieli na ten temat własne opinie i nie szczędzili jej rad i komentarzy. Warczała na nich, żeby się zamknęli i zostawili ją w spokoju, ale na próżno; ostatecznie byli Runami i nie widzieli powodu, by w takiej chwili zostawić ją samą. Nadal dotrzymywali jej towarzystwa, gawędząc nieustannie i łatając dziury, jakie powstały w dachu z plecionych liści i traw na skutek wichury.

Około południa, wyczerpana, straciła kontrolę nad tym, co się dzieje, i zamilkła. Nie protestowała, kiedy Kanchay zaniósł ją do niewielkiego wodospadu w pobliżu obozowiska. Siedziała tam razem z nim pod strumieniem chłodnej wody, chłoszczącym jej ramiona i zagłuszającym irytujące głosy innych. Ku swojemu zaskoczeniu, poczuła się rozluźniona i chyba to spowodowało rozwarcie się łona.

Sipaj, Fia — powiedział po jakimś czasie Kanchay, obserwując ją spokojnymi oczami o barwie błękitu z Chartres — połóż tutaj rękę.

Naprowadził jej palce na główkę tkwiącą między jej udami i uśmiechnął się, kiedy natrafiła na mokre i poskręcane włosy dziecka. Nadeszły jeszcze trzy miażdżące skurcze i wyłoniło się całe dziecko. Przypomniała sobie o nocnym koszmarze i krzyknęła, zanim się dowiedziała, czy ma córkę, czy syna:

Sipaj, Kanchay! Oczy ma w porządku? Nie krwawią?

— Są małe — powiedział szczerze Kanchay. — Ale to normalne dla twojego gatunku — dodał, żeby ją pocieszyć.

— Ma dwoje oczu — doniósł jego kuzyn Tinbar, myśląc, że może o to się niepokoiła.

— Są niebieskie! — dodał jego przyjaciel Sichu-Lan z ulgą, bo dziwne, brązowe oczy Sofii zawsze go trochę niepokoiły.

Było cicho, kiedy poczuła, jak wychodzą z niej nóżki niemowlęcia, i z początku pomyślała, że urodziło się martwe. Nie, uspokajała się, to przez ten hałas, przez szum wody i to ich nieustanne gadanie. A potem w końcu usłyszała wrzask noworodka, pobudzonego do odetchnięcia przez chłodną wodę, która była taką ulgą dla jego matki pod koniec tego długiego, upalnego dnia.

Kanchay przyniósł naręcze liści, a Sichu-Lan chichotał, wskazując na genitalia niemowlęcia, bo były na wierzchu.

— Patrzcie! — zawołał. — Ktoś myśli, że to dziecko spieszy się do rozmnażania!

A więc to syn, pomyślała i wyszeptała:

— Jimmy, mamy chłopczyka!

Wybuchnęła płaczem — nie z żalu lub strachu, ale z ulgi i wdzięczności — kiedy silne ręce wyjęły ją z wody, a gorący wiatr suszył ją i dziecko. Doznała wstrząsu, gdy znowu poczuła dotyk ludzkiej skóry, i zasnęła. Później wargi jej syna zacisnęły się po raz pierwszy na jej sutku: ssał go łagodnie, prawie leniwie, tak rozkosznie jak Jimmy. Jest taki cudowny, pomyślała, ale słaby. Coś jest z nim nie tak… No, ale przecież dopiero co się urodził i trochę za wcześnie. Nabierze sił.

Postanowiła, że nada mu imię Izaak. Jego ojciec opuścił dom, by powędrować do dalekiego kraju jak Abraham, jego matka urodziła dziecko wbrew wszelkim oczekiwaniom i radowała się z tego jak Sara.

Przytuliła niemowlę do piersi i spojrzała w dół na mądre, sowie oczy w maleńkiej twarzyczce elfa, pod ciemnorudymi włosami. W tym momencie czuła do swojego syna więcej szacunku niż miłości. Dokonałeś tego, pomyślała. Djanada chcieli nas zabić, urodziłeś się za wcześnie, miałeś zły początek, ale żyjesz, na przekór wszystkiemu żyjesz.

Mogło być gorzej, myślała, tuląc do siebie dziecko i znowu zapadając w sen. Gorące powietrze Rakhatu otulało ich jak inkubator, kiedy spoczywali we dwoje, otoczeni pierścieniem rąk, nóg i ogonów szepcących Runów. Jestem Mendes i mój syn żyje, pomyślała. A mogło być gorzej.

Загрузка...