— Kiedy byłem małym chłopcem, chciałem zostać terrorystą — wyznał Joseba Urizarbarrena. — To tradycja rodzinna… moje obie babki należały do ETA. Nazywaliśmy się bojownikami wolności, rzecz jasna. Lepiej?
— Tak — wydyszał Sandoz.
— Dobrze. Teraz spróbujemy z drugą. — Sandoz wyciągnął drugą rękę i pozwolił, by Bask oparł jego przedramię na swoim uniesionym kolanie. — To nie zawsze działa — ostrzegł Joseba, uciskając kciukami przestrzeń między kośćmi długimi, póki nie odnalazł miejsca, w którym mięsień przechodził w ścięgno. — Kiedy miałem osiem lat, mój wuj stracił prawie całą prawą rękę. Wiesz, jak nazywają zbyt wczesny wybuch bomby? Przedwczesne zdemontowanie.
Sandoz parsknął śmiechem, co ucieszyło Josebę. Mimo że był otumaniony lekiem, dostrzegał zabawność gry słów, choć na inne przejawy dowcipu zupełnie nie reagował.
— Moja ciotka uważała, że wuj udaje ból, żeby wymusić współczucie — rzekł Joseba, naciskając teraz mocno. — Często powtarzała: Zdechłe psy nie gryzą. Przecież ręki już nie ma. Jak może boleć coś, czego nie ma? Wuj odpowiadał: Ból jest jak Bóg. Niewidzialny, niepojęty, wszechmocny…
— I trudno z Nim wytrzymać — wyszeptał Sandoz drżącym głosem. — Jak z twoją ciotką.
— Masz całkowitą rację — odpowiedział z przekonaniem Joseba, pochylony nad jego ręką.
Przesunął nieco kciuki i wzmocnił ucisk, wciąż nieco zdzi wiony, że znalazł się w takiej sytuacji. Obudził się o drugiej w nocy z pełnym pęcherzem i znalazł Sandoza miotającego się po wspólnym pomieszczeniu jak zwierzę po klatce. „Co ci jest?”, zapytał, ale reakcją na jego zatroskanie było gniewne warknięcie. Sandoz należał do ludzi, którym niełatwo pomóc, a Joseba wiedział z doświadczenia, że tacy najbardziej pomocy potrzebują.
Obawiając się, że pozostawi mu siniaka i czując straszliwe parcie na pęcherz, Joseba zamierzał już przerwać masaż, kiedy usłyszał krótki, głośny szloch.
— Tak? — zapytał, chcąc się upewnić.
Sandoz zamarł w bezruchu. Oczy miał zamknięte, twarz ściągniętą, nie oddychał. Joseba siedział spokojnie, dobrze znając tę reakcję; jego wuj potrzebował zwykle kilkunastu sekund, by uwierzyć, że ból naprawdę ustąpił. W końcu Sandoz odetchnął i otworzył oczy. Sprawiał wrażenie oszołomionego, ale wystękał: „Dzięki”. Potem zamrugał oczami, wyprostował się i opadł na oparcie krzesła.
— Nie mam pojęcia, dlaczego to działa — powiedział Joseba.
— Może bezpośredni nacisk na nerwy w górnej części ręki przerywa sygnały promieniowe? — podsunął Sandoz. Głos miał wciąż trochę rozedrgany.
— Może. — Nawet jeśli to tylko siła sugestii, pomyślał Joseba, to działa, bo działa. — Gdybyś mi o tym powiedział wczoraj, mógłbym ci pomóc wcześniej.
— Skąd miałem wiedzieć, że w twojej rodzinie byli niezdarni zamachowcy? — zapytał rozsądnie Sandoz.
— Mój wujek zwykle płakał. Po prostu siedział i płakał. A ty chodzisz.
— Czasami. — Sandoz wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. — Najlepsza jednak jest praca.
— Teraz nie pracujesz — zauważył Joseba.
— Chyba bym nie mógł. Quell zwykle pomaga… w końcu połowa bólu to strach. Ale tym razem było ostro.
Joseba wstał, czując, że dłużej nie wytrzyma.
— Czy wiesz — zapytał, ruszając w kierunku toalety — że jutrznię wymyślili starzy mnisi mający kłopoty z prostatą? Skoro i tak trzeba wstać, to można się pomodlić…
I odszedł, kołysząc się jak niedźwiedź, ale kiedy wrócił, czując błogosławioną ulgę, Sandoz wciąż siedział w ciemnej mesie. Gdyby chciał być sam, poszedłby do swojej kabiny, pomyślał Joseba. Trzeba korzystać z okazji.
— Właśnie czytałem sobie Księgę Hioba. „Czy widziałeś drzwi do ciemności? Czy połączysz gwiazdy Plejad? Rozluźnisz więzy Oriona?” — Oparty o przegrodę, machnął ręką ku zagadkowej ciemności, która ich otaczała. — Dzisiaj człowiek mógłby odpowiedzieć: Prawie tak. Dotarliśmy do źródeł morza, doszliśmy do dna otchłani. Zbadaliśmy przestworza Ziemi, wymierzyliśmy ją. „Czy wysyłać możesz błyskawice? Czyś w życiu rozkazał rankowi?” A my jesteśmy tuj pośród gwiazd!
Pokręcił głową, ogarnięty szczerym zdumieniem, a po chwili powiedział:
— Wiesz, ta muzyka się zmieniła. Po waszej wyprawie na Rakhat.
— Jeśli chodzi o Hioba, to osobiście wolę przekład Wolfera — stwierdził Sandoz. — Więc dlaczego terroryzm stracił dla ciebie urok?
— Aha. Zmieniamy temat — zauważył spokojnie Joseba. — Nie stracił, w każdym razie nie na długo. Hiszpania i Francja w końcu uznały: Niech szlag trafi tych Basków, komu oni są potrzebni! No więc przez jakiś czas walczyliśmy między sobą. Weszło nam to w krew. — Spojrzał na Sandoza. — Czy wiesz, że głos Hlavina Kitheriego słyszano jeszcze prawie przez rok po twoim wylocie z Rakhatu, a potem zamilkł na dobre?
— Może umarł — odpowiedział Sandoz kpiącym tonem — a przedtem długo się męczył. Czym się zająłeś, kiedy terroryzm przestał być drogą do kariery?
Polowałem. W tym zakątku świata, z którego pochodzę, wciąż się poluje. Żyłem w górach, otoczony tym, co jeszcze zostało z przyrody. Myśliwy… dobry myśliwy… często identyfikuje się ze zwierzyną. Jedno prowadzi do drugiego. Zacząłem studiować ekologię.
— A jak z uniwersytetu trafiłeś do seminarium? Może zakochałeś się w cudzie Bożego stworzenia?
Cichy, spokojny głos był dziwnie bezbarwny. Nieruchomą twarz ledwo było widać w słabej poświacie żółtych i zielonych wskaźników sączącej się z pulpitu sterowni.
— Nie — przyznał szczerze Joseba. — Ostatnio trudno jest dostrzec cud stworzenia, w każdym razie na Ziemi. W czasie twojej nieobecności bardzo się pogorszyło. Ekologia zamieniła się w naukę o degradacji przyrody. Teraz zajmujemy się głównie tym, co było, próbując zrekonstruować zniszczone systemy i przywrócić zachwianą równowagę. Ale presja przeludnienia jest tak silna, że za każdy krok do przodu płacimy dwoma krokami do tyłu. W tej dyscyplinie trudno o satysfakcję.
Przeszedł przez ciemne pomieszczenie i usiadł w pobliżu Sandoza; plastikowe krzesło zatrzeszczało pod jego ciężarem.
— Kiedy widzisz jakiś uszkodzony system, szukasz przyczyny i cieszysz się, jak ją znajdziesz, bo wtedy wydaje ci się, że łatwo to uszkodzenie usunąć. Jako student przyglądałem się nocnym zdjęciom Ziemi zrobionym przez satelitę. Połączone nitkami dróg i przedmieściami skupienia świateł miejskich przypominały mi kolonię streptokoków wyhodowaną w laboratorium. Doszedłem do wniosku, że Homo sapiens był chorobą, która zaatakowała Gaję. Ziemia chętnie by się od nas uwolniła. Miałem dziewiętnaście lat, a w ciągu mojego życia ludność Ziemi powiększyła się dwukrotnie, z siedmiu do czternastu miliardów. Znienawidziłem ten gatunek, który nazwał się rozumnym. Chciałem wyleczyć Gaję z choroby naszego gatunku. Zacząłem się poważnie zastanawiać, jak dokonać eksterminacji dużej liczby ludzi, oczywiście w taki sposób, żeby mnie nikt nie złapał. Uwierzyłem, że jestem bohaterskim altruistą, samotnym obrońcą planety. Zmieniłem specjalizację. Uznałem, że najpożyteczniejszą dyscypliną będzie wirusologia.
Sandoz wpatrywał się w niego, milcząc. Dobry znak, pomyślał Joseba. Jest pod działaniem leku, ale zachował zdolność oceny moralnej.
— Jak już powiedziałem — ciągnął rzeczowym tonem — terroryzm nie stracił dla mnie uroku. Miałem wtedy dziewczynę. Zerwałem z nią. Chciała mieć dzieci, a mnie dzieci napełniały obrzydzeniem. Nazywałem je wektorami choroby. Patrzyłem na takich ludzi jak Nico i myślałem: Oto skutki nieudanej aborcji. Jeszcze jeden wirus, który potrafi tylko jeść i myśleć o sobie.
Gdzieś w głębi zaskoczył kompresor i jego buczenie zmieszało się z cichym bulgotaniem napowietrzanej wody w zbiorniku i nieustannym szumem wentylatorów. Sandoz się nie poruszał.
— Kiedy się rozstawaliśmy, moja dziewczyna powiedziała mi, że to okrutne i niegodziwe pragnąć śmierci ludzi, których jedynym grzechem było przyjście na świat w okresie, kiedy ludzi jest już za dużo. — Zamilkł na chwilę, próbując sobie przypomnieć jej twarz i zastanawiając się, jak wygląda teraz, dochodząc do pięćdziesiątki. — Otworzyła mi oczy, chociaż później już nigdy z nią nie rozmawiałem. Trochę mi to zajęło czasu, ale w końcu zacząłem poszukiwać powodu, by uwierzyć, że ludzie nie są tylko gatunkiem bakterii. Jeden z moich profesorów był jezuitą.
— A teraz lecisz na planetę, na której rozumne gatunki nie niszczą środowiska. Chcesz zobaczyć, czym za to płacą?
— Chyba po to, żeby odpokutować za swoje grzechy. — Joseba wstał i przeszedł do sterowni, skąd mógł spojrzeć na gwiazdy i niezgłębioną czerń przestrzeni kosmicznej. — Czasami myślę o dziewczynie, której nie poślujbiłem. — Popatrzył przez ramię na Sandoza, ale nie dostrzegł żadnej reakcji. — Gdzieś wyczytałem o ciekawym pomyśle. Tymi narodami, które najbardziej kalają planetarne gniazdo, i tymi, które mają najbardziej niszczycielskie arsenały, powinny rządzić wyłącznie kobiety z małymi dziećmi. Takie matki najbardziej myślą o przyszłości, ajednocześnie muszą dzień w dzień stawiać czoło rzeczywistości ludzkiej natury. To sprawia, że mają jakąś szczególną intuicję.
Joseba wyprostował się, przeciągnął i ziewnął, a po chwili zniknął za grodzią.
— Dobranoc! — zawołał z korytarza wiodącego do kabin. Sandoz jeszcze przez długi czas siedział samotnie w mesie, a potem i on wrócił do swojej kabiny.
— Ja się nie kłócę, jestem tylko zaskoczony — powiedział John Candotti ojcu generałowi parę miesięcy przed startem. — Wszyscy inni są naukowcami. Moją specjalnością są śluby i chrzty. Pogrzeby. Może szkolne przedstawienia? Wyciąganie facetów z aresztu? — Kiedy indziej taki pytający ton mógłby ojca generała sprowokować do wybuchu, ale tym razem Vincenzo Giuliani wpatrywał się w niego spokojnie, a milczenie rozmówcy zawsze pobudzało Johna do tego, by mówić więcej i szybciej. — Redagowanie kościelnych biuletynów? Łagodzenie kłótni między kierownikiem chóru a liturgistą? Nie bardzo widzę, co z tego mogłoby się tam przydać. No, może odprawianie egzekwii. — Odchrząknął. — Zrozum, nie chodzi o to, że nie chcę lecieć, po prostu znam paru facetów, którzy oddaliby nerkę, żeby wziąć udział w tej wyprawie, a nie mam pojęcia, dlaczego wysyłasz właśnie mnie.
Ojciec generał przeniósł wzrok z jego twarzy na drzewa oliwkowe pokrywające kamieniste wzgórza wokół domu rekolekcyjnego. Potem zaczął powoli odchodzić, jakby zapomniał o obecności Candottiego, lecz po chwili przystanął i odwrócił się do niego.
— Będą potrzebować kogoś, kto potrafi przebaczać — powiedział.
Aha, więc nadeszła pora, by przebaczyć Danny’emu Żelaznemu Koniowi, pomyślał teraz John.
W swojej parafii, w Chicago, John był znany z wyrozumiałości w konfesjonale — kiedy spowiadał, penitent nie czuł się jak trzyletnie dziecko, które narobiło w majtki. „Każdemu z nas zdarza się zawieść”, mówił ludziom. Większość z tego, co wyznawali na spowiedzi, miała swoje źródło w bezmyślności, braku współczucia, obojętności. Albo w bałwochwalstwie — kiedy ich bogiem stawały się pieniądze, władza, kariera czy seks. John wiedział z własnego doświadczenia, jak łatwo dać się wciągnąć w coś, czego się wcale nie chce, jak łatwo o przekonanie, że człowiek da sobie radę w jakiejś potencjalnie szkodliwej sytuacji, jak łatwo brnąć dalej, choć już widać, że brnie się po kolana w gównie. Potrafił pomóc ludziom zrozumieć, co i dlaczego zrobili, żeby ze zła mogli uczynić dobro.
Ale Daniel Żelazny Koń nie nawalił. Nie popełnił błędu, nie był nawet ofiarą samooszukiwania się. Dobrowolnie, z pełną świadomością wziął udział w czynie niezgodnym z prawem, etyką i moralnością. To, że mógł w tym również maczać palce Vincenzo Giuliani, a nawet sam Gelazy III, budziło w Johnie jeszcze większe obrzydzenie, ale tych dwóch tu nie było, więc nie można było ich oskarżyć. Tu był tylko Danny Żelazny Koń; był tutaj dzień w dzień, noc w noc, a jego milczenie zdawało się potwierdzać ocenę Johna: to człowiek przeżarty pychą, stoczony rakiem ambicji.
Po raz pierwszy w życiu John nie odczuwał dobroczynnych skutków mszy. Celebrowanie eucharystii było dla niego zawsze chwilą wewnętrznej odnowy, zwłaszcza gdy czuł wokół siebie obecność tych, którzy oddali swoje życie całkowicie do dyspozycji Boga. Teraz, na pokładzie „Giordana Bruna”, msza była tylko codziennym przypomnieniem podziału i wrogości; samo słowo „komunia” wydawało mu się szyderstwem.
John bardzo chciał porozmawiać z Emiliem, ale ten traktował go tak, jak innych członków załogi: z chłodną i sztuczną uprzejmością. „Dałem słowo, że nie będę przeszkadzał Carlowi w jego planach”, tylko tyle od niego usłyszał.
Joseba Urizarbarrena zdawał się stosować politykę niezaangażowania: najczęściej przesiadywał w swojej kabinie, opuszczając ją tylko po to, by przynieść sobie coś do zjedzenia i wynieść brudne talerze. Najwyraźniej unikał wszystkich, jezuitów i świeckich. Którejś nocy John dorwał go wreszcie w sterowni i zapytał, co o tym wszystkim sądzi.
— Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób można to usprawiedliwić — odrzekł Bask. — Ale… pamiętasz, jak się nazywał ten pirat, który przewiózł Franciszka Ksawerego do Japonii?
Avan o Ladrao, czyli Avan Złodziej. Może Bóg korzysta z takich narzędzi, które akurat są pod ręką, nawet z tych pokrzywionych lub połamanych.
Kiedy John zaprotestował, Joseba poradził mu krótko:
— Porozmawiaj z Seanem.
Niewiele to dało, bo Irlandczyk, zapytany o to samo przez Johna, odpowiedział z wyraźnym rozdrażnieniem:
— Pilnuj swojego nosa.
John zrozumiał, że ten temat był dla Seana tabu, bo wiązała go tajemnica spowiedzi. Nigdy się jednak nie poddawał, więc w końcu postanowił zaatakować samego Żelaznego Konia.
— Moje grzechy to moja sprawa — usłyszał w odpowiedzi. — Znasz fakty, więc sam wyciągnij wnioski. Czy papież i ojciec generał to oszuści? A może rozumiesz mniej, niż ci się wydaje?
Tak więc nikt nie chciał dostrzec jego problemu, a i potrzeba porozmawiania z kimkolwiek pozostała niezaspokojona. Zaczął się zastanawiać nad innymi. Nie wiedział do końca, czy Nico jest rzeczywiście niedorozwinięty, ale trudno było założyć, że ma jakieś rozeznanie dobra i zła. Carlo Giuliani lubił cytować Marka Aureliusza, ale Johnowi bardziej przypominał Kaligulę, z tym jego zamiłowaniem do przepychu i samouwielbieniem. W każdym razie wydawał się bardziej niebezpieczny niż reszta…
Pozostawał Fat Frans.
— Mnie pytasz? — zawołał Afrykaner, kiedy pewnego ranka znaleźli się sami we wspólnym pomieszczeniu, nie licząc Nica, którego obecność wszyscy ignorowali. — No cóż, Johnny, mogłeś trafić gorzej. Wykładałem filozofię w Bloemfontein…
— Filozo… A niech cię szlag, to w jaki sposób skończyłeś jako pilot kamorry? — zdumiał się John.
Fat wzruszył ramionami.
— Odkryłem, że obecnie filozofia to raczej rodzaj stosunku do życia, a nie droga do kariery. Rynek pracy trochę się skurczył od czasu Oświecenia. Kamorra oferuje konkurencyjne zarobki, naprawdę niezłą emeryturę i bardzo dobre ubezpieczenie zdrowotne. Jeśli nie zostaniesz świadkiem oskarżenia, zapewniają ci też całkiem przyzwoity pogrzeb.
John prychnął kpiąco i powrócił do obgryzania jednego z paznokci, co stanowiło istotną część jego diety w ostatnich dniach.
— Ale mimo to — dodał Frans przyjaznym tonem i z rozpoznawalnym akcentem rodowitego mieszkańca Johannesburga — twój problem uważam za dość interesujący. Osobiście nie mam wyrobionego zdania na temat Boga, ale muszę ci powiedzieć, że dla mnie cały Kościół katolicki to jedno wielkie oszustwo, razem z jego wszystkimi diabełkami, elfami i czarnymi papieżami jako szczególnymi przypadkami ogólnej oferty światopoglądowej.
— Ja ciebie też pieprzę — powiedział wesoło John i zabrał się do drugiego paznokcia.
— Oto prawdziwy dżentelmen i uczony — zauważył Frans, wznosząc w toaście filiżankę z kawą. — No cóż, wobec tego może powinniśmy poszukać jakiegoś aksjomatu, na który moglibyśmy się obaj zgodzić? — Przez chwilę wpatrywał się w sufit. — Odczuwasz potrzebę odkrycia jakiegoś ukrytego sensu tego wszystkiego, tak? Czegoś, co uwolni cię od tego żałosnego bałaganu, który masz w sobie.
John odchrząknął, pracując nad palcem wskazującym.
— To wcale nie jest trudne! — pocieszył go Frans. — Jeśli tylko ma się dość szerokie horyzonty myślowe, jeśli ma się zmysł historyczny albo dostatecznie sprawną wyobraźnię, można odnaleźć ukryty sens we wszystkim. Weźmy, na przykład, sny. Słyszałeś o Libro delia Smorfial — John pokręcił głową. — Neapolitanczycy, nawet ci po wyższych studiach, zawsze mają przy łóżku sennik. Pierwszą rzeczą, jaką robią rano, nawet przed wysiusianiem się, jest sprawdzenie, co oznacza sen, który mieli w nocy. Długie podróże, nieznajome osoby, unoszenie się w powietrzu… Wszystko coś oznacza.
— Zabobon — powiedział lekceważąco John. — Herbaciane fusy i karty tarota.
— Nie bądź prostakiem, Johnny. Nazwijmy to psychologią.
— Frans wyszczerzył zęby, obfite fałdy rozlały mu się wokół ust.
Zadaniem uczonego jest odnalezienie wzorów w przyrodzie lub cyklów w historii. Nie jest trudno odnaleźć wizerunki zwierząt i herosów na gwieździstym niebie. Powstaje jednak pytanie: Czy odkryłeś jakąś odwieczną prawdę? albo: Czy nadajesz jakieś arbitralne znaczenie wszystkiemu, co bierzesz pod rozwagę?
— Tak. Może i na jedno, i na drugie — odpowiedział John.
— Nie wiem.
Przestał gryźć paznokcie i spostrzegł, że jeden z palców krwawi.
— Aha. Nie wiem. Oto prawda, na której można polegać. — Frans uśmiechnął się dobrodusznie; w nalanej, pastelowej twarzy pojawiły się drobne żółtawe zęby. Uwielbiał takie rozmowy, a w ciągu tych wielu lat, kiedy woził po Układzie Słonecznym bandziorów i twardzieli, rzadko mógł sobie na nie pozwolić. — Sama rozkosz. Odgrywam rolę adwokata diabła w procesie jezuity! A może — pomyślał głośno — może Abraham wynalazł Boga, bo chciał nadać znaczenie chaotycznemu, prymitywnemu światu?
A my zachowaliśmy wiarę w tego wynalezionego Boga i twierdzimy, że nas kocha, bo boimy się wielkiego i obojętnego wszechświata?
John popatrzył na niego i ocenił w myślach własną odpowiedź, ale zanim zdążył przemówić, zapomniany Nico zaskoczył ich obu uwagą:
— A może właśnie kiedy się boisz, możesz usłyszeć Boga, bo nasłuchujesz uważniej?
Było to ciekawe spostrzeżenie, ale, niestety, nie dla Johna Candottiego, który mógł zostać w każdej chwili wyssany z luku promu w przestrzeń kosmiczną, co kojarzyło mu się tylko z krwawą plamą.
— Nie wiem — powtórzył po długim milczeniu.
— Kondycja ludzka — westchnął Frans z teatralną przesadą.
— Jakże cierpimy z powodu naszych lęków i naszej niewiedzy!
— Rozpromienił się nagle. — I dlatego żarcie i seks sprawiają tyle przyjemności. Jadłeś już? — zapytał i nie czekając na odpowiedź, wstał i powlókł się w stronę kuchni, pozostawiając Johna wysysającego krew z palca.
Candottiego już nie było, kiedy Frans wrócił do stołu z pełnym talerzem. Uśmiechnął się do Nica siedzącego w kącie i nucącego Questo o ąuella z Rigoletto — jedynej opery, która się Fransowi naprawdę podobała.
— Nico — zaczął Frans, kiedy usiadł za stołem — ostatnie kilka tygodni spędziłem na uważnej obserwacji naszych podróżników i w przeciwieństwie do Candottiego, którego dręczą lęki egzystencjalne, doszedłem do nieuniknionego wniosku. Chciałbyś to usłyszeć? — Nico przestał nucić i spojrzał na niego: nie z oczekiwaniem, ale uprzejmie. Nico zawsze był uprzejmy. — Oto moja konkluzja, Nico. Uwierzę w cuda, jeśli ktokolwiek z nas wróci żywy z tej wyprawy — oświadczył z ustami pełnymi paglio fieno. — Nico, wiesz, kto to jest Runao?
— Marka starego samochodu?
Frans wypił łyk moscato d’Asti i nabrał kolejną porcję paglio.
— Nie, Nico, pomyliło ci się z Renault. Runao to jeden z Runów, ludu, który żyje na Rakhacie, dokąd zmierzamy. — Nico pokiwał głową. — Runao to coś w rodzaju krowy, która ma swoje zdanie. — Przez chwilę żuł w milczeniu, apotem przełknął. — Jego wysokość don Carlo jest megalomanem, którego ambicją jest zapanowanie nad narodem mówiących krów. Aby wypełnić tę zaszczytną misję, zebrał do kupy cyrkowego dziwoląga, przygłupa, czterech księży i kalekę, którego trzeba było zbić do nieprzytomności, żeby go wsadzić na pokład tego statku. — Frans pokręcił głową, ale natychmiast przestał, bo jego szczęki i podbródek poruszały się w zupełnie innym rytmie niż głowa. — Księża myślą, że lecą na Rakhat, żeby krzewić dzieło Boże, ale czy wiesz, Nico, dlaczego znaleźliśmy się tutaj my dwaj, ty i ja?
— Bo ja jestem tak cholernie gruby, że i tak nie będę się już w życiu pieprzył, więc wszystko mi jedno. A ty jesteś za głupi, żeby powiedzieć „nie”. Carlo nie zdołał namówić nikogo innego.
— Nieprawda — powiedział Nico z łagodnym przekonaniem. — Don Carlo postanowił lecieć, bo się dowiedział, że szefem ma zostać jego siostra Carmella.
Frans puścił do niego oko.
— Wiedziałeś o tym?
— Wszyscy wiedzieli, nawet japońskajakuza. Don Carlo był bardzo zakłopotany.
— Masz rację — przyznał Frans, zwłaszcza że nie chciał mieć żadnych kłopotów. Carlo był szefem, a Nico zrobiłby dla niego wszystko; kiedyś o mało nie zabił faceta, który złoił Carlowi skórę w bilardzie. — I przepraszam cię, Nico, że nazwałem cię głupcem.
— Powinieneś też cofnąć to, co powiedziałeś o Runach, Frans.
— Cofam to, co powiedziałem o Runach — zgodził się ochoczo Frans.
— Bo Runowie nie są krowami. To dobrzy ludzie — oświadczył Nico. — Źli są ci Jana.
— Ja tylko żartowałem, Nico.
Choć wieloletnie doświadczenie dowodziło czegoś zupełnie przeciwnego, Frans wciąż miał nadzieję, że Nico nauczy się kiedyś rozpoznawać ironię i sarkazm. Co wyraźnie wskazuje, kto tu naprawdę jest głupi, pomyślał Frans, nawijając na widelec nową porcję makaronu. — Modlisz się, Nico? — zapytał, żeby zmienić temat.
— Rano i przed snem. Zdrowaś Mario.
— Jak cię nauczyły siostry, co?
Nico kiwnął głową.
— Nazywam się Niccolo d’Angelli. „D’Angelli” znaczy „od aniołów”. Stamtąd właśnie przyszedłem, zanim trafiłem do domu. Aniołowie mnie podrzucili. Modlę się rano i przed zaśnięciem. Zdrowaś Mario.
— Brav’ scugnizz, Nico. Jesteś dobrym chłopcem — powiedział Frans, myśląc: W genealogii aniołów, którzy cię podrzucili, musi brakować kilku ostatnich imion, przyjacielu. — A więc wierzysz w Boga, prawda, Nico?
— Tak, wierzę — potwierdził z powagą Nico. — Siostry mi powiedziały.
Frans żuł przez chwilę w milczeniu.
— Mam swoją małą hipotezę na temat Boga, Nico — powiedział, przełykając makaron. — Chcesz ją poznać?
— Co tojesthi…
— Hi-po-te-za. Myśl. Pomysł. Przypuszczenie. Rozumiesz, Nico? — Nico kiwnął niepewnie głową. — Oto mój pomysł. Jest taka stara opowieść o pewnym facecie i kocie…
— Lubię koty.
Po co ja to robię, zapytał się w duchu Frans, ale brnął dzielnie dalej.
— Tym facetem był słynny fizyk Schrodinger… Nie przejmuj się, Nico, nie musisz zapamiętywać tego nazwiska. Schrodinger powiedział, że coś nie jest prawdziwe, jeśli nie ma kogoś, kto to zaobserwuje. Powiedział, że to obserwacja sprawia, że coś staje się prawdziwe.
Nico wyglądał żałośnie.
— Nie przejmuj się, Nico. Zaraz ci pomogę to zrozumieć. Schrodinger powiedział, że jeśli się włoży do pudła kota i… no, powiedzmy talerz dobrego żarcia i talerz zatrutego żarcia, apotem zamknie pudło…
— To niegodziwe — powiedział Nico, zadowolony, że mowa jest o konkrecie.
— Niegodziwe jest też wytrząsanie flaków z byłych księży, Nico — wyjaśnił mu Frans, wpychając sobie do ust kolejną porcję makaronu. — Nie przerywaj mi. No więc kot jest w pudle i może zjeść dobre żarcie albo złe żarcie. Może być żywy, ale może być martwy. A wiesz, co powiedział Schrodinger? Że kot nie jest ani żywy, ani martwy, dopóki ktoś nie zajrzy do środka i nie stwierdzi, że kot jest żywy lub marwy.
Nico zastanawiał się długo.
— Można przyłożyć ucho i posłuchać, czy mruczy.
Frans przerwał na chwilę przeżuwanie i wycelował w Nica widelec.
— I dlatego jesteś bandziorem, a nie fizykiem lub filozofem. — Przełknął i mówił dalej: — No i na tym polega mój pomysł co do Boga. Uważam, że jesteśmy podobni do tego kota w pudle, a Bóg do faceta poza tym pudłem. Myślę, że jeśli kot wierzy w faceta, to ten facet tam jest. A jeśli kot jest ateistą, tego faceta tam nie ma.
— Może jest jakaś pani — zaproponował Nico.
Frans zakrztusił się makaronem i przez chwilę kaszlał.
— Może i tak, Nico. Ale wiesz, co myślę? Myślę, że skoro wierzysz w Boga, to może Go spotkasz, jak wyleziesz z tego pudła. — Nico otworzyłusta, potem je zamknął i zrobił taką minę, jakby miał się za chwilę rozpłakać. — Nie przejmuj się, Nico. Jesteś dobrym chłopcem, a jestem pewien, że na dobrych chłopców Bóg będzie czekać.
Wstał i poszedł do kuchni po deser.
— I właśnie dlatego chcę, żebyś się o coś pomodlił — zawołał, grzebiąc w skrzyniach. — Bo dla ciebie Bóg istnieje, a może nie istnieć dla ludzi, którzy nie są pewni, czy w Niego wierzą. — Wrócił do stołu z wielkim kawałem ciasta ze Schwartzwaldu. — Chcę, żebyś się pomodlił o cud. Dobrze, Nico?
— Nie ma sprawy — zgodził się skwapliwie Nico.
— To dobrze. A teraz powiem ci, na czym polega mój problem. Czy wiesz, dlaczego jestem taki gruby, Nico?
— Bo wciąż jesz.
— Jestem Afrykanerem, Nico. Jedzenie jest naszym sportem narodowym. Ale i przedtem wciąż jadłem, pamiętasz? I dwa lata temu wcale nie byłem taki gruby! Czasami, kiedy jesteśmy w przestrzeni kosmicznej, nasze DNA… instrukcje, które sprawiają, że twoje ciało działa, rozumiesz? Więc nasze DNA zostaje zbombardowane przez kilka atomów kosmicznego pyłu. To właśnie przytrafiło się mnie, Nico. Jakaś drobinka kosmicznego gówna, zmierzająca ku krawędzi wszechświata, przypadkowo uderzyła w ważny fragment mojej biologicznej maszynerii i narobiła tam niezłego bigosu…
Odtąd, cokolwiek zjadł, zostawało całkowicie przyswojone przez jego organizm; każdy erg energii zostawał wydarty z każdej molekuły wodoru, tlenu, węgla czy azotu i magazynowany w tych okropnych, paranoicznych komórkach tłuszczu spodziewających się straszliwego głodu, by wezwać je do heroicznego ratunku ciała, które teraz było powoli i nieubłaganie zatruwane.
— Walczyłem z tym, Nico. Na początku z tym walczyłem.
Ćwiczyłem jak maniak. Głodziłem się. Łaziłem od doktora do doktora.
Brał wszystkie leki, jakie mu ktoś przepisał lub sprzedał, ale nic nie pomagało, robił się coraz większy i większy, coraz bardziej sobie obcy, coraz bardziej przerażony perspektywą zawału serca lub marskości wątroby.
Znajdował w tym jakąś poetycką sprawiedliwość, a takie rzeczy traktował z filozoficznym spokojem. Przez lata sam czerpał zysk z wiary innych ludzi w cudowne uzdrowienie. Carlo uprawiał ten proceder prawie przez dziesięć lat, zanim go wytropiły przedsiębiorstwa ubezpieczeniowe. Jak wilk polował tylko na słabych, wybierając tych najbogatszych i najbardziej chorych, najbardziej zrozpaczonych i podatnych na sugestię, zapewniając swoich półżywych pasażerów, że jeśli będą poruszać się z odpowiednią szybkością, czas dla nich spowolnieje, a kiedy wrócą, medycyna zrobi takie postępy, że poradzi sobie z ich chorobami i wrócą do domu zdrowi. Carlo potrafił być bardzo przekonujący i okazywał swym ofiarom współczucie: wyjaśniał im, że teraz nie muszą za nic płacić, wystarczy, jak wymienią w polisie firmę Anioły Miłosierdzia S.A. jako dysponenta ubezpieczenia na życie.
Były to, oczywiście, bzdury. Frans zabierał ich na pokład statku kosmicznego i przez kilka tygodni krążył z nimi po orbicie Ziemi, uruchamiając jedną czwartą mocy silników, z dala od sceptycznej kontroli komisji etyki lekarskiej i inwigilacji policji. Ofiary niczego się nie domyślały. Większość umierała sama, a resztę wysyłali na tamten świat zatrudnieni przez Carla, wiecznie pijani lekarze.
Lecz teraz Carlo dorwał się do czegoś naprawdę wielkiego i Frans Vanderhelst pilotował statek kosmiczny lecący na Rakhat, którego prędkość coraz bardziej zbliżała się do prędkości światła. I tym razem to sam Frans był żałosnym, głupim dupkiem, który miał nadzieję, że w ciągu czterdziestu lat jego nieobecności na Ziemi ktoś wpadnie na pomysł, jak sprawić, by jego ciało stało się znowu normalne. Bo pod coraz grubszymi pokładami tłuszczu, za świńskimi oczkami wyzierającymi spomiędzy nadętych, ciastowatych policzków krył się mężczyzna, który miał zaledwie trzydzieści sześć lat, mężczyzna w kwiecie wieku. A Frans Vanderhelst bardzo chciał żyć.
— No więc powiem ci, o jaki cud masz się modlić, Nico, dobrze? — powiedział Frans, odkładając widelec. — Módl się, żebyśmy wrócili na Ziemię żywi i żeby po powrocie znalazł się ktoś, kto mi załatwi, że będę mógł jeść i być normalnym człowiekiem. Rozumiesz, Nico?
Nico kiwnął głową.
— Modlić się, żebyśmy wrócili żywi i żebyś ty był normalny.
— Świetnie, Nico. O to chodzi. Doceniam to — powiedział Frans, kiedy Nico wrócił do swojego Verdiego, rozpoczynając arię księcia Mantui dokładnie w tym miejscu, w którym ją przerwał kilkanaście minut wcześniej.
Frans siedział jakiś czas przy stole, rozmyślając o zakładzie Pascala. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że naprawdę docenia modlitwy Nica. Ostatecznie, pomyślał, agnostyk wie tylko jedno: że nigdy się niczego nie wie.