22. PROWINCJA POŁUDNIOWA, INBROKAR: 2047 czasu ziemskiego

Ktoś zgromadził towary, które wybrałaś. Są ukryte w pobliżu promu — poinformowała Sofię i Supaariego Djalao VaKashan, kiedy wreszcie pokazała się w Trucha Sai. — Wszędzie pełno patroli djanada.

— Rzeźnicy? — zapytał ostrożnie Supaari. — A może zespoły inspekcyjne spisujące ludność dla nowego Najdonioślejszego?

— Ktoś myśli, że ani jedni, ani drudzy — odpowiedziała Djalao, ignorując innych Runów, którzy tłoczyli się wokół niej, kołysząc się już lękliwie. — W Kirabai mówią, że to djanada z północy, z miasta Inbrokaru. Są z nimi obcy Runowie… ktoś sądzi, że z Mała Njeru. W Kirabai starsi musieli wezwać tłumaczy o bardzo starym rodowodzie, żeby ich zrozumieć.

Djalao nie okazywała przerażenia, ale widać było, że jest zatroskana. Wszystkie rady wiejskie rozprawiały, co to oznacza, co się zmienia.

— Patrole rozpytują o Supaariego — powiedziała spokojnie. — Pytają też o cudzoziemców.

Czy to bezpieczne ruszać teraz w drogę? — zapytała Sofia, czując ucisk w żołądku. — Może my-ale-nie-wy poczekamy, aż się uspokoi.

— Ktoś myśli: my-i-wy-też możemy podróżować, ale tylko w porze czerwonego światła. I chyba najlepiej wyruszyć natychmiast. — Djalao spojrzała na Supaariego i przeszła na k’san. — Panie, czy zezwolisz, by ktoś was poprowadził?

Nastało znaczące milczenie i Sofia zrobiła półobrót, aby spojrzeć na Supaariego. Stał, wyprostowany, wpatrując się w Djalao.

— Czy jestem panem — zapytał w końcu — który może zezwalać lub zakazywać? — A potem opuścił uszy i uniósł podbródek, patrząc teraz gdzieś w przestrzeń. — Przeprosiny. Ktoś będzie wdzięczny za przewodnictwo.

Runowie byli wyraźnie zakłopotani; rozległo się szuranie stopami. Sofia zrozumiała, ile to musiało kosztować Supaariego; Djalao upokorzyła go w sposób, w jaki nie zrobił tego żaden Runao. Subtelności już do niej nie docierały, podobnie jak szczegóły nie kończącej się dyskusji, która potem rozgorzała, a dotyczącej politycznych i geograficznych aspektów wyprawy do promu „Magellana”. Podczas sześciu miesięcy przygotowań do powrotu zrobiła wszystko, co mogła. Teraz nie było już wyboru, trzeba było zawierzyć, że Supaari i Djalao podejmą właściwe decyzje.

Zmęczona upałem i złudną nadzieją, że jest coraz bliżej Ziemi, Sofia oparła się o pal szałasu, podciągając do piersi jedno kolano, drugą nogę wystawiając poza platformę, i pozwoliła myślom błądzić. Przed szałasem ruńskie dzieci bawiły się z Ha’analą, która właśnie zaczynała chodzić i chwytać, nieświadoma różnic między nią a jej jedynymi towarzyszami. Izaak, którego ostatnio wolała wciąż mieć przy sobie, nieustannie wyrzucał z siebie monotonny strumień zdań ruńskich i angielskich, zawsze z bezbłędną wymową. Większość z tego była czystym naśladownictwem, ale od czasu do czasu zdobywał się na prawdziwą mowę, najczęściej po odśpiewaniu z nią Sz’my albo po wieczornym śpiewie z Supaarim. Zawsze chronili się w puszczy, z dala od ustawicznej paplaniny Runów, w których śpiew budził strach, bo był narzędziem panowania djanada. Może to czasowe milczenie pozwoliło Izaakowi wyjść poza powtarzanie cudzych zdań, myślała Sofia. Kiedyś powiedział jej: „Izaak cię słyszy”. A innym razem zauważył: „Ha’anala upadła”.

Miało to jednak swoją cenę. Aby mówić, Izaak musiał przebić jakiś wewnętrzny mur, a przez ów maleńki wyłom do jego świata wcisnął się chaos rzeczywistości. Cienie, które zachwycały go od niemowlęctwa, nagle jakby ożyły: stały się nieprzewidywalne i groźne. Kolor czerwony, który dotąd nie budził w nim żadnych wrażeń, teraz go przerażał, co okazywał przygnębiającym wszystkich wrzaskiem. Normalny hałas towarzyszący zabawom ruriskich dzieci czasami doprowadzał go do wybuchu, w którym krzyczał i obracał się w kółko jak szalony.

Poczuje się lepiej na pokładzie statku, myślała Sofia, ledwo słysząc jego monolog i podniecone głosy Runów. Z początku będzie mu trudno, ale szybko się przystosuje do codziennej rutyny. Bez żadnych niespodzianek — wszystko tak, jak będzie chciał. Nic czerwonego. Czerwone wskaźniki można czymś przykryć. I przez cały dzień będzie muzyka. Tylko to powinno wystarczyć, by poczuł się lepiej. A to warte jest ryzyka, jakie podejmują.

Uspokojona, opadła na poduszkę i pozwoliła, by ją uśpiły codzienne odgłosy wioski. Parę godzin później obudził ją dotyk Supaariego i spokój oznaczający osiągnięcie zgody, kiedy rozważono już wszystko, co trzeba było rozważyć, i kiedy w końcu podjęto decyzję.

— Jutro, o drugim wschodzie — powiedział jej Supaari, streszczając wynik wielogodzinnej dyskusji. — Będziemy jak najdłużej trzymać się lasu… to trochę dłuższa droga, ale bezpieczniejsza niż ta krótsza, przez sawannę. Przez otwarty teren będziemy wędrować nocą.

Sofia usiadła, rozglądając się po wiosce. Przygotowywano ostatni posiłek. Wszyscy sadowili się na platformach w oczekiwaniu na nadejście wieczoru.

— Będzie ci przykro odejść, Fia? — zapytał Supaari, przysiadając obok niej.

Słyszała poszeptywanie ojców, gaworzenie i chichotanie dzieci.

— Byli dla nas tacy uprzejmi… tacy dobrzy — odpowiedziała, już za nimi tęskniąc. Fala wdzięczności zmyła z niej całe rozdrażnienie. — Gdyby tylko był jakiś sposób, aby odwdzięczyć się za ich dobroć…

— Tak — zgodził się Supaari. — Ale myślę, że najlepiej będzie odejść stąd jak najszybciej. To nas szukają patrole, Sofio. Teraz jesteśmy dla Runów tylko zagrożeniem.


Początek podróży nie różnił się od setek innych wypraw zbierackich, w których Sofia brała udział. Dziwne było tylko to, że specjalnie uplecione kosze, które niosła, nie były puste, kiedy opuszczali osadę. Prócz Djalao towarzyszyli jej Kanchay, Tinbar i Sichu-Lan, aby pomagać nieść dzieci i prowiant. Runowie cieszyli się na spotkanie w Kashanie z przyjaciółmi i krewnymi, których nie widzieli od lat. Przez pewien czas do Sofii prawie nie docierały ich rozmowy; poddała się rytmowi ich stóp, zadowolona, że Izaak maszeruje u jej boku. Jego drobne, smukłe, mocne ciało było tak piękne… Będzie wysoki jak jego ojciec, pomyślała z dumą.

Trzeciego dnia wzgórza zaczęły się obniżać i w końcu doszli do miejsca, gdzie zrobiło się jaśniej, a puszcza była wysuszona, bo rzadko docierały tu deszcze, zatrzymywane przez góry na zachodzie. Nad głowami wciąż mieli baldachim liści, ale drzewa rozrastały się szerzej, natomiast za krawędzią lasu prześwitywała już sawanna, ciągnąca się aż do Kashanu.

— Poczekamy tutaj — powiedziała Djalao, więc złożyli kosze na ziemi, nakarmili Izaaka i Ha’analę, a potem sami coś zjedli.

Kiedy światło zaczęło się zmieniać i zbliżał się drugi zachód, słońca, Izaak upomniał się o wieczorne śpiewy. Trzej Runowie oddalili się, zakrywając uszy i kołysząc się niespokojnie. Djalao została w pobliżu, słuchając beznamiętnie śpiewu Supaariego; uszy postawiła wysoko, jakby poddawała się próbie wytrzymałości. Kiedy pieśni się skończyły, pogrzebała w jednym z koszów i wyjęła garnek silnie pachnącej maści, którą Runowie zaczęli sobie wcierać w lędźwie, pod pachami, w ręce i nogi.

— Cuchnie jak benhunjaran — warknął Supaari, krzywiąc się ze wstrętu, kiedy Djalao wcierała tłustą maść w jego futro. Patrząc, jak Sofia zanurza swoją drobną rękę w garnku, wyjaśnił: — Nawet jeśli jana’atański patrol zwęszy zapach w porze czerwonego światła, następnego ranka ruszy pod wiatr, żeby jak najszybciej oddalić się od tego odoru. — Przyglądał się przez chwilę Runom z uszami wysuniętymi do przodu. — Ktoś jest ciekaw, jak długo ta sztuczka utrzyma ich z dala od nas?

Kanchay zachichotał gardłowo i spojrzał na Sofię. Odwzajemniła uśmiech, żałując, że nie ma ogona i powiedziała:

Djanada są jak duchy. Można ich oszukać.

Supaari chrząknął, nie dając się sprowokować.

Czekali w milczeniu, słysząc tylko mruczenie Ha’anali i monotonny głos Izaaka, aż Supaari oznajmił, że nic nie widzi, co oznaczało, że wszyscy inni Jana’atowie też już oślepli. Wówczas ruszyli w drogę. Jana’ata zataczał się i potykał, wyraźnie zakłopotany, ale dzielnie pozwolił się prowadzić ku skrajowi puszczy, zbierając informacje o terenie węchem i słuchem.

Było to częścią ich planu: mieli wędrować, niewidzialni, w porze czerwonego światła, maskując swoje prawdziwe zapachy cuchnącą maścią Djalao. Zapomnieli o łunie najmniejszego słońca Rakhatu. Kiedy mała grupka wyszła spod swojskiego, zielononiebieskiego baldachimu puszczy, Izaak Mendes Quinn nie ujrzał otwartych niebios, ale walące się na niego sklepienie czerwonego piekła.

Runęły na niego lśniące festony napastliwych szkarłatnych obłoków — cały krajobraz, krwawoczerwony i purpurowy, dygotał, gotów go zmiażdżyć — panorama rozległej równiny była tuż-tuż, poza jego rękami — małymi, niewspółmiernymi tarczami, którymi się osłonił, by złagodzić uderzenie. Krzyknął raz, potem drugi, a potem już tylko krzyczał i krzyczał, kiedy las eksplodował skrzydłami, ochrypłymi wrzaskami i trzaskiem gałęzi łamanych przez uciekającą zwierzynę. Szponiaste ramiona próbujące pożreć go żywcem! Zewsząd głosy — wycie Ha’anali, przenikliwe zawodzenie Supaariego, wołającego raz po raz: „Co się stało? Co jest?” I wszystko w czerwieni — ziemia, powietrze — choć zacisnął powieki i osłonił je dłońmi.

To głos matki odnalazł go pod tym potwornym niebem. W otaczającym go chaosie usłyszał niskie, ziarniste tony Sz’my: tak łagodne, tak delikatne, nie natarczywe, ale logiczne i konsekwentne. Nie bezsensowny potok słów, ale uporządkowany, przewidywalny, uświęcony azyl muzyki: kroczące ku niemu bezpieczeństwo, droga ucieczki z dzikiego pustkowia.

Przez długi czas nie mógł na nią trafić, ale kiedy już opadł z sił, nieustanny krzyk zamienił się w długie łkania i jękliwe westchnienia. W końcu, klęcząc na wilgotnej ziemi, z głową wtuloną w ręce, zaczął się kołysać w rytm głosu matki i odnalazł wreszcie drogę do muzyki: do wybawienia.

A później zapadł w sen, nie wiedząc, że dorośli długo nie zasną, a ich plany legną w gruzach.


— Posłuchaj — powiedziała cicho Sofia, gdy Supaari obudził się o świcie. — Teraz zostawimy tu dzieci. Ty, Sichu-Lan i Tinbar możecie z nimi zostać. Kanchay, Djalao i ja pójdziemy do promu. Sprawdzę poziom paliwa, a potem przylecę tutaj po ciebie, dzieci i towary. Możemy wnieść Izaaka do środka, kiedy będzie spał. Jak się obudzi, będzie już na pokładzie „Magellana”. Zrozumiałeś?

— Pójdę z tobą.

— Och, Boże, Supaari, kłóciliśmy się o to przez całą noc. Postanowiliśmy…

— Idę z tobą.

Runowie już się kołysali. Sofia spojrzała na Djalao, która była wyraźnie zmęczona, ale równie jak ona zdecydowana, by pozostawić mężczyzn z dziećmi.

Sipaj, Supaari. Jesteś dla nas zagrożeniem — powiedziała stanowczo Sofia. — Będziesz opóźniał marsz…

— Pójdziemy w pełnym świetle dnia. Zaoszczędzimy połowę czasu i nie będziemy musieli smarować się benhunjaranem…

Sipaj, Supaari, czyś oszalał? — Odwróciła się do Djalao, milcząco błagając ją o pomoc. — Jeśli patrol nas zobaczy…

— Jest nagroda za mnie i za każdego cudzoziemca — przypomniał jej po angielsku. Zwrócił się do Djalao. — Ktoś myśli, że ci Runowie przekazują władzom wyjętych spod prawa.

— A kiedy taki patrol znajdzie nas-i-ciebie-także? Zaaresztują nas — odpowiedziała Djalao. Jej nabiegłe krwią oczy były spokojne.

— Wtedy my-i-ty-także zabijemy ich podczas snu.

— Supaari! — krzyknęła Sofia zduszonym głosem.

— Niech tak będzie — powiedziała Djalao, nie czekając na opinię innych. — Będziemy odpoczywać do drugiego wschodu słońca. Potem pójdziemy.


Równina była pusta i przez dwa dni wydawało się, że ich obawy i środki ostrożności były nieuzasadnione. Nie napotkali nikogo, ani wroga, ani przyjaciela, i Supaari powinien poczuć otuchę, ale jej nie czuł. Coś dziwnego dzieje się z niebem, pomyślał, składając kosz na ziemi i siadając, podczas gdy Runowie paśli się w milczeniu. Światło było w dziwny sposób przyćmione. Może to wulkan?

— Supaari!

Odwrócił się i zobaczył Sofię żującą korzeń betrinu. Wyglądała tak brązowo! Coś się stało z jej oczami, czy zmieniła barwę?

Nie ufając już własnym zmysłom, Supaari wskazał na niebo.

— Czy to wydaje ci się normalne? — zapytał.

Sofia zmarszczyła czoło.

— Wygląda… jakoś dziwnie. Słońca wzeszły, ale jest jakby trochę ciemno. — Pięć lat w puszczy, pomyślała, przypominając sobie światło słoneczne sączące się przez baldachim liści. — Chyba już nie pamiętam, jak powinno wyglądać normalne niebo!

Sipąj, Djalao! — zawołał cicho Supaari. Wyprostowała się znad krzaku melfruita, który objadała. — Niebo jest dziwne.

Sofia parsknęła.

— Mówisz jak Izaak — powiedziała, ale spoważniała na widok jego twarzy.

— Barwa jest dziwna — zgodziła się Djalao.

Supaari podniósł się i stanął twarzą do wiatru. Oczyścił płuca przez usta, a potem wciągnął powietrze nozdrzami; wiatr był zbyt słaby, by nieść jakąś określoną woń, ale miał nadzieję wyczuć choćby strzęp zapachu. Djalao wpatrywała się w niego uważnie.

— Nie ma siarki — powiedział jej. — To nie wulkan.

— To niedobrze — szepnęła, nie chcąc niepokoić Kanchaya, który chodził w pobliżu z naręczem liści trijatu.

— Co się stało? — zapytała Sofia.

— Nic — odrzekła Djalao, wskazując jej spojrzeniem Kanchaya, który i tak ledwo radził sobie z przeżyciami ostatnich kilku dni.

Lecz Supaari powiedział Sofii spokojnie:

— Dowiemy się rano.


We wciąż nieruchomym powietrzu, nasączającym się bladym światłem pierwszego świtu, ujrzeli całun dymu wznoszący się słupami ku niebu i łączący się tam, jak łodygi hampiy w koronie drzewa. Tego dnia, kiedy ruszyli w drogę, nawet Sofia wyczuwała woń spalenizny przenikającej poprzez odór maści z benhunjaranu wtartej w jej włosy.

— W Kashanie nic się nie stało — powtarzał wciąż Kanchay. — Djanada już dawno spalili nasz ogród. — A od tego czasu VaKashani skwapliwie trzymali się przepisów ustanowionych przez Jana’atów.

Był jednak osamotniony w swej nadziei, a kiedy zbliżyli się do promu „Magellana”, już z daleka zobaczyli ciała: niektóre poćwiartowane, inne poszarpane przez drapieżniki, większość poskręcana i poczerniała od ognia.

Sofia pozostawiła ich, wpatrujących się z daleka w trupy, a sama wspięła się do wraku promu spustoszonego przez wandali. Ktoś płacze, pomyślała i zastanawiała się kto, kiedy odgłosy szlochu odbijały się głucho od kadłuba. Nie przejmowała się nimi, prawie ich nie słyszała, naprawdę. Mogło być gorzej, myślała, ocierając twarz i myszkując po wraku. Znalazła resztki różnych urządzeń; najcenniejszym znaleziskiem okazał się zapasowy komputer przenośny w nie zauważonej przez nikogo skrzyni. Uważając, by się nie skaleczyć o rozprute drzwi luku towarowego, wyszła z wraku w mglisty blask poranku i wróciła do innych. Usiadłszy po turecku na ziemi, otworzyła laptop i połączyła się z systemem „Magellana”, przede wszystkim poszukując zapisów sytuacji meteorologicznej z ostatniego tygodnia.

— Musieli zniszczyć każdą wioskę, w której kiedykolwiek był ogród — powiedziała Supaariemu bez emocji, rozpoznając dyfuzyjne ścieżki, które Annę Edwards zidentyfikowała wiele lat temu.

— Przecież nie ma już ogrodów — powiedział płaczliwym tonem Kanchay, spoglądając na zniszczoną wioskę. — Później nie hodowaliśmy już jedzenia.

— Każde miejsce, w którym kiedykolwiek stanęła nasza stopa — mówiła Sofia, nie zwracaj ąc na niego uwagi. — Nie ma nic.

— Wszystkie moje wioski — wyszeptał Supaari. — Kashan, Lanjeri, Railner. I wszyscy mieszkańcy…

— Kto może nosić tyle wstążek? — zapytał Kanchay, oszołomiony. — Dlaczego to zrobili? Kto im dał prawo?

— Legalność władzy nowego Najdonioślejszego jest podawana w wątpliwość — wyjaśniła Djalao pustym głosem. — Wielcy panowie mówią, że nie nadaje się na ten urząd. Dlatego chciał się pokazać jako ten, który przywraca równowagę, oczyszcza swoje terytorium z cudzoziemców i przestępców.

— Ale sam powiedział, że na południu przywrócono już ład!

— krzyknął Kanchay. — Wszystkie doniesienia radiowe mówiły… — Odwrócił się i spojrzał na Sofię i Djalao. — Kto im dał prawo? — zapytał, a kiedy nie usłyszał odpowiedzi, zrobił trzy długie kroki w stronę Supaariego i popchnął go z całej siły. — Kto ci dał prawo?

— Kanchay! — zawołała Sofia, odzyskując mowę.

— Kto ci dał prawo? — powtórzył Kanchay, ale zanim Jana’ ata zdołał wybełkotać odpowiedź, gniew Runao eksplodował jak lawa. — Kto ci dał prawo? — ryczał wciąż i wciąż, za każdym razem uderzając Supaariego w twarz, aż tryskała krew.

Supaari chwiał się pod ciosami, ale nie próbował się bronić. Sofia, pobladła z przerażenia, zerwała się na nogi i objęła Kanchaya ramionami. Odrzucił ją jak szmacianą lalkę, nie zaprzestając ataku.

— Kanchay! — krzyknęła Sofia i próbowała wcisnąć się między nich, ale Runao znowu odepchnął ją brutalnie. — Djalao! — zawołała z ziemi, z twarzą umazaną krwią. — Zrób coś! On go zabije!

Djalao zamarła, zbyt oszołomiona, by się poruszyć. Dopiero po chwili odciągnęła Kanchay a od krwawiącego Jana’aty.

Wstrząs wprawił wszystkich w otępienie; stali, klęczeli lub leżeli bez ruchu, póki z gardła Kanchaya dobywał się ryk rozpaczy. Dopiero kiedy ucichł, Supaari wstał, splunął krwią i otarł usta spodem dłoni. Obrócił się powoli, rozglądając się uważnie, jakby szukał czegoś, czego już nigdy nie znajdzie, i opadł ciężko na zwiotczały ogon.

A potem, bez słowa, odszedł z ruin Kashanu, z pustką w głowie i pustką w sercu.


Powlekli się za nim. Nie zwracał na nich uwagi. Nie jadł nic, nie był w stanie. Żal przywarł do niego jak woń spalonego mięsa, której nie mógł się pozbyć mimo dwóch ulewnych deszczów w drodze do puszczy. Nawet zapach jego córki nie mógł stłumić odoru śmierci; kiedy spotkali się z resztą na skraju puszczy, nie chciał wziąć Ha’anali w ramiona. Nie chciał splugawić swego dziecka tym, co jej lud… co jego lud…

Tym, co on zrobił.

Kiedy w końcu przybyli do Trucha Sai, był zbyt pogrążony w poczuciu winy, by kogokolwiek wysłuchać. Siedział na skraju polany, nie pozwalając nikomu się dotknąć, nie dając sobie nawet oczyścić futra, choć czuć go było z daleka spalonym mięsem. Kto dał nam prawo?, zadał sobie pytanie, kiedy ciemność nieba zrównała się z mrokiem, jaki ogarnął jego duszę. Kto dał nam prawo?

Nie zasnął tej pierwszej nocy po powrocie do wioski, a kiedy świt rozjaśnił niebo na tyle, by odzyskał wzrok, odszedł, zanim wszyscy się przebudzili. Wierzył, że nikt go nie wytropi, a w puszczy łatwo znajdzie śmierć, jeśli tylko poczeka na nią dostatecznie długo. Przez wiele dni błąkał się bez celu, kiedy było jasno, lub leżał, kiedy powaliło go zmęczenie i głód. Ostatniej nocy, czując nieznośne skurcze w pustym żołądku, usiadł obok niedawno opuszczonego gniazda tinpera. Roiło się w nim od maleńkich khimali, a kiedy zasnął, dobrały się przez futro do jego skóry, by nasycić się krwią. Obudził się pośrodku nocy, czując piekący ból i krwawiąc z tysiąca maleńkich ran, ale nawet się nie poruszył ani nie próbował uwolnić od pasożytów.

Już blisko, pomyślał z pewną ulgą. Nie zasnął ponownie, po prostu stracił świadomość. Tej nocy padało. Nie słyszał grzmotów.

Był już dzień, kiedy jaskrawozłoty promień środkowego słońca odnalazł jego twarz, wślizgując się do puszczy poprzez szczelinę w baldachimie liści. Obsypany darnią, zwinięty w kłębek na dnie lasu, otworzył oczy, nie podnosząc głowy, i przypatrywał się tępo małym khimali, buszującym w części futra, które pokrywało jego nadgarstek.

Nie zabiorą tyle, by zabić swojego żywiciela, pomyślał Supaari, czując żal, że przeżył tę noc, i wstręt na widok rozbieganych, opitych krwią skorupiaków. Wysysają krew i nie dają nic w zamian. Jak to pasożyty. One…

Usiadł, zamrugali…

Był oszołomiony, bliski śmierci z głodu, ale jego świadomość odnalazła ów moment z przeraźliwą jasnością. Było to poczucie, opowiadał później Sofii, nie tyle jakiegoś pogodnego zadowolenia — choć nawet wtedy wiedział, że będzie ono jego nagrodą, kiedy odegra swoją rolę — ile radości. Wydało mu się, że ze wszystkiego, co go otaczało, przejrzała doskonałość, że on sam, puszcza i khimali stali się jednym, że są jedną cząstką dziwnej przejrzystości. Słońce oświetliło maleńką polankę — i to również wydało mu się objawieniem. Oszołomienie i rozpacz rozwiały się jak chmury, co pozwoliło przeniknąć owej… iluminacji. Widział przed sobą wszystko: kroki, które podejmie, drogę, którą pójdzie, jej koniec. Musiał tylko to zrozumieć.

Wszystko stało się nagle jasne.

Radość trwała bardzo krótko, ale już wiedział, że nigdy nie będzie taki jak przedtem. Kiedy minęła, dźwignął się na nogi, nieświadom własnego oszołomienia. Poczuł silny odór: coś musiało umrzeć tego ranka, gdzieś w pobliżu, w leśnym podszyciu. Nie zastanawiając się, zgiął się w pół i obrócił powoli, zamiatając ogonem rośliny, z rękami rozłożonymi szeroko, by zachować równowagę, węsząc uważnie, póki nie umiejscowił źródła zapachu: sporego leśnego wa ‘ile ‘a, który zdechł ze starości. Pożarł go na surowo, rozrywając mu brzuch zębami i pazurami. Lepszy padlinożerca niż pasożyt, pomyślał.

Wiedział, nawet wtedy, że jeszcze będzie jadł mięso Runów. Różnica polegała na tym, że teraz zamierzał przekształcić ich ofiarę. Zwróci im ją: życie za życie.


Sipaj, Supaari! — rozległy się krzyki Runów, kiedy zobaczyli go na skraju osady. — Myśleliśmy, że odszedłeś!

— Nie zbliżajcie się… ktoś musi trzymać się z dala — powiedział i rozwarł ramiona, by pokazać wrzody pod pachami i krwawe plamy na futrze.

Sofia podeszła do niego mimo tych ostrzeżeń.

— Ktoś cię oczyści. Ktoś jest tak…

— Nie zbliżaj się.

Jej troskliwa gotowość bardzo go wzruszyła, ale nie mógł na to pozwolić, jeszcze nie teraz. Patrząc ponad nią na Runów, przyglądał się wiosce, schludnej i zadbanej, przyglądał się samym Runom, którzy żyli całe lata w Trucha Sai bez wtrącania się Jana’atów w ich życie.

— Co powoduje te wrzody? — zapytał ich głośno. Rozległ się pomruk odpowiedzi i dotarł do niego zapach ich lęku. Zaniepokoił ich i zrobiło mu się przykro. Ale to było konieczne — ten lęk, to oszołomienie, zanim nadejdzie jasność.

— Co je powoduje? — zapytał ponownie.

Khimali — odpowiedziała krótko Djalao, stając obok Sofii. Zrozumiał, że chciała przerwać tę dziwną scenę. Chciała go odciągnąć gdzieś na bok, by przeszukać mu futro, miażdżyć palcami te ruchliwe stworzenia, skończyć z tym raz na zawsze.

— Są niebezpieczne — dodała sucho. — Sprawiają, że jesteś słaby. Proszę, pozwól tej jednej…

Lecz Supaari zawołał:

— A czym są khimalP.

— Pasożytami! — odpowiedziała Djalao, patrząc na niego ze zdumieniem. — Sipaj, Supaari, dlaczego…

— A czym są pasożyty — zapytał, wciąż patrząc na innych Runów. — To stworzenia, które żywią się krwią gospodarza, nie dając mu w zamian nic, które czerpią życie z życia innych.

Większość Runów rozglądała się niepewnie, przestępując z nogi na nogę. Ale Djalao wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy. Ona już wie, pomyślał. Ona zrozumiała.

— A co trzeba zrobić — zapytał ją cicho — żeby pozbyć się pasożytów?

— Trzeba je pozabijać — odpowiedziała równie cicho i z równą pewnością. — Pozabijać je… wszystkie po kolei… aż przestaną nas nękać.

Загрузка...