36. ŚRODKOWY INBROKAR: październik 2078 czasu ziemskiego

Najpierw popłynęli rzeką, Jana’atowie i ludzie stłoczeni pod płachtą przykry wającą ładunek, Runki na wierzchu, pozdrawiając przemoczonych pasażerów i załogi mijanych barek. Napędzane energią elektryczną silniki łodzi były ciche jak żagiel, a jej pasażerowie zachowywali się prawie tak samo cicho nawet wtedy, gdy w pobliżu nie było nikogo, kto mógł ich usłyszeć. Co jakiś czas temu lub owemu człowiekowi przychodziła do głowy jakaś wątpliwość, a wówczas wypowiadał ją i słuchał rozwiewających ją wyjaśnień. VaN’Jarri też czasem zadawali pytania, ale najbardziej pragnął dowiedzieć się czegoś o cudzoziemcach Jana’ata, który najwięcej lękał się Sandoza, a ten rzadko się odzywał od czasu, gdy zgodził się towarzyszyć im aż do miasta Inbrokaru. Więc Rukuei na ogół też milczał.

W obawie przed zdradzeniem swojej kryjówki postanowili nie wracać drogą, którą wędrowali na południe i drugiego dnia porzucili rzekę. Przybili do brzegu w pobliżu jakiejś jaskini, kilka cha’ań od przyczółka Tolal, skąd Tiyat i Kajpin popłynęły dalej, żeby oddać wypożyczoną łódź właścicielce. Tiyat odbyła z nią długą i burzliwą dyskusję na temat uszkodzeń poszycia, którą przerwała Kajpin, wymachując plikiem pieniędzy i mówiąc wielkopańskim tonem:

— To tylko pieniądze! Zapłać jej, odbijemy sobie na umowie o rakar.

Co doprowadziło, rzecz jasna, do ożywionej dyskusji na temat nowych upraw rakaru. W końcu pożegnały się w przyjaznej atmosferze z właścicielką łodzi i w bębniącym deszczu ruszyły w kierunku miasteczka.

— To tylko pieniądze — prychnęła Tiyat ze złością, kiedy zatrzymały się na targowisku w Tolalu i wydały ostatnie bahli na sól.

— Nie martw się — powiedziała jej Kajpin, kiedy już szły drogą prowadzącą z miasteczka na północny wschód. — W następnej porze roku napadniemy na jakąś karawanę!

Pewne, że nikt za nimi nie idzie, porzuciły drogę i zatoczyły łuk, biegnąc na południe. Dotarły do jaskini bez przeszkód i już wszyscy razem ruszyli dalej, pozostawiając za sobą drogi i rzeki, a zagłębiając się w bezkresną równinę. Zatrzymywali się od czasu do czasu, by nasłuchiwać, bacznie obserwować i węszyć, i nabierali coraz większego przekonania, że są bezpieczni. Wokoło rozciągało się dzikie, płaskie pustkowie całkowicie pozbawione śladów działalności jakiegokolwiek rozumnego gatunku. Szli w deszczu ciepłym jak krew, nie spiesząc się, ale i nie odpoczywając, i widzieli tylko kępy karłowatych zarośli o lawendowych liściach, z których wystawały długie łodygi zakończone dzwonkowatymi kwiatami, nie słysząc nic, prócz bębnienia deszczu, chlupotania podmokłego gruntu pod stopami i wesołego podśpiewywania Nica.

— Nie przeszkadza wam? — zapytał Sandoz Runki po jakimś czasie. — Ktoś może mu powiedzieć, żeby przestał śpiewać.

— Mnie nie przeszkadza — odpowiedziała Kajpin.

— Nie jest tak piękne, jak muzyka Izaaka — dodała Tiyat — ale ładne.

Cudzoziemcy nieśli radiostację i odpowiadali lakonicznymi meldunkami na rutynowe wezwania z „Giordana Bruna”.

— Tutaj leje jak w trzecim kręgu piekieł — powiedział im raz Sean. — Jakiej pogody możemy się spodziewać jutro?

— Przejaśnienie — odpowiedział mu Frans.

— Dzięki Bogu — skwitował z ulgą Sean i przerwał połączenie.


O świcie obudził ich nie grom, ale buczek radiowego sygnału wywoławczego, czysty i melodyjny w rześkim, porannym powietrzu. To był Frans Vanderhelst, który prosił o kontakt któregokolwiek z nich. Sean zgłosił się, ziewając, na co Frans zapytał:

— Tam u was wszystko w porządku?

— Tak, a bo co? — odpowiedział Sean zniecierpliwionym tonem. Kiwnął przyzwalająco głową, kiedy Joseba, mrugając zaspanymi oczami, wychylił się, by przełączyć na tryb konferencyjny, tak aby wszyscy słyszeli.

— Brakuje nam śladu trzech z waszych czterech mikronadajników. Co się dzieje?

To ich całkowicie rozbudziło. Spodziewali się, że w końcu zapytają ich o te mikronadajniki, ale nie w ten sposób.

— Trzy z czterech? — Sean rozejrzał się po swoich towarzyszach i zatrzymał wzrok na twarzy Nica, zaróżowionej, choć na niebie nie było chmur. Joseba jęknął i złapał się za głowę. VaN’Jarri też się obudzili i zaczęli zadawać pytania, ale Sandoz syknął na nich, kiedy Sean podniósł rękę, prosząc o ciszę.

— Mamy trzy sygnały z wyznaczonego miejsca, które nie ruszyły się stamtąd od trzech dni — usłyszeli głos Carla. — I jest jeden w odległości dwustu czterdziestu kilometrów na północny wschód od tego miejsca. Czy wszystko w porządku?

— Tak! Czulibyśmy się jeszcze lepiej, gdybyście nas nie budzili o bladym świcie! Nie możecie trochę poczekać? Miałem naprawdę cudowny sen…

— Więc co jest z tymi mikronadajnikami? — przerwał mu John. — Dlaczego eskorta Sofii nie może was znaleźć? Mówią, że miejsce, gdzie obozowaliście, śmierdzi krwią. Przez chwilę myśleliśmy, że was zjedli! Właśnie rozmawialiśmy z Sofią. Jest przekonana, że Emilio został uprowadzony przez jana’atańskich renegatów… Gotowa jest wyruszyć za wami z całą armią! Co jest grane?

Na dźwięk słowa „armia” Kajpin stuliła uszy, a inni VaN’ Jarri zaczęli przejawiać oznaki niepokoju. Sean ziewnął teatralnie i rozejrzał się wokoło, wytrzeszczając komicznie oczy.

— Jezu! To ty, Candotti? Może nie tyle pytań naraz, dobra?

— Jeszcze raz mówię: Wszystko jest okay! Ta krew to… — Sandoz, walczący ze swoimi protezami, spojrzał na niego ostrzegawczo. — Poczekaj, Sandoz chce z tobą mówić. — Z pewną ulgą wręczył nadajnik Sandozowi.

— John, tu Emilio. Powiedz Sofii, że naoglądała się za dużo westernów — powiedział Sandoz, znakomicie udając rozbawienie. — Nie potrzebujemy tu żadnej amerykańskiej kawalerii pędzącej nam na ratunek! Czekaj… niech Frans mnie z nią połączy, dobrze? Chcę z nią bezpośrednio porozmawiać.

Wszyscy czekali w napięciu, milcząc, kiedy Sandoz odszedł kilka kroków i stanął, odwrócony do nich plecami. Ale i tak usłyszeli wyraźnie przynajmniej to, co on mówił.

— Mendes? Nie, posłuchaj mnie! Wszystko w porządku… Och, Boże. Nie płacz, Sofio! Czuję się świetnie. Naprawdę… Tak. Wszystko jest w porządku… Uspokój się, dobrze? — Spojrzał na innych i skrzywił się, kręcąc głową: nigdy nie mów kobiecie, żeby się uspokoiła. — Nie, Sofio, posłuchaj! To był po prostu froyil, którego ustrzelił Joseba! Tak… zrobiliśmy sobie barbecue! Postanowiłem przenieść gdzieś obóz, żeby woń krwi nie zmyliła eskorty. Jesteśmy niedaleko.

— Relatywnie do Ziemi — mruknął Joseba.

— Nie wiem, o co chodzi z tym sygnałem na północny wschód od wyznaczonego miejsca — powiedział Sandoz.

— Jak dotąd nie skłamał — szepnął Sean z uznaniem.

— Może nadajniki mają jakąś ukrytą wadę? — zapytał Sandoz, przechadzając się. — Albo oprogramowanie? — Pauza. — No cóż, to i tak nie ma większego znaczenia, bo wszystko jest okay. Posłuchaj, Mendes, wczoraj późno się położyliśmy i wszyscy są zmęczeni, więc chcielibyśmy jeszcze trochę pospać, zanim… Jasne! Tak, niech tam na nas czekają! Doskonale! — krzyknął, zatrzymując się i patrząc z ulgą na resztę. — Ty też. Wracaj do łóżka… Więc zjedz śniadanie! — dodał, uśmiechając się. — Dobrze się czujesz? Na pewno? Nie martw się o nas! Będziemy w kontakcie.

— Chryste — szepnął Sean, kiedy Sandoz do nich wrócił i usiadł na ziemi. — Przypomnij mi, żebym już nigdy nie grał z tobą w pokera, dobrze?


Na pokładzie „Giordana Bruna” Danny wzruszył ramionami.

— D.W. Yarbrough zawsze mówił, że Sofia Mendes mogłaby myśleć trochę wolniej. Dla własnego dobra.

Frans Vanderhelst patrzył na Carla.

— Te mikronadajniki wcale nie są uszkodzone.

— Tak? — zapytał John. — To spójrz na ekran.

Czwarty ślad właśnie zniknął.


* * *

— Przepraszam, don Emilio — powtórzył Nico, kiedy Joseba miażdżył mikronadajnik między dwoma kamieniami. — Frans powiedział…

— W porządku, Nico, rozumiem. Chciałeś dobrze — mruknął Emilio — choć nie wyszło najlepiej.

— Wysłali wojsko — powiedziała Kajpin. — Myślą, że wzięliśmy was jako zakładników…

— I wiedzą, gdzie jesteśmy — dodał Joseba.

— Ale Sandoz trochę zyskał na czasie — powiedział Sean.

— Myślą, że jesteśmy bezpieczni i obozujemy w pobliżu wyznaczonego miejsca… — A potem twarz mu się wyciągnęła jeszcze bardziej niż zwykle i spojrzał ponuro na szczątki mikronadajnika.

— O kurwa — zaklął cicho.

Joseba, wciąż trzymając dwa kamienie, znieruchomiał i zamknął oczy, bo i do niego nagle dotarło, że sami się zdradzili. Tylko Sandoz wiedział, co ma na myśli, kiedy po chwili przemówił, ale ton jego głosu był oczywisty nawet dla VaN’Jarrich.

— Przepraszam was — powiedział, rumieniąc się ze wstydu.

— Działałem w pośpiechu.

— Idźcie dalej bez nas — oświadczył Sean, zwracając się do VaN’ Jarrich. — My wrócimy i spotkamy się z eskortą. Im chodzi o nas, nie o was. Jak tylko zobaczą, że z nami wszystko w porządku, uspokoją się. Później pomyślimy, jak dotrzeć do doliny N’Jarr…

— Jak daleko jest stąd do Inbrokaru? — zapytał Sandoz Rukueiego.

— Możemy tam być dziś o drugim wschodzie słońca, jeśli będziemy szli szybko.

— Zmobilizowanie wojska trochę potrwa — powiedział Sandoz. — Jesteśmy o trzy dni drogi od wyznaczonego miejsca, a dla nich potrwa to jeszcze dłużej, bo będą musieli posuwać się cały czas lądem…

— Nie, mogą użyć barek, ale też są powolne — przerwała mu Kajpin.

Tiyat zaczęła się kołysać.

— Nie potrzebują wysyłać wojska… postawią na nogi milicję w całym kraju. Jesteśmy w pułapce.

— Przepraszam — powtórzył Nico. — Ale… gdybyśmy tak powiedzieli signorze Sofii, że przy prowadzi my jej syna? Powiemy jej: Nie idźcie za nami. Jeśli pójdziecie, nici z naszej umowy. Współpracujcie z nami, to chłopiec wróci cały i zdrowy. — Popatrzył na innych, mając nadzieję, że naprawił swój błąd.

— Może podziała — mruknął Sandoz. Zaczął się śmiać, ale po chwili spoważniał i uniósł podbródek, jakby się nad czymś zastanawiał. Na ich oczach zgarbił się i jakby postarzał, a kiedy przemówił, usłyszeli ochrypły głos Marlona Brando, zmartwychwstałego w blasku słońc Rakhatu: — Zaproponujemy jej coś, czego nie będzie mogła odrzucić.

Joseba spojrzał na Seana, który wzruszył ramionami, a potem wywołał „Bruna”. Emilio wziął nadajnik i przerwał Johnowi, który chciał wiedzieć, co, do cholery, stało się z czwartym mikronadajnikiem.

— Nie pytaj, John, dobrze? Po prostu nie pytaj. Robię milę ekstra, John. Nie mogę ci powiedzieć więcej. Niech Frans połączy mnie z Sofią.

Wszyscy wpatrywali się w niego, kiedy czekał, nadal uśmiechnięty, na połączenie z Sofią, ale natychmiast spoważniał, gdy zaczął do niej mówić. Nie chciał jej przestraszyć, więc zaczął odwoływać się do przyjaźni i zaufania, ale napotkał na mur lodowatej podejrzliwości.

— Masz rację, Sofio — powiedział. — Absolutnie. Ale nie jesteśmy uwięzieni… Wysłuchaj mnie!

Lecz to on musiał jej wysłuchać, a ona ostrzegała, błagała, groziła, podważała jego ocenę sytuacji.

— Sofio — przerwał jej w końcu — ja muszę to zrobić. Jest coś, co muszę zrozumieć. Dla samego siebie. Proszę cię tylko, żebyś dała mi trochę czasu… może parę tygodni. Proszę cię. Nigdy cię o nic nie prosiłem, Sofio. Tylko to jedno, dobrze? Daj mi tę szansę…

Nie dawała się przekonać. Nigdy nie można było jej przekonać. Odwrócił się, by spojrzeć na VaN’Jarrich — ich twarze były ściągnięte niepokojem, naznaczone głodem — i słuchał bezkompromisowych słów kobiety, którą kiedyś znał.

— Sofio, nie pozostawiasz mi wyboru — oświadczył w końcu, nienawidząc samego siebie. — Wierzę, że odnajdę Izaaka i sprowadzę go do ciebie, ale tylko pod warunkiem, że dacie nam spokój. Taki jest układ, Mendes. Daj nam spokój, a zrobię, co w mojej mocy, żeby przyprowadzić ci syna.

Zamknął oczy, a ona mówiła mu, co się stanie. Nie zaprzeczał. Wiedział, że miała rację.


W południe wspięli się na niskie wzniesienie, za którym rozciągała się porośnięta chwastami równina, a za nią widniały ruiny Inbrokaru spowite białawą mgiełką upału. Emilio długo wpatrywał się w poczerniałe ruiny. Nie było to miasto z jego snów, ale nadpalone wrota wydały mu się znajome, a kiedy zamknął oczy, zdołał odtworzyć w pamięci pokryte płaskorzeźbami kamienne mury, które kiedyś dawały iluzję bezpieczeństwa.

— Czujesz to? — zapytał go Rukuei.

— Nie. Jeszcze nie. — A potem poczuł słodkawy odór rozkładu. — Tak, teraz czuję. — Odwrócił się, by spojrzeć Kitheriemu w oczy: cudowne, nawiedzone i tak zmęczone jak jego własne. — Poczekajcie tutaj — powiedział reszcie i zszedł z Rukueim na pole bitwy.

— Miałem dwanaście lat — rzekł Rukuei, zwalniając kroku, by ten mały cudzoziemiec mógł za nim nadążyć. — Wojna miała tyle samo lat, co ja. W ciągu jednego dnia zginęło tutaj trzydzieści tysięcy Jana’atów, a potem miasto pełne uchodźców. A w ciągu następnego roku, może dwóch, zginęła cała cywilizacja.

Pozostały tylko najtwardsze kości, ale i tak było ich wiele.


— „Ich krew rozlali, jak wodę, wokół Jeruzalem i nie było komu ich pogrzebać” — mruknął Sandoz. Tu i tam walały się szczątki pordzewiałego metalu. Pochyliwszy się, by przyjrzeć się jakiemuś hełmowi, Sandoz zobaczył ząb, szeroki, z płaską koroną. — Runao — stwierdził ze zdumieniem. — Kiedy oni zaczęli nosić zbroje?

— Pod koniec wojny.

— Słyszałem, jak powiedziano: Wybieraj wrogów mądrze, bo staniesz się im podobny — rzekł Sandoz i nagle odczuł potrzebę przeproszenia tego młodzieńca za to, że tak go przestraszył podczas pierwszego spotkania, ale umilkł, widząc, że Rukuei sztywnieje.

— Mój ojciec miał na sobie srebro i złoto — powiedział cicho Jana’ata, idąc ku błyszczącemu kawałkowi metalu. Znakomicie wykutą klamrę, wdeptaną w błoto, przez lata ukrytą przed chciwymi oczami grabieżców, odsłoniły wreszcie ostatnie ulewne deszcze. Rukuei schylił się, by ją podnieść, ale ręka mu znieruchomiała, kiedy dostrzegł coś białego w pobliżu. Kość palucha chwytnej stopy, być może. A obok fragment wyrostka grzebieniowatego z podstawy czaszki.

— My… my palimy naszych zmarłych — powiedział i wyprostował się, spoglądając na ruiny, by pozbyć się widoku żałosnych szczątków leżących na ziemi. — Tak więc wydaje się… stosowne, że tylu zginęło w płomieniach, po bitwie…

Ale to, pomyślał. Te…

Mechaniczny furkot rąk cudzoziemca sprowadził go z powrotem na ziemię. Odwrócił się i zobaczył to, o czym kiedyś tylko marzył — Emilia Sandoza na polu bitwy pod Inbrokarem. Pochylony, sięgał po kawałki kości i zęby. Ostrożnie podnosił maleńkie kawałki, metodycznie zbierając szczątki Runów i Jana’atów wymieszane przez śmierć.

Rukuei bez słowa zaczął go naśladować, a potem nadeszli inni, by im pomóc — Kajpin i Tiyat, Sean Fein i Joseba Urizarbarrena, i Shetri Laaks. Nico zdjął koszulę i rozłożył ją, by składać na niej szczątki anonimowych zmarłych, i wkrótce ciszę przerwały smutne tony Unafurtiva lagrima. Pozostałe tu szczątki rozrzucone były po całym polu, więc kiedy zapełnili już ten prowizoryczny całun, poprzestali na tym, zanosząc to, co zebrali, między ruiny, gdzie woń spalenizny była silniejsza. Rozpalili ognisko z nadpalonych belek pozostałych po jakimś magazynie w pobliżu ambasady Mała Njeru i wkrótce swąd palonych kości wypełnił im nozdrza.

— Najwyraźniej pamiętam głos mojej małej siostrzyczki — powiedział im Rukuei, gdy kości płonęły z trzaskiem. — Wszystkie wolno urodzone dzieci Najdonioślejszego były w ambasadzie… Musiał wiedzieć, jak to się skończy, ale miał nadzieję, że oszczędzą dyplomatów… — Roześmiał się, szydząc z naiwności swego ojca. — Moja siostra była gdzieś w tym pożarze. Kiedy uciekaliśmy z miasta, słyszałem, jak mnie woła. Srebrna nić dźwięku: Ru-ku-eiiiii…

Tego wieczoru, kiedy się ściemniło, zaśpiewał im o nie zabliźnionych ranach, o utracie, żalu i tęsknocie, o pogłębianiu się i otwieraniu takich ran za każdym nowym ciosem godzącym w duszę, o spowolnieniu i rozrzedzeniu bólu i smutku w tańcu życia, w obecności dzieci. Kiedy tak śpiewał, Shetri Laaks powstał i odszedł chwiejnym krokiem, aby uwolnić się od bólu tych pieśni, ale kiedy zatrzymał się w sporej odległości od stosu, usłyszał za sobą kroki cudzoziemca i poznał po zapachu Sandoza.

— Powiedz mi — rzekł Sandoz, a jego milczenie było pustką, którą Shetri zapragnął wypełnić.

— On nie chciał mnie zranić — wyszeptał Shetri. — Jakżeby mógł? Rukuei myśli, że dzieci są nadzieją, ale się myli! One są wiecznym strachem. Dziecko to członek, który mogą oderwać… — Zamilkł i starał się uspokoić oddech, zmusić go do stałego rytmu.

— Powiedz mi — powtórzył Sandoz.

Shetri zwrócił się ku głosowi cudzoziemca.

— Moja żona jest w ciąży i boję się o nią. Jest jedną z Kitherich, a oni są tacy mali. Ha’anala ledwo przeżyła ostatni poród… dziecko było szerokie w zadzie jak Laaksowie. Ha’anala bardzo się boi. Ta ciąża jest bardzo ciężka. Boję się o nią i o dziecko. I o siebie — dodał. — Sandoz, chcesz wiedzieć, o co mnie zapytała moja córka Sofi’ala, kiedy się dowiedziała, że jej matka znowu jest w ciąży? Zapytała: Czy to dziecko też umrze? Straciła już dwóch młodszych braci. Myśli, że wszystkie dzieci umierają. Ja też.

Usiadł tam, gdzie stał, nie zważając na błoto i popiół.

— Byłem kiedyś adeptem Sti. Byłem trzeciakiem i czułem się z tym dobrze. Czasami tęsknię za czasami, kiedy w moim życiu była tylko nieruchoma woda i pieśni. Ale śpiewać musi sześciu, a myślę, że ci inni też już nie żyją, a nie ma nikogo, kogo by można nauczyć obrządku. Kiedyś uważałem się za szczęśliwca, bo mogłem zostać ojcem, ale teraz… To straszna rzecz za bardzo kochać. Kiedy umarł mój pierwszy syn…

— Przykro mi z powodu tego, co utraciłeś — powiedział Sandoz, siadając obok niego. — Kiedy ma się urodzić to dziecko?

— Pewnie za parę dni. Z kobietami nigdy nie wiadomo. Może już się urodziło. Może już jest po wszystkim. — Zawahał się. — Mój pierwszy syn umarł na chorobę płuc. — Stuknął się w klatkę piersiową, żeby cudzoziemiec zrozumiał. — Ale drugi…

— Powiedz mi — powiedział cicho cudzoziemiec.

— Kapłani Sti słyną… słynęli ze swoich leków, z wiedzy, jak uzdrawiać rany i pomóc ciału pokonać chorobę, kiedy uzna się to za stosowne. Nie mogłem patrzyć, jak Ha’anala się męczy, więc próbowałem jej pomóc. Są leki zmniejszające ból… — Długo milczał, zanim wreszcie był w stanie skończyć. — To moja wina, że dziecko urodziło się nieżywe — powiedział w końcu. — Chciałem tylko pomóc Ha’anali.

— Ja też patrzyłem na śmierć drogiego mi dziecka. Zabiłem je — wyznał mu Sandoz. — To był chyba wypadek, ale odpowiedzialność spada na mnie.

Na wschodzie błysnęło; przez moment Shetri zobaczył twarz cudzoziemca.

— Więc — powiedział miękko, ze współczuciem — rozumiesz, co czuję.

Nasłuchiwali przez chwilę, czekając, aż dotrze do nich łoskot grzmotu. Kiedy cudzoziemiec znowu przemówił, jego głos zabrzmiał w ciemności cicho, ale wyraźnie.

— Shetri, bardzo ryzykowaliście, wyprawiając się na południe. Czego od nas oczekiwaliście? Nas jest tylko czterech, jesteśmy cudzoziemcami! Czego od nas chcecie?

— Pomocy. Jakiegoś nowego pomysłu… jakiegoś sposobu, żeby zmusić ich, by nas wysłuchali! Próbowaliśmy już wszystkiego, ale… Sandoz, przecież my już nikomu nie zagrażamy! — krzyknął, zbyt zrozpaczony, by się wstydzić. — Chcieliśmy, żebyście to zobaczyli, żebyście im to powiedzieli! Nie prosimy ich o nic. Niech nas tylko zostawią w spokoju! Niech nam pozwolą żyć. I… gdybyśmy tylko mogli przenieść się nieco dalej na południe, gdzie są cranile i piyanoty, moglibyśmy się wyżywić. Nauczyliśmy się jeść dziczyznę… możemy się wyżywić, nie tykając Runów. Moglibyśmy nawet tego nauczyć Athaansiego i oni też by zaprzestali napadów! Gdybyśmy tylko mogli przenieść się do jakiegoś cieplejszego miejsca… gdybyśmy mogli zapewnić kobietom więcej jedzenia! Te góry nas zabijają!

Nico śpiewał teraz Un bel di; wieczorny powiew unosił tęskne zawodzenie.

— Posłuchaj mnie, Shetri. Runowie kochają dzieci tak jak wy. Ta wojna zaczęła się od wymordowania niewinnych niemowląt przez jana’atańską milicję. Co na to odpowiesz?

— Odpowiem: Mimo to nasze dzieci też są niewinne.

Zapanowało długie milczenie.

— Dobrze — powiedział w końcu Sandoz. — Zobaczę, co da się zrobić. Może niewiele, Shetri, ale spróbuję.


— Dzień dobry, Frans — powiedział Emilio następnego dnia, jakby od ostatniej transmisji nic się nie wydarzyło. — Chciałbym rozmawiać z Johnem i Dannym, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Po chwili usłyszał głos Candottiego.

— Emilio! Wszystko w porządku? Gdzie wy, do cholery…

— Posłuchaj, John, już ci mówiłem, że chcę przebiec tę dodatkową milę. Ale jeśli ty i Danny zechcielibyście podrzucić mnie i moich przyjaciół, to chyba wolałbym ją przelecieć.

— Bez wyjaśnienia nie da rady — odezwał się Danny Żelazny Koń.

— Dzień dobry, Danny. Wyjaśnię to za chwilę…

Włączył się Carlo.

— Sandoz, mam już tego dosyć. Mendes nie przekazuje nam prawie żadnych informacji, a kiedy przekazuje, jestem pewny, że kłamie!

— Ach, don Carlo! Mam nadzieję, że tej nocy spałeś lepiej ode mnie — powiedział Sandoz, nie zwracając uwagi na jego poirytowany ton. — Muszę cię prosić o pożyczenie nam wahadłowca. Na tym przedsięwzięciu nie można, niestety, zarobić, ale mam tu bardzo dobrego poetę, który może napisać o tobie epopeję, jeśli będziesz chciał. Nie chcę pojazdu bezzałogowego. Daj mi tamten drugi, z Dannym i Johnem, i niech będzie pusty, zadowolę się skrzynką amunicji i strzelbą myśliwską Joseby.

— Po co ta amunicja? — zapytał Danny podejrzliwie.

— Pamiętasz pierwsze zasady, Danny? Najpierw nakarmić głodnych. Sytuacja jest nieco inna, niż się spodziewaliśmy. Jeśli nasze informacje są ścisłe, pozostało już tylko kilka małych enklaw Jana’atów, a część z nich po prostu ginie z głodu. Joseba uważa, że cały gatunek jest na krawędzi wyginięcia. — Odczekał, aż z tamtej strony ucichnie wrzawa. — On i Sean postanowili sprawdzić to na miejscu. Ja też. Chcę mieć Danny’ego i Johna jako bezstronnych świadków. Obawiam się, że Sean, Joseba i ja nie jesteśmy już obiektywni.

— Sandoz — powiedział Frans — zlokalizowałem wasze położenie w pobliżu czegoś, co…

— Nie musisz wymieniać współrzędnych, Frans. Możemy być na podsłuchu — ostrzegł go Emilio. — Panowie, czekam na waszą odpowiedź. Nie mamy czasu do stracenia.

— Mówiłeś o epopei? — zapytał Carlo drwiącym tonem. — No cóż, może później znajdę coś bardziej dochodowego. Wysyłam ci prom, Sandoz. Zapłacisz mi, jak wrócimy do domu.

— Nie kuś mnie — powiedział Emilio i parsknął śmiechem, po czym przeszli do szczegółów lądowania.

Загрузка...