Nie było formalnych oświadczyn. Siedząc na olbrzymim głazie nad plażą, który stał się jego sanktuarium w okresie, kiedy nie mógł odnaleźć nadziei w kościołach, Emilio obserwował Celestinę bawiącą się na plaży i gawędził z Giną, gdy nagle, po chwili wymownego milczenia, zapytał:
— Masz coś przeciwko ślubowi cywilnemu?
— Byłoby to na pewno milsze niż obrzucanie się obelgami — odpowiedziała Giną z powagą i dała mu się objąć, co miało oznaczać zgodę. — Kiedy?
— O ile wiem, w koiicu sierpnia jedziesz z Celestiną i rodzicami w góry, tak? A więc w pierwszy weekend września.
Giną skinęła głową.
— Może po południu? — zaproponowała po pięciu minutach, uśmiechając się w stronę morza. — Bo w ten sposób, jeśli małżeństwo okaże się nieudane, nie będziemy marnować całego dnia.
— O dziesiątej. O dziesiątej rano. Trzeciego września, w sobotę po twoim powrocie.
Środki umożliwiające takie rozwiązanie spoczywały od dawna niby skarb w pudle listów zgromadzonych przez Johannesa Voelkera w Rzymie i dostarczonych Sandozowi przez Johna Candottiego.
Przesyłki adresowane do Sandoza były rutynowo sprawdzane na obecność bomb lub bakterii, ale listy mogły zawierać słowa raniące bardziej niż bomby. Emilio wiedział, że jest wobec tego bezbronny, i nie zaglądał do poczty, ale Giną go kochała i była przekonana, że wszyscy inni muszą podzielać jej opinię o nim. Pewnego dnia na początku lipca, kiedy Emilio pracował w koiicu pokoju, a Celestiną bawiła się w dom z Elizabeth i wypchanym psem Franco Grossim, Giną usiadła na świeżo pozamiatanej podłodze, wysypała zawartość pudła i podzieliła listy na cztery kupki: nienawistne, miłe, śmieszne i interesujące. Kiedy skończyła, zabrała Celestinę i poszła z nią do kuchni, gdzie dopilnowała, by brat Cosimo spalił „nienawistne” listy. Cosimo należał do tych, którzy pochwalali ich związek, obdarował je teraz trzema lodami orzechowymi i talerzem resztek sałaty dla Elizabeth.
„Miłe” listy pochodziły głównie od dawnych studentów Emilia; najdawniejsi mieli po piętnaście lat, kiedy uczył ich początków łaciny, a teraz byli panami w średnim wieku, czule wspominającymi szkolne lata. Niektórzy — prawnicy, adwokaci — oferowali swoje usługi, proponując wytoczyć proces Konsorcjum Kontakt o oszczerstwo i zniesławienie. Giną podziwiała ich lojalność, ale Emilio wciąż uważał się za winnego pewnych zarzutów, które postawiono mu zaocznie. Odłożyła więc te listy na bok, mając nadzieję, że może kiedyś się przydadzą.
Wśród „śmiesznych” było kilka listów od kobiet, których samokontrola nad popędem reprodukcyjnym była słabsza od znajomości podstaw szantażu; przypisywały one ojcostwo swoich dzieci księdzu, którego nawet nie było na planecie Ziemi w czasie ich poczęcia. Emilio przeczytał jeden z nich, ale nie był tak rozbawiony jego treścią, jak Giną, więc cały stosik został skazany na spalenie.
Pozostały więc „interesujące”.
Większość z nich, jak sądziła, można było od razu odrzucić: prośby o wywiad, umowy o książkę i tak dalej. Był jednak list od firmy prawniczej z Cleveland w stanie Ohio, a koperta zawierała również kopię odręcznej noty z datą 19 lipca 2021 roku, podpisanej przez Annę Edwards — lekarkę, która wraz ze swoim mężem, inżynierem George’em Edwardsem, była członkiem pierwszej misji jezuickiej na Rakhat. Emilio niechętnie mówił o Annę, więc Giną zastanawiała się, czy rozdrapywać tę ranę. Uznała jednak, że list dotyczy ważnej sprawy prawniczej, wręczyła go zatem Sandozowi, który przeczytał go i pobladł.
— Caro, czy to coś złego? O co chodzi?
— Nie wiem, co z tym zrobić — odpowiedział, kręcąc głową i rzucając papiery na biurko. Wstał i odszedł parę kroków, wyraźnie wyprowadzony z równowagi. — Nie. Nie chcę tego.
Czego? Co tam jest? — zapytała Celestina, siedząca na podłodze. Przestraszona, spoglądała to na matkę, to na Emilia, a potem się rozpłakała. — Mamo, czy to jeszcze jeden dokument rozwodowy?
— O mój Boże… — jęknął Emilio i podszedł do dziecka, aby przy nim uklęknąć i wziąć w ramiona. — Nie, nie, cara mia — To nic takiego, Celestino! Nic złego. — Spojrzał na Ginę, która wzruszyła bezradnie ramionami. — To coś o pieniądzach. Nic ważnego, cara… To tylko pieniądze. Może to coś dobrego?
Muszę to przemyśleć. Nie jestem przyzwyczajony do tego, że inni ludzie o mnie myślą. Może to coś dobrego.
Testament Annę był krótki; napisała go w pewien słoneczny dzień, w trakcie przygotowań do wyprawy, wspominając o swojej śmiertelności zdawkowo i teoretycznie. „Nie można kupić szczęścia, moi kochani. Zdrowia też nie. Ale trochę forsy nigdy nie zaszkodzi. Bawcie się dobrze”. Ona i George ustanowili fundusze powiernicze dla każdego z członków jezuickiej misji, a jak informowała firma prawnicza, po czterdziestu latach wartość imiennych depozytów znacznie wzrosła. Poza tym Emilio Sandoz, Sofia Mendes i James Quinn dziedziczyli cały majątek osobisty Edwardsów, więc należała mu się jedna trzecia. Warunki szczegółowe testamentu głosiły, że jeśli Sandoz będzie nadal członkiem Towarzystwa Jezusowego, powinien założyć fundację wspomagającą zagraniczne dzieła miłosierdzia w zakresie edukacji i medycyny. Jeśli jednak z jakiegoś powodu porzuci kapłaństwo, może zrobić z pieniędzmi to, co uzna za stosowne.
Przerażony tym spadkiem, nie mając zielonego pojęcia o jego egzekucji, długo nie mógł zasnąć. Rano skontaktował się jednak z bratem Edwardem Behrem, który przed wstąpieniem do zakonu był maklerem giełdowym, i zasięgnął jego porady, stopniowo przyzwyczajając się, że jest teraz dość bogaty. Decyzję podjął po tygodniu od czasu pierwszego przeczytania testamentu Annę. W Internecie znalazł listę antykwariatów w rejonie Rzymu i Neapolu i po zapoznaniu się z ich ofertami zamówił jeden z pokazywanych w katalogu antycznych mebli. Zrobiwszy to, położył się z powrotem do łóżka i zasnął natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki, co wziął za dobry omen.
Vincenzo Giuliani, odwiedziwszy pewnego dnia swoje neapolitańskie biuro i wszedłszy do gabinetu, zdumiał się na widok wspaniałego siedemnastowiecznego stolika, którego ozdobiony bogatą intarsją blat lśnił w blasku słońca wlewającego się przez wysokie, dzielone kamiennymi kolumienkami okna. Stolik nie był dokładną kopią tego, który Emilio Sandoz roztrzaskał jedenaście miesięcy temu, ale prawie mu dorównywał. Leżała na nim koperta, w której znajdował się dokument potwierdzający przekazanie Towarzystwu Jezusowemu zapierającej dech w piersiach sumy, pochodzącej z prywatnego konta EJ. Sandoza. Wszystko to spowodowało, że ojciec generał pozwolił sobie na długie i wymyślne przekleństwo.
Po spłaceniu długów, dysponując środkami pozwalającymi na dostatnie życie, wynajęcie osobistych ochroniarzy i utrzymanie rodziny, Emilio Sandoz stał się niezależnym, czterdziestosiedmioletnim mężczyzną, który mógł bez niepokoju myśleć o swojej przyszłości. Widma przeszły w stan spoczynku, poczucie winy coraz bardziej blakło, Bóg został odrzucony.
Jeszcze nie jest za późno, aby żyć, pomyślał. A więc postanowione: ślub cywilny 3 września o dziesiątej rano, w obecności kilku przyjaciół.
Szczegółowe raporty o tym, co Giną Giuliani i Emilio Sandoz mieli prawo uważać za swoją czysto osobistą sprawę, napłynęły latem do trzech wiekowych instytucji, docierając z różną szybkością do generała Towarzystwa Jezusowego, papieża Kościoła rzymskokatolickiego i neapolitańskiego capo di tutti cappi, wzbudzając w każdym z nich zainteresowanie z różnych, choć zazębiających się przyczyn. W obliczu tych nowych, niezbyt pomyślnych okoliczności, podjęli wspólną decyzję: należy przyspieszyć przygotowania do kolejnej wyprawy na Rakhat.
Pojazd przeznaczony do tej wyprawy był już w pełni przystosowany do podróży międzygwiezdnej. Carlo Giuliani nadał mu nazwę „Giordano Bruno”, na pamiątkę florenckiego księdza spalonego na stosie w 1600 roku za głoszenie poglądu, że gwiazdy są podobne do Słońca, a wokół nich mogą krążyć planety, na których może istnieć życie. „Giordano Bruno” został wysoce zautomatyzowany; jego załoga była mała, ale kompetentna i doświadczona, a szkolenie należących do niej jezuitów dobiegało końca. Na pokład statku, znajdującego się na orbicie Ziemi, przewożono już prowiant, towary wymienne, zaopatrzenie medyczne, urządzenia komunikacyjne i środki niezbędne do przeżycia. Programy nawigacyjne zostały zalogowane; start przewidziano na połowę września 2061 roku.
Nie było potrzeby przynaglania Sandoza. Już i tak szkoleni przez niego jezuici padali ze zmęczenia, bo założył sobie, że ukończy analizę k’sanu do końca sierpnia, i zabrał się do realizacji projektu ze zdumiewającą energią.
Niecałe dwa lata wcześniej, złożony ciężką chorobą i przykuty do łóżka, Emilio Sandoz powitał Johna Candottiego pytaniem: „Angielski?” Teraz był ciągle w ruchu, krążąc tam i z powrotem po bibliotece, wyjaśniając, uzasadniając, dowodząc, wymachując rękami, przerzucając się z łatwością z k’sanu do łaciny, z ruanja do angielskiego, aby nagle zatrzymać się, zamilknąć i pogrążyć w zamyśleniu. Ciemne włosy opadały mu na oczy; podrzucał je gwałtownym ruchem głowy, zastanawiając się przez chwilę nad jakąś zagadką, a potem znowu zaczynał krążyć po sali, powracając do wykładu.
Giną, paliwo tej energii, przychodziła codziennie o ósmej wieczorem, żeby go stamtąd wyciągnąć, a jego uczniowie cieszyli się z jej przyjścia tak samo jak Emilio, choć z innych powodów. Gdyby nie jej interwencje, Sandoz męczyłby ich parę godzin dłużej, a pod koniec dnia wszyscy byli już tak wygłodniali, że z utęsknieniem nasłuchiwali szczebiotu Celestiny i jej drobnych kroczków na długim korytarzu wiodącym od drzwi frontowych do biblioteki.
— Chryste! Spójrzcie na nich. Gabriel i Lucyfer w towarzystwie małego cherubina — mruknął pewnego wieczoru Sean Fein, patrząc, jak odchodzą. Odwrócił się od okna z kwaśną miną; jego twarz była zbiorem krótkich poziomych linii: wąskie, pozbawionę warg usta, głęboko osadzone oczy, zadarty nos. — Lepsze dla księdza kurewstwo niż stan małżeński.
— Myślę, że kiedy święty Tomasz Morę to pisał, nie miał na względzie sytuacji Emilia — zauważył sucho Vincenzo Giuliani, wchodząc niespodziewanie do biblioteki. — Proszę siadać — dodał, gdy wszyscy poderwali się na nogi. — Stare zakony zachowały śluby czystości, ale księża diecezjalni mogą już się żenić — przypomniał Seanowi. — Czy ojciec potępia decyzję Emilia?
— Księża parafialni mogą się żenić, bo jedyną alternatywą było kapłaństwo kobiet — odrzekł cynicznie Sean. — Nie bardzo mi to wygląda na afirmację miłości rodzinnej.
Giuliani zyskał nieco naczasie, przechodząc przez bibliotekę, biorąc do ręki raporty, uśmiechając się do Johna Candottiego i witając skinieniem głowy Daniela Żelaznego Konia i Josebę Urizarbarrenę. Sam nie był zachwycony tą sytuacją, ale uznał, że już najwyższy czas, aby stawić jej czoło.
— Już za mojej młodości więcej ludzi opuszczało Towarzystwo, niż w nim pozostawało — powiedział beztroskim tonem, siadając tyłem do okna, tąk aby dobrze widzieć ich twarze, a samemu pozostawać w cieniu. — To najlepsze rozwiązanie dla wszystkich, jeśli pozostają tylko ci, którzy są naprawdę powołani do takiego życia. Ale kiedyś, dawno temu, traktowaliśmy odejście jak samobójstwo, jak śmierć w rodzinie, i to haniebną, zwłaszcza kiedy facet odchodził, żeby się ożenić. Zrywano trwające od wielu lat przyjaźnie. Często towarzyszyło temu poczucie zdrady i porzucenia i to po obu stronach.
Umilkł i rozejrzał się wokoło, widząc, że młodsi mężczyźni poruszyli się nerwowo na krzesłach.
— Zastanawiam się, co wy myślicie, patrząc na Emilia i Ginę? — zapytał, unosząc brwi z umiarkowanym zainteresowaniem.
Ojciec generał patrzył na Daniela Żelaznego Konia, kiedy to mówił, ale to Sean Fein odrzucił głowę do tyłu i przymknął powieki z miną ucznia dobrze przygotowanego do lekcji.
— Zachowanie celibatu wymaga silnego poczucia jego wartości jako środka czyniącego nas nieustannie gotowymi do pełnienia Bożej woli — wyrecytował monotonnym głosem — a także pragnienia podtrzymania starożytnej i godnej czci tradycji i niewzruszonej nadziei na czerpanie siły ze źródła łaski Bożej, która nas czyni zdolnymi do miłowania obecności Boga w innych ludziach, bez żadnego wyjątku. Jeśli tego brakuje, celibat jest bezcelowym zaparciem się samego siebie. — Wypowiedziawszy tę formułę, Sean spojrzał po obecnych z teatralną melancholią. — Niemniej jednak bezcelowe zaparcie się samego siebie dawało połowę radości i dumy z bycia katolikiem i jeśli chodzi o mnie, żal mi, że zostało odrzucone.
Giuliani westchnął. Nadszedł czas, by zdemaskować chemika.
— Panowie, wiem z wiarygodnego źródła, że ojciec Fein jest w stanie opisać związek wodorowy jako, cytuję: „ramiona Chrystusa ukrzyżowanego, rozpostarte szeroko i obejmujące całe życie”. Prowincjał ojca Seana zapewnił mnie, że jeśli się wie o jego poetyckiej duszy, nieco łatwiej znieść bzdury, jakie opowiada. — Czerpiąc estetyczną przyjemność z widoku rumieńca, jaki oblał twarz Seana, kontrastujący wdzięcznie z jego niebieskimi oczami, Giuliani wrócił niezwłocznie do tematu rozmowy. — Wiem, że nie potępiacie Emilia Sandoza i nie zazdrościcie mu jego szczęścia. A jednak ta sytuacja musi stanowić dla was pewne wyzwanie i nie ma w tym nic dziwnego. Kto z nas ma rację? Czy to ón odrzucił swą duszę, czy ja odrzuciłem życie? A jeśli to ja się mylę?
To Joseba Urizarbarrena nie zawahał się użyć najmocniejszych słów.
— Jak można — zapytał spokojnie — iść dalej samotnie przez życie, widząc radość tego człowieka?
John Candotti opuścił oczy, a Sean chrząknął i spojrzał w bok, ale ojciec generał nadal wpatrywał się w przełożonego załogi.
— Chodzi o naprawdę wielkie rzeczy: o życie, potomstwo, wieczność — powiedział Giuliani, patrząc na Daniela Żelaznego Konia. — I każdy z was musi znaleźć własne odpowiedzi.
Przez długi czas panowała cisza, której nie zakłócał żaden odgłos z głębi domu. A potem rozległ się natarczywy pisk drewnianych nóg krzesła ślizgających się po kamiennej posadzce. Danny powstał i przez chwilę patrzył na Vincenza Giulianiego swoimi małymi, czarnymi oczami osadzonymi w szerokiej podziobanej twarzy.
— Muszę zaczerpnąć powietrza — powiedział, odrzucając stylus, i wyszedł.
— Panowie wybaczą — rzekł spokojnie Giuliani i wyszedł za nim z biblioteki.
Danny czekał na niego w ogrodzie: wcielone sumienie, masywna obecność w gęstniejącym mroku.
— Wybacz mi — powiedział ojciec generał łagodnym tonem, kiedy stało się oczywiste, że Żelazny Koń nie przemówi pierwszy. — Pewno mną gardzisz.
— Możemy od tego zacząć.
Giuliani usiadł na jednej z ławek i spojrzał w górę, rozpoznając kilka jasnych konstelacji na ciemniejącym niebie.
— Święty Ignacy powiedział kiedyś, że największą pociechę daje kontemplacja rozgwieżdżonego nieba. Od czasu Galileusza przestrzeń kosmiczna stała się domeną teleskopów i modlitwy… Oczywiście Loyola i Galileusz nie mieli do czynienia ze skażeniem nieba przez światła Neapolu. Na Rakhacie musi być niesamowite niebo. Może ci Jana’atowie mają rację, zakazując sztucznego przedłużania światła dnia. — Spojrzał na Danny’ego. — Chcesz mnie zapytać, w jaki sposób, uwzględniając radość tego człowieka, możemy nadal planować tę misję tak, jak ją zaplanowaliśmy?
— To nieuczciwe — rzekł Danny dobitnie. — To zarozumiałe. To okrutne.
— Ojciec Święty…
— Nie chowaj się pod cudzą spódniczką — warknął Danny.
— Jesteś pedantem — zauważył Giuliani. — Jest pewne wyjście, ojcze Żelazny Koniu…
— I co, oddać Towarzystwo w ręce takiego jak ty?
— Ach. Takiego jak ja — powiedział ojciec generał, prawie się uśmiechając.
Wieczór był dziwnie cichy. W dzieciństwie Vince Giuliani lubił rechotanie żab wypełniające letni zmierzch chóralną pieśnią bez słów. Tu, w Italii, słychać było tylko suche ćwierkanie cykad, a wieczór przez to wydawał się mniej radosny.
— Jesteś młody, ojcze Żelazny Koniu, i masz wady młodego człowieka. Pewność siebie. Krótkowzroczność. Pogardę dla pragmatyzmu. — Odchylił się do tyłu, złożywszy ręce na podołku.
— Bardzo bym chciał żyć na tyle długo, żeby zobaczyć, co z ciebie wyrośnie.
— To się da załatwić. Może się zamienimy? Spędź rok w podróży na Rakhat. Kiedy wrócisz, będę miał osiemdziesiąt lat.
— Takie rozwiązanie ma pewien urok, zapewniam cię. Niestety, nie wchodzi w rachubę. Każdy z nas stoi samotnie przed Bogiem i nie możemy się zamienić życiem. Miałbym wywiesić jedną z tych wszechobecnych włoskich tabliczek? — zapytał, unosząc brwi. — Chiuso per restauro: zamknięte z powodu remontu, póki nie wróci Daniel Żelazny Koii.
— Pokładam nadzieję w Chrystusie, że twoje zadanie jest cięższe, niż się wydaje, staruszku — wycedził Daniel Żelazny Koił przez zęby, zanim odwrócił się na pięcie, by odejść. — Bo jeśli nie, nie masz żadnego usprawiedliwienia.
— Tak. Jest ciężkie. Bardzo ciężkie — wyrzucił z siebie Giuliani takim tonem, że Danny zatrzymał się i ponownie odwrócił do niego. — Mogę się wyspowiadać, ojcze Żelazny Koniu? Ja wątpię. Na stare lata zwątpiłem. — Wstał i zaczął się przechadzać.
— Obawiam się, że byłem głupcem, żyjąc tak, jak żyłem, i wierząc tak, jak wierzyłem przez te wszystkie lata. Obawiam się, że błędnie wszystko pojmowałem. A wiesz dlaczego? Bo Emilio Sandoz nie jest ateistą. Danny, mamy wśród siebie jednego z nas, którego życie zostało dotknięte przez Boga tak, jak nigdy nie zostało dotknięte moje, a który wierzy, że jego dusza została spustoszona przez duchowy gwałt… że jego ofiara została wyszydzona, jego oddanie odrzucone, jego miłość zbezczeszczona.
Zatrzymał się przed młodym księdzem, żeby odpocząć, i powiedział bardzo cicho:
— Zazdrościłem mu kiedyś, Danny. Emilio Sandoz był wszystkim, czym ja chciałem być jako kapłan, a potem… to!
Próbowałem sobie wyobrazić, jak ja bym się czuł, gdybym był Sandozem i przeżył to, co on. — Spojrzał w ciemność i rzekł: — Danny, nie wiem, co począć z tym wszystkim, z tym, co jego spotkało… a przecież ja musiałem tylko tego wysłuchać!
I znowu zaczął chodzić tam i z powrotem — zewnętrzna oznaka wewnętrznej walki, która nie pozwalała mu się modlić, która podminowała jego wiarę, która pozbawiła go spokoju ducha.
— W ciemności duszy zastanawiałem się, czy Bóg raduje się, widząc ludzką rozpacz, tak jak podglądacza cieszy widok cudzego seksu. To by wyjaśniało wiele z historii ludzkości! Moja wiara w znaczenie życia Jezusa i w chrześcijańską doktrynę została wstrząśnięta aż do rdzenia — powiedział, a jego głos zdradził łzy, które teraz zabłysły w świetle księżyca. — Danny, jeśli mam zachować wiarę w dobroć i miłość Boga, który nie jest arbitralny, kapryśny i złośliwy, muszę uwierzyć, że to wszystko służy jakiemuś wyższemu celowi. I muszę uwierzyć, że wszystko, co mogę zrobić dla Emilia Sandoza, to umożliwić mu odkrycie tego celu.
Giuliani zatrzymał się i w gęstniejącym mroku poszukał wzrokiem twarzy drugiego człowieka, aby znaleźć w niej zrozumienie, i poznał, że został wysłuchany, że jego słowa do niego dotarły.
— To jest rozumowanie posthoc — rzekł Danny, odwracając się od niego. — Zjadanie własnego gówna. Sam powziąłeś decyzję i próbujesz usprawiedliwić to, co nie daje się usprawiedliwić.
— A co na pokutę? — zapytał Giuliani z ponurym rozbawieniem, które wyśmiewało ich obu.
— Żyj, stary — odpowiedział Danny. — Żyj z tym, co zrobiłeś.
— Nawet Judasz odegrał jakąś rolę w naszym zbawieniu — rzekł Giuliani prawie do siebie, ale po chwili przemówił z mocą, która należała do jego obowiązków: — Postanowiłem, ojcze Żelazny Koniu, że Towarzystwo Jezusowe znowu będzie służyło papiestwu, zgodnie z wolą jego założyciela i Naszego Pana.
Dramat odstępstwa dobiega końca. Ponownie zaakceptujemy władzę papieża, który może nas posłać na każdą misję, uznaną przez niego za dobrą dla zbawienia dusz. Ponownie „ze wszystkich sił musimy się starać o nabycie cnoty, którą nazywamy posłuszeństwem, najpierw wobec papieża, a w następnej kolejności wobec przełożonego zakonu”…
— We wszystkim, co nie jest grzechem! — zawołał Danny.
— Tak. Dokładnie: we wszystkim, co nie jest grzechem. Tak więc nie mogę i nie będę wydawać ci polecenia, abyś zrobił coś, co uznasz za niemożliwe do przyjęcia, Danny. Twoja dusza należy do ciebie… ale cudze dusze też ryzykują! Działaj w zgodzie z własnym sumieniem.
Danny już odchodził, ginąc w mroku.
— Ale pamiętaj o stawce i ryzyku! — zawołał za nim ojciec generał.
Parę chwil później Daniel Żelazny Koń stwierdził, że patrzy w jasno oświetlone okna sypialni. Zawahał się, nawet do połowy odwrócił, ale w końcu podszedł do drzwi garażu i zapukał. Na schodach rozległy się lekkie, szybkie kroki, a potem usłyszał metaliczny szczęk haczyka. W otwartych drzwiach pojawił się Sandoz i przez jakiś czas obaj stali w milczeniu, opanowując swoje reakcje; przed chwilą obaj pomyśleli o tym, że po drugiej stronie drzwi może być Giną.
— Ojcze Żelazny Koniu — odezwał się w końcu Sandoz — wygląda ojciec jak człowiek, który pragnie coś wyznać. — Danny zamrugał, uderzony tymi słowami. — Dość długo byłem księdzem, Danny. Rozpoznaję oznaki. Wchodź na górę.
Sandoz kładł się już do łóżka, ale założył z powrotem protezy i sięgnął do kredensu po dwie szklanki i butelkę Ronrico, ostrożnie nalewając sobie i Danny’emu. Jego wspomagana bioinżynierią sprawność ruchowa miała w sobie dziwny wdzięk. Usiadł przy stole naprzeciw Żelaznego Konia i pochylił głowę, gotów do wysłuchania.
— Przyszedłem, żeby cię przeprosić — powiedział Danny — za to świństwo, które ci zrobiłem zeszłej zimy… kiedy powiedziałem, że przywlokłeś to coś, na co umarł Yarbrough. Wiedziałem, że to nie to. Zrobiłem to, żeby zobaczyć, jak zareagujesz. To było nieuczciwe, zarozumiałe i okrutne. Wstydzę się tego. Sandoz milczał przez chwilę.
— Dziękuję ci — powiedział w końcu. — Przyjmuję twoje przeprosiny. — Zwarł palce wokół szklanki i wstrząsnął zawartością. — Niełatwo ci to było wyznać — zauważył, wypijając łyk.
— Ale myślę, że cel uświęca środki. Pomogłeś mi wziąć się w garść. Czuję się o wiele lepiej.
— Wierzysz w to? — zapytał Danny z dziwnym przejęciem.
— Że cel uświęca środki?
— Czasami. Oczywiście to zależy. Jak ważny jest cel? Jak przykre są środki?
Żelazny Koń obracał w dłoniach szklankę z niewypitym trunkiem; jego łokcie prawie sięgały rogów stołu.
— Powiedz mi, Sandoz — zapytał po chwili — czy jest coś, co mogłoby cię przekonać do powrotu z nami na Rakhat?
Emilio chrząknął i uniósł szklankę, upijając spory łyk.
— Szczerze mówiąc, nie sądzę, żebym zdołał tak się upić, by uznać to za dobry pomysł — mruknął — ale możemy spróbować.
— Giuliani i papież wierzą, że Bóg chce, abyś tam wrócił. D.W. Yarbrough powiedział, że zostałeś poślubiony Bogu i…
— Nietzsche byłby zdania, że jestem wdowcem — przerwał mu szorstko Emilio. — Ja uważam, że jestem rozwodnikiem. To nie było przyjacielskie rozstanie.
— Sandoz — powiedział powoli Danny — nawet Jezus myślał, że Bóg Go opuścił.
Emilio opadł na krześle do tyłu i zmierzył go pogardliwym spojrzeniem boksera stojącego przed nierównym sobie przeciwnikiem. „Nie próbuj ze mną takich sztuczek”, mówiło to spojrzenie, ale Żelazny Koń nie opuścił oczu. Sandoz wzruszył ramionami: ostrzegłem go.
— U Jezusa to trwało tylko trzy godziny — powiedział spokojnie, a Danny zamrugał. — Skończyłem z Bogiem, Danny.
Nie chcę mieć z Nim do czynienia. Jeśli piekło to nieobecność Boga, to będę rad znaleźć się w piekle.
— Córka mojego brata Waltera utonęła — rzekł Danny, biorąc szklankę z rumem i wyciągając ją przed siebie na długość ręki. — Miała cztery lata. Jakieś sześć miesięcy po pogrzebie Walter wystąpił o rozwód. To nie była wina mojej bratowej, ale Walt musiał to na kogoś zwalić. Następne dziesięć lat spędził, próbując zapić się na śmierć i w końcu mu się to udało. Pewnej nocy skasował swój samochód. Musisz być bardzo samotny — dodał ze szczerym współczuciem.
— Byłem — powiedział Sandoz. — Ale już nie jestem.
— Zmień zdanie — błagał Danny, wychylony do przodu. — Proszę cię. Leć z nami.
Emilio parsknął zduszonym śmiechem.
— Danny, ja się żenię za dwadzieścia pięć dni! — Spojrzał na zegarek. — I trzynaście godzin. I jedenaście minut. Może to wreszcie do was dotrze, co? — Uśmiech spełzł z jego twarzy, kiedy patrzył na Żelaznego Konia; widok tego wielkiego, nie poddającego się emocjom mężczyzny, teraz bliskiego płaczu, był dziwnie wzruszający. — Dlaczego tak ci na tym zależy? Boisz się? Danny, ty i reszta macie już tyle za sobą! Wiecie o wiele więcej od nas, kiedy tam wylądowaliśmy. Tak, będziecie popełniać błędy, ale przynajmniej nie te, które my popełniliśmy. — Żelazny Koń spojrzał w bok, oczy mu lśniły łzami. — Danny, jeśli jest coś innego…
— Tak. Nie… nie wiem — wydusił wreszcie z siebie Danny. — Ja… potrzebuję trochę czasu, żeby to przemyśleć… Ale… Po prostu nie ufaj żadnemu z Giulianich.
Emilio zmarszczył brwi, zaskoczony. Danny sprawiał wrażenie, jakby zdradzał jakąś tajemnicę, a przecież każdy wiedział, że rodzina ojca generała należy do kamorry. Nie wiedząc, co o tym myśleć, i szukając jakiegoś wyjścia z tej sytuacji, Emilio postanowił po prostu zmienić temat.
— Posłuchaj, John pytał mnie o pewien ruriski syntaks… Zrobiłem mu parę notatek, ale wiem, że pracowałem nad czymś takim tuż przed… przed masakrą. Powiedziałem Giulianiemu, żeby mi dał wszystko, co przesłaliśmy do systemu, ale nie mogę znaleźć tego pliku. Czy istnieje możliwość, że jakaś część moich plików jest przechowywana oddzielnie?
Myśli Danny’ego krążyły gdzie indziej, ale zmusił się do zastanowienia nad tym, co Sandoz powiedział.
— To było na końcu wszystkich transmisji?
— Tak. To była ostatnia rzecz, jaką przesłałem na statek.
Danny wzruszył ramionami.
— Może to wciąż czeka w ogonku na wysłanie.
— Co? Nadal jest na statku? Dlaczego?
— Dane były przekazywane w pakietach. System komputerowy na pokładzie był tak zaprogramowany, by przechowywać wasze raporty i wysyłać je w grupach. Gdyby się zdarzyło, że słońca Rakhatu albo nasze Słońce były w złej pozycji, system mógłby zawiesić przekazywanie do czasu, gdy transmisje nie będą zakłócane przez interferencję gwiezdną.
— To dla mnie coś nowego. Zawsze myślałem, że wszystko wychodziło zaraz po naszym zalogowaniu — powiedział Sandoz, zaskoczony. Nie bardzo go obchodziły te wszystkie szczegóły techniczne. — Więc jest możliwe, że to siedziało w pamięci przez rok, aż do czasu, gdy załoga „Magellana” odesłała mnie na Ziemię? Czy mogła być taka rozpiętość czasowa między pakietami?
— To możliwe. Sam nie wiem zbyt wiele o mechanice międzygwiezdnej. Były cztery gwiazdy, które system musiał brać pod uwagę. Zaraz… ludzie z „Magellana” weszli na pokład „Stelli Maris”, prawda? Może kiedy dobrali się do pamięci systemu pokładowego, wyłączyli kod dostępu. — Im bardziej się nad tym zastanawiał, tym bardziej wydawało mu się to możliwe. — Ostatni pakiet prawdopodobnie wciąż jest w pamięci systemu. Mogę go ściągnąć, jeśli chcesz.
— Mogę poczekać do rana.
— Nie. To rzeczywiście ciekawe. — odpowiedział Danny, ucieszony, że może zrobić coś konkretnego. — Zajmie mi zaledwie parę minut. Nie wiem, dlaczego ktoś wcześniej tego nie sprawdził.
Podeszli razem do ściany urządzeń fotonicznych i Żelazny Koń zalogował się do zasobów pamięci „Stelli Maris”.
— Zobacz. Jest. Wciąż zakodowany i skompresowany.
Zresetował system, żeby zdekompresować dane. Czekali.
— Uaau. Dużo tego — zauważył Sandoz, wpatrując się w ekran. — Jest tu trochę nowych raportów Marca. Joseba będzie zachwycony. Tak! Jest i mój. Wiedziałem, że już to zrobiłem. — Stał przez chwilę w milczeniu, patrząc na ekran ponad ramieniem Danny’ego. — A to coś dla ciebie — powiedział, kiedy pojawił się nowy plik. — Sofia pracowała nad sieciami handlowymi… Zaraz. Poczekaj, poczekaj, poczekaj. Wróć! Możesz to zatrzymać?
— Nie. Najpierw musi się wszystko zdekompresować… No, już.
Sandoz odwrócił się, oddychał ciężko.
— Nie dla Towarzystwa. Nie dla Kościoła — wyszeptał. — Nie. Nie. Nie. Widziałem ją martwą.
Danny obrócił się razem z fotelem.
— O czym ty właściwie mówisz, mistrzu?
— Zjeżdżaj — warknął nagle Sandoz.
Danny wstał z fotela, a Sandoz zasiadł przed ekranem. Usadowił się wygodnie i odetchnął głęboko, jakby się spodziewał ciosu, a potem wyraźnie podał hasło identyfikacyjne, ściągając ostatnią grupę plików czekających w kolejce. Zapytał o datę. Były zalogowane wiele miesięcy po jego ostatniej transmisji. Teraz od ich zalogowania minęło na Rakhacie jakieś osiemnaście lat.
— Sandoz, co jest? Co zobaczyłeś? Nie rozumiem… — Przerażony bladością Emilia, Danny zawisł nad jego ramieniem i spojrzał na wyświetlany plik. — Och, Boże… — wyszeptał.
W ciągu ostatnich miesięcy, studiując raporty i naukowe doniesienia wysłane na Ziemię przez członków załogi „Magellana”, Daniel Żelazny Koń miał czasami dziwne poczucie nieokreślonej winy, kiedy otwierał pliki zawierające portrety analityka Al Sofii Mendes: zdigitalizowane i przekazane przez radio akwarele malowane przez ojca Marca Robichaux, przyrodnika pierwszej wyprawy. Pierwsza zrobiona była podczas ślubu Sofii z astronomem Jimmym Quinnem; inne zostały namalowane później, kiedy ciąża zmiękczyła klasyczne linie jej twarzy. Kiedy Danny ujrzał te portrety po raz pierwszy, pomyślał, że Robichaux musiał ją idealizować, bo na ostatniej akwareli Sofia Mendes była piękna jak Madonna z bizantyjskiego Zwiastowania. Musiał to namalować na kilka dni przed jej śmiercią podczas masakry koło Kashanu. Kiedy jednak dla porównania wyświetlił parę zarchiwizowanych zdjęć Sofii, pozostało mu tylko podziwiać naukową dokładność Robichaux. Niezwykła kobieta… Pod każdym względem.
— Och, mój Boże — powtórzył Daniel Żelazny Koń, wciąż wpatrując się w ekran.
— Nie wrócę tam nawet dla niej — wyszeptał Sandoz, dygocąc.