31. DOLINA N’JARR: 2072 czasu ziemskiego

Nie tchórzostwo i nie osłabienie odwiodło Rukueiego od zamiaru powrotu na południe, by dalej walczyć. Było to pytanie retoryczne, zadane sobie samemu głosem zmarłego ojca, nasycone ironią: „I kogóż to wyzwiesz na pojedynek? Jakąś ruńską hordę?”

Gdyby jego matka należała do pierwszego rzędu albo choćby do drugiego, Rukuei byłby teraz Najdonioślejszym Dziedzicem, ale należała do trzeciego. Czy dziecko konkubiny ma tytuł do walki w imieniu swojego ludu? Nie było jednak żadnych braci przyrodnich ani żadnego wuja, który pełniłby rolę regenta. Kto więc jest Najdonioślejszym?, zapytywał się w duchu, nie widząc już wokół siebie ani wyczerpanych kobiet i dzieci, ani obcego z dzieckiem, ani tego dziwacznego cudzoziemca. Nie widział nawet poszarpanych wzgórz i wąwozów, którymi powiódł ich Shetri Laaks.

Poczerniałe kamienie, zbielałe kości: Świat traci barwę, pomyślał Rukuei, nieświadom wielobarwnych żył skalnych przecinających strome ściany labiryntu urwisk, mieniących się ochrą, jadeitem i kobaltem w późnym świetle drugiego zachodu. Nie ma już tarlca, nie ma piękna, prawa i muzyki. Pozostał dym. I głód.

Jedno tylko było pewne i tego musiał się trzymać. Był teraz najstarszym mężczyzną w swoim klanie, odpowiedzialnym za podejmowanie decyzji. Suukmel i inne kobiety i dzieci nie mogą iść dalej. Musimy tu pozostać, dopóki pani Suukmel nie odzyska sił do dalszej wędrówki, pomyślał, kiedy wlekli się przez ostatni cha ‘ar do osady obcych.

Nie miał pojęcia, dokąd wówczas pójdą, tak jak nie miał pojęcia, dokąd ich teraz prowadzą. Utraciwszy już zdolność widzenia, pozwolił się zaprowadzić tym silnym, łagodnym rękom do miejsca pachnącego obcymi ciałami. Zbyt zmęczony, by coś zjeść, zapadł w głęboki sen, w otchłań nieświadomości, z którego obudził się dopiero po wielu godzinach.


* * *

Budził się stopniowo, a oczy otworzył na samym końcu. Po kolei uświadamiał sobie rwący ból w stopach, woń maści spod świeżych opatrunków, bezładną mieszaninę języków, blask dnia przesączający się przez brudną tkaninę poszarpanego namiotu.

Leżąc nieruchomo, słuchał rozmów dochodzących spoza namiotu — odrażającej mieszaniny k’sanu i ruanja z przypadkowymi elementami kupieckiego malanja i strzępkami dworskiego palkirn’alu. Przerażająca gramatyka i niedbała wymowa wprowadziły go w podły nastrój, pogorszony wściekłym głodem młodego samca, który dopiero zaczynał osiągać wzrost i umięśnienie mężczyzny.

Wzdrygnął się, dostrzegając jakiś ruch po swojej lewej stronie i usiadł, gotów walczyć — z kim, nie miał pojęcia, dlaczego, mógł tylko zgadywać. Świat był pełen wrogów, a wszystko, co dobre; przeminęło. Okazało się jednak, że to tylko kobieca dłoń posuwająca w jego stronę prymitywnie wyrzeźbioną miskę. Zajrzał do niej i ogarnęło go obrzydzenie na widok galaretowatej masy, a potem przesunął powoli wzrok z miski na dłoń, z dłoni na ramię, z ramienia na twarz. Wówczas zamrugał oczami, widząc oczy swojego ojca, żywe i rozbawione.

Kobieta była młoda i w ciąży, naga i niezawoalowana.

— Jesteś podobny do mojej córki — powiedziała i usiadła wygodnie na ziemi, nie dbając o to, że jest z nim sama w namiocie.

Jeszcze raz popchnęła miskę w jego stronę. Odwrócił głowę, wykrzywiając usta z obrzydzenia, i ponownie usłyszał jej głos:

— Życia, jakie znałeś, już nie będzie. Musisz się nauczyć żyć w nowy sposób. Przedtem wszystko było ustalone. Teraz musisz dokonywać wyborów. — Mówiła w języku k’san, skażonym niewyraźnymi ruńskimi samogłoskami, z drażniącym akcentem ruńskiej służby domowej. — Możesz nienawidzić konieczności dokonywania wyborów, a możesz też nauczyć sieją cenić. Każdy wybór ma swoje następstwa, więc musisz wybierać mądrze.

Przyglądał się jej wyzywająco, a ona uśmiechnęła się, co go jeszcze bardziej rozwścieczyło.

— Na razie, rzecz jasna, musisz tylko wybrać między zjedzeniem tej okropnie wyglądającej potrawy a okropnym głodem.

Wiedziała, że sięgnie po miskę, i rzeczywiście uczynił to, siadając prosto. W końcu był normalnym chłopcem, nieustannie głodnym w bardziej sprzyjających okolicznościach, a teraz konającym z głodu. Podniósł miskę do ust i natychmiast cofnął, kiedy poczuł nieznany zapach, a potem ponownie przyłożył krawędź do warg i wypił całą zawartość miski zachłannymi, przypominają cymi urywany szloch łykami.

— Dobrze — pochwaliła go, szczerze uradowana.

— To nie jest takie złe, jak myślałem — powiedział, ocierając i usta spodem dłoni.

— Zastanów się dobrze nad tym, co przed chwilą powiedziałeś. Z mojego doświadczenia wynika, że jest wiele rzeczy, które nie są tak złe, jak myślałam. — Namiot wypełniła ostra woń gniewu, ale nie powstrzymało to jej od używania dominującego zaimka w jego obecności. — Tutaj każdy z nas dokonuje wyborów, więc każdy musi się nauczyć być panem swojej duszy: ja myślę, ja decyduję. To nie obraża ani ciebie, ani nikogo innego. — Wskazała na pustą miskę. — Jest lepsze z solą — poinformowała go prozaicznie — ale nie mamy już soli.

— Co to było?

— Jesteś pewny, że chcesz wiedzieć? — zapytała, kładąc szeroko uszy i śmiejąc się do niego oczami jego ojca. Zawahał się, ale wysunął podbródek. — Embriony kha ‘ani.

Przerażony, sam stulił uszy i poczuł, jak pokarm powraca mu do gardła, ale spojrzał ponownie w te oczy i głośno przełknął.

— Dobrze — pochwaliła go ponownie. — Już rozumiesz?

Wszystko jest wyborem, nawet to, co jesz. Zwłaszcza to, co jesz!

— Wstała i popatrzyła na niego z góry. Jej twarz była szczuplejszą wersją jego twarzy; krew Kitherich w widoczny sposób rządziła tym pokoleniem, podobnie jak ostatnim. — Tutaj Jana’ atowie nie jedzą Runów. W tej osadzie ceną życia nie jest czyjaś śmierć. Więc wybieraj. Chcesz żyć kosztem innych czy zaczniesz zaspokajać swoje potrzeby życiowe w inny sposób?

Zostawiła go z tym problemem i wyszła z namiotu.


* * *

Był młody i krzepki, a jego poranione stopy wyleczyły się szybciej niż stopy kobiet. Po dwóch dniach był już w stanie opuścić namiot i wejść na najbliższe wzgórze, z którego rozpościerał się widok na szczątki cywilizacji. Przez kilka dni, samotny i milczący, obserwował mieszkańców tej zimnej, górskiej doliny. Potem, zawstydzony ich upokorzeniem i upodleniem, odszukał swoją macochę i długo manifestował przed nią swą wściekłość. Nie przerywała mu, a kiedy wreszcie umilkł, wskazała mu gestem miejsce obok siebie.

— Wiesz, czego mi najbardziej brakuje? — zapytała pogodnie. — Dobrych obyczajów przy stole. — Rukuei wyrwał się z jej objęć i wytrzeszczył na nią oczy. Suukmel uśmiechnęła się i ponownie przyciągnęła go do siebie. — Nikt nie wie, jak się powinno jeść to, co tutaj jemy. Już trzy razy ubrudziłam się jajeczkami kha’ani. Jak można zachować godność, jeśli ma się futro powalane białkiem? Trudno się dziwić, że Ha’anala chodzi nago!

Suukmel powiedziała to, aby rozbawić Rukueiego, co jej się udało, ale Taksayu była nieprzejednana.

— Ta osoba chodzi nago, ponieważ nie wie, że można się ubrać — prychnęła ze swego gniazda w kącie. — Wychowana w dziczy przez cudzoziemców i zdziczałych Runów!

Rukuei nie wiedział, co myśleć o tym niezwykłym stwierdzeniu, ale nie przeszkodziło mu to w wyrażeniu swojego zdania.

— To niedopuszczalne, by jana’ atadska kobieta chodziła całkiem nie ubrana, bez względu na to, kto i jak ją wychował.

— Ona mówi, że my, Jana’atowie, musimy nauczyć się żyć samodzielnie. Może się okazać, że będziemy musieli być całkowicie niezależni od Runów, chociaż ona sama ma nadzieję, że do tego nie dojdzie, i robi wszystko, by temu zapobiec — powiedziała Suukmel. Teraz i Rukuei, i Taksayu wytrzeszczyli na nią oczy. — Próbuje nauczyć się tkać na nożnym krośnie, ale jeszcze tego nie opanowała, więc wciąż chodzi nago…

— Trudno to sobie wyobrazić! — zawołała Taksayu. — Jana’atka przy krośnie!

— Mówi też, że po prostu nie lubi ubrań” — ciągnęła Suukmel — ale wie, że to bardzo nas denerwuje, a nie chce robić fierno.

— Co to jest fierno? — zapytał Rukuei ze złością, bo ruńskie słowo nagle wyprowadziło go z równowagi. Ze wszystkich różnic, jakie go złościły u tych obcych, skundlenie języka było najgorsze. Jak może cokolwiek mieć sens, skoro słowa, których się używa, są niedokładne i postawione w dowolnym miejscu?

— Zapytałam ją o to — odpowiedziała spokojnie Suukmel.

Fierno znaczy dosłownie „chmura burzowa”, ale użyte w takim zwrocie oznacza ściągnięcie burzy. Robienie zamieszania.

— Rukuei odchrząknął. — To ładne skojarzenie — dodała, dobrze znając swojego pasierba. — Podoba mi się ten zwrot. Przypomina mi mojego pana i małżonka, biegnącego przez dziedziniec po jakimś nudnym spotkaniu… wpadającego w fierno…

Urwała, czując, jak pierwsze krople deszczu spadają w jej sercu. Namiot wydał się jej nagle mały i ciasny, zbyt zatłoczony, choć byli z nią tylko Taksayu i Rukuei.

— Może przechadzka dobrze mi zrobi — powiedziała po chwili. Uszy Taksayu opadły, a Rukuei spojrzał na nią powątpiewająco. — Tak — powiedziała Suukmel, pewna, że nie wierzą już ani w jej mądrość, ani w jej władzę. — Tak, chciałabym się przejść.


— W jaki sposób ta Ha’anala może być moją kuzynką? — zapytał Rukuei kilka dni później, kiedy rano posilili się dziwnym, choć dość smacznym pasztetem. — Mój ojciec nie miał brata czy siostry. I w jaki sposób ten cudzoziemiec może być szwagrem Shetriego?

Suukmel zesztywniała na chwilę.

— Izaak jest dziwny, ale śpiewa cudownie, prawda?

— Nie dał się nabrać na zmianę tematu.

— Czy to, o co zapytałem, jest takie kłopotliwe?

— Kłopotliwe?

Wiedziała, że ten dzień kiedyś nadejdzie, ale nigdy nie przewidywała, że stanie się to w takich okolicznościach. Niższe rangą dzieci z haremu Hlavina nie chełpiły się swoim pochodzeniem, ale Rukuei wiedział, kim jest jego ojciec, a może i zdawał sobie sprawę, co Hlavin uczynił, aby zdobyć najwyższy urząd. Czyją hańbę ujawnić najpierw, zastanawiała się Suukmel, ojca czy wuja? Tu nie było niewinnych prócz dzieci zmarłych: Ha’anali i Rukueiego.

— Może zabrałbyś mnie dzisiaj do twojego miejsca na wzgórzu? — zapytała niefrasobliwym tonem, wstając z prymitywnej poduszki pachnącej górskim mchem. Podeszła do otworu wyjściowego, oswajając się ze światłem, patrząc na barwne kształty, które wzięła za wspaniale zdobione mury miejskie, kiedy po raz pierwszy znalazła się w tej dolinie.

Rukuei przyglądał się jej w milczeniu.

— Gorzej niż kłopotliwe?’— zapytał w końcu, sam wstając z posłania.

— Wierzę, że w końcu nauczę się widzieć rzeczy z oddali, zamiast je sobie wyobrażać — powiedziała, potwierdzając jego podejrzenia. — Shetri mówi, że to nie mury i blanki, ale góry!

— Mówi, że potrzeba sześciu dni, aby wspiąć się na ich szczyty. Jak daleko jest to twoje miejsce?

— Wystarczająco, żeby poczuć się samotnie.

Wyszli z namiotu i zaczęli wchodzić na zbocze, z mozołem gramoląc się po zdradliwym piargu. Suukmel starała się patrzyć tylko pod nogi, żeby skupić wzrok na czymś, co widziała dokładnie. Co jakiś czas zerkała do góry, próbując ocenić rozmiary różnych obiektów, ale raz po raz zdumiewała się, kiedy jakieś „drzewo” okazywało się krzaczkiem, wyrastającym o wiele bliżej niż myślała albo kiedy jakaś barwna plama, którą brała za płaszcz oddalonej postaci, nagle wzlatywała w górę i rozpływała się w powietrzu.

— Rzeczy nie zawsze są tym, czym się wydają — powiedziała na głos, kiedy Rukuei pokazał jej, jak usiąść na zwalonym pniu tupy. Kiedy odzyskała oddech, spojrzała przez dolinę, próbując uzgodnić to, co mówiły jej oczy, z tym, co wiedziała o osadzie. — Pięknie wyglądają namioty w tym oświetleniu, prawda? Jak klejnoty w słońcu. Tak sobie myślę… co jest prawdziwe? Piękno namiotów z oddali czy…

— Ohyda, którą skrywają — skończył za nią Rukuei i usiadł obok niej. — O pani, powiedz mi, co jest tak straszne, że może być usłyszane tylko tutaj?

Z początku sprawiało to wrażenie epickiego poematu o bohaterach i potworach, o więzieniach i ucieczkach, o triumfach i tragediach. Opowiadała o przytłaczającej jednostajności niezmiennej tradycji, o świecie, w którym liczyło się tylko to, co zostało postanowione przed wieloma pokoleniami. Próbowała mu uzmysłowić poczucie rezygnacji towarzyszące przeświadczeniu, że nic nie może się zmienić, lęk, że coś się jednak zmieni, strach przed nieznanym i tajemne pragnienie nieznanego.

Poruszony do głębi tą opowieścią, Rukuei dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że Bezimiennym był Supaari VaGayjur i że ów zdrajca był jego wujem, który spłodził córkę z Jholaą Kitheri; że owa córka dorosła i nosi teraz drugie dziecko spłodzone przez Shetriego Laaksa; że Ha’anala ma oczy jego, Rukueiego, ponieważ mają wspólnego przodka. Jeszcze więcej czasu minęło, zanim do niego dotarło, w jaki sposób Hlavin Kitheri został Najdonioślejszym…

— Czy to znaczy, że mój ojciec ich pozabijał? — zawołał. — Wszystkich wymordował? Swoich krewniaków? — Zerwał się i odszedł parę kroków, przeraźliwie wysoki na tych swoich chudych nogach. Taki młody, pomyślałaSuukmel. Taki młody… — Nie wierzę ci! — krzyczał, zataczając ogonem obronny łuk. — To niemożliwe. Nigdy by tego…

— Zrobił to. Zrobił, mój ukochany! Spróbuj zrozumieć! — krzyknęła, równie zrozpaczona jak on. — Twój ojciec był jak błyskawica pośród nocy… cudowny, groźny, niespodziewany i szybki. Zmusili go do tego! To oni chcieli go zabić! Zamknęli go za murami wyższymi od tych gór — powiedziała, machając ręką ku skalnym urwiskom, które nie w pełni rozumiała. — Skazali go na milczenie. On umierał, Rukuei! Pomyśl o muzyce, którą stworzył dla ciebie i innych dzieci! Posłuchaj jej w sercu!

— Pomyśl, że nie byłoby jej, gdyby…

Rukuei rzucił się na ziemię jak dziecko, którym wciąż był. Omiatający dolinę wiatr huczał mu w uszach, przynosząc skrzekliwe śmiechy dzieci goniących się po osadzie, krzyki kobiet, śpiew mężczyzn, zwykły gwar codziennego życia w wiosce. Głuchy na przebijającą z tych odgłosów radość i beztroskę, ujrzał w oddali to, czego nie mogła zobaczyć Suukmel: brak środków do życia, żałosną egzystencję na granicy śmierci, nagą nędzę — rodzaj bytowania, na którego określenie nie było jeszcze słów w żadnym z rakhatańskich języków, bo jeszcze nigdy żaden lud nie musiał żyć w tak żałosnych warunkach.

— Jak do tego doszło? — zawołał. — Jak mógł upaść tak nisko?

Suukmel podeszła i uklękła przy jego boku. Odepchnął ją, zawstydzony i wściekły, zerwał się na nogi, wciąż napuchnięte i bolesne, i odszedł, nie patrząc na macochę, bo był synem swojego ojca i czuł, jak narasta w nim żądza mordu i teraz szukał tylko kogoś, kogo będzie mógł zaatakować. Zbiegł po kamienistym zboczu, przewracając się raz po raz, nie zważając na ból i poranione stopy, zmierzając w kierunku, z którego dobiegł głos jego kuzynki. Przy wąskim potoku, płynącym przez środek doliny, zebrała się grupka Runów i Jana’atów, budując z kamieni zaporę — nie wiedział po co — a ponad gwar wzbijał się jej głos, który rozpoznawał z daleka po tym dziwacznym, żałosnym akcencie.

— Nie, nie podnoś ich! Przetaczaj! — krzyczała do swojego męża, Shetriego, który chwiał się niezdarnie, trzymając w ramionach niewielki głaz. — Popatrz na Sofi’alę! Tocz je!

Ich pierworodna córka przetaczała właśnie mały kamień, komicznie zgięta w pół, z krótkim ogonem w powietrzu; jej maleńka buzia zesztywniała z wysiłku i skupienia. — Popatrz, jak pracuje moje maleństwo! — zawołała Ha’anala, naga i zdyszana jak tragarz portowy. — Dobra dziewczynka, pomaga innym!

Rukuei podbiegł do Ha’anali od tyłu, złapał ją za kostkę i szarpnął, przewracając na ziemię.

— Jesteś z rodu Kitherich! — krzyknął do niej, do swojego ojca, do siebie. — Jak możesz się tak poniżać? Jak możesz tak poniżać swoje dziecko? Jak śmiesz…

Łagodny dotąd żołnierz, Shetri Laaks, już siedział mu na karku i z pewnością rozerwałby mu gardło, gdyby nie powstrzymały go ostrzegawcze krzyki Ha’anali. Chwyciła męża za ramiona i odciągnęła na bok, a potem uklękła, by spojrzeć na Rukueiego pytająco oczami, które nie miały do tego prawa — które powinny być martwe.

— Jesteśmy bliskim krewniakami — warknął Rukuei, ciskając jej wściekłe spojrzenia z kamienistej ziemi, na którą upadł pod ciężarem Shetriego. — Twoja matka była siostrą mojego ojca! — Jej twarz rozjaśnił uśmiech szczęścia. Niczego teraz nie pragnął tak, jak zniszczyć to szczęście, zmazać je jednym celnym ciosern. — Mój ojciec zabił twojego — powiedział z okrutną dumą — dwadzieścia cztery dni temu.

Ach, jaką poczuł rozkosz, gdy po jego słowach zapanowała cisza, jak się cieszył, że ktoś inny zadławił się rozpaczą, jak go rozradował ten ból, który zmienił jej twarz!

— Zginął nie tylko twój ojciec. Równina Inbrokaru zasłana jest trupami, a kiedy po raz ostatni widziałem swojego ojca, leżał obok twojego. Zabity przez takich jak ci! — ryknął, zataczając ręką łuk, oskarżając wszystkich Runów, którzy ich otoczyli. — Mówiłaś mi o wyborach. Więc wybieraj, kobieto! Kto umrze, by przywrócić honor zmarłym?

Odpowiedziało mu milczenie. Słychać było tylko jego chrapliwy oddech i dalekie, jękliwe beczenie jakiegoś górskiego zwierzęcia, nieświadomego tego, co tu się dzieje, i piskliwy krzyk Izaaka obracającego się w kółko na skraju tłumu.

Ha’anala położyła dłoil na brzuchu i powstała, a wówczas dostrzegł w pełnym świetle dnia, że jest nie tylko w ciąży, ale wychudzona i zmęczona. Rozejrzała się i popatrzyła na Jana’atów, którzy wybrali życie w dolinie N’Jarr.

— Miałam taki sam wybór jak wy — powiedziała. — Przetrwanie lub zemsta. Ja wybrałam życie. — Spojrzała na Rukueiego i wskazała na kamienisty szlak wiodący na wschód, ku przełęczy między dwoma szczytami. — Byli już tacy jak ty, którzy wybrali śmierć. To trzy dni drogi stąd. Zapytaj o siostrzeńca mojego męża, Athaansiego Erata. Tam dobrze karmią. — Podniosła głos, żeby ją wszyscy słyszeli. — Powinnam raczej powiedzieć, dają im dużo do zjedzenia. Oni wybrali śmierć. Tylko śmierć. I zemstę. Śmiercią odpłacają za śmierć. Umrą nędznie, ale z pełnymi brzuchami. Przyjmą cię tam z ochotą, kuzynie. A ja uczczę pamięć zmarłych, żyjąc i nauczając tych, którzy zgodzą się mnie wysłuchać, że taki wybór jest oznaką męstwa.

Zawodzenie Izaaka przeszło w jęk, do którego dołączył się szloch jana’atańskiego chłopca. Ha’anala usiadła przy nim i oparła czoło o jego czoło, zarzucając mu chude ramię na szyję i przyciągając do siebie.

— Nasi ojcowie są martwi — szepnęła do łkającego chłopca. — My żyjemy. Żyj ze mną, kuzynie. Żyj…

Zafascynowani tym widowiskiem mieszkańcy osady stali, kołysząc się na boki lub wytrzeszczając oczy, póki Shetri nie kazał im się rozejść. Po chwili nad brzegiem strumienia pozostała tylko para kuzynów i Izaak, który obracał się coraz wolniej.

Teraz już starszy i bardziej zrównoważony, mniej bezbronny wobec zamętu, jeśli tylko dawało się nad nim szybko zapanować, Izaak nawet nie zauważył emocji, które targały siostrą i jej kuzynem. Zrobił jednak wszystko, co w jego mocy, by przywrócić klarowność.

— Mam coś do powiedzenia — oznajmił mocnym, bezbarwnym głosem. Nie patrzył na Rukueiego i z pewnością nie zbliżyłby się do kogoś tak nieprzewidywalnego, ale powiedział mu: — Będziesz uczył się pieśni. — Odczekał chwilę i dodał: — I będziesz ich uczył.

Nadal panował spokój, więc Izaak mógł dokończyć swą myśl. — Pewnego dnia nauczę cię jednej pieśni. Jeszcze nie jest gotowa. Możesz teraz odejść, ale wróć.


„Giordano Bruno”: 2084 czasu ziemskiego

— Zostałem tam z Ha’analą i moją macochą Suukmel do i czasu, gdy skończyłem czternaście lat — powiedział Sandozowi Rukuei Kitheri wiele lat później. — Uczyłem się śpiewać z Izaakiem, a czasami mówił mi niezwykłe rzeczy. Zacząłem ufać jego… ocenie. Był bardzo dziwny, ale miał rację: urodziłem się, i by uczyć się i nauczać pieśni. Przez prawie pięć lat wędrowałem po górach Garnu… Chciałem usłyszeć i zapamiętać opowieści o losach każdego Jana’ aty, który żył w tych ostatecznych czasach, i łaknąłem ich kołysanek i poematów. Chciałem zrozumieć prawo i politykę, i poezję, by uratować choć cząstkę myśli i sztuki świata, który umierał na moich oczach.

— Ale w końcu powróciłeś do doliny? — zapytał Sandoz. — Do Ha’anali i Izaaka?

— Tak.

— I wtedy Izaak był już gotów nauczyć cię pieśni, którą w sobie odnalazł?

— Tak.

Izaak spotkał Rukueiego na przełęczy. Jak zawsze nagi, z postrzępionym parasolem nad głową, nie spojrzał na Rukueigo ani go nie powitał. Po prostu stał na jego drodze.

— Wiem, po co tu jesteś — powiedział w końcu. — Wróciłeś, żeby nauczyć się pieśni. — Chwila milczenia. — Znalazłem muzykę. — Jeszcze jedna chwila milczenia. — Nie mam jeszcze słów.

Jego głos pozbawiony był emocji, jak zawsze, ale jakieś głębokie poczucie nieładu kazało mu zacząć obracać się w kółko, co natychmiast uczynił, bucząc cicho i klaszcząc w dłonie.

— Co się stało, Izaaku? — zapytał Rukuei, wtedy już wyczulony na cudzy ból.

Izaak przestał się nagle obracać i zachwiał się, oszołomiony.

— Muzyki nie można zaśpiewać, jeśli nie ma słów — powiedział w końcu. — Pieśni mają słowa.

Rukuei, który zdążył poznać dziwnego brata swojej kuzynki, zanim odszedł z osady, poczuł, że powinien go pocieszyć.

— Znajdę ci słowa, Izaaku — obiecał.

Było to spontaniczne przyrzeczenie młodzieńca, który nie bardzo wiedział, co przyrzeka, ale miał nadejść czas, gdy w nim dojrzało i zostało w pełni zrozumiałe. Rukuei Kitheri nigdy nie żałował chwili, w której je złożył.

Загрузка...