Nie zgodzę się — powtarzał gniewnie ambasador Ma Gurah Vaadai, miotając się po wewnętrznym dziedzińcu jak zwierzę po klatce. W końcu zatrzymał się przed swoją żoną, prowokacyjnie postawił uszy i wybuchnął: — Złożę rezygnację!
— Nie oddam swojej córki tej bestii! Jak śmie żądać mojego dziecka!
— Panie mój i małżonku, Hlavin Kitheri nie zażądał od ciebie Sakinji — uspokajała go Suukmel Chirot u Vaadai, unosząc rękę z omdlewającym wdziękiem i poprawiając sobie nakrycie głowy, jakby tym gestem spowijała duszę w welon słodkiego spokoju. — W jego zaproszeniu…
— To tchórz — warknął Ma, znowu od niej odchodząc. — Wymordował całą swoją rodzinę…
— To prawdopodobne — zamruczała Suukmel — ale nie udowodnione.
—…a potem kłamliwie się tego wyparł! Jakby ktoś mógł uwierzyć w te mgliste bajki o jakimś kupcu… Cały ród Kitherich wymordowany przez zwykłego wiejskiego domokrążcę! Kto w to uwierzy? A teraz ośmiela się żądać mojej córki! — Odwrócił do żony twarz ściągniętą grymasem obrzydzenia. — Suukmel, on kopuluje ze zwierzętami… i śpiewa o tym!
— Tak mówią. — Wspaniałomyślnie nie zwracała uwagi ną wulgarność męża. Jako ambasador musiał przez większą część dnia panować nad emocjami i przemawiać z wystudiowanym taktem, więc z radością przyjmowała te jego wybuchy złości. — Hlavin Kitheri, jak słusznie zauważył mój pan i małżonek, zachowuje się nieraz w sposób dość niezwykły — ciągnęła łagodnie, z nutą poufałości — ale to człowiek o zadziwiająco szerokich horyzontach myślowych, wielki poeta, którego pieśni…
— To same bzdury! — mruknął ambasador, spoglądając w stronę pałacu Kitheriego górującego nad Inbrokarem. — Suukmel, on po prostu oszalał…
Och, wybacz swojej nędznej małżonce, mój wspaniałomyślny i łaskawy panie, ale „szaleństwo” to słowo tak nadużywane! Jakże trafniej byłoby powiedzieć „rozgoryczenie”, „rozpacz”, „niezwykłość”… Trzeba współczuć tym, których charakter niezbyt pasuje do roli, jaką wyznaczyło im urodzenie, bo mają naprawdę trudne życie. — Poprawiła fałdy sukni i usiadła w nieco innej pozycji, jeszcze wdzięczniejszej, ale i przydającej jej dostojeństwa. — Racz pamiętać, panie mój i małżonku, że Hlavin Kitheri już objął Dziedzictwo. Bez względu na jego przeszłość, bez względu na okoliczności przejęcia Dziedzictwa, bez względu na twoje osobiste zastrzeżenia co do jego charakteru, masz obowiązek, jako ambasador Mała Njeru, traktować czterdziestego ósmego Najdonioślejszego jako prawowitego władcę Inbrokaru.
Jej małżonek warknął na te słowa, ale Suukmel ciągnęła z niezmąconym spokojem:
— Kitheriego nie można lekceważyć, nie można nim gardzić, trzeba go uważnie obserwować. Nawet pomijając jego poezję, nie wydaje się, by zmarnował lata, które spędził na wygnaniu w Pałacu Galatna. Przez cały czas utrzymywał, jeśli można tak powiedzieć, intymne kontakty z całym krajem… — Ma prychnął kpiąco, ale ona mówiła dalej z czarującym uśmiechem: — Tak, panie mój i małżonku, utrzymywał stałe kontakty z ludźmi zdolnymi i ambitnymi, z ludźmi, którzy teraz dostarczają mu informacji i pomysłów. Nowych idei. Dalekosiężnych planów. Już w pierwszym okresie swego panowania stworzył nowe, dotąd nie znane urzędy. A komu je powierzył? Swoim ludziom, nawet trzeciakom, nie napotykając prawie żadnego sprzeciwu ze strony obrońców tradycji.
Ma Gurah Vaadai zatrzymał się i odwrócił, by spojrzeć na swoją małżonkę. Opuściła oczy, jak nakazywały dobre obyczaje, lecz po chwili podniosła je znowu, patrząc na niego śmiało i z wymownym zaciekawieniem.
— Nie sądzisz, że to bardzo interesujące? Jak mu się to udało?
Myślę, że mój pan i małżonek mógłby wiele zauważyć, gdyby obserwował jego zachowanie na dworze. Jedno jest pewne: Kitheri już nie poszukuje żony.
— Ależ oczywiście! Na pewno poszukuje nowych bezogoniastych potworów, żeby z nimi kopulować… — Nagle coś go tknęło. — Co słyszałaś?
— On się zaręczył, panie mój i małżonku. Z dzieckiem VaPalkirni. Najstarszym dzieckiem regenta.
— Elli’nal? To jeszcze niemowlę!
— W istocie. — Ma gapił się na nią zaskoczony, uszy mu opadły. — Mistrzowskie posunięcie, nie sądzisz? Inbrokar leży w samym środku Potrójnego Przymierza, z Mała Njerem na zachodzie i Palkirnem na wschodzie. Umowa małżeńska z Elli’nal zapewnia Kitheriemu spokój ze strony Palkirnu, przynajmniej do czasu dorośnięcia dziecka. Pozwala mu to na czysto pragmatyczny stosunek do Mała Njeru. — Minęła chwila, zanim zrozumiał. — Mała Njer może być protektoratem Inbrokaru, może być jego partnerem, ale może też być jego zdobyczą. Może Kitheri pragnie zmienić warunki naszego przymierza…
— Nie poinformowano mnie o tym kontrakcie małżeńskim.
— A jednak…
Zauważył, że spojrzenie żony spoczęło na Taksayu, jej ruńskiej służce, siedzącej w kącie jak posąg milczącego szacunku dla swojej pani. Taksayu, która mogła mieć przyjaciół wśród innych Runów. Która biegle władała k’ sanem, która mogła wiele słyszeć, wiele zapamiętać i wiele powtórzyć. Która była na tyle inteligentna, by udawać głupią, kiedy było to wygodne.
— No więc o co tu chodzi? — wybuchnął, aby pokryć zmieszanie. — Czego Kitheri chce od mojej córki?
— Niczego, mój umiłowany panie — odpowiedziała słodko Suukmel. — To nie z twoją córką pragnie się spotkać Hlavin Kitheri, ale z twoją małżonką.
Ma odrzucił głowę do tyłu i zaryczał groźnie.
— Żarty sobie robisz! — zawołał.
— To wcale nie są żarty, czcigodny panie mój i małżonku. Co więcej, ja zamierzam spotkać się z nim.
Trudno powiedzieć, co było dla niego większym wstrząsem: słowo „ja” w ustach kobiety czy oczekiwanie, by mąż wyraził zgodę na jej spotkanie z jakimkolwiek niespokrewnionym samcem, nie wspominając już o budzącym odrazę charakterze Kitheriego.
— To niemożliwe — oświadczył w końcu.
Wszyscy wiedzieli, że potulny Ma Gurah Vaadai przynajmniej połowę swych niepodważalnych sukcesów dyplomatycznych zawdzięcza żonie. Po szesnastu latach ich małżeństwa niewidoczna, ukrywająca się w jego cieniu, ale zawsze posiadająca najświeższe wiadomości i potrafiąca bezbłędnie ocenić ich znaczenie i wartość, szlachetna Suukmel Chirot u Vaadai wciąż zaskakiwała swego męża, przerażała go i prowokowała. Nie pięknością, co prawda, ale wiedzą, pomysłami, ambicjami. Nie, ona nie jest szalona, pomyślał, choć to, co zaproponowała, z pewnością było…
— Niemożliwe — powtórzył.
A jednak…
Dwa dni później Ma Gurah Vaadai, ambasador Terytorialnego Rządu Mała Njeru w Dziedzictwie Inbrokaru, udał się do pałacu Kitheriego, aby złożyć listy uwierzytelniające czterdziestemu ósmemu Najdonioślejszemu: temu bezwstydnemu poecie, temu jawnemu mordercy, temu zboczonemu księciu, który zapragnął spotkać się z jego małżonką Suukmel.
Spotkanie miało mieć charakter czysto ceremonialny — ot, po prostu jeszcze jeden nudny przejaw inbrokarskiej etykiety dworskiej, równie zawiłej i nonsensownej, jak sam pałac Kitherich, z jego źle dopasowanymi wieżami, palisadami i balkonami, pełny stromych schodów, strzelistych łuków i przesadnie zdobionych krużganków. Ród Kitherich mieszkał tu od wielu pokoleń, a każdy nowy najdonioślejszy pragnął uczcić pamięć swojego ojca jakimś wybujałym dachem, niepotrzebnym barbakanem, spiralną wieżyczką, wymyślną płaskorzeźbą, jeszcze jedną kondygnacją krytych galerii. Cały pałac był fizyczną demonstracją bezsensownej gonitwy za nowościami. To typowe dla dynastii Kitherich, myślał Ma Gurah Vaadai, gloryfikowanie niezmienności i wprowadzanie innowacji. Wyhodowany i wyszkolony na żołnierza, Ma nienawidził tego miejsca, tak jak nienawidził hipokryzji i fałszu, choć jego obecne obowiązki polegały głównie na praktykowaniu hipokryzji i fałszu. Tę ogłupiającą grę pozorów znosił tylko dzięki swojej małżonce, którą bawiły dworskie subtelności i intrygi.
Zarówno Najdonioślejszy, jak i ambasador potrafili śpiewać w języku wyższego k’sanu, choć inbrokarski obyczaj nakazywał udawać, że się go nie zna, aby przedłużyć i skomplikować rytuał. Tym razem odpowiedź Najdonioślejszego na powitalne oratorium Ma Guraha Vaadaiego zostało odśpiewane bezbłędnie, a trzeba pamiętać, iż obecni przy tym ruńscy tłumacze i znawcy protokołu należeli do najlepszych w kraju. Również kobiety towarzyszące ambasadorowi nie miały powodu, by poprawiać cokolwiek w tym, co w jego imieniu mówiła inbrokarska Runka, wyznaczona do tłumaczenia jego ojczystego malanja, nie było też żadnych błędów w tłumaczeniu poezji Najdonioślejszego. I choć Runowie zwykle nie znoszą muzyki, podczas całej ceremonii nie drgnęło ani jedno ucho. Ruńska służba, o wiele lepiej znająca subtelności protokołu niż obaj Jana’atpwie, zdawała się zachwycona jej przebiegiem, dyskretnie kierując oficjalną wymianą wyszukanych pozdrowień, wyszukanych podarunków i wyszukanych obietnic.
Ma Gurah Vaadai zastanawiał się właśnie, czy zdoła nie opaść na ogon i nie zasnąć na dobre w dusznej i nagrzanej atmosferze tego królewskiego pieca, kiedy wymiana ostatnich pożegnań wyrwała go z otępienia. Zdążył zaśpiewać, jak wymagał protokół, razem z Najdonioślejszym, zachowując idealną harmonię. Uczyniwszy to, szykował się z ulgą do wyjścia, kiedy Hlavin Kitheri powstał ze swego wymoszczonego poduszkami, wyściełanego, złoconego i lśniącego od klejnotów gniazda dziennego i z rozbawionymi oczami zbliżył się do ambasadora Mała Njeru.
— Okropne, prawda? — powiedział, omiatając spojrzeniem duszne i przytłaczające pomieszczenie i demonstrując przy tym jawnie obrzydzenie, które Vaadai tak starał się ukryć. — Zacząłem już marzyć o pożarze. Czasami najlepszym wyjściem z labiryntu jest zredukowanie go do stosu rozżarzonych węgli i przejście przez zgliszcza. — Uśmiechnął się na widok zaskoczonej miny Ma i mówił dalej: — Tymczasem poleciłem, by w górach założono letnie obozowisko. Ekscelencjo, czy odwiedzisz mnie tam, abyśmy mogli się lepiej poznać?
Oficjalne zaproszenie nadeszło następnego ranka i sześć dni później ambasador Ma Gurah Vaadai popłynął w górę rzeki barką, w towarzystwie swojego oficjalnego tłumacza, osobistego tłumacza, sekretarza, kucharza, przybocznego lokaja, strojczego i Taksayu, służki swojej żony.
Sądził, że Najdonioślejszy, mówiąc o „obozowisku”, pozwolił sobie na zwykłą inbrokarską skromność. Spodziewał się czegoś równie ekstrawaganckiego i okropnego jak pałac Kitherich, a tymczasem, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczył kilka letnich pawilonów rozrzuconych w chłodnej górskiej dolinie. Co prawda namioty były ze złotogłowiu, paliki zostały posrebrzone, a wnętrza wyłożono najmiększymi i najwspanialej utkanymi dywanami, po jakich Vaadai kiedykolwiek stąpał, ale samo miejsce było proste i skromne jak żołnierski biwak.
— Śmiem twierdzić, że to bardziej odpowiada upodobaniom żołnierza z Mała Njeru! — zawołał Kitheri, zbliżając się do przystani bez żadnej eskorty. Uśmiechnął się na widok zdumionej twarzy ambasadora i wyciągnął rękę, by pomóc Vaadaiemu, kiedy ten wysiadał z barki. — Jadłeś już?
Nie po raz ostatni Ma Gurah Vaadai został wyprowadzony z równowagi przez tego dziwacznego księcia. Z dala od dworu, w czasie nieformalnej konwersacji, Hlavin Kitheri zachowywał się z godnością i wdziękiem. Inni goście też byli inteligentni i interesujący, a bankiet powitalny okazał się niezwykle smakowitą ucztą.
— To bardzo uprzejme z twojej strony — mruknął Kitheri, gdy Ma wyraził podziw dla potraw. — Rad jestem, że ci smakowało. To rezultat naszych niedawnych przedsięwzięć, albo raczej odrodzenia dawnych umiejętności. Kazałem tu utworzyć rezerwat myśliwski.
— To dziczyzna — wyjaśnił ambasadorowi jeden z innych gości. — Dobra rozrywka, a później wyborne jedzenie.
— Może ambasador przyłączy się do nas rano? — zaproponował Kitheri. Twarz miał złotą od promieni słonecznych sączących się przez złotą tkaninę, ajego niesamowite ametystowe oczy zamieniły się w dwa topazy. — Mam nadzieję, że nie będziesz wstrząśnięty naszymi zwyczajami…
— Będziemy polować nago, jak Bohaterowie — oznajmił z zachwytem jeden z młodzieńców.
— Mój młody przyjaciel ma poetycką naturę — zauważył Kitheri, wyciągając rękę, by chwycić czule młodzieńca za kostkę u nogi. Znowu spojrzał na Vaadaiego, który starał się opanować drżenie. — Nadzy jak nasza zwierzyna, powiedziałby ktoś o bardziej praktycznym usposobieniu.
— Stado oczywiście wie, że na nie polujemy — dodał jeden ze starszych gości — ale mój pan, szlachetny Kitheri, ma nadzieję wyhodować bardziej naturalną odmianę.
— Aby powtórzyć to, co przeżywali nasi praojcowie — wyjaśnił Kitheri. — Pewnego dniaprzybędą tu nasi najlepsi synowie, aby na nowo ożywić swoje dziedzictwo i w dawny sposób nabierać tutaj siły utraconej przez ostatnie pokolenia.
Niespodziewanie spojrzał na ruńską służącą, Taksayu, siedzącą przez cały czas w kącie wśród ceremonialnych tłumaczy, którzy musieli być obecni na każdym zgromadzeniu, choć najczęściej nie byli potrzebni.
— Nasz program łowiecki obejmuje na razie tylko zwykłych, użytkowych Runów. Wyhodowaliśmy już jednak odmianę na tyle dojrzałą intelektualnie, by się wkrótce usamodzielniła. Ale może ambasador Mała Njeru nie zgadza się z nami? — zapytał, wracając spojrzeniem do oniemiałego Ma Guraha Vaadaiego.
— Wyłaniają się fascynujące problemy prawne — zauważył jeden z gości, zanim Ma zdołał przemówić, i natychmiast rozgorzała bardzo specjalistyczna dyskusja.
Wieczorny chorał był naprawdę wspaniały. Jak poinformowano Yaadaiego, Kitheri studiował teorię śpiewu podczas swojego wygnania w Pałacu Galatna i doszedł do wniosku, że melodię należy pozbawić nadmiaru ozdobników, aby można było w pełni docenić napędzające linie melodyczne oryginalnej harmonii, które ujawniały czystość i prostotę jak za dawnych dni, kiedy nałowy chodziło się z braćmi i przyjaciółmi tylko po to, by dostarczyć pożywienie żonom i dzieciom.
Tego wieczoru Ma Gurah Vaadai wrócił do swojego namiotu lekko oszołomiony, ale o brzasku wyłonił się z niego głodny i z trzeźwym umysłem. Nagi, bez przepaski oznaczającej pozycję społeczną, cieszył się w duchu z możliwości zademonstrowania swojej siły i sprawności fizycznej, które zdołał zachować mimo tylu lat pokoju. Nagość ujawniała czyjś prawdziwy charakter. Obserwując Najdonioślejszego, Ma był mile zaskoczony, widząc, że to, co uprzednio mogło być jedynie wrażeniem wywołanym znakomicie uszytym strojem, było szczerą prawdą. Większość resztarów w średnim wieku obrastała sadłem, natomiast Hlavin Kitheri zachował zgrabność i siły młodzieńca.
Polowanie miało ostre tempo od samego początku. Polowano parami i Vaadai kilka razy znalazł się u boku samego Kitheriego, który musiał, co prawda, podchodzić bardzo blisko ofiary, ale za to miał potężny chwyt i zabijał błyskawicznie. Co więcej, w swojej łowieckiej strategii okazywał zachwycającą wspaniałomyślność i pomysłowość, napędzając Vaadaiemu zwierzynę i obmyślając dość wyczerpujące, ale naprawdę skuteczne zasadzki. Kiedy wzeszły oba słońca, Ma Gurah Vaadai był już cudownie rozgrzany i podniecony polowaniem, a wszelkie wątpliwości zblakły w ich promieniach.
Kitheri ma rację, myślał Ma. Tego właśnie nam potrzeba.
Aby doścignąć i schwytać Runao, trzeba było przekroczyć samego siebie, całkowicie utracić świadomość odrębności, zrównać z samicą krok i uderzenia serca, zjednoczyć się z nią. A potem błyskawicznie sięgnąć spoza niej chwytną nogą, złapać ją za kostkę, powalić i zamknąć głowę w żelaznym uścisku, unieść jej szczękę, obnażyć gardło i rozedrzeć je jednym czystym pociągnięciem pazura. Zrobić to wszystko, a później pożerać mięso, oznaczało przeżyć własną śmierć: umrzeć z ofiarą, a jednak żyć nadal.
Prawie zapomniał, jakie to uczucie.
To był cudowny dzień. Vaadaiemu brakowało tylko jednego: żeby w namiocie czekała na niego Suukmel, której by mógł cisnąć do stóp upolowane zwierzę i zaśpiewać pieśń triumfu. Kitheri wyznał, że niektórzy Runowie odbierali mu radość polowania, poddając się bez gonitwy i oporu. Jego hodowcy znaczyli każdy miot kolczykami i w ten sposób można było odróżnić potomstwo takich potulnych samic, aby je przeznaczyć do normalnego uboju. Znaczono też bardziej wojownicze samice, którym udało się zmylić pogoń albo które po krótkiej walce zdołały wyrwać się i uciec. Parzono je później z najbardziej opiekuńczymi samcami z samego środka stada.
Tej nocy, czując rozkoszny ból w mięśniach, mając umysł wolny od przygniatających dworskich intryg i sztywnej dyplomacji międzynarodowej, Ma Gurah Vaadai doszedł do wniosku, że zręczność, siła i spryt Kitheriego znakomicie pasują do tego, co zrobił z całą swoją rodziną. Suukmel miała rację, pomyślał Ma, leżąc z otwartymi oczami w ciemności. To nie szaleństwo, ale ambicja.
Postanowił zachować czujność, by nie dać się zwieść pozorom. A jednak następnego ranka, kiedy świetnie wyszkolona i pięknie wystrojona służba zebrała wyposażenie, zwinęła namioty i zorganizowała powrót do Inbrokaru, ambasador zaprosił Najdonioślejszego na swoją barkę jako honorowego gościa Terytorium Mała Njeru. Dzień spędzony na barce minął przyjemnie i kiedy zbliżali się do stołecznego portu, Ma uznał za rozsądne i miłe, by zaprosić Najdonioślejszego do ambasady na nadchodzące Święto Słońc.
Tak, odpowiedział ambasador na zdawkowe pytanie Najdonioślejszego, czy szlachetna Suukmel będzie obecna w rezydencji.
Jak łowca, obnażony przed polowaniem, przybył Hlavin Kitheri do ambasady Terytorium Mała Njeru, mając na sobie skromną, odsłaniającą jedno ramię szatę uczonego i klejnoty oszałamiające blaskiem, ale osadzone w prostej oprawie. Już uprzednio wyznał ambasadorowi, że uwielbia prostotę i bezpośredniość obyczajów Mała Njeru, więc powitalny chorał na jego cześć był krótki, a i później czterdziesty ósmy Najdonioślejszy Inbrokaru nie był dręczony protokołem. Mógł zatem swobodnie przechadzać się między gośćmi, witając się z wdziękiem z dygnitarzami i znajomymi, rozprawiając o długiej historii Święta Słońc, pozwalając wciągnąć się w dyskusję na temat harmoniki pieśni Mała Njeru.
Z bezbłędnym instynktem łowcy rozpoznawał swoich wrogów — tych, dla których niezłomne przywiązanie do stabilności i prawa było sprawą honoru. Wykorzystując właściwe momenty, zagadywał ich — całkowicie nieoficjalnie — o różne sprawy, wysłuchiwał z powagą ich opinii, powściągliwy w wyrażaniu własnych. Od czasu do czasu rzucał uwagi, które mogli spożytkować z korzyścią dla swoich rodzin. I w miarę upływu dnia widział, jak ostrożność i podejrzliwość ustępują miejsca gotowości do zawieszenia krytycznych o nim sądów.
Jeszcze nie wiedział, jak wprowadzić zmiany, o których marzył. Sam język, w którym myślał, nie sprzyjał rozważeniu tego problemu: w k’sanie brakowało słowa na określenie owej oczyszczającej rewolucji, jaka chodziła Ki theriemu po głowie. Walka, wojna, bitwa — tak; wojownik, bohater, przeciwnik, wróg — leksykon k’sanu obfitował w takie słowa i pojęcia. Były słowa na oznaczenie rebelii i rewolty, ale implikowały gwałt i łamanie prawa, a nie przewrót polityczny.
Sohraa, pomyślał Hlavin Kitheri. Sohraa.
W uszach poety sohraa brzmiała cudownie — jak tchnienie wiatru w upalnym, dusznym dniu, szepcące o nadchodzącym deszczu. Prawie wszystkie słowa oparte na tym rdzeniu kojarzyły się jednak z katastrofą, degradacją i degeneracją. Był to rdzeń wszelkich pojęć związanych ze zmianą i ostatnio Kitheri słyszał go często — z ust oficerów powracających z inspekcji prowincji zewnętrznych, biurokratów przypochlebiających się nowej władzy, lennej szlachty składającej mu hołd wierności, personelu obcych ambasad wyczulonego na to nowe wcielenie inbrokarskiej potęgi. Pogłoski o zmianie napawały członków kast panujących na Rakhacie niejasnym lękiem, ale nikt nie miał na tyle odwagi, by otwarcie głosić, że to poezja Kitheriego całkowicie zdestabilizowała rakhatańskie społeczeństwo. Bezpieczniej było obwiniać cudzoziemców, którzy wywarli zgubny wpływ na prostodusznych Runów z wybrzeża Masna’a Tafa’i. Kampania wojskowa mająca na celu oczyszczenie zbuntowanych wiosek była podobna wszystkim poczynaniom południowej biurokracji — skażona korupcją, nieskutecznością i grzechem zaniechania. Niepokój drążył jana’atańskie społeczeństwo jak podziemny strumień zwietrzałą skałę, pomrukując sohraa, sohraa, sohraa.
Kitheri nie spieszył się, bo wiedział, że zbyt gwałtowny pościg może sprzyjać ucieczce zwierzyny. Kiedy uwaga gości przeniosła się na stół bankietowy, ruszył niepostrzeżenie w kierunku środkowej wieży nawiewczej: wydrążonego nieproporcjonalnego filaru, którego szczeliny wentylacyjne przysłonięto ozdobnymi kratkami; zmniejszyło to w wyczuwalnym stopniu sprawność całego urządzenia, które miało pompować świeże powietrze na główny dziedziniec wewnętrzny.
Napięcie, jakie odczuwał, nie było dla niego niespodzianką: przyszłość jawiła się jako wynik ryzykownej gry. „Śpiewa do ścian!”, powiedziałby ktoś, gdyby go teraz zobaczył; ryzykował wszystko, co udało mu się osiągnąć w minionej porze roku, gdyby znowu rozeszły się pogłoski o jego szaleństwie. A jednak… A jednak zaśpiewał, cichym, ale dźwięcznym i czystym głosem, o zrodzonej nocą poczwarce, najpierw zimnej i nieruchomej, później ogrzanej promieniami obu słońc; o Chaosie wyłaniającym się z ciemności, by tańczyć bezwstydnie w jasności dnia; o cienistych woalach, rozdartych przez gorący wiatr dnia; o Chwale gorejącej w słonecznym blasku.
Nie ucichł zgiełk dochodzący z głównej sali bankietowej. Opierając obnażone ramię o chłodną i gładką ścianę filara, tak blisko zdobnego okna jej sypialni, zapytał:
— I co słyszy moja pani Suukmel, kiedy nasłuchuje?
— Sohraa — napłynęła odpowiedź, łagodna jak lekki wiatr zapowiadający deszcz. — Sohraa, sohraa, sohraa…
Najpierw posłał jej klejnoty o niezrównanym blasku i czystości, sztukę tkaniny ciężkiej od złotego splotu, bransolety i pierścienie na stopy, drobne, cyzelowane ozdoby na pazury. Spiżowe dzwony rurowe niezwykłej długości, wydające tony tak niskie i głębokie, by rezonowały w samym jej sercu, a także słodko brzmiące dzwoneczki do zawieszenia na wstążkach opadających z głowy. Jedwabne zasłony, ozdobione bogatym haftem i drogimi kamieniami, misternie wykute beczułki pokryte barwną emalią. Perfumy, które do jej komnaty sprowadzały góry, równiny i ocean.
Wszystko to zostało zwrócone — odrzucone, nietknięte.
Więc posłał jej ruńskich tkaczy, których mistrzostwo nie miało sobie równych na żadnym z kontynentów. Wspaniałego kucharza, który robił najdelikatniejsze pasztety i rolady o niezrównanym smaku. Masażystę, bajarza, akrobatów. Wszyscy zostali przyjęci w komnacie szlachetnej pani, do wszystkich przemówiła uprzejmie i z zainteresowaniem, ale wszystkich odesłała z wyrazami ubolewania. I każdego z nich Hlavin Kitheri przesłuchał osobiście, kiedy powrócili do jego pałacu.
Najdonioślejszy posłał jej więc jedno kruche jajko górskiej ilny, umieszczone w gniazdku z wonnego mchu. Później meteoryt, który płonąc, spadł z którejś słonecznej sfery, i prosty kryształowy flakon zawierający umbrowy proszek syn ‘amonu spoza tych sfer. Doskonale ukształtowany kwiat k’na. Parkę maleńkich Mori ‘ai, których nieco chrapliwe trele dostarczyły niegdyś melodii do najstarszych hymnów, śpiewanych w Mała Njeru o zachodzie słońca. Wszystko to również zostało odesłane, prócz hlori ‘ai, które Suukmel zatrzymała na jedną noc, oczarowana ich pięknością, a rano po prostu wypuściła, otwierając klatkę.
Następnego dnia przed główną bramą pałacu Kitheriego pojawiła się Taksayu i oznajmiła odźwiernemu, że chce stanąć przed obliczem Najdonioślejszego. Ku zdumieniu przerażonej służby Hlavin Kitheri wydał polecenie, by wpuścić Runkę do środka i uprzejmie zaprowadzić do jego komnaty.
— Moja pani Suukmel życzy sobie, by ta najpokorniejsza przemówiła w jej imieniu do najszlachetniejszego Najdonioślejszego — powiedziała Taksayu, ale ta najpokorniejsza stała przed władcą w zastępstwie swojej pani, więc była spokojna i pełna godności. — Moja pani Suukmel pyta Najdonioślejszego: Czy jestem dzieckiem, które można zjednać podarunkami?
Na te słowa niebiańskie fiołkowe oczy zabłysły groźnie, ale uszy Taksayu nawet nie drgnęły. „Nie zabije cię”, zapewniła ją Suukmel. „Chce czegoś, czego nie może sobie wziąć sam, czegoś, co może być jego tylko dobrowolnie”. Gdyby bowiem Hlavin Kitheri pragnął tylko mieć z nią potomstwo, mógłby dość łatwo zaaranżować śmierć jej małżonka. Mógł ją porwać siłą i w taki sam sposób ją zapłodnić, nawet jeśli oznaczałoby to wojnę z Mała Njerem. Tak więc, zakończyła swój wywód pani Suukmel, tym, czego pragnie Najdonioślejszy, nie jest potomstwo zrodzone z Suukmel Chirot u Vaadai, lecz ona sama.
Rada z zachowania życia, Taksayu ciągnęła dalej:
— Moja pani pyta: Co może osiągnąć ktoś, kto ma sprzymierzeńców związanych z nim potęgą miłości i wierności? Moja pani jest przekonana, że o wiele więcej niż ci, którzy są na świecie samotni, dla których ojcowie są przeszkodą, a bracia rywalami, których synowie wzdychają do ich śmierci, których siostry i córki są wykorzystywane do zapewnienia potulności poddanych, kupowania urzędów lub uspokajania wrogów. — Zamilkła, a po chwili dodała: — Moja pani pyta: Czy mogę mówić dalej?
Najdonioślejszy wciągnął bezgłośnie powietrze i uniósł podbródek.
— Tak więc moja pani Suukmel radzi Najdonioślejszemu: Po pierwsze, niech zawsze czerpie mądrość od tych, którzy są obdarzeni inteligencją i talentem, ale szczególnie od tych, którzy niezbyt dobrze pasują do godności i stanowisk swoich przodków, bo to oni są niezastąpionym wzorem takiej wierności, jaką moja pani Suukmel obdarza dobrowolnie swojego dobrego małżonka, który z kolei obdarza ją taką swobodą, jakiej oczekuje kobieta honoru. Po drugie, moja pani radzi: Niech Najdonioślejszy przywróci zwyczaj dawnych Najdonioślejszych Inbrokaru, równie stary jak najstarsze pieśni, i weźmie sobie do haremu urodzone trzecie w kolejności kobiety, aby urodziły mu dzieci, które będą bezpłodne i pozbawione dziedzictwa. Ich status prawny nie zagrozi przyszłym dzieciom zrodzonym z jego przyszłej, a obecnie jeszcze niepełnoletniej małżonki VaPalkirn, co umożliwi zachowanie wszystkich korzyści, jakie daje sojusz ze wschodem. Moja pani pyta: Czy mogę mówić dalej?
Już na nią nie patrzył, ale odpowiedział:
— Mów.
— Skoro Najdonioślejszy wyraża zgodę, moja pani Suukmel mówi: Wolno urodzone dzieci z haremu mogą pewnego dnia zatańczyć w świetle dnia i w chwale słońc, sprzyjając żywionemu przez ich ojca pragnieniu zmiany bardziej, niż może sobie teraz wyobrazić. Moja pani mówi: Niech Najdonioślejszy rozważy, które z jego dzieci warto nauczyć śpiewać nowe pieśni. Niech odda to dziecko pani Suukmel na wychowanie, bo w tym będzie ona jego wspólnikiem, a takie dziecko może być mostem między tym, co jest, a tym, co może być. Moja pani pyta: Czy mogę mówić dalej?
— Tak — powiedział Najdonioślejszy, ale niewiele do niego docierało z tego, co Runka po tym mówiła.
Hlavin Kitheri poczuł bowiem w duchu gorący podmuch wypełniający jakiś dziedziniec, ujrzał w wyobraźni, jak łagodny wietrzyk łechce skraj jedwabnego namiotu i lekko unosi przejrzy’ stą tkaninę, na szerokość dłoni ponad kamienie, ukazując stopy delikatne jak powiew wczesnego poranku. Na krótko wyłoniły się kostki — silne, cudownie ukształtowane, ozdobione bransoletami i klejnotami. Ach, a potem wziąć to, czego tak pragnie, a nie tylko to, co mu teraz ofiarowuje…
Szczerość. Przymierze. Rozum równy jego rozumowi. Nie wszystko, czego pragnął, ale — jak pojął — wszystko, co mu chciała dać.
— Powiedz swojej pani, że jest tym wszystkim, o czym krążą pogłoski — rzekł Hlavin Kitheri, kiedy Runka umilkła. — Powiedz jej, że… — Wstał i utkwił w niej wzrok. — Powiedz… że jestem wdzięczny za jej rady.