Trzeciego dnia podróży na południe nieznośny upał przerwała burza, która przemoczyła pasażerów rzecznej barki i zalała przybrzeżne równiny na głębokość dłoni. Supaari VaGayjur, obeznany ze zwyczajami wioskowych Runów, ściągnął wilgotne szaty i chodził prawie tak nagi, jak jego towarzysze podróży. Wraz z odzieniem, które nosił w mieście, pozbył się odoru Inbrokaru i znowu poczuł się sobą.
Skończyło się, pomyślał Supaari, i nie odnalazł w sobie żalu.
Był już dostatecznie blisko spełnienia swoich życiowych ambicji, by wiedzieć, co kupuje, i ocenić straty, kiedy wyrzekł się tego, omotany splątanymi sieciami arystokratycznych koligacji, nienawiści i uraz. Z kupiecką stanowczością pogodził się ze stratami, wyślizgując się z matni z jednym słowem na ustach: „Odchodzę”. Tak więc opuścił pałac Kitheriego, nie mówiąc nikomu, że odchodzi. Zabrał to, co było cenne tylko dla niego — dziecko, które w tym momencie Paąuarin trzymała za burtą, aby mogło się wysiusiać.
Paquarin zgodziła się towarzyszyć mu aż do Kirabai. Teraz śmiała się, zanurzając dziecko w bystrym prądzie, aby je obmyć. Zaraz zaśnie, pomyślał i uśmiechnął się, widząc, jak wyraz przerażenia na małej buzi ustępuje sennemu zadowoleniu, kiedy wylądowało na podołku ruńskiej mamki, poddając się pieszczocie jej zwinnych rąk.
Oparty o kosz owoców, sam senny, obserwował przesuwające się brzegi rzeki i zastanawiał się leniwie, dlaczego Jana’atowie upierają się przy noszeniu ubrań, choć ich ciało pokrywa gęste futro. Annę Edwards zapytała go kiedyś o to i nie bardzo wiedział, co jej odpowiedzieć, poza ogólnikiem, że Jana’atowie zawsze przedkładają to, co wyszukane, nad to, co proste. Ciepły wiatr osuszył mu futro i prawie już drzemał, kiedy przyszło mu na myśl, że strój nie jest ani ochroną, ani ozdobą, ale oznaką przynależności do określonej kasty — pozwala odróżnić pierworodnych wojskowych od drugich w kolejności narodzin urzędników, a obie te kasty od naukowców i kupców, czyli trzeciaków. W ten sposób każdy zajmuje sobie właściwą pozycję i łatwo ocenić, kogo i jak pozdrowić, a kogo potraktować z odpowiednią obojętnością.
I zachować odpowiedni dystans między rządzącymi i rządzonymi, pomyślał, tak aby żaden Jana’ata nie został pomylony z ruńskim służącym! Uśmiechnął się do siebie, nie otwierając oczu, rad, że w końcu może odpowiedzieć na pytanie Ha’an.
Dopóki nie zwrócili mu na to uwagi ci niezwykle poliformiczni cudzoziemcy, Supaari nigdy nie zastanawiał się nad zagadkowym podobieństwem Jana’atów do Runów. Nigdy tego nawet nie zauważał — równie dobrze można było zapytać, dlaczego deszcz ma taki sam kolor jak woda — natomiast cudzoziemcy byli tym naprawdę zafascynowani. Kiedyś, przebywając już w domu Supaariego w Gayjurze, Sandoz wyraził przypuszczenie, że w dawnych czasach podobieństwo dwóch gatunków było mniejsze, ale Runowie w jakiś sposób spowodowali, że Jana’atowie upodobnili się do nich. Nazwał to mimikrą drapieżników. Supaari poczuł się bardzo urażony przypuszczeniem, że najbardziej skuteczni łowcy jana’atańscy, polujący na Runów, mogli być tymi, którzy najbardziej się do nich upodobnili wyglądem i zapachem — po to, by móc niepostrzeżenie zbliżyć się do stada.
— Tacy łowcy byli zdrowsi i łatwiej im było znaleźć towarzyszki — powiedział Sandoz. — Ich dzieci były lepiej karmione i same miały liczniejsze potomstwo. Po jakimś czasie podobieństwo Jana’atów do Runów stało się bardziej dostrzegalne.
— Ależ to nonsens! — odpowiedział mu Supaari. — To my ich hodujemy, a nie oni nas! Łatwiej uwierzyć, że nasi przodkowie zjadali brzydkich Runów, a pozostawiali pięknych, a więc tych, którzy byli bardziej podobni do Jana’atów!
Teraz Supaari przyznał, że Sandoz mógł mieć rację. „To my oswoiliśmy Jana’atów”, powiedziała mu kiedyś jego ruńska sekretarka, Awijan. Wówczas Supaari zbył tę uwagę złośliwym żartem, że przecież niemowlęta Jana’atów były wychowywane przez rufiskie mamki, a to jest coś w rodzaju oswajania…
Zapadł w sen i przyśniło mu się, że stoi przed wejściem do ciemnej jaskini. W jakiś sposób, jak to bywa we śnie, wiedział, że to wejście prowadzi do licznych jaskiń. Wszedł do środka, ale natychmiast stracił orientację, zaczął błądzić, czując się coraz bardziej i bardziej zagubiony — i nagle przebudziły go godowe wrzaski cranila o białym grzbiecie, który brodził przy brzegu. Dźwignął się na nogi i próbował otrząsnąć z niemiłego wrażenia niepokoju, spacerując wokół nadbudówki pilota i obserwując tytaniczne zmagania parzących się zwierząt. Niech im się poszczęści, pomyślał, bez względu na to, co jest szczęściem dla cranilów. Kiedy spojrzał ponownie na swoją córkę, zwiniętą w kłębek przy Paquarin, pomyślał: Wszedłem do jaskini i wyniosłem z niej dziecko.
Nie „dziecko”. Moje dziecko. Moją córkę.
Nie miał z kim ustalić jej imienia. Zgodnie ze zwyczajem, pierwsza córka powinna przyjąć nie używane imię którejś ze swoich babek lub prababek. Supaari nie miał ochoty czcić w ten sposób pamięci kogokolwiek z rodziny Jholai, więc próbował przypomnieć sobie imiona przodków swojej matki, ale ku swemu rozczarowaniu stwierdził, że nie zna żadnego. Był trzeciakiem, zakładano, że nigdy nie będzie miał potomstwa, więc pewnie nikt mu nie wyliczał przodków, a jeśli nawet kiedyś poznał swój rodowód, nie zapamiętał żadnego imienia. Nie bardzo wiedząc, co dalej robić, Supaari postanowił wrócić do swojego rodzinnego domu w Kirabai. Poprosi matkę o wybranie imienia jego córce; miał nadzieję, że taka prośba sprawi jej radość.
Odetchnął głęboko powietrzem, w którym nie było śladu miejskich odorów, i pomyślał: Wszystko się zmieniło.
A jednak rozpoznał znajome wonie. Horyzont przyćmiła czerwona mgiełka, dobrze widoczna w ukośnych promieniach zachodzącego drugiego słońca — opary wonności unoszące się znad zarośli. Rzeka była coraz szersza, prąd coraz bardziej leniwy, a brzegi coraz częściej otwierały się na płaskie równiny. Lekki wiatr przynosił znajomy zapach przetrawionej trawy: dziwnie czystą woń odchodów piyanota. Rozpoznał też ostry zapach prawie dojrzałego zielonego melfruita i cierpki, dymny zapach przejrzałej datinsy. Wszystko to witało jego i jego córkę jak dawno nie widziani domownicy. Tej nocy spał na pokładzie, nie dręczony żadnymi snami i szczęśliwy.
Czwartego dnia podróży obudziło go poruszenie wśród pasażerów: barka zbliżała się do mostu Kirabai i wielu z nich miało zamiar zatrzymać się tutaj, aby pohandlować. Supaari wstał i polecił Paąuarin, by zebrała ich bagaże, a sam zaczął sobie niezdarnie szczotkować futro. Jakiś ruński kupiec, nie proszony, pomógł Paąuarin wyjąć najlepsze szaty Supaariego, a potem pozawiązywać wszystkie wstążki i pozapinać sprzączki. Supaari, zadowolony z tej zniewalającej inbrokarskiej służalczości, podziękował im obojgu.
Czuł, jak narasta w nim silne podniecenie — optymizm, energia, ledwo powstrzymywana radość z powrotu do domu. Odwrócił się do Paąuarin i wyciągnął ręce po dziecko, nie dbając o kosztowny strój.
— Spójrz, maleńka — powiedział, kiedy barka wpływała pod łuk ze zwykłego piaskowca. — Na zworniku jest godło twojego przodka sprzed dziewięciu pokoleń, który wielce się zasłużył w drugiej pońskiej kampanii hołdowniczej. Od tego czasu Kirabai należy do jego potomków na mocy prawa dziedziczenia.
Rozszerzyła oczy, ale tylko dlatego, że barka zanurzyła się w cieniu pod mostem. Supaari posadził ją sobie na ramieniu i wciągnął w nozdrza nieco stęchły, ale słodki zapach niemowlęcia.
— Wierz mi, maleńka, musieliśmy wrócić aż tu, żeby znaleźć kogoś, kto będzie z ciebie dumny — wyszeptał z goryczą. — Jesteśmy właścicielami zajazdu, zapewniającymi godziwy nocleg podróżnym: cztery noce na południe od Inbrokaru i trzy noce na północ od brzegu morza. Otrzymujemy za to zasiłek od rządu i pobieramy jedną dwunastą wartości towaru wywożonego stąd przez wszystkich Runów VaKirabai. Niestety, rodzina twojego ojca nie należy do znamienitych.
Ale nie mordujemy podstępnie niemowląt, pomyślał, kiedy barka ponownie wypłynęła z cienia.
— Zatrzymamy się tu tylko do jutrzejszego drugiego zachodu, panie — zawołał do niego właściciel barki z nadbudówki pilota. — Popłyniesz z nami dalej, w dół rzeki?
— Nie — odrzekł Supaari, podniecony widokiem, zapachami i odgłosami Kirabai. — Jesteśmy w domu.
Rozpromieniony, oddał dziecko Paquarin. Barka już przybiła do nadbrzeża; rzucono grube, plecione cumy. Rozglądał się i wdychał zapachy, wypatrując na nadbrzeżu kogoś, kogo znał jako chłopiec, ale nie rozpoznał żadnej znajomej twarzy. Przecisnął się więc przez tłum Runów, tłoczących się, by zadeklarować towar i uiścić opłatę portową, i na chybił trafił wynajął jakiegoś ruńskiego tragarza, choć bagażu miał niewiele, a i pieniędzy do wydania nie za dużo. Kirabai opuścił prawie z niczym, a jednak udało mu się zbudować przedsiębiorstwo handlowe, które wytwarzało pieniądze tak, jak równiny rodzą trawy; poznał, co to bogactwo, i czasami w nocy, kiedy sen nie nadchodził, wyobrażał sobie, jak wraca do domu, z poczuciem triumfu i z nagromadzonym przez te lata majątkiem. Kiedy otrzymał godność Założyciela, musiał przekazać swoje wszystkie aktywa do państwowego skarbca. Teraz wracał na frachtowej barce, mając niewiele więcej niż wówczas, gdy dom opuszczał: bezimienne dziecko i sześćset bahli — wszystko, co mu pozostało po sprzedaniu osobistych klejnotów w porcie Inbrokaru, opłaceniu Paauarin i zapłaceniu za jej przejazd barką. Ubrał się w najlepszy strój i wynajął tragarza, żeby zrobić dobre wrażenie. Żałował tylko, że nie ma dłuższych pazurów.
Dziecko warte jest tej ceny, pomyślał z trzeźwością kupca. Pieniądze zawsze można zarobić.
Z portu widać było zajazd położony na grzbiecie podłużnego wzgórza, które wyrastało ponad znak wskazujący przybór wody w rzece. Wczorajsza burza była tutaj silniejsza niż w górze rzeki i kiedy Supaari prowadził swoją małą świtę przez główne wrota, a później przez centralny plac i labirynt wąskich alejek między kamiennymi domkami Runów VaKirabai, widział na ziemi mnóstwo dachówek i połamanych gałęzi hlari. Zniszczona była też wieża radiowa, a w gaju przy moście wichura zwaliła do rzeki kilka potężnych marhlarów. Pomijając jednak te świeże zniszczenia, wydawało się, że Kirabai w ogóle się nie zmieniło przez lata jego nieobecności…
Supaari był przyzwyczajony do wielkomiejskiego tętna życia Gayjuru i do kipiącego intrygami Inbrokaru, więc Kirabai musiało mu się wydać miasteczkiem dość sennym. Był to jednak przyczółek wschodnich pól rakaru, dość ważny ośrodek handlu dla zbieraczy z wnętrza kraju. Nie brakowało tam również spółdzielni tkackich i przetwórni khaliatu. Można tu wiele zrobić, pomyślał, przezwyciężając poczucie niemocy i zniechęcenia.
W bramie zajazdu powitał go nowy odźwierny, ale sama brama była stara i Supaari zauważył z pewnym zakłopotaniem, że górny zawias wciąż domaga się naprawy.
— Odszukaj swojego pana! — zawołał do odźwiernego, uśmiechając się na myśl o zaskoczeniu swoich rodziców. — Powiedz mu, że ma gości z Inbrokaru!
Runao odszedł bez słowa, pozostawiając ich samych na dziedzińcu. Zapadła długa cisza, a kiedy Paąuarin spojrzała pytająco na Supaariego, machnął lekceważąco ogonem. Po pewnym czasie wykrzyknął pozdrowienie i nasłuchiwał z nadzieją, że usłyszy czyjś znajomy głos. Ale nikt nie odpowiadał. Zaskoczony, zaczął się rozglądać. Dziedziniec, zwykle zajęty przez ekwipunek podróżnych, był pusty. Najwyraźniej w zajeździe nie było gości. No tak, ale to normalne w tej porze roku, pomyślał. Większość Jana’atów podróżowała we wczesnym Fra’anie, przed nadejściem upałów…
— Jeśli myślisz, że będę trzymała bękarta w moim domu, to możesz od razu odejść.
Odwrócił się, zbyt zaskoczony głosem matki, by poczuć przykrość po jej słowach.
— Ślą o nas anonimowe listy do Inbrokaru, ale na moich synów nie ma co liczyć — gderała, zerkając na dziecko, wtulone w piersi Paquarin, które właśnie się obudziło i zaczęło popiskiwać. — Powiedziałam im, poskarżcie się prefektowi! Ale ród Gran’jori zatruł tę przynętę. To tak, jakby się wyło na wiatr. Nigdy nie ma pieniędzy na remonty. Skoro Gran’jori chcą mieć Kirabai, to niech je sobie wezmą… Zostały same kości. Nie urodziłam się w norze biedaka, zasłużyłam na lepszy los. Prefekt tylko udaje, że coś robi, a naprawdę cieszy się z tego, że skaczemy sobie do gardła. Nie stój tak, idiotko! Nakarm tego bachora, bo urwę ci ucho! — warknęła do Paąuarin, kiedy dziecko zaczęło kwilić. — Prefekt niby prowadzi dochodzenie, ale wierzy we wszystko, co mówią ci śmieciarze z południa, więc po co próbować? Same kości… Mój brat mógłby coś zrobić z tą dziurą! Pochodzę z dobrego rodu, nie zasłużyłam na taki los. Gdyby twój ojciec był uczciwy, zostawiłby mnie w moim rodzinnym domu, ale on…
Supaari, milcząc, ruszył za matką ku ocienionej galerii wzdłuż muru oddzielającego zajazd od rzeki, gdzie wietrzyk dawał najwięcej wytchnienia. Zaproponował jej, żeby usiadła, ale nie usłuchała, miotając się po kolumnadzie z przekrzywionym woalem, zbierając spódnicami pył, liście i opadłe kwiaty hlari. Paąuarin przysiadła z dzieckiem w kącie, wyjęła resztki zapasów i zaczęła je karmić, metodycznie zanurzając palec w paście mięsnej i przykładając go do warg dziecka. Supaari usadowił się na poduszkach przy chłodnym murze i obserwował matkę, posiwiałą i przygarbioną, jak krąży tam i z powrotem, wygłaszając swoje tyrady.
W końcu spoza pompowni wyszedł ojciec ze swoim przybocznym Runą, którego odprawił mruknięciem.
— Nikt nie pisze o nas listów, żono. A prefekt ma ważniejsze sprawy na głowie niż prześladowanie właścicieli zajazdów. — Enrai westchnął, prawie nie zauważając Supaariego i całkowicie ignorując dziecko. — Zabieraj się stąd, wracaj do domu, gdzie twoje miejsce, ty bezwstydna stara suko. I przyślij tu jakąś dziewczynę z mięsem. Jestem głodny.
Opadł na poduszkę opodal Supaariego i wpatrzył się w rzekę, połyskującą jak złota folia w mosiężnym blasku trzech słońc. Teraz, kiedy staruszka weszła do domu, zapadła błoga cisza.
— Twoi bracia są na uboju — powiedział Enrai po dłuższym milczeniu. — Ci nowi Runowie są do niczego. Prefekt sobie wyobraża, że można w parę dni przyuczyć ich do pracy. Ciekawe jak. VaInbrokari rządzą, ale oni sąjak twoja matka, tylko im spiski i knowania w głowie. Pewno się im śnią bezogonowe potwory z wąskimi oczami. — Odwrócił się w stronę kuchni i ponownie zawołał, by przyniesiono mu mięsa. — Kiedyś była taka rozkoszna. To wy doprowadziliście ją do ruiny.
Czekając na posiłek, Enrai zachowywał się jak jego żona: gderał i utyskiwał, mieszając żywych z umarłymi, to, co bliskie i odległe, to, co znane i nieznane. Kiedy nadeszli starsi bracia Supaariego, natychmiast przyłączyli się do tych utyskiwań, rozprawiając o waśniach i rywalizacjach rodowych z przejęciem typowym dla osób pośledniejszego urodzenia. W trakcie tej bezładnej gadaniny pojawiła się młoda Runka z półmiskiem mięsa, który trzymała na długość wyciągniętych rąk, odwróciwszy głowę na bok, aby nie skazić jedzenia swym oddechem.
Tylko Supaari na nią spojrzał. Wieśniaczka VaKashani, pomyślał, ale nie mógł sobie przypomnieć jej rodziny. Wstał i wziął półmisek z rąk dziewczyny, witając ją w języku ruanja. Już miała mu odpowiedzieć, kiedy Enrai warknął:
— Jeśli tego nauczyłeś się w mieście, Supaari, u nas możesz sobie to darować. W Kirabai nie rozpieszczamy Runów.
Dziewczyna wykonała głęboki ukłon, niezbyt zgrabnie, bo jeszcze się tego dobrze nie nauczyła, i pospiesznie wróciła do kuchni.
Bracia roześmiali się. Supaari stał nieruchomo przez chwilę, a potem postawił półmisek na niskim stoliku i usiadł ponownie na poduszkach. Sporo czasu minęło, zanim najstarszy brat, Laaraj, spostrzegł, że Supaari nie je.
— Możesz trochę zjeść — powiedział, skinąwszy ręką w stronę półmiska. Zaraz jednak dodał: — Nie mamy tu niczego w nadmiarze. Rozejrzyj się.
— Kiedy wyjeżdżasz? — zapytał drugi brat, Vijar, przeżuwając mięso.
— Jutro o drugim świcie — odrzekł Supaari i poszedł zobaczyć, jak sobie radzi w kuchni Paąuarin.
Czas między zachodami pierwszego i drugiego słońca spędził ze swoimi braćmi i kilkoma sąsiadami wezwanymi przez posłańców. Nikogo nie interesowało, co dzieje się w Gayjurze czy Inbrokarze, nikt też nie zapytał, dlaczego Supaari znalazł się w Kirabai albo dlaczego podróżuje z niemowlęciem. Co jakiś czas wrzeszczeli na przerażoną, jeszcze nie przyuczoną Runkę, aby przyniosła im coś do zjedzenia. Rozmowa polegała głównie na drobiazgowym roztrząsaniu rodowych i politycznych skutków legalnych morderstw, jakie miały miejsce w dorzeczu rzeki Pon. Rozprawiali o tym z goryczą i zniechęceniem ludzi upośledzonych przez urodzenie i historię, dobrze wiedząc, że tu, w Kirabai, na nic nie mają wpływu.
— Potrójne Przymierze było błędem od samego początku — warknął któryś z sąsiadów, zwiesiwszy głowę na piersi. — Potrzebujemy wojny tak, jak Runowie potrzebują dobrej paszy. Wszyscy się tu zdegenerowalismy, wyczekując nie wiadomo na co. Gnuśność i rozkład…
To wyjedźcie stąd, chciał zawołać Supaari. Znajdźcie inny trop.
Lecz oni nie byli w stanie opuścić Kirabai, podobnie jak Runowie nie byli w stanie śpiewać. Nie potrafili sobie tego nawet wyobrazić, zniewoleni przez własną przeszłość i obyczaje. Liczyło się tylko pochodzenie i dziedzictwo, nawet jeśli po swoich przodkach odziedziczyli tylko listę tych, których nienawidzili i oskarżali o wszystkie nieszczęścia przez ostatnie dwanaście pokoleń. Słuchając ich, można było sądzić, że nigdy nie popełnili błędu. Nikt z nas nie jest tępy, pomyślał Supaari z goryczą, nikt nie jest głupi i leniwy. Wszyscy jesteśmy wielcy i potężni. Wszyscy — prócz tych, którzy są nad nami.
Kiedy wypaliło się światło drugiego zachodu, rozpoczęły się śpiewy. Goście rozeszli sięjuż do domów, braciaprzygotowywali się do snu, a ponad miasteczkiem popłynęły głosy zespolone w prastarych harmoniach. Te pieśni o zachodzie słońca należały do najdawniejszych wspomnień Supaariego. Wspomniał tę cudowną chwilę, gdy jako założyciel nowej linii mógł wreszcie o zachodzie słońca włączyć się do inbrokarskich chorałów; przepełniała go radość chyba jeszcze większa od tej, którą poczuł, kiedy ogłoszono, że Jholaa jest w ciąży.
Miał teraz prawo przyłączyć się do chóru Najstarszych, ale tego wieczoru milczał jak ukrywający się w kuchni Runowie. Jeszcze kiedyś zaśpiewam, przyrzekł sobie w duchu. Nie tutaj, nie pośród tych nieokrzesanych, żałosnych głupców. Kiedyś, w innym miejscu, znowu zaśpiewam.
Następnego ranka wsiadł na pokład barki jak ktoś, kto ukradkiem ucieka z miasta na wieść o zarazie: szczęśliwy, że je porzuca, pełen pogardliwego współczucia dla tych, którzy w nim pozostają. Paauarin, znękana otaczającą ją wrogością, uprosiła go, aby nie zmuszał jej do dalszej podróży, zaopatrzył ją więc w pozwolenie podróżowania i dość pieniędzy, by mogła poczekać w Kirabai na następną barkę płynącą na północ. Za ostatnie trzysta bahli kupił od Enraiego dziewczynę VaKashani, obiecując, że pozwoli jej wrócić do Kashanu, kiedy znajdzie stałą opiekunkę dla dziecka.
— Ta jedna nazywa się Kinsa, panie — przypomniała mu po kilku spokojnych godzinach spędzonych na barce, przykładając obie ręce do czoła. — Czy raczysz, panie, powiedzieć tej bezużytecznej, jak brzmi imię dziecka?
Dlaczego jestem inny?, zapytywał sam siebie, kiedy złożył dłonie ze stępionymi pazurami na wysokiej burcie i spoglądał na rzekę. Cały świat myśli tak, a ja myślę inaczej. Kim jestem, żeby ich osądzać? Na słowa dziewczyny odwrócił się do niej.
— Kinsa… Oczywiście! Córka Hartat. — Jej zapach zmienił się od czasu, gdy widział ją ostatnio. — Sipaj, Kinsa. Wyrosłaś.
Rozpromieniła się na dźwięk własnego języka. Ostatecznie znała Supaariego VaGayjura od urodzenia; handlował z jej wioską przez lata, ufała mu. To dziecko ma szczęście, pomyślał. I twoi bliscy będą szczęśliwi, mogąc znowu cię dotknąć.
— Sipaj, Supaari. Jak będziemy nazywać tę maleńką? — zapytała znowu Kinsa.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, wyciągnął ręce, a Kinsa podała mu dziecko. Uśmiechnął się. Kinsa krótko przebywała wśród Jana’atów i wydawało się jej normalne, że ojciec chce potrzymać własne niemowlę. Tuląc bezwstydnie dziecko do piersi jak samiec Runąo, Supaari zaczął spacerować po pokładzie.
Już sam nie wiem, co robię, powiedział w duchu swojej córce. Nie wiem, jakie życie nam gotuję. Nie wiem, gdzie będziemy mieszkać, nie wiem, kogo poślubisz. Nie wiem nawet, jak cię nazwać.
Oparłszy się ponownie o burtę, usadowił dziecko w zagięciu ramienia. Przez chwilę przestał się wpatrywać w twarz córki i spojrzał na południe, gdzie nadrzeczna mgiełka złączyła się z deszczem, gdzie nie było wyraźnej różnicy między niebem i wodą, i znowu poczuł się, jakby wędrował we śnie. Jestem cudzoziemcem we własnym kraju, pomyślał, podobnie jak moja córka.
Jak Ha’an! Annę Edwards zapamiętał najlepiej ze wszystkich cudzoziemców. W języku k’san brzmiało to zupełnie nieźle: Ha’anala.
— Będzie miała na imię Ha’anala — powiedział na głos. I pobłogosławił ją: — Bądź jak Ha’an, która była cudzoziemką, ale nie znała strachu.
Podobało mu się to imię, rad był, że już to ustalił. Patrzył na przesuwające się brzegi rzeki i myślał, że świat jest pełen możliwości. Miał znajomości, miał wiedzę. Nie sprzedam już nic resztarowi, pomyślał, bo nie chciał już mieć do czynienia z Hlavinem Kitherim, bez względu na to, ile by mi zapłacił. Przypomniał sobie, że kiedyś myślał o otworzeniu nowego biura w Agardi. Tak, pomyślał. Spróbuję w Agardi. Zresztą są i inne miasta. Mogą być inne nazwy i imiona.
Tego dnia — bardzo cicho, żeby nie przestraszyć Kinsy i innych — zrobił coś, czego nie zrobił przed nim żaden jana’atański ojciec: zaśpiewał wieczorną pieśń swojej córce. Ha’anali.