ROZDZIAŁ PIĄTY

Motor samochodu warczał niczym rozzłoszczony pies, o blachę karoserii wściekle bębniły krople wiosennego deszczu. Tego poranka wszystko wydawało mi się... niepokojące. No ale nie dziwota, miałem powód: wraz z generałem Panfiłowem jechaliśmy z wizytą do szefa NKWD Ławrentija Berii. Jak wyraził się generał – moja koncepcja zainteresowała Ławrentija Pawłowicza...

Odruchowo poluźniłem kołnierzyk, lecz po chwili pod surowym spojrzeniem Panfiłowa zapiąłem go z powrotem. Wątpiłem, żeby jeden z najbliższych współpracowników Stalina zwracał uwagę na przestrzeganie przepisów ubiorczych, nie po to przecież po nas posłał, ale lepiej uważać. Ławrentij Pawłowicz był legendą. Jak by to powiedzieć? Niezupełnie pozytywną legendą... Nie żeby ktokolwiek zarzucił mu coś konkretnego – musiałby być samobójcą, ale niektórzy ludzie mają aurę, otacza ich coś w rodzaju pola siłowego. Tak jak Berię. Jego aura miała kolor krwi.

Nasza wizyta stanowiła problem, widziałem to po oczach generała. Nie dało się dostrzec w nich bojowego ognia, to nie będzie spotkanie GRU – NKWD, nawet nie konfrontacja. Jechaliśmy przyjąć wyrok, jakikolwiek by on był.

Odchrząknąłem, z trudem udało mi się przełknąć ślinę, po raz setny analizowałem, czym mogłem zainteresować kogoś takiego jak Ławrentij Pawłowicz? A może zadziałał mój przyjaciel Kutiepow? Czyżby pan pułkownik przybył już do Moskwy i skorzystał z dojścia do szefa instytucji, w której pracował? Mało prawdopodobne, gdyby Kutiepow znał Berię, nie pracowałby w Leningradzie, lecz w stolicy. Zresztą za wysokie progi. W NKWD pułkowników jest jak psów, większość z nich widziała swojego dowódcę zapewne jedynie na portrecie. No dobrze, jeśli nie Kutiepow, to kto? Bo mój pomysł można było co prawda uznać za głupi, jednak gdyby czekiści reagowali na każdą głupotę w naszym państwie, w ciągu tygodnia padliby z wyczerpania... Nie, tu musi chodzić o co innego. Tylko o co?

Kierowca zatrzymał wóz, wysiedliśmy. W strugach deszczu siedziba NKWD prezentowała się wyjątkowo ponuro. Dodatkowe upokorzenie dla Panfiłowa, bo Beria mógł nas przyjąć w kilku innych miejscach; wśród wielu innych sprawował też urząd wicepremiera, ale on wolał podkreślać swoją bezpieczniacką funkcję. Chyba że to przypadek. W końcu trudno przypuścić, aby osoba majora Razumowskiego – Panfiłow został wezwany jedynie w charakterze osoby towarzyszącej – była tak ważna, aby tworzyć specjalną scenografię. No nic, zaraz się przekonamy...

Minęliśmy trzy posterunki strażnicze, nikt nawet nie zażądał od nas przepustki. Niedbalstwo? Wolne żarty, nie w tym miejscu. Mogłem się założyć, że strażnicy wiedzieli o naszej wizycie. Świadczyło to jednak, że podjęto wcześniejsze przygotowania... Do czego? Cóż, za chwilę wyjdzie szydło z worka.

W korytarzu prowadzącym do gabinetu szefa NKWD oczekiwał nas młody, postawny mężczyzna w mundurze pułkownika.

– Rafael Sarkisow – przedstawił się pierwszy, oddał honory Panfiłowowi. – Genkom was oczekuje – poinformował.

Uprzejmym gestem wskazał drogę, lecz uśmiech na jego twarzy nie sięgał oczu, te pozostawały zimne i uważne.

– Genkom? – wyszeptałem, korzystając, że oficer wyprzedził nas o kilka kroków.

Gienieralnyj Komissar Gosudarstwiennoj Biezopasnosti – syknął ze złością Panfiłow.

Wzruszyłem w duchu ramionami – te bezpieczniackie tytuły...

– Sarkisow to jego adiutant – dodał po cichu Panfiłow. – I straszna gnida.

Cóż, miałem świadomość, że nie przyszliśmy z wizytą do dobrej wróżki...

Genkom przyjął nas zza biurka, przetrzymał na baczność dobrą chwilę. Jego twarz, znajoma przecież z książek i plakatów, wydała mi się ciastowata i pozbawiona wyrazu. Tylko wzrok... Beria spoglądał na nas niczym kucharka na patroszonego właśnie zająca. Tak jakbyśmy byli jedynie kawałkami mięsa. Niczym więcej. Znam się na ludziach – taka praca. Wielu z tych, których spotkałem, było niebezpiecznych: mordercy, gwałciciele, szaleńcy, dezerterzy... Jednak nigdy do tej pory nie zetknąłem się z kimś, kogo bym się bał. Bał w sensie fizycznym. Rzecz jasna, niejeden mógł mi załatwić intymne spotkanie z plutonem egzekucyjnym, lecz nawet w takich przypadkach obawiałem się samej śmierci, nie człowieka, który mógł mi ją przynieść. Do teraz. Patrząc na pulchną, bynajmniej nie imponującą sylwetkę Ławrentija Pawłowicza Berii, czułem chodzące po kręgosłupie ciarki. Mogłem złamać mu kark jednym ruchem, wiedziałem, że nie potrafiłby się obronić, a jednak gdybyśmy się spotkali sam na sam i miałbym jakikolwiek wybór – uciekałbym. Albo zabił Berię jak wściekłego psa, takiego, którego trzeba zlikwidować, zanim kogoś zagryzie. Bo że zagryzie prędzej czy później, wiadomo. To widać.

Generał Panfiłow dostał pozwolenie na skorzystanie z krzesła, major Razumowski – nie.

– Dlaczego mamy tracić czas, a być może i ludzi na takie bzdury? – zapytał bez wstępu Beria, rzucając na stół cienką tekturową teczkę.

Tak jak się domyśliłem, zawierała genialny plan opracowany przez majora Razumowskiego...

– Dzieła sztuki to ważna rzecz – odparłem nadal wyprostowany jak struna.

– Teraz?!

– Towarzyszu Generalny Komisarzu, gdybym mógł wyjaśnić...

– Wyjaśnijcie – przyzwolił. – Tylko szybko.

– Trwa wojna – przyznałem. – I dzieła sztuki, nawet te ukradzione naszemu narodowi, nie są sprawą priorytetową. Z drugiej jednak strony, gdyby od czasu do czasu przeprowadzić akcję, w wyniku której odzyskalibyśmy coś wartościowego, miałoby to ogromne znaczenie propagandowe.

– Propaganda to nie wasza robota! – odwarknął, lecz bez złości.

Najwyraźniej czekał na więcej.

– Nasza służba jest w posiadaniu informacji, które pozwolą w łatwy, no, względnie łatwy sposób odzyskać część zrabowanych przez wroga dzieł sztuki.

– Łatwy? – Uniósł niedowierzająco brwi.

– Potrzebna będzie jedynie kilkuosobowa grupa, samolot, może parę samochodów. To wszystko – zapewniłem.

– I czego dokonałaby ta kilkuosobowa grupa?

Wyciągnąłem z teczki mapę, rozłożyłem starannie na stole.

– Popatrzcie tu, towarzyszu Generalny Komisarzu. – Wskazałem czerwony punkt. – To miejscowość sto, sto dwadzieścia kilometrów od linii frontu. Bez problemu można...

– Sto kilometrów za linią frontu – poprawił pedantycznym tonem Beria.

– Zgoda, za linią frontu – przyznałem. – To magazyny. Niemcy przechowują tam zrabowane dzieła sztuki, zanim wyślą je do Rzeszy.

– I? – Zmierzył mnie badawczym wzrokiem.

Widać było, że mimo nie najlepszego początku rozmowy zainteresowałem w końcu Genkoma. No i dobrze, jeśli nie uzyskam jego poparcia...

– Same magazyny strzeżone są przez nieliczny personel. To tyłowi żołnierze, do tego kilku specjalistów, którzy pilnują katalogowania skradzionych dóbr. Niedaleko znajdują się koszary, więc nikt się nie spodziewa, że...

– Ilu żołnierzy przebywa w koszarach? – przerwał mi ponownie Beria.

– Kompania piechoty i pluton zwiadu – poinformowałem.

– To też tyłowi żołnierze?

– Nie. Ci potrafią się bić.

– W jaki sposób kilkuosobowy oddział zlikwiduje nie tylko ochronę magazynów, ale i zneutralizuje garnizon?

– Niedaleko operuje oddział partyzancki – odparłem. – Jeśli...

– Oddział, który jest w stanie stawić czoła kompanii niemieckiej piechoty? – Genkom wszedł mi bezceremonialnie w słowo. – Chciałbym taki zobaczyć...

No cóż, ja także... Co prawda nasza propaganda przedstawiała partyzantów jako niezwyciężonych mścicieli i znakomicie wyszkolonych żołnierzy, ale prawda wyglądała inaczej i obaj świetnie o tym wiedzieliśmy: aby skutecznie przeprowadzić atak na jakikolwiek niemiecki oddział, partyzantom potrzebna była przewaga liczebna, spora przewaga liczebna. I zaskoczenie. A najlepiej jedno i drugie.

– Można by ich wzmocnić, zrzucając niewielki desant – wymamrotałem, unikając wzroku Berii.

– A więc koszta wymyślonej przez was operacji nie są wcale takie małe, po stronie rozchodów trzeba będzie wpisać nie tylko partyzantów, ale i grupę wyszkolonych sabotażystów...

Wbiłem wzrok w dywan, czułem, jak po plecach spływają mi strużki zimnego potu. Nadchodził najbardziej niebezpieczny moment, Beria nie tylko mógł odrzucić sam projekt – co samo w sobie zakończyłoby się moją śmiercią, tyle że w przyszłości. Mógł też zainteresować się moimi motywami, przejrzeć akta dotyczące służby majora Razumowskiego. Jeżeli natrafi na sprawę Saszki Riumina, dotrze do donosów Kutiepowa, spotkam śmierć dużo szybciej i w o wiele mniej komfortowych warunkach: zdechnę w jednej z bezpieczniackich katowni, we własnym gównie, krwi i rzygowinach.

– No dobrze – podjął po chwili. – A co wy będziecie z tego mieli?

W głosie Generalnego Komisarza usłyszałem wyraźnie podejrzliwość. Widocznie Beria niespecjalnie wierzył w ludzką bezinteresowność... No i miał rację, chociaż na to akurat byłem przygotowany.

Westchnąłem, udając zmieszanie. Bogiem a prawdą nie musiałem specjalnie się starać, rzeczywiście byłem nieswój. Podniosłem oczy.

– Chciałbym przetestować swój zespół – powiedziałem. – W niedalekiej przyszłości szykuje się poważna robota, a moi ludzie albo ledwo wyszli ze szpitala, albo są całkiem zieloni, jak Wiera Turkuł.

– Turkuł, Turkuł... – Genkom zmarszczył brwi. – Czy to czasem nie krewna...

– Krewna – przytaknąłem. – Być może kiedyś będzie można to wykorzystać, jednak na razie... – Rozłożyłem bezradnie ręce.

– Ładna? – spytał niespodziewanie Beria.

Wzruszyłem ramionami z udaną obojętnością.

– Nie powiedziałbym – odparłem. – Nie werbowaliśmy jej dla urody, tylko ze względu na nazwisko. No i nie dojadała miesiącami w Leningradzie. Byłem tam dużo krócej, a do dzisiaj nie doszedłem do siebie.

Po minie Generalnego Komisarza widziałem, że stracił zainteresowanie panną Turkuł. No i dobrze, przez moment zdawało mi się, że dostrzegłem w jego oczach obleśny, pożądliwy błysk. Podobny widziałem kiedyś u pewnego pułkownika artylerii, notorycznego gwałciciela. Facet szukał ofiar w strefie przyfrontowej, licząc na to, że nikt nie przeprowadzi rzetelnego śledztwa w takich okolicznościach – poszczególne oddziały, jak i pojedynczy żołnierze przemieszczali się nieustannie po zapleczu frontu; trwały dyslokacje, a służby specjalne i patrole dbały o oczyszczenie terenu ze szpiegów i dywersantów, a nie o cnotę miejscowych ślicznotek. Powinęła mu się noga, kiedy zabawił się z córką generała, bo ten zwrócił się o pomoc do wojennoj razwiedki. Z prośbą o przyjacielską przysługę. Znaleźliśmy gnojka błyskawicznie, po czym przywiązaliśmy do dwóch ciężarówek i rozerwaliśmy na sztuki. Powolutku, na pierwszym biegu. Całą sprawę, rzecz jasna, załatwiono nieoficjalnie: w Armii Czerwonej nie ma zboczeńców. Nie ma też miejsca na samosądy. Do publicznej wiadomości podano, że pan pułkownik zaginął w akcji, ale ludzie gadali, jak zawsze. Wieści się rozeszły i przez ponad pół roku na tym akurat odcinku frontu nie było ani jednego gwałtu. A mówią, że kary nie wychowują...

– No dobrze – mruknął Genkom. – Co tam jest ciekawego? W tym magazynie?

– Przede wszystkim płótna impresjonistów, które tuż przed wybuchem wojny wysłano do muzeum w Mińsku, nie zdążyły już wrócić... Poza tym obrazy takich artystów, jak Crespi, któryś z Guardich, Canaletto, Jan van Huysum, Carlo Dolci, Rembrandt. Rozumiecie, towarzyszu Generalny Komisarzu, doniesienia naszego wywiadu są mało precyzyjne, priorytet mają kwestie militarne. Chodzą też słuchy o kolekcji cennych monet, a nawet prekolumbijskiej biżuterii.

– Jakiej biżuterii?!

– Nie jestem fachowcem – przyznałem. – Grunt, że jest złota. W magazynie znajdują się dzieła sztuki zrabowane nie tylko nam, ale i zarekwirowane w krajach nadbałtyckich, w prywatnych kolekcjach...

– W jaki sposób macie zamiar dokonać selekcji? Jak odróżnicie nasze od cudzych?

– Wezmę wszystko, co wyda mi się cenne – odparłem beztrosko. – Selekcją powinni się zająć specjaliści. Później. Ci zadecydują, co i komu oddamy. O ile będzie coś do oddania.

Beria skinął aprobująco głową, choć nie sądziłem, aby na serio brał pod uwagę zwrot jakichkolwiek dzieł sztuki. Co weźmiemy, to nasze, i chuj! W końcu mamy wojnę, kto by tam udowodnił, że skradzione przez Niemców dobra ponownie zmieniły właściciela...

– No dobrze – powiedział wreszcie. – A co z tą akcją, do której macie się przygotować? Czego dotyczy? Naprawdę jest taka trudna?

– Nie mam zielonego pojęcia – odparłem zgodnie z prawdą. – Wolałbym wiedzieć...

– Wasze pragnienia niespecjalnie mnie interesują – przerwał mi milczący do tej pory generał Panfiłow. – Uprzedziłem was tylko ze względu na fakt, że wasza grupa zrobiła poprzednim razem dobre wrażenie na towarzyszu Stalinie. Nie musicie znać detali. Lepiej dla was, jeśli nie będziecie ich znali...

Słysząc zimny, ostry ton Panfiłowa, odruchowo stanąłem na baczność, Beria przytaknął z aprobatą.

– Strzeżonego Pan Bóg strzeże – stwierdził sentencjonalnie. – A major, nawet taki, którego nazwisko obiło się o uszy Gławkoma, to... tylko major.

Wysiłkiem woli rozluźniłem zaciśnięte pięści: „tylko major” – dobre sobie... Ech, chwycić by tego tłustego okularnika za kark, zatkać mordę, żeby nie krzyczał, wbić nóż między żebra...

– Ile czasu potrzeba wam, majorze, aby przygotować się do operacji „Kultura”?

– Jakiej operacji?

– No, przechwycenia tych wszystkich dzieł sztuki! – doprecyzował zniecierpliwiony moją niedomyślnością.

– Dwa tygodnie, towarzyszu Generalny Komisarzu. Mój zespół...

– Tydzień! – uciął stanowczo Beria. – Otrzymacie wszelkie pełnomocnictwa, będziecie mogli poprosić o ludzi i sprzęt, rzecz jasna, w granicach rozsądku, ale za operację odpowiadacie osobiście. Przede mną.

– Tak jest! – szczeknąłem służbiście.

Odprawiony gestem Berii, wykonałem „w tył zwrot” i wyszedłem z gabinetu. Sam. Najwyraźniej Genkom miał jeszcze do pogadania z Panfiłowem. Tydzień... Trochę przymało. Z drugiej strony nie spodziewałem się niczego innego, najważniejsze, że mój plan został zaakceptowany. Owszem, Wierze przydałoby się jeszcze trochę treningu, każdy dodatkowy dzień ćwiczeń zwiększał jej i nasze szanse na przeżycie, ale pozostawała też kwestia szczęścia. Kto wie czy nie ważniejsza od wyszkolenia? Na wojnie pechowcy giną szybko, niezależnie od umiejętności. Zresztą dodatkowy tydzień zajęć na pewno nie zmieniłby drastycznie kwalifikacji dziewczyny. A ona miała szczęście, biorąc pod uwagę to, co zaszło w Leningradzie – kurewskie szczęście. No i nie najgorzej mi się przysłużyła, gdyby nie Wiera, gryzłbym ziemię jak Saszka. Ech, Saszka, Saszka, coś ty najlepszego narobił...

Wyszedłszy z gmachu NKWD, podszedłem do kiosku, kupiłem gazetę. Od pewnego czasu w prasie można było znaleźć coraz więcej rzetelnych informacji. Zwycięzcy nie muszą kłamać tak jak przegrani. No a przynajmniej nie aż tak często... Tytuły krzyczały o walkach w Afryce, ale ja zapatrzyłem się na niewielką, umieszczoną w dole strony klepsydrę: garnizon miasta Moskwy składał kondolencje rodzinie generała Baranowa. Generał zginął tragicznie na skutek wypadku samochodowego. Mój nowy przyjaciel, pułkownik Poliakow, nie rzucał słów na wiatr... Niespodziewanie podniosło mnie to na duchu – jeśli dotrzymał słowa w tej sprawie, dotrzyma i w kwestii lewych dokumentów. Muszę jedynie zdobyć parę tysięcy rubli w złocie. Po rozmowie z Berią nie wydawało mi się to już takie trudne.


Na półpiętrze minąłem nieznajomego pułkownika, zasalutowałem odruchowo, ale ten omiótł mnie tylko niewidzącym spojrzeniem, jakbym był przezroczysty. Natasza Aleksandrowna stała przed drzwiami swojego mieszkania, ściskając w ręku bukiet róż. Nie wyglądała na zadowoloną. Na jej twarzy malowała się przemieszana ze zmęczeniem udręka.

– Coś się stało? – spytałem.

Już w chwilę później pożałowałem swojej ciekawości. Miałem własne problemy, nie potrzebowałem cudzych.

– Mogę zajść do was na chwilkę? – odpowiedziała pytaniem.

Zaprosiłem ją gestem, od razu przeszliśmy do salonu. Mam samodzielne trzypokojowe lokum – jeden z przywilejów rangi.

– Przyszły wieści o Władzie – powiedziała, zagryzając wargi.

– Poległ?!

– Gorzej. Dostał się do niewoli.

Bez słowa postawiłem na stole wódkę i dwie szklanki, nalałem. Natasza kilkoma łykami wychyliła palący płyn, rozkaszlała się bezradnie. Cóż, wyraźnie brak jej wprawy... Wziąłem głęboki wdech, łyknąłem swoją porcję jak lekarstwo.

Mąż w niewoli... Paskudna sprawa. Wiadomo, na wojnie bywa różnie, ale rozkaz towarzysza Stalina numer 270 z 16 sierpnia 1941 roku mówił wyraźnie, że znalazłszy się w okrążeniu, należy walczyć do końca i – w razie czego – przebijać ku swoim. Rodziny żołnierzy, którzy się poddali, miały być pozbawione wszelkiej pomocy państwa. Co z tymi, którzy bijąc się do ostatniego naboju, popadli w niewolę, nie określono. Tak czy owak, krewni czerwonoarmistów, którzy stali się niemieckimi jeńcami – nieważne, w jakich okolicznościach – często traktowani byli jako wrogowie narodu i cała sprawa bynajmniej nie kończyła się na odebraniu świadczeń...

– Ogłosili aukcję – powiedziała Natasza głuchym głosem.

– Jaką aukcję?

– Spodobałam się kilku oficerom – wyjaśniła, przymykając oczy. – Mam wybór. Jeśli zgodzę się zostać kochanką któregoś z nich, zostawią mnie w spokoju, przynajmniej na jakiś czas. W sumie chodzi o to, czy stanie za mną ktoś wyższy rangą. Interpretacja przepisów jest dość... dowolna, a informacje o Władzie nie są stuprocentowo pewne. W zeszłym roku paru z nich zalecało się do mnie w dość obcesowy sposób. Odmawiałam, nie owijając w bawełnę, co o nich myślę. Na jednego złożyłam skargę. Teraz chcą się zemścić.

– Spróbuję coś zrobić w tej sprawie. – Odchrząknąłem niepewnie.

Ech, Razumowski, w coś ty się wpakował? Brakowało mi jeszcze wojny ze sztabowcami...

– Nie o to chodzi, nie darowaliby wam, a i nie sądzę, żeby to pomogło na dłużej. Oni chcą mnie upokorzyć, zmusić do...

Zasłoniła usta dłonią, nie dokończyła zdania.

– Co miałbym więc zrobić?

– Kupcie mnie, Aleksandrze Nikołajewiczu! Kup mnie, Saszka! Widziałam, jak na mnie patrzysz, nie pożałujesz...

– Jeśli nie wahasz się zdradzić Włada, to po co ci jestem potrzebny?! – warknąłem zniecierpliwiony. – Co za różnica, ja czy ktoś inny?!

– Ogromna – wyszeptała, rozpinając bluzkę. – Ja też czasem patrzyłam na ciebie tak jak ty na mnie...

Zanim pomyślałem, co robię, znaleźliśmy się na podłodze. Saszka, Saszka, powtarzała Natasza, wijąc się pode mną. Czułem czysty, konwaliowy zapach jej włosów i delikatną woń perfum. Pod moimi palcami trzaskały jakieś szmatki, po chwili wbiłem się w dziewczynę gwałtownie. Słyszałem jej jęki. Głaskałem jędrne piersi, ssałem sterczące sutki. Smakowałem słoną od łez skórę. Przywarła do mnie z dziką namiętnością, kołysała biodrami niczym łódka na wzburzonym morzu. Skończyłem, czując, jak jej paznokcie orają mi plecy.

– Dziękuję – wyszeptała, leżąc z zamkniętymi oczyma. – Dziękuję...

Przez długi czas odpoczywaliśmy, oddychając ciężko, stopniowo uścisk Nataszy stawał się coraz słabszy, wreszcie wypuściła mnie z objęć. Uniosłem się na łokciu, spojrzałem badawczo na dziewczynę. Nadal miała zamknięte oczy, jej usta drżały. Spóźnione wyrzuty sumienia? Przed chwilą nie wyglądało, żeby miała jakiekolwiek wątpliwości... Zresztą, jak mawiał Saszka Riumin, cytując jakiegoś starożytnego mędrca: post coitum omne animal triste est sive gallus et mulier. Co prawda za jasną cholerę nie rozumiałem, dlaczego akurat tylko kogut i kobieta mieliby się cieszyć po spółkowaniu, ale kto wie? Może starożytni wiedzieli lepiej? A Natasza to z pewnością kobieta... Wtedy mnie olśniło: moja sąsiadka nie wierzyła, że cokolwiek zrobię w jej sprawie. No bo i kto mógłby mnie do tego zmusić? A komplikacje mi niepotrzebne. Inna sprawa, że jakichś wielkich problemów nie przewidywałem. Ot, przyjdzie jakiś poruczniczyna z NKWD, niechby i nasłany przez pułkownika czy majora. I co mi zrobi za pieprzenie się z żoną kogoś, kto został wzięty do niewoli? Szczególnie teraz, kiedy szykuję się do akcji pod osobistym nadzorem Ławrentija Pawłowicza Berii? Napisze skargę? Spróbuje aresztować? Akurat! Prędzej zesra się ze strachu na wiadomość, że mam kontakt z Genkomem. A z Generalnym Komisarzem Bezpieczeństwa Państwowego żartów nie ma, oj, nie... Co najwyżej aresztują Nataszę, a jej syn wyląduje w DietDomie. Mnie nic nie grozi. Taak... mnie nic nie grozi, powtórzyłem w myśli. To znaczy mogę być spokojny, jeśli chodzi o zainteresowanie bezpieczniaków Nataszą, bo co do innych spraw, nie postawiłbym na swoją skórę nawet rubla. O ile dopisze mi szczęście, wyjdę cało z akcji odbierania Szwabom naszych dzieł sztuki, ale trudno spodziewać się podobnego fartu w tej drugiej misji. W końcu ci, co próbowali przede mną, też sroce spod ogona nie wypadli. Kto wie? Może został mi nie więcej niż miesiąc, dwa życia? I co, mam trwać w celibacie niczym jakiś mnich? A na szukanie chętnych panienek nie bardzo mam czas – inna sprawa, że to nic trudnego, większość bab teraz wygłodzona, że strach. Jak Natasza. Natasza... Czyżby rzeczywiście wolała mnie od czekistów? Ech, czort z tym, na psychologię mi się zebrało. Najwyżej zaświecę jakiemuś dupkowi w oczy legitymacją wojennoj razwiedki. A i na myśl, że Natasza wyląduje na zonie, a Loszka w bidulu, robiło mi się tak jakoś niewyraźnie... Wojna wojną, a jednak szkoda ich na poniewierkę.

– Jeśli przyjdzie ktoś z bezpieki, przyślij go do mnie – powiedziałem, kiedy podniosłem się z podłogi. – Tu są klucze od mojego mieszkania, pieniądze i kartki.

– Więc wy naprawdę...

Natasza usiadła, zakrywając skromnie piersi. Jej oczy rozjarzyły się nadzieją.

– Naprawdę – potwierdziłem. – Teraz muszę wyjść, porozmawiamy wieczorem.

Spojrzała na mnie tak, że wszelkie myśli o akcji, dziełach sztuki i treningu Wiery wyparowały mi z głowy. Zerknąłem na zegarek – musiałem się zbierać. Niezależnie od okoliczności. Ech, czego to człowiek nie poświęci dla socjalistycznej ojczyzny...

– Pogadamy później – powtórzyłem stanowczo.


Panna Turkuł wpatrywała się pilnie w kartkę pokrytą rzędami cyfr i liter. Naprzeciwko niej siedział Pietka Drozd.

– Kończymy! – zarządził. – Czas minął!

Stanowczym gestem zabrał kartkę ze stołu.

– Słucham! – powiedział srogo. – Litera B.

– Litera B wystąpiła w tekście dwadzieścia dwa razy.

– Cyfra siedem?

Wiera przymknęła oczy, zmarszczyła brwi.

– Czternaście razy.

– Teraz to samo, ale będziesz musiała odczytać tekst do góry nogami.

– To niesprawiedliwe! Aleksandrze Nikołajewiczu, powiedzcie mu!

– Wojna jest niesprawiedliwa, życie jest niesprawiedliwe. – Wzruszyłem ramionami. – Liczy się tylko zwycięstwo i to, aby go dożyć. Nic więcej. A ty masz zwyciężać. Zawsze.

– No dalej! – ponaglił ją niecierpliwie Pietka. – Zaczynamy! Masz dziesięć sekund!

Na twarzy dziewczyny ponownie pojawiło się skupienie, widziałem, jak bierze głęboki oddech, koncentruje się na kartce. Dobrze, trzeba dotlenić mózg. Błyskawicznie prześliznęła się wzrokiem po tekście, raz, drugi, trzeci. Znakomicie, widać Drozd zdążył nauczyć Wierę obejmowania jednym rzutem oka całych grup cyfr i liter.

– Koniec! – poinformował Pietka. – Liczba dwadzieścia trzy?

– Osiemnaście razy.

– Litera D?

– Eee... Dwanaście?

– Trzynaście! D jak dura – warknął chłopak.

Wiera wydęła wargi, jednak nie wyglądała na przejętą, świetnie wiedziała, że rezultat ćwiczenia jest niezły. Biorąc pod uwagę fakt, że zaczęła trenować całkiem niedawno – więcej niż niezły.

Stanąłem za plecami dziewczyny, dałem znak. Nagłym ruchem Drozd chwycił pannę Turkuł za szyję, poderwał z krzesła, drugą ręką sięgnął do krocza. Ta nie odsunęła się, wręcz przeciwnie: skróciła dystans, powaliła chłopaka podstępnym chwytem, zanim upadł, wyciągnęła nóż, przyłożyła leżącemu do gardła. Znakomicie – żadnych dziewczęcych spazmów, pisków, próby ratowania cnoty. Czysta skuteczność. No i dobrze. Tylko ten jej wzrok. Ten wzrok... Panna Turkuł patrzyła na Pietkę jak rzeźnik na świnię prowadzoną do ubojni. To choroba początkujących, dość powszechna, niestety. Czuła, że jest sprawna, bystra, niezwyciężona. Nikogo się nie bała. Znaczy cel szkolenia, jeden z celów, został osiągnięty. Jednak nastawienie dziewczyny stanowiło problem: mieliśmy działać na tyłach wroga, a wystarczy, że Wiera spojrzy w taki sposób na jakiegoś Niemca, a ten bez wątpienia zainteresuje się dziwną przedstawicielką rasy podludzi. Ech... Trzeba jej to wybić z głowy. Natychmiast.

– Idziemy na basen – zadecydowałem.

– Mam uczyć się pływać? – spytała. – Bo jeszcze nie umiem.

– Zobaczysz – mruknąłem wymijająco.

Drozd spojrzał na mnie, jakby chciał spytać, czy to konieczne. Potwierdziłem niemal niedostrzegalnym skinieniem. Chłopak westchnął ciężko, lecz posłusznie ruszył w ślad za nami. Poczułem przypływ optymizmu; widać, że polubił dziewuchę, ale zna dyscyplinę i zrobi, co mu każę. Może jednak mam jakieś szanse z taką ekipą?

Basen był pusty, przed chwilą skończyły się zajęcia, w pomieszczeniu przebywało tylko dwóch sierżantów. Dyskretnym gestem wskazałem im Wierę. Zrozumieli od razu, w końcu nie ona pierwsza, nie ona ostatnia... Podeszli z uśmiechem, bez ostrzeżenia wrzucili dziewczynę do wody. Tak jak stała, w ubraniu.

– Ale ja nie umiem... – zawołała, szaleńczo młócąc ramionami.

Nie dokończyła, poszła pod wodę. Podobno u małych dzieci występują naturalne odruchy pozwalające im utrzymać się na powierzchni. Tyle że panna Turkuł wyszła już z tego wieku, niemal od razu zaczęła tonąć. Jeszcze dwa razy wychynęła spod wody, udało jej się zaczerpnąć powietrza, w końcu zanurzyła się z głową, ściągana w dół ciężarem ubrania i butów. Tuż przedtem, zanim straciła przytomność, jeden z sierżantów szturchnął Wierę kijem. Złapała go od razu, wydźwignęła się w górę, zaczerpnęła tchu. Znakomicie! Rzadko kto jest w stanie tak błyskawicznie reagować, odpływając – w tym przypadku dosłownie – w niebyt.

Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, żołnierz ponownie zepchnął ją pod wodę. Widziałem rozszerzone z przerażenia oczy Wiery, jej rozpaczliwą walkę, aby wypłynąć, przebić taflę. Już nie wyglądała jak zwycięzca. Była tylko ofiarą, nikim więcej. Beznamiętnie obserwowałem, jak ruchy dziewczyny stają się coraz wolniejsze, coraz mniej celowe. Walczyła już tylko instynktem, mózg przestał kontrolować sytuację.

Komandir? – usłyszałem zaniepokojony głos Pietki.

Przyzwalająco skinąłem. Chłopak skoczył od razu, nie zawracając sobie głowy ściąganiem munduru. No i dobrze, niech dziewczyna doceni jego poświęcenie. Sierżanci wyszli, nie byli już mi potrzebni. Zapewne panna Turkuł nie będzie zachwycona lekcją pływania, jakiej jej udzielili, lepiej niech ochłonie, zanim spotka ich ponownie...

Tymczasem Drozd doholował Wierę do brzegu. Podałem jej rękę, chwyciła bez wahania. Świetnie. Widać nadal mi ufa. Dlatego kazałem topić pannicę sierżantom, zamiast zrobić to osobiście. Niby wiedziała, że tamci działali na mój rozkaz, ale to nie ja zepchnąłem ją pod wodę. Wytaszczyłem kaszlącą dziewczynę z basenu, otuliłem ręcznikiem.

– Dlaczego? – wykrztusiła po chwili.

– Musiałaś zrozumieć, że nie jesteś niezwyciężona – odparłem spokojnie. – Musiałaś też zrozumieć, że choć każdy z nas naraziłby życie, aby cię ratować, misja jest najważniejsza. To znaczy, że jeśli zwrócisz uwagę Niemców, być może będziesz musiała radzić sobie sama. Bo nie będziemy mogli ci pomóc. Rozumiesz?

Po długiej, bardzo długiej chwili przytaknęła.

– Pamiętaj, że naszą akcją zainteresowany jest sam Generalny Komisarz Ławrentij Pawłowicz Beria. I on też rozliczy nas z jej wyników. Nawet jeśli przeżyjemy tam, po drugiej stronie frontu, możemy nie mieć takiego szczęścia po powrocie...

Wiera pobladła, przez moment bałem się, że zemdleje. Wreszcie jej oczy odzwierciedliły to, czego chciałem – strach. Teraz mogliśmy ruszać. Na pewno nie narazi nas na niebezpieczeństwo buńczucznym zachowaniem. Nie ma obawy. Już nie...

Загрузка...