ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Kiedy wstała z brudnej, betonowej podłogi, mogłem jej się przyjrzeć uważnie. Miała posiniaczoną twarz, ale opuchlizna niemal już zeszła – widomy znak, że po aresztowaniu zostawiono ją w spokoju. Niecierpliwym gestem rozmazała po policzku krew z rozciętej wargi, stanęła przede mną z niemym błaganiem w oczach.
– Wybacz mi, kochanie – wyszeptała. – Wybacz...
Zacisnąłem pięści, postąpiłem krok naprzód. Nie próbowała zasłonić się przed kolejnym ciosem, czekała.
– Co zeznałaś na Łubiance? – wycedziłem w końcu przez zęby.
– Przyznałam się do wszystkiego – odparła rzeczowo. – W tym do udziału w antypaństwowym spisku.
– Nie pytali cię o mnie?
– Pytali. Szczególnie taki jeden, nazywa się bodajże Kutiepow. Nie powiedziałam niczego, co mogłoby ci zaszkodzić. Zresztą nie naciskali specjalnie – dodała, wzruszając ramionami. – Wydaje się, że wystarczyło im potwierdzenie mojej zdrady.
Popatrzyłem jej w oczy, nie opuściła wzroku. Spotkałem w życiu wielu kłamców, niektórych przesłuchiwałem. Żaden z nich nie potrafił oszukać mnie dłużej niż przez chwilę – kwestia wprawy. Po pewnym czasie potrafi się wyczuć fałsz niczym smród padliny: od razu i bez żadnych wątpliwości. Natasza mówiła prawdę.
– Dlaczego... Dlaczego nie powiedziałaś mi wszystkiego o Władzie?
Objęła się rękoma, jakby sięgnął jej lodowaty podmuch. Możliwe, że tak było, i ja czułem chłód niemający nic wspólnego z temperaturą – dzień był dość ciepły.
– Od początku wiedziałam, jak to się skończy – stwierdziła z rezygnacją w głosie. – Kiedy tylko poinformowali mnie, że Wład dostał się do niewoli. Znam go. Zdawałam sobie sprawę, że nic go nie powstrzyma, że tak naprawdę nie liczymy się dla niego, że będzie myślał tylko o sobie. Mój mąż to bydlę – dokończyła.
– Wiedziałaś, że wstąpi do Hiwi?!
– Wiedziałam, że zrobi wszystko, żeby poprawić swoje położenie – doprecyzowała.
– Dlaczego mnie w to wciągnęłaś?!
Wreszcie zadałem pytanie, które dręczyło mnie przez ostatnie dni. Natasza zakryła twarz dłońmi jak zawstydzone dziecko.
– Odpowiadaj! – warknąłem, potrząsając nią brutalnie.
– Zdawałam sobie sprawę, że nie ma już dla mnie i Loszki nadziei – odparła po chwili. – Chciałam jeszcze tylko pożyć jak człowiek: mieszkać z mężczyzną, którego mogłam... szanować. – Natasza wymówiła ostatnie słowo, tak jakby miała co innego na myśli: kochać się z nim... – I sprawić, żeby mój syn był szczęśliwy. Przez ostatnie dni, jakie mogłam z nim spędzić. Tak, żeby je zapamiętał, żeby mnie zapamiętał...
Milczałem. Wiedziałem, że Natasza nigdy już nie zobaczy syna. Skazano ją na dwadzieścia lat, Loszka, o ile jeszcze żył, wyląduje w DietDomie. Pod innym nazwiskiem – dzieciom zdrajców zmieniano je rutynowo. Prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek jeszcze się spotkają, było równe zeru.
– Wiem, że cię zawiodłam, że oszukałam, ale, wybacz mi, kochany, gdybym miała wybierać jeszcze raz, zrobiłabym to samo.
– Rozbieraj się! – poleciłem szorstko.
– Co takiego...?
– Ściągaj buty i płaszcz.
Zrzuciłem z ramion plecak, wyciągnąłem filcowe walonki i watowaną kurtkę. Jedno i drugie wyraźnie używane, choć w dobrym stanie.
– Pospiesz się! – ponagliłem, odwracając wzrok.
Przez chwilę Natasza sprawiała wrażenie, jakby opacznie zrozumiała moje słowa, wyglądała, jakby była gotowa oddać mi się tu i teraz. Bez względu na wszystko. Wystarczyło wyciągnąć rękę, aby jeszcze raz poczuć pod palcami skórę dziewczyny, usłyszeć przyspieszony oddech, zanurzyć twarz w jej włosach...
Bez słowa schowałem przewiewny, lekki płaszczyk i buciki na wysokim obcasie.
– Pilnuj walonków i kurtki jak oka w głowie – poleciłem, nie patrząc Nataszy w oczy. – Od tego zależy twoje życie. Jeśli ktoś ci je ukradnie, umrzesz z zimna. W każdym bucie są po trzy złote pięciorublówki, w kurtce zaszyłem sześć imperiałów. Jeśli użyjesz ich w odpowiedni sposób... – urwałem, nie wiedząc, jak dokończyć zdanie.
Bo i co miałem powiedzieć? Że carskie monety pomogą jej na zonie? Być może. A może i nie. Jeżeli ktoś ze współwięźniów dowie się o ukrytym w ubraniu złocie, Natasza nie przeżyje nawet jednej nocy.
– Znaleźli Loszkę?
– Nie. Gdzie go ukryłaś?
– Nie ukryłam, sam się schował.
– Kilkuletnie dziecko?!
– Znalazł sobie kolegę. Ten chłopiec czasem nocuje w piwnicach. Loszka nosił mu jedzenie, zaprzyjaźnili się. Kiedy przyszli po mnie, Lonia właśnie szedł do niego.
No proszę, czyżby chodziło o uciekiniera z DietDomu, który zamelinował się swego czasu w mojej piwnicy? Ten mógł zaopiekować się maluchem i ukryć go przed czekistami. Miał spore doświadczenie w unikaniu dorosłych, którzy mogliby go odwieźć do bidula. Tylko jak długo będzie w stanie zajmować się Loszką? Tydzień? Dwa?
– Sprawdzę to – powiedziałem.
Nie obiecałem, że pomogę Lońce w jakikolwiek sposób – sam nie wiedziałem jeszcze, co z nim zrobię – ale mimo to wyczułem, jak z Nataszy opada napięcie. Tak jakby jej syn był już bezpieczny.
– Jeśli chcesz go jeszcze zobaczyć, musisz przede wszystkim przeżyć – powiedziałem, zmieniając temat. – Być może będziesz zmuszona zabijać, kraść czy oddawać się za kawałek chleba. Jeśli zawahasz się, zaczniesz zastanawiać nad moralnością, porównywać zonę z wcześniejszym życiem, zginiesz.
– Z wcześniejszym życiem? – roześmiała się Natasza niewesoło. – Masz na myśli moje małżeństwo z Władem? Gdyby nie on, miałabym już dwójkę dzieci, drugie wybił ze mnie kopniakami, kiedy byłam w szóstym miesiącu... Przestał mnie bić dopiero wtedy, kiedy zagroziłam, że poskarżę się w jego jednostce. To zahamowałoby karierę kapitana Pokrowskiego – dodała z ironią. – Wystraszył się.
Rozmawialiśmy w nieczynnej poczekalni, odwróciłem się, żeby zawołać konwojenta, kiedy poczułem, jak Natasza łapie mnie za rękaw.
– Poczekaj – poprosiła. – Poczekaj jeszcze chwilkę.
Delikatnie dotknęła mojej twarzy, muskając opuszkami palców niczym ślepiec chcący utrwalić w pamięci czyjeś rysy.
– Jestem gotowa – powiedziała wreszcie.
– Konwój!
Drzwi otworzyły się z trzaskiem, do poczekalni weszło dwóch ludzi Poliakowa.
– Odprowadzić więźniarkę!
– Tak jest!
Wyszedłem kilka minut później, dworcowy zegar pokazywał piętnastą. Za dziesięć minut przyjedzie specpociąg relacji Moskwa – stacja Nigdzie.
– Naczialnik! – usłyszałem zza pleców. – Naczialnik!
Odwróciłem się – na peron wprowadzono pod eskortą grupę błatnych. Krzyczała Zoja, ta, którą poznałem w czasie konferencji z moskiewskimi bandytami. Czyżby miała mi coś do powiedzenia? Podszedłem do dowodzącego ochroną porucznika, pokazałem dokumenty.
– Pozwolicie mi z nią chwilę porozmawiać? – spytałem.
– Macie pięć minut – poinformował oficjalnym tonem enkawudzista. – I nie wolno wam odejść dalej niż do tej ławki – zaznaczył.
Podziękowałem skinieniem głowy, odbiliśmy od grupy. Zoja wzięła mnie pod rękę, jakbym zaprosił ją na spacer.
– Słucham! – rzuciłem szorstko.
– Powiadom moją siostrę – poprosiła przyciszonym głosem. – Będzie się martwić, bo wzięli mnie na ulicy, nie zdążyłam nikogo uprzedzić.
Nie widziałem powodu, żeby pomagać błatnym, wzruszyłem więc ramionami, mając zamiar odmówić, kiedy znowu dostrzegłem tatuaż w kształcie pierścienia na palcu dziewczyny. O ile pamiętałem z albumu Poliakowa, wytatuowana korona oznaczała wysoką pozycję w świecie bandytów. A Zoja jechała w tym samym transporcie co Natasza. Może trafią do tego samego obozu?
– Gdzie ona mieszka?
– Na Twerskiej, pod piątką. Gala Kalinina.
– To na Chitrowce?
– Tak, a co?
– Nic, tak spytałem.
Na początku dwudziestego wieku Chitrowka była bandyckim matecznikiem Moskwy. Podobno w latach dwudziestych wysiedlono stamtąd błatnych. Jak widać, nie do końca.
– Powiesz jej?
– Powiem – obiecałem. – Tyle że nie za darmo...
– Co mam zrobić?
– W tym samym transporcie jedzie Natasza Pokrowska. Dostała dwudziestkę za antypaństwowy spisek. Zaopiekuj się nią.
– To twoja marucha?
Zamrugałem zaskoczony. Dopiero po chwili skojarzyłem, że słowo to w przestępczym żargonie może oznaczać kochankę. Przytaknąłem.
– Daj mi nóż – zażądała. – Gołymi rękoma niewiele zrobię.
– Po pierwsze, nie mogę dać ci broni, po drugie, myślałem, że to coś znaczy. – Wskazałem tatuaż.
– Znaczy! – warknęła. – Wśród naszych. Na zonie rządzą błatni, ale po drodze... Jak mnie „opuszczą”, nie będę mogła pomóc nawet sobie, nie tylko twojej dziewuszce.
Pokręciłem przecząco głową.
– Wykluczone – oznajmiłem. – Nie mogę.
Wiedziałem, że gwałt na więźniu, niezależnie od jego płci, skutkuje przeważnie przypisaniem go do najniższej, najbardziej poniewieranej grupy na zonie, ale dać broń błatnej? Jeszcze czego. A co, jeśli ktoś zauważy? Cały czas czułem na plecach uważny wzrok enkawudzistów.
– Nie to nie – parsknęła. – Jeszcze coś?
– To wszystko – uciąłem. – Wracaj do swoich.
– Tak jest, naczialnik! – Zasalutowała mi kpiąco.
Ostrzegawczy gwizd oznajmił przyjazd pociągu. Kiedy ten zatrzymał się na wypełnionym bezpieczniakami dworcu, eskorta zaczęła upychać więźniów w wagonach. Przez jakiś czas na stacji panował totalny chaos: krzyki zeków i strażników mieszały się z ujadaniem psów i ostrzegawczymi strzałami. Wreszcie konwojenci zajęli swoje miejsca i skład powoli ruszył. Niespiesznemu turkotowi kół zawtórował ochrypły kobiecy głos. Zdawało mi się, że poznaję Zoję.
Szoł „Stołypin” po centralnoj wietkie,
w trojnikie za cziornoj, griaznoj sietkoj
jechała diewczionka iz Kurgana,
piatierik wiezła do Magadana.
Po sosiedstwu jechał s niej parniszka,
u niego w konce etapa wyszka.
Piesnia żyzni u niego uż spieta
zasyłajet ksiwu, żdiot otwieta!
I otwietiła jemu diewczionka:
– Jesli choczesz ty ko mnie na szkonku,
gowori s konwojem, ja sogłasna,
ja k twojej sud’bie nie biezuczastna.
Stałem, wpatrując się w odjeżdżający pociąg, dopóki ostatni wagon nie zniknął w oddali. Dopiero wówczas odważyłem się sięgnąć do lewego rękawa: tak jak miałem nadzieję, przypięta do przedramienia pochwa była pusta, Zoja ukradła mi nóż. Nie wiedziałem, czy dotrzyma słowa i zaopiekuje się Nataszą. Nie miałem też pewności, czy to wystarczy, żeby obie przeżyły. Niestety, nic więcej nie mogłem zrobić. Jedna i druga wpadły w tryby aparatu bezpieczeństwa – niezawodnej i bezlitosnej maszynki do mielenia ludzkiego mięsa. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek jeszcze je spotkam.
Spostrzegłem ich, dopiero skręcając w ulicę Kropotkina. Albo byli dobrzy, albo traciłem instynkt. Po raz kolejny skląłem się za bezproduktywne myśli o Nataszy – jej to i tak w niczym nie pomoże, a ja mogę drogo zapłacić za roztargnienie. Siwy, utykający nieznacznie starszy pan, młody marynarz w widocznej spod munduru pasiastej koszulce, wreszcie wyglądająca na księgową kobieta w okularach. Ot, zwykli przechodnie. Jednak otaczała ich niezwyczajna dla mieszkańców Moskwy niewidzialna aura: obserwowali otoczenie z podszytą arogancją pobłażliwością, jakby zdawali sobie sprawę, że górują nad tłumem, że nawet mieszając się z nim, są kimś więcej. Mimo niepozornego wyglądu wyróżniali się jak drapieżniki w stadzie owiec.
Skierowałem się w stronę pobliskiej kawiarni – na zapleczu mieli telefon. Jeśli zdążę zadzwonić do Drozda, w ciągu pół godziny będą tu chłopcy, a wtedy stosunek sił zmieni się radykalnie. Nie sądziłem, aby wlokąca się z tyłu ekipa miała zamiar dopaść mnie w publicznym miejscu. Jeśli chcieliby mnie zabić, byłbym już martwy. Pewnie poczekają, aż wejdę w jakąś boczną uliczkę, albo zaatakują, gdy dotrę do domu – w bramie lub na schodach. To ostatnie miejsce, w jakim spodziewamy się napadu, większość ludzi odruchowo rozluźnia się w miejscu zamieszkania, w końcu wokół są znajomi, sąsiedzi...
Po wejściu do lokalu powiesiłem czapkę na wieszaku, skontrolowałem ulicę, udając, że poprawiam zmierzwione włosy. Byli tam, cała trójka. W oczywisty sposób blokowali wyjście. Czyżby błatni? A może kumple mordercy maniaka?
Niecierpliwym gestem odprawiłem kelnera i ruszyłem na zaplecze, na wszelki wypadek sięgnąłem po legitymację. Nie zdążyłem jej wyjąć. W pomieszczeniu było kilku mężczyzn, najwyraźniej czekali, aż się pojawię. Dwóch chwyciło mnie pod ramiona, trzeci z potworną siłą walnął w splot słoneczny. Pociemniało mi w oczach, poczułem uderzenie w kark, później przez dłuższą chwilę napastnicy kopali mnie w żebra. Solidnie, fachowo i bez większych emocji. Wreszcie zataszczyli do samochodu i założyli kajdanki. Niespodzianka, niespodzianka! Wszyscy byli w mundurach NKWD...
Kuliłem się na tylnym siedzeniu, osłaniając twarz i podbrzusze, na szczęście nie skuli mi rąk za plecami. Od czasu do czasu siedzący obok czekista wymierzał cios lufą bądź kolbą pistoletu, ot tak, żebym wiedział, kto tu rządzi. Ubezpieczał nas drugi samochód. Nawet gdybym obezwładnił strażnika i wyskoczył, wzięliby mnie z ulicy. Ech, gdybym miał przy sobie nóż. Chyba oddałem go w nie najlepszym momencie...
Po kilku minutach zorientowałem się, że jedziemy na Łubiankę. W pierwszym momencie odetchnąłem – znaczy to nie przebierańcy. No i raczej nie kumple mordercy. Nawet gdyby ten miał swoich ludzi w NKWD, ci nie wieźliby mnie do siebie – zbyt wielu świadków. Nasuwało się pytanie: kto i w jakim celu mnie porwał? Genkom? Bzdura! Towarzysz Beria wezwałby po prostu do siebie i już. Nie wróciłbym do domu... Naraziłem się czymś bezpiece? Kiedy nie bardzo była okazja. Ostatni raz ściąłem się z jakimś czekistą w Leningradzie. A pułkownik Kutiepow został aresztowany już tydzień temu. No nic, wkrótce się dowiem, o co chodzi. Żeby mi tylko oko nie zbielało... Sprawa musiała być poważna – nawet NKWD nie mogło zgarnąć z ulicy oficera wojennoj razwiedki. Nie miało prawa. Nie bez zezwolenia dowódcy GRU, nie bez wiedzy swojego szefa. A przecież prowadziłem dochodzenie dla towarzysza Berii... Nic z tego nie rozumiałem. Kazali mnie śledzić i odkryli, że dałem złoto żonie zdrajcy? Mało prawdopodobne – spotkanie z Nataszą organizowali ludzie Poliakowa, poczekalnię, w której się spotkaliśmy, zabezpieczali także milicjanci. Niepodobieństwo. Ktoś podsłuchał moją rozmowę z Zoją? No niechby – co prawda bezpieczniacy stali zbyt daleko, ale załóżmy, że któryś potrafił czytać z ruchu warg. Prosiłem tylko o zaopiekowanie się Nataszą, co mogło najwyżej skutkować oskarżeniem o nadmierny sentymentalizm. Nikt nie porywałby mnie z powodu takiego głupstwa. Ktoś zauważył, że Zoja ukradła mi nóż? Załóżmy. Dla każdego obserwatora było jasne, że zrobiła to bez mojej wiedzy – a więc znowu drobiazg. Co najwyżej ochrzaniono by mnie za brak czujności. Nasze wcześniejsze spotkanie było sekretem, podobnie jak fakt, że Zoja doskonale orientowała się, gdzie trzymam nóż... Nie, to musi być coś innego. W zasadzie pozostała tylko jedna możliwość: zdrada Nataszy. Gdyby ta z własnej woli powiedziała czekistom o złocie i niekonkretnej co prawda obietnicy odnalezienia syna... Tak, wtedy miałbym się z pyszna. Tylko że jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Mogła wygrać parę punktów już na początku, zaraz po aresztowaniu, obciążając mnie winą, sugerując, że byłem w zmowie z Władem. Fakt, że bezpieczniacy świetnie wiedzieli, że o żadnej zmowie mowy być nie może – po prostu Pokrowski okazał się kutasem – w niczym nie zmieniłby mojej sytuacji. Kutiepow tylko na to czekał. Ale Natasza tego nie zrobiła. Dlaczego więc miałaby nagle zmienić zdanie? Żeby jeszcze enkawudziści mieli jej syna, szantażowali ją losem Lońki, coś takiego byłoby zrozumiałe. Jednak malec zniknął... Ech, Razumowski, Razumowski, znowu wiatr w oczy...
Nie zatrzymaliśmy się przed głównym wejściem – pierwsza oznaka, że moi porywacze nie mieli zamiaru ostentacyjnie wprowadzić mnie do swojej siedziby. Skorzystali z bocznych drzwi. Prowadzili dwaj zwaliści funkcjonariusze, każdy przykuty kajdankami do jednego z moich przegubów. Sprytne, widać ktoś tu mnie doceniał. Nawet gdybym pokonał ochronę, nie uciekłbym przecież z dwoma ważącymi po sto kilogramów facetami pod pachami. Tak czy owak, zbędna ostrożność, nie zamierzałem uciekać. Bo i co by mnie czekało, gdyby nawet udała się taka sztuczka? Ile czasu dałbym radę się ukrywać? Zniknięcie majora GRU to nie dezercja szeregowego Wańki Iwanowa – szukaliby mnie wszyscy, być może pościg nadzorowałby osobiście Generalny Komisarz. A perspektywy? Pozostawała tylko jedna opcja – przejść na stronę Szwabów... Nie, to nie dla mnie. Mimo wszystko.
Zostałem wprowadzony do gabinetu – nie do celi albo pokoju przesłuchań, na drzwiach dostrzegłem tabliczkę z nazwiskiem niejakiego Mironowa. Pułkownika Mironowa. Nijak nie kojarzyłem tego nazwiska. Wewnątrz czekała mnie kolejna niespodzianka: za biurkiem siedział korpulentny, łysawy mężczyzna w mundurze pułkownika, jak się domyśliłem, Mironow, obok rozpierał się na krześle mój leningradzki znajomy, także pułkownik – Kutiepow... Zdrowy i cały, mimo że od tygodnia pod aresztem.
Kutiepow postanowił przywitać się ze mną serdecznie, co też i zrobił – za pomocą pięści i butów. Ze względu na przykutą do przegubów eskortę nie mogłem się nawet osłaniać. Zabawę przerwał gospodarz gabinetu.
– Może wystarczy, Anatoliju Piotrowiczu? Bo jak mu zęby powybijacie, to będziemy mieli problemy z dogadaniem się, a lepiej nie przeciągać tej sprawy.
Dostałem od Kutiepowa otwartą dłonią w twarz – ot tak, na pożegnanie – po czym przykuto mnie do krzesła. Nie było co prawda przyśrubowane do podłogi jak w pokoju przesłuchań, ale ciężki mebel i tak ograniczał do minimum możliwość ruchu.
– Być może domyśliliście się już, majorze, dlaczego was zaprosiliśmy – odezwał się dobrodusznym tonem Mironow. – Ale na wszelki wypadek doprecyzuję: uważamy, że wrobiliście naszego kolegę, towarzysza Kutiepowa, w zabójstwo generała Gurładze. Rzecz jasna, prawdziwym mordercą jesteście wy. Jeśli nie wyjaśnicie sprawy z własnej woli, pomożemy wam ze wszystkich sił... Zastanówcie się, czy warto opierać się w sytuacji, kiedy i tak prędzej czy później powiecie nam, czego chcemy.
No ładnie, tego się nie spodziewałem. Kutiepow musiał mieć w swojej firmie dużo większe poparcie, niż założyliśmy z Poliakowem. Spreparowanie dowodów w sprawie Gurładze, zamiast załatwić sprawę raz na zawsze, sprowokowało tylko bezpieczniaka do kontrataku. I teraz za to płaciłem. Nieźle to wymyślili, mogłoby im się udać, gdyby nie jedno małe „ale”: obecnie pracowałem pod bezpośrednim dowództwem Genkoma Berii. A ten – mogłem się założyć – nic nie wiedział o inicjatywie swoich podwładnych. Zaraz, zaraz... Chyba znalazłem jeszcze jedną dziurę w planie moich kolegów z NKWD.
– Kiedy... – wycharczałem przez rozbite usta – kiedy zginął Gurładze?
Roześmiałem się, usłyszawszy odpowiedź, a jednak szczęście mnie nie opuściło. No, może – szczęście w nieszczęściu...
Zostałem ukarany kolejnym uderzeniem. Tym razem pofatygował się sam Mironow.
– Chcecie odpowiedzi, towarzyszu pułkowniku? – spytałem. – No to odpowiem wam: nie wyjdzie.
– Co takiego nie wyjdzie?! – warknął bezpieczniak.
– Wasz plan. Chcecie wiedzieć dlaczego?
Teraz doskoczył do mnie Kutiepow, ale gospodarz powstrzymał go stanowczym gestem.
– Niech gada – zadecydował, krzywiąc się, jakby zgryzł cytrynę. – Zawsze to jakiś początek...
– Po pierwsze, towarzyszu pułkowniku, wykonuję obecnie zadanie, którym interesuje się sam Generalny Komisarz. A i towarzysz Stalin jest na bieżąco... Niedługo będę potrzebny Genkomowi, zaczną mnie szukać moi ludzie. I szybko znajdą. Bo wy się specjalnie nie kryliście. Uważaliście, że nie macie powodu. Po drugie, w czasie kiedy zamordowano generała Gurładze, nie było mnie w Moskwie. Dowodziłem akcją za linią frontu. Ze wspólnej inicjatywy NKWD i wojennoj razwiedki. Całość nadzorował towarzysz Beria...
W pomieszczeniu zapadła cisza. Nawet moi konwojenci poruszyli się niespokojnie, choć było widać, że ich specjalnością jest raczej wykorzystywanie mięśni niż mózgów. Mimo to nazwisko Genkoma podziałało na nich niczym zaklęcie. Kutiepow pobielał z wściekłości, ponownie ruszył w moją stronę.
– Nie! – rzucił stanowczo Mironow. – Na razie rozmawiamy.
Powoli, nie spiesząc się, wyciągnął papierosa, zapalił. Dłuższą chwilę milczał, skupiony, zdawało się, jedynie na formowaniu tytoniowego dymu w eleganckie kółeczka.
– Co to za akcja? – odezwał się wreszcie. – Dlaczego nic o tym nie wiem? Wszystkie dokumenty dotyczące bieżących misji przechodzą przez moje biurko.
– Są akcje i akcje – wymamrotałem.
Rozbite wargi rwały paskudnie, przy każdym ruchu bolała szczęka. Nieźle się ze mną zabawili, gady!
– A konkretniej?
– Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Dostępem do takich informacji rządzi dopuszczenie, a nie stopień czy stanowisko. Jedynie Genkom Beria może zadecydować, czy zostaniecie o tym poinformowani. A on was najwyraźniej nie powiadomił...
– Mam w to uwierzyć?! We wspólne akcje NKWD i wojennoj razwiedki? – Mój rozmówca roześmiał się sarkastycznie.
Niespecjalnie dziwiłem się postawie Mironowa – rzeczywiście trudno byłoby przypuścić, że możliwa jest jakakolwiek współpraca pomiędzy nami a reprezentowaną przez niego instytucją. W latach trzydziestych czekiści zdziesiątkowali wręcz wywiad wojskowy. Do dziś nie uregulowaliśmy tego rachunku. No nic, jeszcze przyjdzie czas, kiedy upomnimy się o zamordowanych przez bezpieczniaków towarzyszy. I spłacimy dług. Z procentem.
– Pułkownik Kutiepow nie poinformował was, że i w Leningradzie mogłem dokooptować do swojego zespołu każdego, kogo uznam za przydatnego? Bez żadnych ograniczeń? Nawet jeśli ten ktoś jest z NKWD? Taki rozkaz wydał sam towarzysz Stalin. Może nie była to współpraca w całym znaczeniu tego słowa, ale... – Wzruszyłem wymownie ramionami.
Gniewna mina Mironowa świadczyła, że towarzysz Kutiepow istotnie pominął kilka drobiazgów w swojej relacji.
– To prawda? – zapytał.
– Co to ma za znaczenie? – odburknął Kutiepow. – Za dwa, trzy dni ten gnojek podpisze, co mu każemy, a wtedy...
– Naprawdę myślicie, towarzyszu, że macie te trzy dni? – przerwałem mu bezceremonialnie. – Sądzicie, że uda wam się oszukać Genkoma? Po tym jak pozostawicie go z ręką w nocniku, bo tylko ja mogę zakończyć z powodzeniem tę akcję? Radziłbym wam...
Uderzenie kantem dłoni wymierzone było w moją skroń, szarpnąłem głową, ale i tak mnie zamroczyło. W tym momencie nie miałem już wątpliwości – Kutiepow bił, żeby zabić. I nie obchodziło go, jaką cenę za to zapłaci. Najwyraźniej Mironow również to pojął, bo odepchnął bezpieczniaka stanowczo i kazał mnie rozkuć.
– Rozumiem, że Genkom będzie w stanie potwierdzić fakt, że w czasie kiedy popełniono morderstwo, przebywaliście poza miastem? – spytał.
– Oczywiście.
– Możecie zadzwonić. – Wskazał telefon. – Jeżeli kłamiecie, towarzysz Beria będzie bardzo niezadowolony...
Chyba nadal nie mieściło mu się w głowie, że Generalny Komisarz może kojarzyć kogoś tak mało znaczącego jak major Razumowski. No nic, szkoda czasu na teoretyzowanie, pewne rzeczy najlepiej przetestować w praktyce.
Kutiepow postąpił krok naprzód, jakby chciał uniemożliwić mi skorzystanie z aparatu, ale na niemal niedostrzegalny gest Mironowa drogę zablokowało mu dwóch bezpieczniaków. Czyżby pułkownik miał nadzieję, że jakoś wykręci się z tej afery? Tym lepiej. Najbardziej bolesna jest utrata złudzeń...
Podniosłem słuchawkę, wykręciłem numer sekretariatu Genkoma. Odebrał adiutant Generalnego Komisarza Sarkisow.
– Dzwonię z gabinetu pułkownika Mironowa – poinformowałem. – Muszę natychmiast rozmawiać z towarzyszem Berią.
Sarkisow wysyczał coś pod nosem – może i dobrze, że nie znam gruzińskiego, nie przypominało to komplementu – w aparacie szczęknęło, po czym rozległ się głos Genkoma.
– Słucham! – warknął.
Jak się wydawało, Gienieralnyj Komissar Gosudarstwiennoj Biezopasnosti nie był dziś w najlepszym humorze. Co za pech...
– Towarzyszu Generalny Komisarzu, muszę zameldować, że prawdopodobnie nie będę mógł dowodzić finałem operacji.
– Co za brednie! Znowu chodzi o Aleksandrowkę? Przecież poinformowałem wasze dowództwo, że do odwołania pozostajecie w mojej dyspozycji! Pobawicie się w żołnierzy kiedy indziej!
A więc to dlatego do tej pory nie wysłano mnie na misję, o której uprzedzał generał Panfiłow. Od dawna miałem już dokumenty dla całej ekipy – zarekomendowany przez Poliakowa fałszerz dotrzymał słowa – a rozkaz wyjazdu nadal nie nadchodził. Teraz wiedziałem dlaczego. Aleksandrowka... Trzeba zapamiętać tę nazwę. I sprawdzić.
– Rzecz nie w moich przełożonych, ale w waszych podwładnych, towarzyszu Generalny Komisarzu.
W słuchawce zapadła głucha, budząca grozę cisza.
– Wy bełkoczecie, majorze! – wrzasnął wreszcie Beria. – Ośmielacie się zawracać mi głowę po pijanemu! Ja was...
– Nikak niet, towariszcz Genkom!
– Gdzie jesteście?
– Na Łubiance...
– Gdzie?!
– W gabinecie pułkownika Mironowa, pierwsze piętro, pokój sto pięćdziesiąt dwa – odpowiedziałem zwięźle, starając się wyraźnie artykułować każde słowo.
Rzeczywiście mówiłem nieco bełkotliwie. Rozkwaszone wargi i obluzowane zęby jeszcze nikomu nie pomogły zostać oratorem.
– Jakim cudem znaleźliście się u nas?
– Zostałem porwany przez waszych ludzi...
– Kto tam jest z wami?
– Pułkownicy Mironow i Kutiepow oraz dwaj nieznani mi pracownicy NKWD – poinformowałem.
– Kutiepow? Ten zamieszany w zabójstwo Gurładze?
– Niewiele wiem na temat okoliczności śmierci generała Gurładze – odparłem ostrożnie – ale przed chwilą oskarżono mnie, cytuję, „o wrobienie” pułkownika Kutiepowa w tę zbrodnię...
– Nikt nie ma prawa opuścić gabinetu, macie tego dopilnować, majorze! Za chwilę tam będę.
– Tak jest!
Bez słowa podszedłem do biurka Mironowa, podniosłem odebrany mi wcześniej przez enkawudzistów pistolet, stanąłem przy drzwiach.
– Z rozkazu Genkoma nikt nie może stąd wyjść – oświadczyłem.
Kutiepow wpatrywał się we mnie z nienawiścią, gdyby wzrok mógł zabijać, byłbym już martwy. Blady jak ściana Mironow zatrzymał spojrzenie na portrecie Dzierżyńskiego, jakby spodziewał się stamtąd ratunku. Jednak oblicze „Żelaznego Feliksa” nie obiecywało pocieszenia, no i nie dziwota – patron czekistów chronił rewolucję, nie ludzi...
Na korytarzu rozległy się pospieszne kroki. Trzy, może cztery osoby. Czyżby Genkom? Miałem fart, że był dzisiaj na Łubiance, kto wie co wymyśliliby moi przyjaciele z NKWD, gdyby otrząsnęli się z zaskoczenia? Na szczęście nie zdążyli. Zabrakło czasu.
– Nie możemy pozwolić... – zaczął Kutiepow.
Nie dokończył zdania, drzwi otworzyły się z trzaskiem, po czym do gabinetu wszedł Genkom w towarzystwie Sarkisowa i dwóch ochroniarzy. Nagle całkiem spore pomieszczenie wydało się bardzo małe.
– Towarzyszu Generalny Komisarzu, pułkownik Mironow melduje...
– Milczeć! Razumowski, co tu się, do cholery, dzieje?!
Myślałem, że bezpieczniakom oczy wyjdą z orbit: jeden z najbardziej zawziętych wrogów wojennoj razwiedki ignoruje ludzi z własnego resortu, domagając się jednocześnie wyjaśnień od oficera GRU – ba! – dając wyraźnie do zrozumienia, że ufa mu bardziej niż swoim... Tak, było na co popatrzeć.
– Zostałem porwany, towarzyszu Generalny Komisarzu. Nakłaniano mnie, abym przyznał się do morderstwa generała Gurładze i wyjawił, w jaki sposób „wrobiłem” w nie pułkownika Kutiepowa. Kiedy poinformowałem, że prowadzę aktualnie operację pod waszym kierunkiem i że w momencie gdy zabito generała, przebywałem poza linią frontu, także na wasz rozkaz, pułkownik Mironow pozwolił mi zadzwonić.
– A wy oczywiście nie macie z tym nic wspólnego? – zapytał podejrzliwie.
Poczułem, jak po plecach spływają mi strużki zimnego potu. Jeżeli Beria dojdzie do wniosku, że jestem zamieszany w śmierć generała, nic mnie nie uratuje. Co prawda, jeśli nie schwytam mordercy, Genkom narazi się na gniew towarzysza Stalina, ale z kolei uznanie winy Kutiepowa rzuci cień na kierowany przez niego resort. W końcu Kutiepow to enkawudzista... W tej sytuacji fakt, że na broni mordercy znaleziono odciski palców Kutiepowa, nie wydawał mi się już taki ważny. Czekiści nigdy nie przejmowali się specjalnie dowodami czyjejkolwiek winy. Siłą woli powstrzymałem chęć rozpięcia kołnierzyka.
– Dopiero niedawno usłyszałem nazwisko Gurładze – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Oczywiście śmierć generała jest potworną tragedią, ale jak wiecie, byłem ostatnio zajęty i nie miałem czasu śledzić aktualnych wydarzeń. Nawet tych wagi państwowej – dodałem przepraszająco.
– Tak... – mruknął dużo łagodniejszym tonem Beria. – Jak myślicie, to jakiś spisek?
– Towarzyszu Generalny... – odezwał się Mironow.
– Milczeć!
– Obawiam się, że to moja wina – stwierdziłem, wbijając wzrok w podłogę.
– Tak?
– Obecny tu pułkownik Kutiepow już w Leningradzie wykazywał niechętny stosunek do powierzonego mi zadania, mimo iż zdawał sobie sprawę, że zajmuję się nim na osobisty rozkaz towarzysza Stalina. Nakłoniłem pułkownika do udzielenia mi pomocy, włączając do swojego zespołu. W tej sytuacji nie miał wyjścia: w przypadku fiaska misji odpowiedziałby razem ze mną przed Głównodowodzącym.
– No i na czym polega wasza wina?
– Myślałem, że to osobista niechęć, i w związku z tym nie uwzględniłem postawy pułkownika w raporcie.
– Nie spodziewaliście się, że Kutiepow pojedzie za wami do Moskwy? – zarechotał niespodziewanie Genkom.
– Nie spodziewałem się – przyznałem.
– Źle myśleliście, Razumowski – orzekł Beria najwyraźniej usatysfakcjonowany wykazaną właśnie przenikliwością. – Widzę, że zdążyli was nieco... obrobić?
– Tak jest, towarzyszu Generalny Komisarzu.
– W zasadzie – wydął z lekka wargi – powinienem was tu zostawić na jakiś czas, może wtedy nauczylibyście się nie kombinować. Proszę! Nie uwzględnił w raporcie – rzucił ironicznie. – Dobre sobie. No i widzicie, co z tego wyszło? Obili was, a za parę dni pewnie wpadlibyście na pomysł, jakim cudem na pistolecie, z którego zabito Gurładze, znalazły się odciski palców tego tu. – Genkom wskazał ruchem głowy Kutiepowa. – Już oni by wam pomogli...
– Towarzyszu Generalny Komisarzu, ja... – odezwał się Kutiepow.
– Mołczi, gawniuk!
– Muszę zaprotestować przeciwko...
Z miny Genkoma wywnioskowałem, że mój przyjaciel z Leningradu powiedział o jedno słowo za dużo.
– Skuć go! – zawył wściekle Beria.
Bezpieczniacy ruszyli wypełnić rozkaz Generalnego Komisarza, ale Kutiepow ich uprzedził. W jego dłoni znienacka pojawił się pistolet, zakotłowało się, padł strzał. Odruchowo powaliłem Genkoma na podłogę, osłoniłem własnym ciałem. Trzeba przyznać, że czekiści uwinęli się ze swoim kolegą – no, teraz już byłym kolegą – błyskawicznie: po chwili Kutiepow leżał z twarzą wciśniętą w dywan i skutymi na plecach rękoma. Nie obyło się bez problemów – jeden z ochroniarzy trzymał się za przestrzelone udo.
– Gnida! – warknął Beria, kopiąc z rozmachem Kutiepowa. – Wyprowadzić go! A Owsiejenkę do lekarza! – rozkazał.
Rozkaz wypełniono natychmiast, poza mną i Genkomem zostali w gabinecie Sarkisow i najwyraźniej niewiedzący, co ze sobą zrobić, Mironow.
– Zgłosicie się jutro do mnie – polecił mu Beria złowrogim tonem.
– Tak jest!
– A teraz won!
Pułkownik Mironow również błyskawicznie wykonał polecenie Genkoma. Nie dziwiłem mu się: w tym momencie lepiej było nie drażnić Generalnego Komisarza...
– A wy, Razumowski, po chuj żeście się na mnie zwalili?!
– Osłonił was przed kulą – wtrącił się niespodziewanie Sarkisow. – Gdyby nie on i Owsiejenko...
– Osłonił – burknął Beria. – A kto tego piwa nawarzył? Bo panu majorowi nie chciało się porządnie raportu napisać! Jutro macie mi zameldować, na jakim etapie znajdują się przygotowania do finału operacji. A teraz wynocha!
Wykonałem regulaminowe „w tył zwrot” i, podobnie jak Mironow, pospiesznie opuściłem gabinet. Choć perspektywy miałem chyba lepsze – w głosie Genkoma nie wyczułem prawdziwej złości. Raczej zdziwienie. Jakby nie mógł uwierzyć, że ktoś z wojennoj razwiedki próbował uratować mu życie. Cóż, sam ledwo mogłem w to uwierzyć...
Zapach zupy grzybowej poczułem już na półpiętrze. Wyraźnie dochodził z mojego mieszkania. Co, do cholery? Przecież nikomu nie dawałem kluczy. Tylko Nataszy...
Pognałem na górę, przeskakując po dwa stopnie, trzęsącymi się rękoma otworzyłem drzwi, wbiegłem do kuchni.
– Komandir! – wykrzyknęła przestraszona Wiera. – Co się stało z waszą twarzą?!
Panna Turkuł najwyraźniej się u mnie zadomowiła: przepasana fartuszkiem kroiła jakąś zieleninę. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, do kuchni wpadli Drozd i Kotuszew, w mgnieniu oka znalazłem się w objęciach chłopaków, a i Wiera nie czekała długo, żeby rzucić mi się na szyję.
– Wiemy o Nataszy – wyszeptała. – Jeśli tylko moglibyśmy w czymś pomóc...
Coś zapiekło mnie pod powiekami, oddałem uścisk. W zasadzie powinienem pogonić kota całej ekipie: nie dość, że włamali się do mojego mieszkania i porządzili jak u siebie, to trudno uznać obcałowywanie dowódcy za właściwy model stosunków służbowych... Tyle że gdy się wita swoich po bitwie, nikt nie zwraca uwagi na rangę. A przecież dzisiaj ledwo przeżyłem... Mógłbym się założyć, że wszyscy to wyczuli. Żołnierze zawsze wiedzą takie rzeczy. Instynkt.
Dałem się poprowadzić do jadalni, usadzić za stołem. Po chwili, obsługiwany przez całą trójkę, kosztowałem już ostrożnie zupy – wargi nadal krwawiły. Panna Turkuł przejęła na siebie obowiązki gospodyni i po trwającym parę minut zamieszaniu zagoniła chłopaków do jedzenia, sama pilnując, byśmy mieli pełne talerze i kieliszki.
– Co się stało? – spytał Drozd, kiedy zaspokoiliśmy pierwszy głód.
– Kutiepow – odburknąłem lakonicznie.
– A mówiłem, żeby zabić gnoja!
– Nieważne – mruknąłem. – Teraz zajmą się nim czekiści, a jak wiesz, oni to potrafią...
– Jesteście pewni? Bo wcześniej też twierdziliście, że nie ma co się nim martwić.
Wzruszyłem ramionami – rzeczywiście, kiedy rozmawialiśmy ostatnio o Kutiepowie, nie wgłębiałem się w detale, nie widziałem powodu, żeby wtajemniczać chłopaków w plan Poliakowa. Nie żebym im nie ufał, ale ot tak, z nawyku. Nie musieli o tym wiedzieć.
– Tym razem rzecz jest pewna – odparłem. – Wyciągnął broń w obecności Genkoma.
– Chciał go zabić? – zdziwiła się Wiera.
– Bo ja wiem? Postrzelił jednego z ochroniarzy towarzysza Berii. Czort wie co chciał zrobić, choć wyglądało to na zamach. Nie darują mu.
Nie wspomniałem o sprawie Gurładze, w tym momencie nie miała ona żadnego znaczenia. Tak czy owak, Kutiepow był już martwy.
– Nie, tego mu nie darują – przytaknął Kotuszew z wyraźnie wyczuwalną ulgą w głosie.
– Jak przygotowania do akcji? Jutro mam spotkanie z Genkomem.
– Wszystko zrobione zgodnie z waszymi poleceniami – zameldował dziarsko Drozd. – Tam – wskazał szarą tekturową teczkę – jest komplet dokumentów. Spis osób uczestniczących w akcji, schemat posterunków, droga ewakuacji na wypadek...
– Dobrze, już dobrze – przerwałem mu bezceremonialnie. – Przejrzę przed spaniem, może trzeba będzie coś uzupełnić. Jest jeszcze jedna sprawa...
– Tak?
– Potrzebne mi pieniądze. Imperiały.
– Ile? – zainteresował się Kotuszew.
Ponieważ mieszkał w pobliżu naszego schowka, obarczyliśmy go funkcją skarbnika.
– Ze dwie garście.
Tym razem nikt nie pytał na co, nie zauważyłem też żadnych podejrzliwych spojrzeń. Przez moment zastanawiałem się, czy im powiedzieć, decyzja nie była skomplikowana – ufałem całej trójce, a możliwe, że któreś z nich będzie musiało mi pomóc.
– Natasza ma syna – powiedziałem. – Czekiści go nie znaleźli. Podejrzewam, gdzie się ukrywa, ale nie mogę się sam nim zająć. Znam kogoś, kto im pomoże, pewnie jednak nie za darmo. Trzeba to szybko załatwić, dzieciak ma góra pięć lat. Długo tak nie wytrzyma.
– Im? – Drozd uniósł brwi.
– Maluchem zaopiekował się prawdopodobnie inny dzieciak. Ma parę lat więcej, no i był w DietDomie. Trzeba będzie ukryć ich obu.
– Damy radę, komandir – zapewnił Drozd. – Teraz najlepiej prześpijcie się trochę. Zostaniemy tu z Wierą, a Tima pójdzie po forsę.
– Za chwilę – odparłem, podnosząc się ze stęknięciem z krzesła. – Muszę jeszcze zejść do piwnicy. I, Pietka...
– Słucham?
– Przygotuj mi na jutro krótki raport na temat Aleksandrowki.
– Co za Aleksandrowka?
– Nie mam zielonego pojęcia – odparłem zgodnie z prawdą.
Wychodząc, usłyszałem ciężkie westchnienie Drozda. Cóż, każdy ma swoje problemy...
W korytarzu panowała cisza, wydawało się, że nikogo tu nie ma. Albo ktoś bardzo się starał, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Na przykład dwójka śmiertelnie przestraszonych dzieciaków...
Przysiadłem w kucki, starając się rozluźnić ciało. Nie poszło lekko – stawy kolanowe nieprzyjemnie zachrzęściły, boleśnie napięły się mięśnie ud: efekt spotkania z Kutiepowem i jego kolegą. Byłem cały posiniaczony, dobrze, że ci gnoje nie mieli więcej czasu. Tak, miałem dzisiaj szczęście...
Zamknąłem oczy i zwiesiwszy lekko głowę, wsłuchałem się w ciszę. Początkowo słyszałem tylko swój oddech, stopniowo odkrywałem nowe dźwięki. Cichutkie skrobanie o beton, popiskiwanie, później lekko brzęknęło trącone szkło: słoik, może butelka. Szczury? Na pewno piwnice się od nich roiły, ale czy potrafiłyby przesunąć jakieś – niechby i puste – naczynie? Zobaczymy. Mijały kolejne minuty, rytmicznie naciskałem bolesny punkt nad górną wargą, starając się nie zasnąć. Po takim laniu, jakie dzisiaj zebrałem, organizm chce się zregenerować, wyłączyć mózg. Tyle że byłem coś winien Nataszy, a może Lońce? Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że przez cały czas mojej znajomości z Nataszą chłopak łasił się do mnie jak piesek, znikając natychmiast przy najmniejszych oznakach dezaprobaty. Chyba niespecjalnie sprawdziłem się jako opiekun, ale mogłem przynajmniej uchronić chłopca przed DietDomem. Pewnie długo by tam nie pożył... Widziałem kiedyś na dworcu dzieciaki z jakiegoś prowincjonalnego bidula, ewakuowano je na głębokie zaplecze – w Moskwie mieliśmy dosyć swoich sierot. Większość wyglądała jak żywe szkielety, kilkoro najstarszych wręcz przeciwnie: pewni siebie, dobrze odżywieni, z wypisanym na twarzach okrucieństwem przypominali funkcyjnych więźniów na zonie. I pewnie tak samo się zachowywali...
Coś zaszeleściło, przesunęło się po podłodze. Na pewno nie szczur, coś dużo bardziej masywnego. Źródło dźwięku znajdowało się jakieś sześć, siedem metrów ode mnie. Znaczy w mojej piwnicy albo u Pokrowskich...
Podniosłem się, zaciskając zęby – mięśnie zaprotestowały bolesnym skurczem, ale nie dbałem już o zachowanie ciszy. Zastukałem w drzwi.
– Otwórzcie – poprosiłem szeptem. – Zapomniałem klucza.
Odpowiedziała mi cisza.
– Lońka, otwórz! – powtórzyłem ostrzej.
– Wujek Sasza? – rozległ się niepewny szept.
– Tak, to ja – mruknąłem.
A jednak chowali się u mnie.
– No? Długo będę czekał?
Usłyszałem prowadzoną przyciszonymi głosami rozmowę – chyba moja propozycja nie została przyjęta z nadmiernym entuzjazmem, wreszcie rozległ się cichutki szczęk i po chwili drzwi do piwnicy stanęły otworem. Zapaliłem lampę naftową, zawiesiłem na wbitym w sufit haku. Myślałem, że maluch rzuci mi się na szyję, ale nie – stał wraz ze swoim kumplem niemal wklejony w ścianę, popatrując na mnie przestraszonym wzrokiem. Widać nie do końca mi ufał... Niby dobrze, z takim nastawieniem ma większe szanse na przeżycie, jednak, nie wiadomo dlaczego, zrobiło mi się jakoś niewyraźnie.
– Wszystko w porządku? – spytałem.
Starszy chłopak ponuro skinął głową, Lońce zadrżały usta.
– Chcę do mamusi – powiedział, z trudem powstrzymując łzy.
– Mamusia wyjechała daleko i szybko nie wróci – odparłem z głębokim westchnieniem. – Niedługo zaprowadzę was do cioci, ona się wami zaopiekuje, ale...
– Mną też? – wpadł mi w słowo kolega Lońki.
W jego głosie brzmiało bezbrzeżne zdumienie.
– Tak, tobą też. Jak masz na imię?
– Kostia...
– Ona zaopiekuje się wami oboma, jednak dzień czy dwa musicie tu zostać.
– Dlaczego?
Mały Pokrowski wyglądał na głęboko rozczarowanego. Pewnie, widząc mnie, doszedł do wniosku, że wszystko, co złe, minęło. Niestety, Leonidzie Władysławowiczu, nie ma tak dobrze, jeszcze wiele przed tobą...
– Szukają was źli ludzie – powiedziałem. – Dlatego musicie się tu chować. Gdyby ktoś was wołał, ktokolwiek poza mną, to ani mru-mru. Jasne?
Obaj poważnie skinęli głowami. Otworzyłem dwie konserwy, słoik z ogórkami, wyciągnąłem suchary ze starej racji żywnościowej – powinny być jeszcze dobre, położyłem żarcie na kulawym stoliku.
– To dla was – oznajmiłem. – Jutro przyniosę wam ciepłej zupy. Teraz muszę już iść.
– Wujku... – odezwał się cicho Kostia.
– Tak?
– Ta ciocia, ona...
– Co znowu? – mruknąłem zniecierpliwiony.
Ledwo trzymałem się na nogach, jeszcze trochę i zasnę na stojąco.
– Ona będzie krzyczeć...
– Niby dlaczego?
– Mamy wszy...
– Coś wymyślimy – obiecałem. – Dobrze, że powiedziałeś.
Zgasiłem lampę i wyszedłem z piwnicy, cichutki chrobot poinformował mnie, że Kostia zamknął kłódkę. Trzeba będzie znaleźć nowe ubrania dla dzieciaków, no i zrobić coś z tymi wszami, pomyślę o tym jutro. Teraz interesował mnie tylko sen. Ziewnąłem rozdzierająco i powlokłem się na górę. Byłem wykończony.
Gala Kalinina nie wyglądała na siostrę Zoi: tęga, o czerwonej, nalanej twarzy i małych, chytrych oczkach, nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Z drugiej strony: czego można się spodziewać po krewnej czy znajomej błatnej?
– O co chodzi, naczialnik? – spytała z niechęcią w głosie.
Przyszedłem po cywilnemu, ale widocznie nie przeszkodziło to kobiecie odpowiednio mnie sklasyfikować.
– Mam wieści o Zoi – poinformowałem.
– Co się z nią stało?
Nie odpowiedziałem, zmierzyłem Galę wymownym spojrzeniem – staliśmy na korytarzu, baba nie przepuściła mnie przez próg. Po chwili cofnęła się, pozwalając mi wejść do mieszkania.
– Słucham – ponagliła.
– Nie za darmo – odparłem chłodno.
Zacisnęła ze złością wąskie usta, ale sięgnęła w zanadrze, wyjęła zwitek banknotów. Może rzeczywiście zależało jej na Zoi?
Pokręciłem przecząco głową.
– Nie mam przy sobie więcej! – warknęła.
– Nie chcę pieniędzy, chodzi o przysługę.
– Jaką, do czorta, przysługę?!
– Trzeba zaopiekować się dwójką dzieci. Na czas nieokreślony – dodałem po namyśle.
– Zwariowaliście?! Jeszcze dzieci mi tu brakowało. Zresztą nie stać mnie na to.
Bez słowa rzuciłem na stół dwa imperiały. Złote monety potoczyły się po blacie, zabrzęczały. Kalinina sięgnęła po nie szybkim, niemal niezauważalnym ruchem. Zniknęły w ułamku sekundy. No proszę, a jednak pozory mylą: baba mogłaby występować w cyrku albo i uczyć w szkole wojennoj razwiedki. Z jej refleksem...
– Teraz to inna gadka – zaświergotała z przymilnym uśmiechem.
– Żebyśmy się dobrze zrozumieli, gołąbeczko. – Skrzywiłem ironicznie wargi. – Jeśli spróbujesz mnie oszukać w jakikolwiek sposób: znikniesz, zostawiając dzieci na pastwę losu, nie dopilnujesz ich, nie będziesz o nie dbała, znajdę cię. I zabiję.
Wygłosiłem swoją kwestię bez specjalnego nacisku, nie podniosłem głosu, ale i nie spuściłem wzroku z twarzy rozmówczyni. Żeby mieć pewność, że zrozumiała.
– Powiecie mi wreszcie, co się stało z Zoją? – spytała, pozornie nie zwracając uwagi na moje groźby.
– Wzięli ją z ulicy, jedzie do obozu pracy.
– I co, pomachaliście jej na pożegnanie, naczialnik?
– To też, ale przede wszystkim pozwoliłem ukraść swój nóż. Nie podróżuje z gołymi rękoma.
Chyba zapunktowałem, bo oczy gospodyni nabrały łagodniejszego wyrazu.
– No dobrze, a co z dziećmi?
– Jak to co?
– W jakim są wieku, czy są zdrowe, czy mają zapasowe ubrania? – wyrecytowała ze zniecierpliwieniem, jakby dziwiąc się mojej niedomyślności.
– To chłopcy: pięć i dziesięć lat. Mniej więcej... Obaj bez dokumentów. Z ubrań to, co na grzbiecie. Na oko zdrowi.
– Co mam z nimi zrobić?
– Mówiłem: zaopiekować się, ja nie mogę.
– To wasi krewni?
– Nie. Matka jednego z nich jedzie tym samym transportem co Zoja, dostała dwudziestkę. Ma parę złotych rubli przy sobie. Powiedziałem Zoi, żeby się z nią spiknęła, razem będą miały większe szanse. Drugi to sierota. Z DietDomu.
– Dwudziestkę?
Z pełnej szacunku miny mojej rozmówczyni domyśliłem się, że informacja zrobiła wrażenie. Czyżby błatni prowadzili jakąś klasyfikację? Im więcej, tym lepiej?
– Za co ten wyrok? Nie pytam z ciekawości – zastrzegła się natychmiast Kalinina. – To może być ważne tam, w obozie.
– Antypaństwowy spisek – burknąłem.
– Ona naprawdę...?
– Skąd, jej mąż najpierw dostał się do niewoli, a później zaciągnął do Hiwi.
– Aha.
– Co „aha”? To dobrze czy źle?
– Ujdzie – stwierdziła z namysłem. – Błatni są nieufni wobec obcych, ale ktoś z dwudziestką za antypaństwowy spisek jest poza podejrzeniem. Żaden miejscowy czekista nie zwerbuje takiego na donosiciela. Nie ten paragraf.
– Czyli?
– Jak spiknie się z Zoją, nie będzie miała źle, ale to dopiero na miejscu, w łagrze.
– Na miejscu? A ile to czasu? Dwa, trzy dni? No, niech będzie z pięć. Wytrzyma. Zresztą będzie pod strażą.
Kalinina spojrzała na mnie, jakby nagle wyrosła mi druga głowa.
– Wy tak na poważnie?
– A co?!
– Etap, no, transport do obozu czy więzienia – wyjaśniła, widząc, że nie rozumiem – to najbardziej niebezpieczny okres. Na zonie czy w pierdlu jest hierarchia: wiadomo, kto rządzi i jakie zasady obowiązują. Jeśli ktoś się do nich nie zastosuje, zostanie ukarany. Nawet strażnicy muszą się liczyć z pewnymi... ograniczeniami. Żaden nie zaryzykuje konfliktu z błatnymi, wiedząc, że przyjdzie mu tam pracować jeszcze wiele lat. W pociągu... – pokręciła głową – to inna rzecz. Aresztantkę może zgwałcić każdy konwojent albo zek...
– Zek?!
– Tak, za parę rubli strażnicy wpuszczą go do kobiety, jaką im wskaże. W wagonach więziennych są i pojedyncze cele, i na kilka osób. Ze stalowej siatki, jak dla wściekłych psów. Tak czy owak, wszystko widać. A jak wieści się rozejdą... Teoretycznie nie każdy gwałt to „opuszczenie”, ale w praktyce... Wystarczy plotka i takiej, która została zgwałcona, nieważne, z jakiego powodu, nie pomogą na zonie żadne pieniądze, do końca kary będzie pełniła określonego typu... usługi.
– Dosyć na ten temat – uciąłem.
Też mi się zebrało na dyskusję. Zrobiłem, co mogłem, resztę rozstrzygnie los.
– Dzieci przyprowadzi do was ta dziewczyna. – Zademonstrowałem fotografię panny Turkuł. – Za dzień czy dwa.
– Tych pieniędzy nie wystarczy na długo...
– Na lewe papiery i ubrania dla dzieciaków w zupełności!
Wiedziałem, że za dwa imperiały można spokojnie przeżyć kilka miesięcy. Nie żałując sobie niczego. Przez chwilę wyglądało, jakby Kalinina chciała się ze mną pokłócić, ale ostatecznie dała za wygraną, machnęła z rezygnacją ręką.
– A co, jak forsa się skończy?
No tak, to był problem... Dać jej więcej pieniędzy? To zniknie, zostawiając dzieciaki, albo wręcz poderżnie im gardła, żeby pozbyć się świadków. Za samo posiadanie złotych rubli można dostać nielichy wyrok. A jak jeszcze śledczy zainteresują się pochodzeniem rubelków i postanowią skłonić babę do zwierzeń... Oj, nie byłoby jej lekko. Jedyne wyjście to płacić raz na jakiś czas – wtedy zatroszczy się o chłopców, inaczej nie dostanie kolejnej raty. No i nie będzie miała okazji do jakiejś szczególnej rozrzutności; dwa, trzy imperiały na kwartał to sporo, ale żaden majątek. Taaak... Tylko jak to zorganizować? Jeśli mnie przerzucą za linię frontu, to mogę przepaść na całe miesiące, mogę też w ogóle nie wrócić. Co wtedy stanie się z Lońką? Zaraz, zaraz... A Nikonow? Mój znajomy medyk z przedrewolucyjnymi skrupułami? Dyskretny z musu, bo sam pod podejrzeniem? Ten nie zakabluje. Nawet gdyby postanowił mnie wsypać, enkawudziści na pewno nie nagrodzą za donos starego kołczakowca. Pomyśleliby, że jest w to jakoś zamieszany. Tak, to będzie dobry wybór. Postanowiłem jeszcze dziś pogadać z lekarzem.
– Dostaniecie dwa imperiały na kwartał – postanowiłem. – Rzecz jasna, o ile z dzieciakami będzie wszystko w porządku.
– Trzy! – natychmiast podbiła stawkę.
– Niech będzie trzy – zgodziłem się z cierpiętniczą miną.
W rzeczywistości byłem gotów dać i dziesięć, nie miałem innego wyjścia. Gdzie znalazłbym lepszą kryjówkę dla małego Pokrowskiego i jego znajomka? Nagłe pojawienie się dwójki dzieciaków w mieszkaniu samotnej kobiety co prawda może wzbudzić podejrzenia, niezależnie od tego, jakie papiery by im załatwić. W normalnej sytuacji pewnie skończyłoby się to donosami od sąsiadów, ale skoro Zoja miała kontakty z błatnymi – ba! – sama była jedną z nich, pewnie i Kalinina obracała się w tym środowisku. W takim wypadku praworządni obywatele zastanowią się dwa razy, zanim zdecydują wesprzeć socjalistyczną walkę z obcymi klasowo elementami. Bo gdyby rzecz się wydała, przyszłoby im drogo zapłacić za niedyskrecję. Z drugiej strony mamy wojnę i niejeden przyjmuje do siebie krewnych, którzy stracili rodziców czy dach nad głową. Mało to takich wypadków? A Kalinina wyglądała na cwaną, powinna dać sobie radę. Pozostawała tylko jedna, za to zasadnicza kwestia: musiałem się upewnić, że baba traktuje mnie poważnie. Inaczej wywinie coś prędzej czy później, błatni tak już mieli – wszystkich poza swoimi uważali za frajerów.
– To co, dogadaliśmy się? – zapytała, unosząc brwi.
– Dogadali – potwierdziłem z uśmiechem.
Poczekałem, aż opuści rękę – cały czas trzymała ją na biuście, w miejscu, gdzie jak podejrzewałem, zniknęły moje imperiały, po czym ciąłem zamaszyście z góry do dołu. Zanim się zorientowała, schowałem nóż. Coś brzęknęło – tak jak myślałem, na podłogę upadły złote monety. Rozcięta do pasa suknia ukazywała nagi biust kobiety. Pomiędzy piersiami biegła wąska czerwona kreska – ślad po ostrzu. Z zadowoleniem stwierdziłem, że ranka nie jest głęboka. Ot, niewiele więcej niż draśnięta skóra.
Obnażona nie wyglądała bynajmniej lepiej niż w ubraniu, lecz nie miałem zamiaru korzystać z jej... wdzięków. To była tylko demonstracja władzy. Bo mogłem z Kalininą zrobić wszystko. Zrozumiała to i w jej oczach pojawił się lęk. Teraz mogłem być pewien, że dopilnuje dzieciaków.
Żadne z nas nie powiedziało ani słowa, wszystko było jasne. Wyszedłem z mieszkania, cicho zamykając za sobą drzwi.
Nina Krawczenko okazała się miłą, bezpretensjonalną dziewczyną – pewnie jeszcze nie przywykła do statusu gwiazdy. W dodatku Kotuszew jej się spodobał i z własnej woli większość wolnego czasu spędzała z przystojnym podporucznikiem. Mimo woli nasunęło mi się porównanie z poprzednią akcją, w której Wiera ubezpieczała sztangistę Konstantinowa. Tyle że w odróżnieniu od panny Turkuł Tima nie bał się o własną cnotę i wyraźnie miał zamiar pilnować aktorki także i w nocy, o ile tylko ta na to pozwoli. Popsuło mi to rozpisany wcześniej grafik dyżurów, ale w końcu pogodziłem się z sytuacją i pozwoliłem, żeby Tima sam decydował, w jakim charakterze weźmie udział w akcji. Na jego miejscu pewnie postąpiłbym tak samo...
– Zejdź na dół – poleciłem Drozdowi. – Sprawdź, czy wszystko w porządku.
Chłopak skinął ponuro głową i wyszedł z pokoju – po raz kolejny tego wieczoru. Siedzieliśmy w przylegającym do apartamentu artystki pomieszczeniu już osiem godzin, jednak to nie zmęczenie było powodem frustracji Drozda. Pan porucznik zazdrościł młodszemu koledze. Krawczenko rzeczywiście warta była grzechu, ale na wojnie jak to na wojnie: jeden wygrywa, drugi przegrywa...
– Zbierają się do wyjścia – zameldował po chwili Drozd. – Wreszcie.
Ochlapałem twarz zimną wodą, wykonałem kilka forsownych oddechów. Jeśli coś miało się zdarzyć, to właśnie teraz. Dochodziła dwudziesta trzecia. Niedługo zamkną restaurację, a goście rozejdą się po pokojach. Większość z nich pójdzie spać, jutro czeka ich ciężki dzień – obchody dwudziestodwulecia Mosfilmu. Reżyserzy, scenarzyści, aktorzy. No i nasza ślicznotka, Nina Krawczenko.
Odgłosy kroków w korytarzu zapowiedziały nadejście aktorki i Kotuszewa. Zgrzytnął klucz, zza ściany doszedł nas damski chichot. Tima nie tracił czasu... Cóż, wojna. To nie jest moment na subtelne uwodzenie, kwiaty i recytowanie wierszy. Każdy dzień mógł być ostatnim, każda godzina liczyła się za miesiąc. Lepiej umierać ze wspomnieniem kobiecych ust na wargach, niż żałować, że czegoś się nie zrobiło. Na refleksję przyjdzie pora później. O ile będzie jakieś „później”...
Rozmyślania przerwał mi brzęk tłukącego się szkła. Poszła szyba w oknie albo na balkonie. Balkon! Siedzieliśmy na ostatnim piętrze, jeśli ktoś się przyczaił na dachu... Tylko że dach sprawdzono dwa dni temu i założono kłódkę na strych.
Obaj z Drozdem rzuciliśmy się do drzwi, gdzieś z dołu rozległy się stłumione strzały. Czyżby napastników było więcej? Palba dochodziła z pewnego oddalenia – piętro albo dwa niżej.
Wpadliśmy do apartamentu Krawczenko, dobrze, że szczęśliwa para nie zamknęła go od wewnątrz. Kotuszew – nagi jak go Pan Bóg stworzył – walczył z ubranym na czarno napastnikiem, aktorka leżała na dywanie, miałem nadzieję, że jest jedynie nieprzytomna.
Widząc nas, nieznajomy odrzucił Timę z taką łatwością, jakby krzepko zbudowany chłopak ważył nie więcej niż piórko. Jedynie solidny, a w chwilę później zdruzgotany stół, który znalazł się na drodze Kotuszewa, świadczył, że prawo grawitacji nie przestało jednak działać. Zaatakowałem podstępnym kopnięciem, które powinno zmiażdżyć mordercy rzepkę kolanową. Niestety, nic z tego, poczułem ból, jakbym trafił w drewniany słup, a mój przeciwnik odpowiedział zamaszystym, niefachowym ciosem. Tyle że zadanym z nieprawdopodobną, oślepiającą wprost szybkością. Zwaliłem się na podłogę, nie zdążywszy w żaden sposób zareagować.
Słyszałem dziki, zwierzęcy warkot, przez mgnienie ujrzałem wykrzywioną w śmiertelnej koncentracji twarz Drozda. Próbowałem podnieść się na kolana, ale ręce nie chciały mnie słuchać, leżałem skulony w dziwacznej, niemalże embrionalnej pozycji. Zbliżające się głosy świadczyły, że pomoc jest już blisko. Żeby tylko Drozd wytrzymał! Żeby wytrzymał... Ktoś mnie potrącił, ktoś inny nadepnął na rękę. No i chuj! Grunt, że teraz damy sobie radę z napastnikiem. Nad moją głową przeleciało czyjeś ciało, oberwałem odłamkiem deski – znaczy znowu poszedł jakiś mebel. Nie wyglądało na to, żeby wojennaja razwiedka wygrywała... Podniosłem się na kolana, potrząsnąłem głową jak pies wychodzący z wody, odzyskałem ostrość widzenia. Na nogach trzymał się tylko nieznajomy i trzech naszych: dwóch trzymało mordercę za ręce, a trzeci – Mitia Fiszer – masakrował jego twarz potężnymi, metodycznie wymierzonymi ciosami. Ubrany na czarno mężczyzna przyjmował je z przerażającą, nieludzką odpornością, szarpiąc się i kopiąc, jakby bito nie w niego, lecz w ceglaną ścianę. Wreszcie udało mi się stanąć, złapałem grubą stołową nogę. Jak się okazało, doszedłem do siebie w ostatniej chwili: morderca trafił Mitię w biodro, wyraźnie słyszalny chrzęst pękających kości świadczył, że jest już o jednego gracza mniej... Nie czekałem na ciąg dalszy, uderzyłem nieznajomego w kark. Nie zdziwiłem się, że nie upadł, chyba po trosze tego oczekiwałem. Kiedy zaczął się odwracać, zadałem kilka kolejnych ciosów. Każdy z nich powinien nie to, że powalić, ale zabić. Zadziałał dopiero ostatni.
– Kajdanki! – wycharczałem. – Podwójne!
– Nogi też mu lepiej skujcie – powiedział Kotuszew, gramoląc się z podłogi. – Pierdolonemu zwierzakowi...
– Wezwijcie lekarza! – rozkazałem, obrzucając szybkim spojrzeniem pobojowisko.
Pomoc medyczna była niezbędna, oby skończyło się tylko na szpitalu, pomyślałem posępnie. Drozd i Krawczenko nadal nie dawali znaków życia.
Staliśmy z Kotuszewem na baczność, czekając, aż Generalny Komisarz raczy zwrócić na nas uwagę. Ten jednak albo był zajęty – nerwowo przekładał jakieś papiery, albo uważał, że omówienie przebiegu akcji nie jest w tym momencie priorytetem. Tyle że blady na twarzy Tima ledwo trzymał się na nogach – wstrząs mózgu. Szczerze mówiąc, i ja nie czułem się najlepiej, w końcu zaliczyłem klasyczny nokaut. I tak wyszliśmy z tej awantury lepiej niż Drozd – Pietka leżał jeszcze w szpitalu na obserwacji. A Mitia Fiszer będzie musiał zmienić zawód lub przynajmniej przesiąść się za biurko. Trudno walczyć, kuśtykając o lasce.
– Towarzyszu Generalny Komisarzu...
– Tak? – burknął Beria.
Nie podniósł wzroku znad dokumentów, może rzeczywiście miał coś ważnego do roboty?
– Podporucznik Kotuszew... – zacząłem niepewnie.
Dopiero teraz przyjrzał nam się uważniej, dostrzegł bandaż na głowie chłopaka.
– Och, siadajcie! – rzucił niecierpliwie.
Usiedliśmy. Jeszcze przez kilka minut czekaliśmy w ciszy przerywanej jedynie szelestem papierów i skrzypieniem wiecznego pióra. Wreszcie Genkom poskładał luźne kartki w schludny stosik i nieartykułowanym mruknięciem zachęcił mnie do złożenia meldunku. Wysłuchał relacji, nie przerywając, ale spojrzenie, jakim mnie mierzył, trudno byłoby nazwać przyjaznym.
– Jak wytłumaczycie tę wpadkę? – spytał. – Pięć osób w szpitalu, morderca ledwie żyje, a i Krawczenko skarży się właśnie towarzyszowi Stalinowi.
– Z całym szacunkiem – wycedziłem przez zaciśnięte zęby – operacja zakończyła się sukcesem: napastnicy zostali pojmani, kilku naszych rzeczywiście jest poszkodowanych, ale żaden nie zginął, a co do Krawczenko, to tylko babska histeria. No i mściwość – dodałem z westchnieniem.
– Mściwość? – Genkom uniósł brwi wyraźnie zainteresowany.
Przez moment wyglądało, jakby Kotuszew chciał się wtrącić do rozmowy, zrezygnował jednak po krótkim namyśle. Na swoje szczęście. Nie sądziłem, żeby towarzysz Beria był zainteresowany jego wyjaśnieniami.
– Ten matoł – wskazałem ruchem głowy Kotuszewa – spoufalił się nieco z naszą gwiazdą. Kiedy okazało się, że towarzyszył jej służbowo, a nie z powodów... osobistych, panna Krawczenko trochę się zdenerwowała.
– Towarzyszył?
– W momencie ataku oboje byli w jej apartamencie – poinformowałem, wzruszając ramionami.
– Nie sądzicie, majorze, że wasi ludzie pozwalają sobie na zbyt wiele? – wysyczał wyraźnie wściekły Beria.
Przysiągłbym, że dojrzałem w oczach Genkoma błysk zazdrości. No ładnie...
– Porucznik Kotuszew wykonywał moje rozkazy – oznajmiłem dobitnie. – I gdyby nie on, Krawczenko byłaby martwa. Nikt nie mógł przypuszczać, że ten... ten wybryk natury pół godziny będzie wisiał na piorunochronie, a kiedy zakończy się przeszukanie dachu, spędzi na nim kolejne dwa dni. Bez jedzenia i picia!
– Ekipa, która przeszukiwała dach, powinna go zauważyć!
Zgrzytnąłem zębami – co prawda, to prawda...
– Macie rację, towarzyszu Generalny Komisarzu, powinna. Dowodzący przeszukaniem został dzisiaj zdegradowany. Nie zabezpieczył w odpowiedni sposób terenu.
Genkom prychnął pogardliwie, jednak informacja o karze, jaką poniósł ktoś z wojennoj razwiedki, wyraźnie go uspokoiła.
– Dlaczego nazywacie go wybrykiem natury? I co to za historia: ośmiu ludzi nie potrafi dać sobie rady z jednym dupkiem? Moi eksperci twierdzą, że to niesłychane!
– Bardzo chętnie przedyskutuję tę kwestię z ekspertami NKWD – odparłem, ledwo panując nad sobą. – Można by urządzić zawody, rozumiecie, towarzyszu Generalny Komisarzu, przyjacielski turniej. Jak to pomiędzy bratnimi służbami.
– Taaa... przyjacielski – warknął Beria. – Już ja was znam! Trzeba by najpierw drzwi poszerzyć, żeby nadążyli z wynoszeniem trupów! No gadajcie już, co z tym facetem? – dodał nieco spokojniejszym tonem.
– To kawał bydlaka: metr dziewięćdziesiąt wzrostu, sto dziesięć kilogramów żywej wagi, refleks boksera i próg bólowy na poziomie zwierzęcia. Nie spodziewaliśmy się tego. Przynajmniej mamy pewność, kto zamordował Sincewa. Ten gnojek z łatwością podniósłby go jedną ręką i przyszpilił do ściany.
Genkom przytaknął, jego twarz wypogodziła się wyraźnie, pewnie dotarło do niego, że będzie miał o czym zameldować towarzyszowi Stalinowi. Założyłbym się też, że pominie w swojej relacji zasługi wojennoj razwiedki czy udział w dochodzeniu majora Razumowskiego. Ot, nieistotne drobiazgi...
– Co z tym progiem bólowym?
– Istnieją ludzie, którzy czują mniejszy ból – wyjaśniłem zwięźle. – Przy tym samym bodźcu jeden będzie cierpiał katusze, drugi zaledwie dyskomfort. Wiele technik walki opiera się na zasadzie, że potraktowany w odpowiedni sposób przeciwnik odczuje ból nie do wytrzymania. Jeśli jego próg bólowy jest tak wysoki, że da radę to znieść, zaczynają się kłopoty, bo ciosy, które powaliłyby każdego innego, jego tylko rozwścieczą. No i akurat natrafiliśmy na takiego... – W ostatniej chwili powstrzymałem się od splunięcia na dywan.
– A z tym piciem to prawda?
– Mniej więcej. Lekarze zrobili napastnikowi płukanie żołądka. Musieliśmy liczyć się z faktem, że jest pod wpływem narkotyków albo jakichś nieznanym nam medykamentów. No i stwierdzili, że facet nic nie jadł przez ostatnie dwa dni. Do tego doszły badania krwi, moczu i Bóg wie czego. Przeszukaliśmy powtórnie dach, tym razem bardzo dokładnie. Żadnych śladów. Teoretycznie mógł coś wypić i zrzucić butelkę z dachu, ale osobiście bardzo w to wątpię. Przepytaliśmy dozorcę, który sprząta okolicę hotelu, sprawdziliśmy teren. I nic.
– No dobrze, a co z tym drugim?
– Zdrowy i cały. Ten nie stawiał oporu, wystarczyło kilka strzałów ostrzegawczych i natychmiast się poddał.
– Gdzie go zabraliście?
– Do Akademii.
Genkom skrzywił się, jakby zjadł cytrynę. Chyba niezbyt mu się spodobało, że zatrzymany znajdował się w rękach wojennoj razwiedki.
– Jeszcze dziś każę go przewieźć na Łubiankę – mruknął. – Był już przesłuchiwany?
– Tak. On coś wie, lecz na razie odmawia zeznań.
– Odmawia?! – w głosie Generalnego Komisarza zabrzmiało niedowierzanie.
– Nie chcieliśmy na niego naciskać. Nie bez waszej wiedzy – odparłem.
– Rozsądna decyzja – pochwalił Beria. – Teraz nie musicie się już tym przejmować, sprawą zajmą się moi ludzie.
Ponieważ wyglądało, że Generalny Komisarz zaspokoił swoją ciekawość, odmeldowaliśmy się wraz z Kotuszewem. Byłem śmiertelnie zmęczony, a wypadało jeszcze odwiedzić Drozda i pogadać z Nikonowem.
Pietka Drozd nie sprawiał wrażenia ciężko chorego, wręcz przeciwnie – sposób, w jaki patrzył na mierzącą mu temperaturę pielęgniarkę, wskazywał, że wszystko z nim w porządku. Pod każdym względem. Poczekałem, aż siostrzyczka zamknie za sobą drzwi, po czym przysiadłem na skraju łóżka.
– I jak? – spytałem.
– Nie jest źle – wzruszył ramionami chłopak. – Podejrzewali, że mam uszkodzoną śledzionę, ten skurwiel nieźle mi przywalił, ale okazało się, że jestem tylko poobijany.
Odchrząknąłem z zadowoleniem. W tej sytuacji mogłem mieć nadzieję, że za kilka dni moja ekipa będzie w pełnej gotowości bojowej. I kiedy dowództwo przypomni sobie o mnie, będę mógł wyruszyć na misję do Aleksandrowki w towarzystwie zawodowców, zamiast szukać na chybcika zastępstwa. No właśnie, Aleksandrowka...
– Dowiedziałeś się czegoś o tej miejscowości?
Drozd zamierzał sięgnąć do przewieszonej przez krzesło marynarki, ale widząc, że chłopak krzywi się z bólu, powstrzymałem go stanowczym gestem. Przedramię Pietki było jednym wielkim siniakiem.
– Ale cię załatwił – odezwał się Kotuszew współczującym tonem.
– Prawa wewnętrzna kieszeń – poinstruował mnie Drozd. – A z wami, towarzyszu podporuczniku – zwrócił się do Timy – nie gadam.
– Ciekawe dlaczego?!
– Martwi mnie wasza moralność, a raczej jej brak...
– Aaa... chodzi ci o Ninę?
– Tak, chodzi mi o Ninę!
– Cóż, tak naprawdę to między nami do niczego jeszcze nie doszło. Musiałem bronić czci panny Krawczenko przed brutalnym...
– I dlatego panna Krawczenko żali się teraz towarzyszowi Stalinowi, że została wykorzystana i porzucona – wszedłem Kotuszewowi w słowo.
– Ależ, komandir, jak mogliście pomyśleć, że...
Nie odwracając się, stuknąłem go w głowę.
– No i co z tą Aleksandrowką? – mruknąłem, przeglądając notatki Drozda. – Naprawdę nic więcej nie znalazłeś?
– Nie jestem nawet pewien, że chodzi o tę akurat wiochę – odparł Pietka. – W spisie figuruje pięć miejscowości o tej samej nazwie, wyeliminowałem trzy, bo leżą na naszym terytorium, jedna jest na Ukrainie, moim zdaniem, zbyt daleko, ostatnia wreszcie znajduje się jakieś sto kilometrów za linią frontu.
– Żadnych zakładów o strategicznym znaczeniu, obiektów militarnych, siedziby sztabu?
– Nic z tych rzeczy, tylko skit.
– Co takiego?
– Skit, no, pustelnia.
– Jaka, do czorta, pustelnia?!
– Założył ją niejaki ojciec Gabriel, były archimandryta, pod koniec zeszłego wieku. Wiąże się z tym jakaś kościelna legenda, ale nie dowiedziałem się niczego konkretnego. Jak wiecie, znawcy tego tematu raczej się nie reklamują...
– To raczej nie ma nic wspólnego z naszą operacją – powiedziałem zniechęcony.
– Pewnie nie – przyznał Drozd. – Niczego więcej nie wygrzebałem. Gdybym miał czas...
– Gdybym miał trochę więcej czasu... – powtórzył z rozmarzoną miną Kotuszew.
Drozd walnął go poduszką.
– Widzę, że chory czuje się lepiej – stwierdził Nikonow, stanąwszy w progu. – Podobno szukaliście mnie, majorze?
– Owszem – mruknąłem. – Mam do pana prośbę. Ale może najpierw rzuci pan okiem na naszego pacjenta?
Nikonow bez słowa podszedł do łóżka i przez kilka minut odprawiał jakieś czary nad Pietką. Szczególną uwagę poświęcił badaniu odruchów.
– Wydaje się, że wszystko w porządku – oznajmił wreszcie. – Jednak nie rekomendowałbym szybkiego wstawania. Jeśli pacjent opuści szpital wcześniej niż za tydzień, kontuzje mogą się odnowić.
– Słyszałeś, Pietka?
– Komandir... – jęknął Drozd. – To tylko trochę siniaków, a przecież musimy...
– Słyszeliście opinię doktora, poruczniku! – uciąłem stanowczo.
– Tak toczno! – odparł ponuro.
Wyszliśmy z Nikonowem na korytarz, otworzyłem okno, aby zabić smród leków i środków dezynfekcyjnych. Uśmiechnąłem się ubawiony, widząc spieszącą do Pietki pannę Turkuł. Dziewczyna niosła bukiet astrów. Ciekawe, co niby Drozd ma zrobić z tą zieleniną? Inna sprawa, jakby przemyciła flaszkę wódki... Na mój widok Wiera ukryła wiecheć za plecami.
– Jak on się czuje? – spytała zaczerwieniona z zakłopotania.
– Doktor – wskazałem ruchem głowy Nikonowa – gwarantuje, że będzie dobrze. A kiedy jeszcze dostanie kwiaty...
– Komandir... – wysyczała ze złością.
– Ależ ja nie mam nic przeciwko! – Uniosłem w obronnym geście ręce. – Co prawda Drozd może się spodziewać czegoś bardziej... konkretnego.
– Mam dla niego czekoladę, no i to. – Dziewczyna wyjęła z kieszeni płaszcza niewielką piersiówkę.
No proszę, a jednak się domyśliła.
– Czekolada jak najbardziej – stwierdził z aprobatą Nikonow. – Natomiast alkohol konfiskuję.
– Ale...
– To decyzja medyczna – oznajmił lekarz z surową miną. – I raczej nie będziemy o tym dyskutować.
– Idę, zanim mi skonfiskujecie i czekoladę w charakterze zakąski – burknęła.
Ryknęliśmy śmiechem. W sumie pomysł nie był taki głupi...
– O co chodzi, majorze? – spytał Nikonow, kiedy za panną Turkuł zamknęły się drzwi.
Opowiedziałem mu o dzieciakach. Słuchał, nie przerywając, ale zauważyłem, że drgnął nerwowo, gdy poinformowałem go o sytuacji Nataszy.
– Chyba jednak muszę się napić – wymamrotał, podnosząc do ust piersiówkę. – I dlaczego mówicie mi to wszystko? To jakaś prowokacja?
– Żadna prowokacja. Naprawdę uważacie, że musiałbym tak kombinować, żeby wysłać do obozu, wybaczcie określenie: starego kołczakowca? Wystarczyłoby szepnąć słówko komuś z NKWD.
– Ale dlaczego ja? Tylko szczerze! – Zmarszczył brwi.
Machinalnym gestem odebrałem lekarzowi alkohol, pociągnąłem solidny łyk. Zapiekło – panna Turkuł skombinowała skądś czysty spirytus, miałem nadzieję, że nie techniczny, za stary już jestem na takie wynalazki. W przylegającym do szpitala ogrodzie jesienny wiatr gnał czerwono-żółte liście, po deszczu pachniało ziemią i burzą. A, zdawałoby się, tak niedawno wróciłem z oblężonego Leningradu, wierząc, że wszystko, co najgorsze, jest już za mną...
– Ufam wam – odpowiedziałem. – Poza tym nie bardzo mam do kogo się zwrócić, a wy sami wiecie, jak to jest...
– Nie rozumiem?
– Przecież nosicie stale przy sobie złote ruble. To na wypadek jakby was wzięli na ulicy, z zaskoczenia, prawda? Coś takiego łatwo schować, a i w łagrze można za to przeżyć jakiś czas. Pomyślałem sobie, że mnie zrozumiecie. – Wzruszyłem ramionami.
– Ta Natasza to ktoś ważny dla was?
– Nie! Nie wiem, może – mruknąłem wreszcie, zdezorientowany sprzecznymi uczuciami, jakie wywołało to proste w końcu pytanie. – Poza tym chodzi też o dzieciaki, wiecie, jak to jest w DietDomach...
– Wiem – przyznał niechętnie. – A teraz, co z tego będę miał?
– Dwa imperiały na kwartał – zaproponowałem. – I komplet dokumentów na dowolne nazwisko. To na wypadek gdybyście musieli... zniknąć. Papiery będą najwyższej klasy, nie do odróżnienia od prawdziwych. Jeżeli się zgodzicie, złożę zamówienie na dniach, otrzymacie je, nawet jeśli nie wrócę z tej akcji.
– Zamówicie je? – parsknął. – Gdzie? W wojennoj razwiedce?! Na pewno długo mi posłużą!
– Załatwi je jeden z błatnych, najlepszy fałszerz w Moskwie!
– W porządku! – odparł szybko. – Zgadzam się.
Pożegnaliśmy się uściskiem dłoni, ruszyłem do wyjścia. Zza drzwi izolatki rozległ się śpiew. Produkowali się panna Turkuł i Drozd, w duecie.
Nie ufaj Timie, moja panienko,
i nie daj mu tego, co masz pod sukienką!
Łobuz Kotuszew cię wykorzysta,
tak jak przed tobą panienek trzysta...