ROZDZIAŁ JEDENASTY
I znowu stałem na baczność w gabinecie dowódcy wojennoj razwiedki, tym razem jednak nie zostałem odznaczony. Przeciwnie: przed chwilą generał Iwan Iwanowicz Iliczow udzielił mi nagany. Za niewypełnienie rozkazu Generalnego Komisarza. Mój raport wskazujący, że Kamyszynowie zostali zastrzeleni podczas próby ucieczki, dowódca GRU zbył jednym nonszalanckim machnięciem ręki. Nie byłem zdziwiony – nawet mnie on nie przekonał. Grupa doświadczonych oficerów pozwoliła podjąć próbę ucieczki dwom cywilom? Śmiechu warte.
– Przestańcie się w końcu prężyć, siadajcie! – burknął Iliczow.
Generał, podobnie jak jego poprzednik, nie przypominał agenta wywiadu. O ile Panfiłow na pierwszy rzut oka sprawiał jednak wrażenie żołnierza, obecny dowódca wojennoj razwiedki kojarzył się raczej z buchalterem – brakowało mu tylko zarękawków. Jedyną cechą odbiegającą od przeciętnego do bólu wyglądu dowódcy były lekko odstające uszy. Lecz pozory bywają mylące. Gdyby naprawdę był przeciętniakiem, nigdy nie znalazłby się w tym gabinecie. Dlatego postanowiłem zachować ostrożność. Usiadłem posłusznie na brzeżku krzesła, gotowy w każdej chwili zerwać się ponownie.
– Chciałbym, żebyście wiedzieli, Razumowski, że nie zdegradowano was jedynie ze względu na bieżącą operację. Dobro misji wymaga, abyście nadal, przynajmniej czasowo, posiadali rangę majora. To samo dotyczy waszej ekipy. Jeżeli odniesiecie sukces, być może zdołam przekonać Genkoma, żeby wam darował.
Akurat, pomyślałem ponuro. A świnie zaczną latać. Znaczyło to mniej więcej tyle co: „Szkoda na ciebie czasu, gnoju, i tak zdechniesz podczas akcji”. Stąd pobłażliwość dowódcy wojennoj razwiedki, stąd i miłosierdzie towarzysza Berii...
– A teraz do rzeczy – podjął generał. – Zostaniecie przerzuceni do Aleksandrowki. To niewielka wioska, jedyną ciekawą rzeczą w okolicy jest pustelnia.
– Pustelnia? – nie wytrzymałem. – A co w tym ciekawego?
Spodziewałem się, że zostanę zrugany za przerwanie wywodu przełożonemu, ale Iliczow jedynie pokiwał głową, jakby przyznawał, że sam podziela moje wątpliwości.
– W tym sęk – westchnął. – Lecz pozwólcie mi najpierw naświetlić tło. Od pewnego czasu zarówno na tyłach, jak i w jednostkach frontowych pojawiają się ogniska zakażenia wąglikiem. Musieliśmy wielokrotnie organizować kwarantannę, wycofywać z boju całe pułki. Co prawda chory podobno nie zaraża innych, ale zanim stwierdzi się, że to akurat wąglik, trzeba przeprowadzić badania, umieścić zarażonych pod obserwacją. A i na zapleczu wygląda to nieciekawie, ostatnio na przykład przyszło zamknąć fabrykę produkującą silniki czołgowe. Personel został dosłownie zdziesiątkowany. Nie będę wam tu przedstawiał naukowych analiz, uważam, że nie ma potrzeby. Choć jeśli zechcecie się z nimi zapoznać, są do waszej dyspozycji. Istnieją tylko dwie możliwości: albo Niemcy stosują broń biologiczną, albo mamy do czynienia ze swoistym fenomenem: naturalnym wybuchem epidemii w ważnych militarnie punktach. Problem w tym, że oba warianty są mało prawdopodobne... Eksperci zapewniają, że o ile można oczywiście wytworzyć bakterie wąglika w warunkach laboratoryjnych, o tyle potrzebne jest do tego odpowiednie oprzyrządowanie i zespół fachowców z zakresu określonych specjalności... Jednym słowem, trudno coś takiego ukryć. Oczywiście wiemy, że faszyści prowadzą badania nad wąglikiem, jednak według naszych danych rzecz nie weszła jeszcze w fazę praktyczną. Poza wszystkim innym to ogromne ryzyko. Wiadomo, że jeśli sprawa się wyda, spowoduje adekwatną reakcję ze strony sprzymierzonych...
W ostatniej chwili powstrzymałem się od pytania, czy i my pracujemy nad wąglikiem. W końcu co za różnica?
– Tak więc konkretnych dowodów na zastosowanie wąglika jako broni biologicznej nie mamy – kontynuował generał. – Z kolei hipoteza o naturalnych źródłach zakażeń także się nie klei.
– „Syberyjskie wrzody” – odważyłem się wtrącić. – Czy nie ma takiej choroby? Roznoszą ją chyba zwierzęta domowe?
– Owszem, jest – przytaknął Iliczow z aprobatą w głosie. – Tyle że w okolicy, gdzie doszło do zakażeń, nie wykryto ani jednego chorego zwierzęcia... A wierzcie mi, sprawdzaliśmy! Rzeczywiście sibirskaja jazwa wywoływana jest przez bakterie wąglika. Infekcja może występować w powodującej wrzody postaci skórnej, a także jelitowej i płucnej. Problem w tym, że w zasadzie nie ma na to lekarstwa. Skuteczność szczepionek, szczególnie w zaawansowanym stadium choroby, jest dyskusyjna. Rozumiecie, wolelibyśmy tego nie sprawdzać w praktyce, a początkowe objawy zakażenia są bardzo podobne do innych dolegliwości. Zresztą nie mamy tylu szczepionek, jest ich zbyt mało, żeby zapobiec prawdziwej epidemii. A w przypadku rozpoczęcia wojny biologicznej trzeba by je wytwarzać w dziesiątkach milionów! Prowadzi się co prawda badania nad penicyliną, ale zanim dobiegną końca... – wzruszył ramionami generał. – Teoretycznie jest możliwe, że ktoś wykorzystałby do zarażenia wybranej grupy osób mięso chorego albo padłego zwierzęcia. W normalnej sytuacji bakterie wąglika giną dość szybko, lecz po śmierci „żywiciela” wytwarzają specjalne przetrwalniki. Są wówczas bardzo odporne na wszelkie czynniki, także wysoką temperaturę, problem w tym, że nie zanotowano przypadków zachorowań u zwierząt. Ani u nas, ani za linią frontu. Obecnie zwierzęta gospodarskie mają ogromne znaczenie dla obu stron, bo armie muszą coś jeść, więc pilnuje się higieny, prowadzi regularne badania, ewidencjonuje... Oczywiście możliwe jest, że gdzieś tam zachorują pojedyncze sztuki, a ktoś przypadkiem rozniesie zarazę. Gdyby coś takiego zdarzyło się raz czy drugi, nie zwrócilibyśmy pewnie na to uwagi. Jednak takich przypadków były dziesiątki. Zawsze w bardzo niedogodnych dla nas miejscach i czasie: przed planowaną ofensywą, w zakładach o znaczeniu strategicznym, w punktach koncentracji wojsk.
– Rozumiem, że istnieją jednak jakieś koncepcje?
– Bardzo niekonkretne – odparł kwaśno generał. – Początek tej całej... plagi zbiegł się z powstaniem niewielkiego laboratorium w Platnicy, miejscowości położonej jakieś czterysta kilometrów na zachód od Aleksandrowki. Wysyłane stamtąd transporty wędrują do szkoły Abwehry niedaleko Odessy. To mocno podejrzane – przyznał. – Niemcy trenują w niej dywersantów werbowanych spomiędzy rozmaitej maści zaprzańców, jeńców wojennych i Hiwi. Poza czterema kompaniami szkolnymi stacjonuje tam jedna złożona z zawodowców. Teoretycznie schemat jest prosty: w Platnicy produkuje się bakterie wąglika, przekazuje do Odessy, a stamtąd wyruszają dywersanci, aby użyć zarazków na naszych tyłach czy też bezpośrednim zapleczu frontu. Niestety, nie wykryto żadnych kontaktów pomiędzy laboratorium w Platnicy a ośrodkami prowadzącymi badania nad wąglikiem. Gdyby gdzieś w okolicy występowały ogniska choroby, można by przypuścić, że platnicki ośrodek wykorzystuje zarażone zwierzęta jako źródło do hodowli bakterii. Jednak nic takiego nie miało miejsca. Wreszcie pozostaje sprawa sprzętu. Nie udało nam się zinfiltrować ośrodka w Platnicy, wiemy za to, jakimi urządzeniami dysponują. Dotarliśmy do dokumentacji dotyczącej wyposażenia ośrodka. Nasi eksperci twierdzą, że nie da rady w takich warunkach wyprodukować bakterii wąglika.
– Nie można by tego ośrodka prewencyjnie zbombardować?
– Tylko jeśli zdecydowalibyśmy się na dekonspirację ważnego agenta – odparł natychmiast Iliczow. – Mamy nadzieję, że to nie będzie konieczne. W razie zniszczenia laboratorium Niemcy błyskawicznie znaleźliby źródło przecieku.
– No dobrze, a co ma do tego Aleksandrowka?
– Dla wyjaśnienia tej sprawy wysłaliśmy kilka grup na tyły wroga. Także do Platnicy. Jednej z nich udało się schwytać i przesłuchać pracownika laboratorium. Niedługo później zespół został zlikwidowany przez Niemców. Do radiostacji dotarł tylko ciężko ranny dowódca grupy. Przed śmiercią zameldował – generał zerknął w rozłożone na stole akta – cytuję: „Platnica wykorzystała już głowę smoka, teraz szuka ciała smoka. Znajdziecie je w Aleksandrowce”...
– To jakiś bełkot!
– Być może. – Iliczow rozłożył ręce. – Nic innego nie mamy. Do tego dochodzi inna kwestia: jeśli nawet jakimś cudem Niemcy produkują wąglik w Platnicy, czym jest owo „ciało smoka”? Jeśli to źródło bakterii albo coś, co pomaga w wytwarzaniu bojowej wersji wąglika, likwidacja laboratorium niczego nie załatwi. Za kilka miesięcy będziemy mieli ten sam problem, tylko że Niemcy złapią naszego agenta i lepiej zabezpieczą kolejne laboratorium.
– Ciało smoka... – wymamrotałem, pocierając skronie.
Zaczynała mnie boleć głowa.
– Mistyka – rzucił z westchnieniem Iliczow. – Słyszałem, majorze, że jesteście ekspertem od takich spraw. Podobno w Leningradzie spotkaliście się z nie mniej tajemniczą sprawą?
– W pewnym sensie – odpowiedziałem ostrożnie.
Wiedziałem, że pytanie jest retoryczne – generał na pewno przestudiował dokładnie mój leningradzki raport. A może jeszcze kilka innych na temat wyczynów majora Razumowskiego w mieście wodza rewolucji?
– Dlaczego nie oskarżymy Niemców o stosowanie broni biologicznej? Albo nie odpowiemy tym samym?
– Gdybyż to okazało się takie proste...
– A nie jest?
– Co zrobilibyście na miejscu Niemców, rozpoczynając wojnę biologiczną? – odpowiedział pytaniem.
– Przygotowałbym się na odwet.
– No właśnie, a faszyści na odwet nie są przygotowani.
– To jeszcze o niczym nie świadczy – zaoponowałem. – Do ataku na nasz kraj także nie byli specjalnie przygotowani...
– Nie, nie, to inna sprawa! Rzeczywiście liczyli na szybkie zwycięstwo, kolejny Blitzkrieg, i szczerze mówiąc, niemal im się udało. Owszem, zaniedbali czy raczej uznali za drugorzędne przygotowania do wojny w zimie, wojny wykraczającej poza obronę pozycyjną, i my to jeszcze wykorzystamy!
Oczy Iliczowa rozbłysły jak wilcze, już nie wyglądał na buchaltera ani przeciętniaka.
– Niemniej jednak – podjął po chwili – jest różnica pomiędzy zaniedbaniem wynikającym z nierealistycznych prognoz a całkowitym nieprzygotowaniem. A jeśli chodzi o wojnę biologiczną, faszyści są do niej zupełnie nieprzygotowani. Tak jak i my... Oczywiście i u nich, i u nas istnieją pewne procedury, gdzieś tam w sejfach spoczywają ściśle tajne plany, lecz nikt nie traktował ich poważnie. Przynajmniej do tej pory... Zrozumcie, wojna biologiczna to wariactwo! Można ją świadomie rozpocząć, ale nikt, absolutnie nikt nie jest w stanie przewidzieć, jaki będzie jej koniec! Każdy wykorzystany w niej środek może wymknąć się spod kontroli i obrócić przeciwko temu, kto go zastosował. Czegoś takiego można próbować jedynie w sytuacji bez wyjścia, tymczasem ani my, ani Niemcy nie mamy do tego powodu! Trzecia Rzesza odniosła szereg błyskotliwych zwycięstw i choć obecnie sytuacja faszystów nie wszędzie wygląda różowo, do klęski im daleko, och, jak daleko! My przetrwaliśmy najgorsze i powoli zaczynamy się odgryzać. Gdzie tu powody do sięgania po tak desperackie środki jak broń biologiczna?
Rzeczywiście, rozpatrując sytuację na zimno, Niemcy nie mieli powodu stosować wąglika. Owszem – niektóre ich działania nie przyniosły sukcesów, można nawet mówić o pierwszych porażkach faszystów, ale przecież naszych niepowodzeń było dużo więcej. I czort wie co przyniesie przyszłość. Nie, Niemcy na pewno nie znajdowali się w desperackim położeniu...
– Może gdzieś indziej, daleko od Platnicy, występują ogniska choroby? – powiedziałem. – Wystarczyłoby chyba przewieźć zarażone mięso do laboratorium...
– To nie takie proste. – Iliczow pokręcił głową. – Transport byłby dość ryzykowny i wymagałby użycia specjalnych kontenerów. Wreszcie zachorowania wystąpiły głównie pod postacią płucną. To najbardziej niebezpieczna odmiana choroby, niemal zawsze kończy się śmiercią. Tyle że najtrudniejsza do wywołania. Postać skórna wywoływana jest zakażeniem przez skórę, wystarczy kontakt z wydzieliną chorych zwierząt. Jest najmniej groźna. Druga opcja to postać jelitowa. Aby się zarazić, trzeba spożyć mięso lub mleko chorych zwierząt. Trzeci rodzaj, wąglik płucny, występował dawniej u sortowaczy wełny. Wdychali oni przetrwalniki wąglika z zarażonych skór i właśnie wełny. No więc o ile trudno sobie wyobrazić dywersanta smarującego wszystko co popadnie płynem zawierającym bakterie wąglika, czy też przyprawiającego nim zupę, wizja kogoś, kto wdmuchuje żołnierzom do nosa gaz z przetrwalnikami wąglika to zupełna fantazja.
– Może jakieś perfumy? Wiecie, towarzyszu generale, są takie z pompką...
– Genialna myśl, Razumowski! Rzeczywiście, każdy żołnierz Armii Czerwonej, a przypominam, że większość zachorowań dotyczyła żołnierzy, nie rozstaje się z perfumami. Z pompką!
– To tylko pierwsze skojarzenie...
– To może spróbujcie lepiej pokojarzyć? Nie mówiąc o tym, że nikt jeszcze nie opracował metody rozpylania zarazków wąglika. Próbowali czegoś takiego Niemcy, jeszcze przed pierwszą wojną, na szczęście bezskutecznie.
– A może jednak? To znaczy może udoskonalili ten proces? Minęło sporo czasu – odważyłem się zaprzeczyć.
– Teoretycznie wszystko jest możliwe – przyznał generał. – Teoretycznie... Tylko widzicie, Razumowski, w praktyce wygląda to jednak nieco inaczej. Istotna jest ciągłość badań, przeważnie eksperymenty kontynuowane są przez grupę uczonych skupionych wokół konkretnego ośrodka lub człowieka. Tymczasem prace nad gazową postacią wąglika definitywnie zarzucono. Zajmował się tym niejaki... – Iliczow ponownie skorzystał z notatek – von Ziethen. Człowiek ten cieszył się opinią ekscentryka, nie miał żadnych uczniów, narzekano na jego trudny charakter.
– A nie mógł sam kontynuować badań?
– Raczej nie, a na pewno nie nad gazem zawierającym wąglik. Eksperymenty tego typu wymagają ogromnych środków finansowych, a te mu odebrano, decydując o zamknięciu programu. Ach, prawie bym zapomniał! W tysiąc dziewięćset szesnastym roku miał osiemdziesiąt dwa lata. Nie mamy jego świadectwa zgonu, wątpię jednak, aby nam się gdzieś tu plątał. Wreszcie jak wy to sobie wyobrażacie? Już wizja dywersanta skradającego się do kuchni polowej z fiolką wąglika w ręku zakrawa na absurd. Tam się wszyscy znają, nie dopuszczono by nikogo obcego. A dywersant w masce przeciwgazowej rozpylający bakterie w powietrzu to całkowity idiotyzm! Nie wiadomo nawet, czy maska by tu pomogła. Nikt nie prowadził takich doświadczeń.
– A może zarażone owce?
Generał spojrzał na mnie jak na opóźnione w rozwoju dziecko.
– Stada owiec? W miejscu rozlokowania wojsk?
Rzeczywiście – owca wśród żołnierzy to tylko baranina, nic więcej. Jakiekolwiek nadające się do zjedzenia zwierzę w razie zetknięcia się z naszymi dzielnymi żołnierzami miało mniej więcej podobne szanse na przeżycie jak naga dziewica na zachowanie cnoty... Zatem skoro zostałoby zjedzone, nikt nie zaraziłby się płucną postacią wąglika. A z pewnością nie na taką skalę, o jakiej mowa. Zaczynam gonić w piętkę.
– Może odpocznijcie trochę, Razumowski? – zaproponował niespodziewanie Iliczow. – Dam wam kilka dni wolnego, zapoznacie się z ekspertyzami naukowców, rozważycie wszystko na spokojnie.
– Mogę wziąć te akta ze sobą?
– Opracowania o wągliku? Tak, to żadna tajemnica.
– Rozumiem, że nie dysponujemy niczym więcej poza ogólnymi analizami?
– Nic więcej nie dostaniecie – uciął generał. – Z oczywistych powodów.
No tak, nawet jeśli prowadzimy badania nad wąglikiem, nikt ich nie udostępni komuś, kto może wpaść w ręce wroga. Naprawdę przyda mi się trochę wytchnienia...
Odmeldowałem się i ruszyłem do domu, marząc o paru godzinach spokojnego snu. Nie da się ukryć, że ostatnie dni były nieco... nerwowe. Dostałem siedem dni na odpoczynek i przygotowania do operacji. Cóż, lepszy tydzień niż nic. Być może to ostatnia okazja, żeby skorzystać z życia: spotkać się z kumplami, popić wódki. Na sprawy damsko-męskie jakoś nie miałem ochoty. Cały czas myślałem o Nataszy.
„Dojrzałe endospory wąglika mogą przetrwać długi czas, nie wykazując żadnej aktywności” – napisał akademik Gurin. Świetnie, tylko niech mi ktoś wytłumaczy, co to znaczy „długi czas”? Miesiące? Lata? Dziesiątki lat? Cóż za naukowa precyzja... I druga sprawa: co to są endospory?
Z bolesnym westchnieniem otworzyłem „Słownik terminów biologicznych” innego członka Akademii Nauk, Pantalejewa Dymitra Dawidowicza, i po morderczym rajdzie poprzez zakurzone stronice dowiedziałem się, że endospory to nic innego jak przetrwalniki. Ożeż kurwa! Nie można było tego napisać od razu?!
No nic, Razumowski, jedziemy dalej: „W sprzyjających warunkach endospory reagują na sygnał biochemiczny i mogą dać początek zdolnej do podziału komórce wegetatywnej. W tym celu endospora wąglika potrzebuje między innymi glukozy, aminokwasów i”...
Co to glukoza – wiadomo. Teraz aminokwasy. Po dziesięciu minutach wertowania książek mogłem wymienić z pamięci wszystkie znane nauce aminokwasy. A mimo to nie stałem się ani trochę mądrzejszy. Nie, w ten sposób daleko nie zajedziemy. Niestety, towarzyszu Razumowski, potrzebujecie specjalisty – kogoś, kto wyjaśni wam ten naukowy bełkot. Tylko kogo by tu? Niby można poprosić swoich o pomoc, wojennaja razwiedka załatwi mi konsultacje u jakiegoś profesorka. Ale co, jeśli ktoś tam na górze dojdzie do wniosku, że lepiej, aby major Razumowski pewnych rzeczy nie wiedział? Zaraz! A Nikonow? Co prawda to lekarz, nie biolog czy biochemik, jednak w końcu sroce spod ogona nie wypadł. Zresztą spróbować nie zawadzi, w razie czego pozostanie pierwszy wariant.
Dalsze rozmyślania przerwał mi dzwonek telefonu. Zmełłem pod nosem przekleństwo – kogo to diabli niosą? Znowu coś się stało? Chwilowo miałem naprawdę dość. Z obawą podniosłem słuchawkę; gdybym wierzył w Boga, pewnie bym się przeżegnał...
– Razumowski, słucham!
– Dzień dobry, komandir!
Odetchnąłem, to tylko Wiera.
– Tak?
– Dopiero wstaliście? Bo warczycie jak borsuk – stwierdziła beztrosko panna Turkuł. – A my tu do was z propozycją.
– Z jaką, do licha, propozycją?!
– Nooo... Można by się spotkać, zabawić.
– Gdzie?
– U mnie. Mam największe mieszkanie. Zaprosiliśmy już pułkownika Poliakowa...
Z odgłosów w tle wywnioskowałem, że chłopcy są razem z Wierą i chyba zaczęli już świętować. W zasadzie czemu nie? Sam miałem zamiar coś takiego zaproponować. Należy nam się trochę relaksu.
– Staruszki nie mają nic przeciwko?
– Nie, zgodziły się chętnie. Wiecie, komandir, one się nudzą.
Parsknąłem nieelegancko w słuchawkę. Nudzą się? Dobre sobie... Pewnie życie na carskim dworze było bardziej ekscytujące niż pokątne pędzenie bimberku. Ciekawe, co by powiedziała caryca, widząc damy dworu przy aparaturze destylacyjnej? Roześmiałem się ubawiony tą wizją.
– Widzicie? Już wam lepiej – odezwała się Wiera. – Musicie się trochę odprężyć.
– No dobrze – mruknąłem. – To kiedy zaczynamy się odprężać?
– Dacie radę za dwie godziny?
– Bez problemu. Zaproście też Nikonowa.
– Tego lekarza?
– Tak.
– Chcecie z nim pogadać? – domyśliła się Wiera. – O tej naszej akcji?
– Sierżancie Turkuł! Otrzymaliście rozkaz, to go wypełniajcie!
– Tak toczno! – zachichotała w słuchawkę.
Ech, rozpuściło mi się dziewczynisko jak dziadowski bicz. W zasadzie wypadałoby ją jakoś zdyscyplinować, ale przed akcją nie ma sensu. I w ogóle jakoś głupio – trudno zaprzeczyć, że panna Turkuł okazała się cennym nabytkiem dla grupy. Nie mówiąc o tym, że uratowała skórę swojemu dowódcy. Nic dziwnego, że zhardziała. Niby można by ją przeczołgać po placu ćwiczeń razem z rekrutami, jednak było nie było, dziewucha sprawdziła się w boju, a doświadczonych żołnierzy się szanuje. Taki zwyczaj. Zresztą nie paliło mi się specjalnie do karcenia Wiery, nie ma co ukrywać – polubiłem smarkulę. Przyjdzie cierpieć za moje dobre serce...
Dźwięki gitary i biesiadne pieśni słychać było piętro niżej, w każdej innej kamienicy któryś z sąsiadów waliłby już dawno pięścią w drzwi, tutejsi jedynie przemykali bokiem, nikt się nie awanturował, nie groził wezwaniem milicji. Dziwne... Czyżby lekcja, jakiej udzielili miejscowym żulom Drozd i Kotuszew, była nadal pamiętana? Widać przyłożyli się do roboty sokoliki, wyrobili dwieście procent normy...
Ledwo stanąłem w progu, obcałowano mnie i zaciągnięto do stołu. Impreza trwała w najlepsze, nawet Poliakow i lekarz mieli już dobrze w czubie. Sięgnąłem po szklankę z bimbrem, ale Praskowia Aleksandrowna wyjęła mi szkło z dłoni, podała najlepszego koniaku. Tego z zapasów papy. Czyżby starsze panie także poczęstowały się czymś mocniejszym? Poliakow wspomniał mi kiedyś, że staruszkom zostało wszystkiego parę butelek i traktują je niczym rodzinną pamiątkę.
– Wiera opowiedziała mi, jaki był pan dzielny – szepnęła mi w ucho Praskowia Aleksandrowna. – Jak walczył pan z tymi... potworami. Jest pan bohaterem, majorze, uratował pan mieszkańców Moskwy! – dodała z tak niebotycznym szacunkiem, jakbym był co najmniej oficerem carskiej gwardii.
– Znałem Anię Kułaginę, wiecie, tę, którą znaleźliście w szpitalu – wtrącił Nikonow. – Dobrze, że jej mordercy zostali ukarani. Wasze zdrowie! – wzniósł toast.
Łyknąłem koniaku, jednocześnie piorunując wzrokiem pannę Turkuł. A to rozpuściła jęzor, bestia! Niespeszona bynajmniej dziewczyna zatrzepotała niewinnie rzęsami. Uch, żeż ty, ja ci zaraz...
– Spokojnie – powstrzymał mnie Nikonow. – Siedźcie. Panna Turkuł przedstawiła nam sprawę tylko w ogólnych zarysach, nie wyjawiła żadnych sekretów.
– Cała ta sprawa jest sekretem!
– A kto i komu go zdradzi? – wzruszył ramionami lekarz. – Byłe frejliny Jej Wysokości? A może stary kołczakowiec?
Sapnąłem gniewnie, pogroziłem Wierze pięścią, ale nie zrywałem się już od stołu – Nikonow miał rację. I on, i staruszki potrafili trzymać język za zębami.
– No dobrze. – Skrzywiłem wargi. – Mam do was kilka pytań.
– Z chłopakami wszystko w porządku – zapewnił mnie natychmiast. – Ten mały płacze trochę za matką, ale to normalne.
– A ta baba... Jak jej tam? Gala Kalinina? Opiekuje się dobrze dzieciakami?
– Opiekuje. Tylko jak wspomnę wasze nazwisko, żegna się krzyżem świętym. A nie wygląda na religijną...
– Widać pozory mylą. – Machnąłem lekceważąco ręką. – Ale ja nie o tym. Mam do was kilka pytań z zakresu medycyny. No, tak mniej więcej.
– Znowu te... wizje?
– Nie, z tym na razie wszystko w porządku.
Rzeczywiście, od dawna nie miałem już krwotoków ani wizji, choć jak raz by się przydały. Ot, złośliwość losu.
– Chodzi mi o wąglik.
– No wiecie, tak przy stole – wymamrotał niechętnie Nikonow, oglądając podejrzliwie wzięty dopiero co plasterek szynki. – Czyżby groziła nam jakaś epidemia?
– Nie, skąd! – zapewniłem i poczęstowałem się smakowicie pachnącą kiełbasą.
Ciekawe, skąd babulinki wykombinowały takie żarcie? Ciężko teraz nawet o konserwy, a tu szynka, kiełbasy, marynowane grzybki... Widać interes nadal się kręci, a naród ciągle spragniony.
– Chodzi jedynie o parę czysto teoretycznych kwestii.
– Czysto teoretycznych? – mruknął niedowierzająco. – Niech wam będzie. Słucham.
– Jak można zarazić się od chorego?
– Nie można – odpowiedział natychmiast. – To znaczy w normalnych okolicznościach. Wąglik praktycznie ginie poza organizmem zarażonego, a w przypadku jego śmierci przechodzi w formę przetrwalnikową. Ta jest w zasadzie niegroźna, chyba że endospory... No wiecie, takie...
– Wiem, co to są endospory – uciąłem.
– Aha. No więc one są nieaktywne, chyba że zostaną znowu wprowadzone do żywego organizmu. Wtedy otrzymują coś w rodzaju sygnału, który powoduje, że bakterie stają się aktywne. To wszystko oczywiście w ogromnym uproszczeniu i pamiętajcie, że nie jestem fachowcem. Wiem co nieco o wągliku jak każdy lekarz, ale to wszystko.
Akurat! W ciągu minuty dowiedziałem się więcej niż z mętnego wykładu generała Iliczowa, nie mówiąc już o wywodach akademika Gurina.
– Czyli kontakt z chorymi jest bezpieczny? – upewniłem się jeszcze raz.
– Tak. Oczywiście bakterie znajdują się w ich organizmach, więc teoretycznie... Sami rozumiecie, nie prowadziłem takich doświadczeń... Kontakt z ich płynami fizjologicznymi, na przykład krwią, mógłby okazać się niebezpieczny. Ale to tylko teoria. Nie będziecie przecież nikogo konsumować, prawda?
Zacisnąłem usta – cóż za wyrafinowany żarcik! Nadal zdarzały mi się koszmary, w których wędrowałem po zawianych śniegiem ulicach Leningradu, potykając się co krok o zamarznięte trupy. Bywało, że niektóre zwłoki nie były kompletne. Jak te, które wykorzystała na gulasz moja przyjaciółka Bachałowa...
– No dobrze. – Otrząsnąłem się z ponurej zadumy. – A jak widzicie możliwość masowych zachorowań na postać płucną?
– W ogóle nie widzę – stwierdził lekarz, dolewając sobie koniaku. – Macie na myśli zastosowania bojowe?
– Coś w tym rodzaju...
– Niemożliwe. Wiecie, był kiedyś taki niemiecki uczony... Von... von Zoten? Nie! Von...
– Von Ziethen? – podpowiedziałem.
– O, właśnie! Taki typowy Prusak: sztywny jak kij, monokl w oku, kamienna twarz. Spotkałem go kiedyś, jeszcze przed rewolucją.
– Co proszę?!
– No, spotkałem go – wzruszył ramionami Nikonow. – Na jakimś sympozjum, a może wykładzie? Starał się przekonać wszystkich o bojowym potencjale wąglika, przepowiadał, że wojna przyszłości będzie wojną biologiczną i takie tam bzdury. Nikt nie brał go poważnie. Słyszałem, że Niemcy dali mu jednak środki na prowadzenie badań. Wszyscy wiedzieli, że szykuje się wojna. To był tysiąc dziewięćset szósty, a może dziewiąty rok? Tylko że nic z tego nie wyszło. To właśnie von Ziethen badał postać płucną wąglika, próbował stworzyć jakiś gaz czy też aerozol roznoszący endospory wąglika, jednak bez powodzenia. Uzyskał jedynie coś w rodzaju mazi, która, wymieszana z endosporami, wysychając, uwalniała w powietrze przetrwalniki wąglika. Ta jego mordercza galareta nie miała żadnego zastosowania bojowego, próbowano przenosić ją za pomocą pocisków i bomb, ale endospory uwalniały się dopiero po kilku godzinach i w niewielkiej odległości od miejsca, gdzie trafił pocisk. Żeby się zarazić, wróg musiałby praktycznie wdepnąć w to błoto. Z kolei po upływie doby maź nie stanowiła już żadnego zagrożenia. Z tego, co pamiętam, Prusaka wyśmiano i zabrano fundusze.
Westchnąłem ciężko – a już miałem nadzieję, że Nikonow powie coś, co ułatwi mi misję. No cóż, widać nie ma tak dobrze. Trzeba będzie wszystko wyjaśniać na miejscu. Jak zwykle...
Pietka włączył patefon, rozległy się tony walca „Na sopkach Mandżurii” – najwyraźniej chłopak skorzystał z zapasów naszych gospodyń. Hm, wypadało się cieszyć, że nie trafił na „Marsz Białej Gwardii” albo coś w tym stylu...
Panna Turkuł podeszła do mnie, dygnęła niczym na cesarskim dworze, wyciągnęła dłoń. Nie wzbraniałem się przed tańcem, to mógł być mój ostatni walc. Zawirowaliśmy jak na balu, poczułem zapach perfum „Krasnaja Moskwa”. Wiera przymknęła oczy, zdawało się, że przebywa w jakimś innym niż nasz, sobie tylko wiadomym świecie. Poddałem się nastrojowi chwili, któż wie co stanie się jutro? Zatraciłem się w tańcu, poczułem dyskomfort, kiedy stanęliśmy zatrzymani przez ostatnie akordy walca. Przez moment zdawało mi się, że trzymam w ramionach nie Wierę, lecz Nataszę. Ech, Razumowski, Razumowski...
Następnej melodii nie rozpoznałem, tymczasem Wierę poprosił do tańca Drozd. Nie ma co, miała dzisiaj dziewczyna powodzenie. Usiadłem na swoim miejscu, Maria Aleksandrowna natychmiast dolała mi hojnie koniaku.
– Ten walc to „Fale Amuru” – szepnęła konfidencjonalnie. – Skomponował go Maks Kiuss, kapelmistrz Jedenastego Pułku Wschodniosyberyjskiego. Oczywiście przed rewolucją. Zadedykował go tajemniczej W. N. Mówią, że utwór powstał na cześć żony pewnego pułkownika Sztabu Generalnego, którą Kiuss spotkał w pociągu do Władywostoku. Kobieta odrzuciła jego... awanse, ale zakochany kompozytor i tak obdarował ją tym walcem. Gdzie się podziali ludzie z czasów mojej młodości? – westchnęła melancholijnie. – Gdzie nasze niezwyciężone pułki? Imperium upadło, a teraz do naszych bram dobija się inny, bezlitosny wróg...
Milczałem, cóż było powiedzieć? Skończywszy obtańcowywać Wierę, chłopcy zaczęli kusić nasze gospodynie. Po chwili starsze panie pląsały już całkiem żwawo w rytmie amerykańskiego fokstrota. A zdawałoby się, że nie przejdą dwustu metrów o własnych siłach. Ot, kokietki...
Niepostrzeżenie zapadł zmierzch, na stole pojawiły się świece w kandelabrach. Trzeba przyznać, że wyglądały dużo lepiej niż niebieskie żarówki. Nie czuło się, że trwa wojna, że obowiązuje zaciemnienie. Za oknem wył jesienny wiatr, czasem słychać było ciężkie kroki przechodzącego patrolu, bywało, że nocne niebo przeszył promień światła z przeciwlotniczego reflektora. Mimo to zdawało się, że wszelkie troski i wojenna zawierucha pozostaną na zewnątrz, że nie mają wstępu do tego mieszkania. Dopóki gra muzyka, dopóki jesteśmy tu wszyscy razem. Aż żal było to przerwać...
Wymknąłem się dyskretnie, wezwałem samochód z garnizonu. Stanąłem przy kuchennym oknie, wpatrując się w noc. Nie musiałem długo czekać, wkrótce usłyszałem warkot silnika. Czas się zbierać. Wróciłem do zamienionego w salę balową pokoju, zapaliłem światło. Upiorny niebieski blask był jak cios między oczy – przepadł gdzieś świąteczny nastrój, przestał działać alkohol.
– Komandir... – powiedziała błagalnym tonem Wiera.
– Musimy już iść – odparłem łagodnie. – Samochód czeka. Ostatnie kilka dni spędzimy w koszarach, takie są zasady.
Praskowia Aleksandrowna sięgnęła po chusteczkę, jej siostra otwarcie płakała.
– Poczekajcie! – zawołała nagle. – Nie można tak bez błogosławieństwa. Bolszewicy nie bolszewicy...
Zniknęła na moment, powróciła, niosąc oprawioną w złoto niewielką ikonę. No, no, musiała rzeczywiście polubić Wierę, przecież to dziesięć lat obozu jak nic...
– Mario Aleksandrowno – powiedział cicho Drozd – kiedy my jesteśmy niewierzący...
Niespeszona tą deklaracją staruszka przeżegnała nas z powagą. Panna Turkuł pokłoniła się ikonie do ziemi, bez żenady pocałowała obraz.
Przerwałem krótką komendą przedłużające się pożegnanie, po chwili wsiadaliśmy już do wozu. Wydawało mi się przez moment, że widzę przylepione do szyby twarze starszych pań. W uszach głucho dudniła krew, słowa z trudem przeciskały się przez ściśnięte gardło. Jak to przed akcją.
– Jedziemy! – poleciłem.
Ruszyliśmy.
Pietka Drozd podał smażone kartofelki prosto z patelni. Zapiliśmy kolację kwaśnym mlekiem, jedną porcję Tima zaniósł naszemu więźniowi. Znaleźliśmy sobie niezłą kwaterę w oddalonej o parę kilometrów od Aleksandrowki leśniczówce. Pomysł był Kotuszewa, chłopak znalazł na przedwojennej mapie leśniczówkę i namówił mnie, żebyśmy sprawdzili, jak sprawa ma się obecnie. Trzeba przyznać, że mieliśmy szczęście, gdyby rozlokowali się tu Niemcy, trzeba by szukać innego lokum. A tak w godzinę po zrzucie mieliśmy już dach nad głową, było gdzie schować spadochrony i radiostację. Drozd i panna Turkuł przedstawili się tubylcom jako krewni gospodarza leśniczówki, Iwana Bubina, Kotuszew i ja siedzieliśmy na miejscu. Całe szczęście, że leśnik okazał się odludkiem i nikt się nie dziwił, że nie pojawia się we wsi. Dokumenty identyfikowały nas jako Hiwi pracujących dla stacjonującej niedaleko brygady pancernej, co usprawiedliwiało naszą obecność w strefie przyfrontowej. Wiera miała papiery higienistki mieszkającej rzekomo w oddalonym o dwieście kilometrów miasteczku. O ile ktoś nie przedstawi nas „naszym” pancerniakom albo nie zawiezie panny Turkuł do jej „pracodawcy”, doktora Zahna, dokumenty powinny wytrzymać każdą kontrolę. Były perfekcyjne. Jedynym problemem pozostawał sam leśniczy – Niemcy nie pozwoliliby sprawować tej funkcji komuś, kogo nie byliby pewni. Dlatego trzymaliśmy Wanię w piwnicy. Także dla pewności.
– Co robimy? – zagaił Kotuszew, ocierając usta.
– Ty będziesz obserwował skit, a Pietka i Wiera przejdą się po wsi, popytają miejscowych. Może dowiemy się wreszcie czegoś o tym „smoku”. Ja tu zostanę, popilnuję leśniczego.
– Może by go... tego – odezwał się Tima, przeciągając wymownym gestem po gardle. – Bo to chłop jak dąb i zna las jak swoje pięć palców, jeśli nam pryśnie, będzie kłopot.
Odruchowo wszyscy spojrzeliśmy na Wierę – dziewczyna skrzywiła się, ale nie zaprotestowała. Dorasta nam panna Turkuł, robi się bezwzględna. Jak my...
– Nie – zadecydowałem. – Czort wie co się stanie jutro czy pojutrze. Facet może nam się jeszcze przydać. Zaciukać go zawsze zdążymy, a w razie czego trudno gadać z nieboszczykiem.
– To co, do roboty? – westchnął Drozd, podnosząc się zza stołu.
– Do roboty! – potwierdziłem.
Kiedy wyszli, obszedłem wokół leśniczówkę, po czym wdrapałem się na stryszek, rozejrzałem po okolicy. Wszystko w porządku, żadnego zagrożenia. Budynek postawiono na polanie, w promieniu dwustu metrów nie rosły żadne drzewa – punkt dla nas. Trudno będzie niepostrzeżenie podejść pod dom. Inna rzecz, że nasza legenda przetrwa najwyżej trzy, cztery dni. Leśniczy znany był zarówno z mrukliwości, jak i okresowych wypadów do lokalnej knajpy. Jeśli nie pojawi się we wsi przez tydzień, ludzie zaczną gadać. Z tego, co się zorientowałem, nasz gospodarz nie był ulubieńcem miejscowych chłopów – zbyt zaciekle ścigał kłusowników. Może da nam to dodatkowy dzień albo dwa. A może nie... Miałem nadzieję, że do tego czasu rozwiążemy zagadkę „smoka” i dziwnych zachorowań.
Drozd i panna Turkuł wrócili pod wieczór, Tima nadal czekał, aż ktoś zmieni go na posterunku. Bez słowa postawiłem przed nimi herbatę, nakroiłem chleba.
– Co wam się stało, komandir? – spytała Wiera, patrząc na moją mocno w tym momencie obitą gębę.
– Leśnik – odburknąłem niegrzecznie.
Nikt nie skomentował tej informacji, nie wspomniał, że może trzeba było posłuchać Kotuszewa. No i dobrze, nie byłem w nastroju. Kiedy wyprowadziłem Bubina „za potrzebą” – nikomu nie uśmiechało się wynosić po nim nocnika – leśniczy spróbował ucieczki. W twarz trafił mnie tylko dwa razy, ale i to wystarczyło, będę teraz chodził z opuchlizną przez tydzień. Dobrze, że to nie ja odgrywam rolę krewnego Bubina, raczej nie wzbudziłbym zaufania swoim wyglądem, chyba że w miejscowej knajpie...
– Jak wam poszło? – zmieniłem zdecydowanie temat.
– Niby coś tam mamy – stwierdził Pietka z wahaniem w głosie. – Skit zbudowano na miejscu starego klasztoru. Niemal wszyscy mnisi umarli czy też zostali zabici jeszcze pod koniec zeszłego wieku. Po śmierci założyciela pustelni, ojca Gabriela, mieszkał tu inny mnich, Anastazy. I ten umarł dwa lata temu. A teraz najlepsze: w wiosce mieszka jeden z ocalałych ze starego klasztoru: Mitrofan. To jego imię zakonne, naprawdę nazywa się Mykoła Jurczuk i ma tu rodzinę. Opiekują się nim. Staruszkowi stuknęła dziewięćdziesiątka i ma trochę nie po kolei w głowie. Podobno wciąż bredzi o ogniu i smoku. Pomyślałem, że to ostatnie was zainteresuje – dodał z przekąsem chłopak.
– Rozmawiałeś z nim?
– Nie, rodzina nie puszcza go z domu, podobno czasem ma zwyczaj wędrowania samopas gdzie oczy poniosą, a później szukaj wiatru w polu.
– Trzeba by z nim pogadać – mruknąłem.
– Ano trzeba...
– Jak to zorganizujemy?
– Proponuję wykraść dziadka z chałupy, przyprowadzić tu i przesłuchać. Myślę, że damy radę jeszcze tej nocy. Jak później wypuścimy Mitrofana na skraju wioski, nikt się nie zdziwi, bo on czasem i przez okno potrafi się wymknąć. A jakby coś o nas gadał, i tak mu nikt nie uwierzy.
– Nie będzie problemów z tym porwaniem?
– Raczej nie. Rodzina ulokowała starego w takiej przybudówce z osobnym wejściem. Tam nikomu nie wadzi, rozumiecie, bywa, że najdzie go na śpiewanie albo głośne modły, a repertuar ma bogaty. O ile się ktoś przypadkiem nie napatoczy, załatwimy to raz-dwa.
– W porządku. Wiera, ruszaj zmienić Timę, a ty...
– Dlaczego ja? Wolałabym porwać staruszka.
– Bo może trzeba go będzie nieść, to raz.
– A po drugie?
– A po drugie, jeśli jeszcze raz zakwestionujesz jakikolwiek mój rozkaz, stracisz przednie zęby, to jako program minimum, a po powrocie staniesz przed trybunałem – odparłem cichym, złowrogim tonem.
– Prze... przepraszam – wymamrotała dziewczyna. – Nie pomyślałam.
– Tak przypuszczałem. Dlatego ci daruję. Tym razem.
Panna Turkuł pospiesznie dopiła herbatę i niemal biegiem rzuciła się do wyjścia.
– To dobra dziewczyna – powiedział Drozd. – Tylko czasem ją ponosi.
– Przecież wiem – westchnąłem ze znużeniem. – Powinna łamać serca chłopakom, a nie włóczyć się po bezdrożach.
– A my, komandir? Co my powinniśmy robić?
– Zapraszać dziewczęta do kina i na tańce albo gromić miejscowych chuliganów. Wiesz, nie na poważnie, ale tak dla draki.
– À propos draki, gdzie on leży? Znaczy leśniczy?
– W drewutni, nie chciałem, żeby się Wiera o niego potknęła.
– Zakopię faceta albo co?
– Zakop – poprosiłem. – Umęczył mnie, gadzina. Rzeczywiście chłop jak dąb...
– I zesłał szatan na ziemię smoka, aby doświadczyć wiernych. A cuchnący oddech bestii zabijał starych i młodych, wszystkich bez wyjątku. I trwało panowanie smoka miesiące dwa i tydzień. Aż stanął do walki z bestią ten, co kiedyś był archimandrytą, mąż błogosławiony przez Boga, Gabriel. Ten wezwał mnichów do boju z pomiotem szatana. W końcu modlitwa przemogła zło, a bestia padła pokonana, lecz nie martwa. Ojciec Gabriel kazał ją pochować, tak by sczezła na zawsze, lecz leniwy mnich nie zagasił jej ognia i spoczęła uśpiona, oczekując na swój czas. A w rok później przerwano jej sen i powstała ponownie, by zabijać. I wyludniła klasztor, mordując wszystkich z wyjątkiem ojca Gabriela, mającego tarczę w Bogu, i leniwego mnicha oraz jego pomocników, którym Najwyższy w swym miłosierdziu dał czas odpokutować grzechy. A Gabriel kazał spalić klasztor, aby oczyścić ziemię z miazmatów bestii, po czym założył pustelnię i poprzysiągł pilnować drzemiącego smoka do końca swoich dni.
Siedzący przede mną starzec zdawał się nie zwracać uwagi na otoczenie, szeroko rozwarte oczy o odcieniu wypłowiałego błękitu utkwione miał w jakiejś nikomu nieznanej dali. Nie stawiał oporu, kiedy chłopcy wyprowadzili go z domu, odpowiadał na wszystkie pytania, tyle że w swoisty sposób... Rozmasowałem skronie, zaczynała mnie boleć głowa. Po dwugodzinnej rozmowie nie byliśmy mądrzejsi niż wcześniej, choć trzeba przyznać, że staruch potrafił przykuć uwagę: jego głos wznosił się i opadał, zmieniał barwę, niemal hipnotyzując słuchaczy. Poza tym mimo rzucającego się w oczy oderwania od rzeczywistości nie sprawiał wrażenia ułomnego. Po prostu żył w innym świecie, mówił innym językiem. Problem w tym, że nie mieliśmy tłumacza...
– Kto przerwał sen bestii? – spytałem łagodnie.
– Głupie, bezrozumne stworzenie, pies. A pomogła mu zesłana przez szatana woda.
– Jaka woda?!
– Ta, która obudziła bestię.
– A ten mnich? W jaki sposób miał pochować pokonanego smoka?
– Miał stłumić ogień ogniem. Lecz nie zrobił tego dla swojej wygody i sprowadził na klasztor przekleństwo.
Nie zdążyłem zadać kolejnego pytania, niespodziewanie starzec zaczął się modlić na głos.
– Słyszałem, że on tak może godzinami – poinformował Pietka z rezygnacją w głosie. – Chyba nic już z niego nie wyciągniemy.
– W porządku – zadecydowałem po chwili namysłu. – Odprowadźcie go do domu. Później wznowicie dyżury przy pustelni, każdy po cztery godziny.
– Po cholerę całodobowa obserwacja? – odezwał się Tima Kotuszew. – Przecież tam nic nie ma.
– To nasz jedyny punkt zaczepienia – odburknąłem. – Jak się przejaśni, spróbujemy przeszukać skit.
– I znajdziemy smoooka! – zaryczał znienacka Drozd.
Wybuchliśmy śmiechem, widząc, jak Wiera podskoczyła ze strachu.
– Matoły! Wszyscy trzej! – warknęła.
Rozbawiło nas to jeszcze bardziej, dobry humor w czasie akcji – bezcenna rzecz. Oby tylko tak dalej.
– Komandir! Komandir!
Panna Turkuł szarpała mnie bez ceregieli. Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem przerażoną twarz dziewczyny. Zerwałem się w ułamku sekundy, odruchowo sięgając po broń.
– Co się stało?!
– Tam... kości! Znaleźli kości smoka!
– Jakiego, kurwa, smoka?!
Zerknąłem na zegarek – dochodziła druga w nocy, spałem najwyżej godzinę.
– Do pustelni przyjechali Niemcy, cztery ciężarówki i wóz osobowy. Rozstawili reflektory i zaczęli kopać niedaleko skitu, tuż przy rzeczce. Wydobywają wielkie gnaty, o takie! – Panna Turkuł rozłożyła ręce, żeby pokazać ich rozmiar. – Wyglądają jak smocze – dokończyła ciszej.
Przeklinając pod nosem, włożyłem buty – wszyscy spaliśmy w ubraniu – sprawdziłem broń.
– Idziemy! – rozkazałem. – Tima z nami, Pietka zostanie na gospodarstwie!
Zimne nocne powietrze błyskawicznie doprowadziło mnie do przytomności. Toż to listopad, cholera, jeszcze śniegu i mrozów brakowało... Tima poprowadził nas biegiem przez las, najwyraźniej wykorzystując jakieś skróty. Ot, myśliwy! Do skitu dotarliśmy w pół godziny. Ostatnie metry przepełzliśmy, nie zważając na ciągnący od ziemi chłód. Warkot motorów i dźwięk niemieckich rozkazów były dostatecznym powodem, żeby zachować ostrożność. Wyciągnąłem lornetkę, wyregulowałem szkła. Okolicę oświetlało kilka silnych reflektorów, dodatkowo zapalono samochodowe. Wszystkie skierowane zostały na wyryty niedaleko pustelni dół.
– Po cholerę rozkopali teren? – szepnął Kotuszew. – Co tam takiego jest?
– Poszerzają wykop – powiedziałem, obserwując poganianych ostrymi komendami żołnierzy. – Spieszą się.
– Patrzcie! – szarpnęła mnie za rękaw Wiera. – Tam!
Do jednej z ciężarówek zaczęto znosić kości. Gnaty były rzeczywiście pokaźnych rozmiarów, tyle że nie miały nic wspólnego ze smokami.
– Ty idiotko! – syknął z pogardą Kotuszew. – To krowie kości...
– Jakie?!
– Krowie! Muu, muu... – zabuczał jej cicho do ucha.
– Uspokójcie się! – warknąłem. – Jeszcze tego brakuje, żeby nas ktoś usłyszał.
Co prawda zalegliśmy dobre dwieście metrów od skitu, ale w nocy głos rozchodzi się daleko. Ot i teraz od położonej kilometr dalej wioski dochodziło szczekanie psów. Ponownie przyłożyłem lornetkę do oczu, ale zanim zdołałem cokolwiek dostrzec, poczułem brutalne szturchnięcie.
– W nogi! – zakomenderował Kotuszew.
Nie traciłem czasu na pytania, pobiegłem w ślad za chłopakiem.
– Co się stało? – wysapała Wiera.
– Sprowadzili psy tropiące – oznajmił Tima z mrożącą krew w żyłach pewnością człowieka lasu. – Nie słyszeliście?
Przyspieszyliśmy kroku. Kilkakrotnie pośliznąłem się na oblodzonej ziemi, twarz drapały mi gałęzie, starałem się jednak nie zostawać z tyłu. Panna Turkuł zahaczyła stopą o jakiś pieniek i wyłożyła się jak długa, ale po chwili wstała i pogoniła za nami niczym ścigany jeleń. Tylko Kotuszew przemykał pomiędzy drzewami z wdziękiem baletnicy. Po dziesięciu minutach szaleńczego biegu chłopak zarządził chwilę odpoczynku.
– Skąd się wzięły te psy? – wycharczałem, łapiąc z trudem oddech.
– Nie mam pojęcia – odparł. – Usłyszałem szczekanie, dochodziło gdzieś od strony wioski. Uznałem, że nie ma sensu czekać.
– Jak myślisz, to nas szukali?
– A kogo innego, komandir? No, nie jest tak źle – dodał po chwili. – Wiedzieli, że gdzieś się kręcimy, ale nie mieli dokładnych informacji. Inaczej już dawno byliby w leśniczówce.
– Został nam najwyżej dzień – stwierdziłem posępnie. – Później trzeba będzie zmienić lokum.
Tima przytaknął nieartykułowanym mruknięciem.
– Wracamy – zarządziłem. – Trzeba skontaktować się z naszymi, myślę, że rozwiązaliśmy już połowę zagadki.
– Pomyślmy – rzucił Drozd z grymasem koncentracji na twarzy. – Z waszych obserwacji wynika, że w okolicy skitu zakopano dziesiątki, o ile nie setki padłych zwierząt. Czyli w okolicy musiało dojść do epidemii. Tyle że nie ma o niej żadnej wzmianki...
– A gdzie sprawdzałeś? – spytałem.
– W raportach weterynaryjnych: i naszych, radzieckich, i tych przedrewolucyjnych. Prowadzono je bodajże od tysiąc dziewięćset piątego roku.
– Zostawmy to na razie – zaproponowałem. – Grunt, że odkryliśmy źródło endosporów wąglika. Najwyraźniej jednak Niemcy toczą z nami wojnę biologiczną.
– No nie wiem – odezwał się niezdecydowanym tonem Drozd. – Jakieś to takie... chałupnicze. Myślę, że gdyby to była oficjalna akcja, nie musieliby odgrzebywać krowich gnatów na tym zadupiu.
– Myślisz, że to prywatna inicjatywa jakiegoś świra?
– Kto wie? – Pietka wzruszył ramionami. – Na wojnie jak to na wojnie... Pamiętacie, komandir, Buszynina?
– Czy to nie ten pułkownik, który ustawił szwabskich jeńców w kolumnie czwórkowej, a potem wprasował ich w glebę ciężkim czołgiem? – ożywił się Kotuszew.
– Ten sam – mruknąłem. – Dostał później urlop dla poratowania zdrowia. Lekarze stwierdzili, że na skutek frontowych przeżyć cierpi na nerwicę.
– A ja myślałem, że się po prostu wkurwił? – zdziwił się prostodusznie Timka.
– Nieważne. – Machnąłem ręką. – Wiemy, że biorą stąd kości zarażonych zwierząt i wywożą do tej... jak jej tam? Spletnicy?
– Platnicy – podpowiedział Drozd.
– Platnicy. Tylko co dalej? W jaki sposób dochodzi do zarażenia?
– To jest to „ciało smoka”? – włączyła się do rozmowy panna Turkuł. – Te krowie kości?
– Prawdopodobnie – odparłem.
– A „głowa smoka”?
– Być może ofiary epidemii chowano w dwóch miejscach? – zasugerował Kotuszew.
– Być może. Dobrze by było to zweryfikować, zanim złożymy meldunek.
– Tylko jak? – mruknął Drozd.
– Wiecie, komandir... – zaczął niepewnie Tima. – Kiedy braliśmy tego staruszka, zauważyłem u niego w izbie książkę...
– I cóż z tego? Znaczy umie czytać...
– Na okładce był smok – odparł Kotuszew, kuląc się pod moim wzrokiem. – W pierwszym momencie pomyślałem, że to dla dzieci, ale jak teraz sobie przypomnę... To było spore tomiszcze w skórzanej oprawie. Wyglądało na stare.
– Ciekawe, skąd ci przyszło do głowy, że książka jest stara! – parsknął Drozd. – Czytałeś ją?
– Nie. Skórzana okładka wyglądała na starą – wyjaśnił z godnością Kotuszew.
Popatrzyliśmy po sobie z Pietką: Tima Kotuszew nie należał do intelektualistów, ale jeśli mówił, że skóra wydawała mu się stara – znaczy była stara. Możliwość pomyłki nie istniała. Tima był nie tylko znakomitym myśliwym, ale też we wszystkich sprawach związanych z polowaniem i lasem posiadał coś w rodzaju szóstego, a może nawet siódmego zmysłu. Jeśli był czegoś pewien, słuchaliśmy go ślepo. Nie raz i nie dwa ocaliło nam to życie.
– W porządku – stwierdziłem z namysłem. – Stary bredził o smoku i ma książkę ze smokiem... Wyjdziesz zaraz i ją przyniesiesz. Póki jeszcze ciemno. Myślę, że staruszek nawet tego nie zauważy. Chociaż te psy...
– Spokojna głowa – zapewnił chłopak. – Wycofaliśmy się, zanim nas zwęszyły, ktokolwiek je przyprowadził, przewidywał kłopoty, ale tylko w sensie ogólnym, na pewno nie miał konkretnych namiarów. Szukał nieproszonych gości, jednak nie miał pewności, że ktoś niepowołany akurat teraz kręci się po okolicy.
– Może to rutynowe zabezpieczenie? – spytałem z nadzieją. – Wiesz, tej całej operacji z kośćmi?
– Raczej nie – pokręcił głową chłopak. – Rutynowe zabezpieczenie to dodatkowi strażnicy, nie psy tropiące. Oni spodziewali się jakiejś grupy dywersyjnej albo zwiadowczej. Jednym słowem: nas...
Zakląłem cicho – jeszcze psów nam brakowało...
– Jesteś pewien, że nas nie zwęszyły?
– Oczywiście, gdyby trafiły na ślad, inaczej by brzmiały.
Podrapałem się po głowie; osobiście nie odróżniłbym ujadania podwórkowego burka od szczekania psa tropiącego...
– No dobra – przyzwoliłem. – Znikaj! A ty – zwróciłem się do Wiery – łap za radiostację, zamelduj, co ustaliliśmy.
– Nie poczekamy na tę książkę?
– Nie, najwyżej później uściślimy...
Panna Turkuł posłusznie pomaszerowała na stryszek. Nie widziałem powodu, aby ją informować, że nasza bezproblemowa egzystencja w Aleksandrowce właśnie dobiega końca. W momencie kiedy Niemcy przechwycą transmisję, rozpocznie się obława. O ile już się nie rozpoczęła. Te psy nie znalazły się tu przypadkiem. Czy zdążymy wrócić do swoich, czort jeden wie...
Minęła dobra godzina, zanim Wiera zeszła na dół, co prawda meldunek, jaki mieliśmy przekazać do Moskwy, był krótki, ale musiała go zaszyfrować. No i odkodować odpowiedź. Nie wątpiłem, że ta nastąpiła niemal natychmiast – wiadomości od nas oczekiwała specjalna, dyżurująca całą dobę ekipa. Niedługo miała rozpocząć się ofensywa, kwestią, czy przeciwko zgromadzonym do natarcia dywizjom zostanie użyty wąglik, interesowało się najwyższe dowództwo. Epidemia mogła przeszkodzić planom Stawki.
Panna Turkuł zmarszczyła brwi, widząc stół zawalony bronią. Cóż, trzeba było jakoś zabić czas, a lepiej sprawdzić sprzęt przed akcją. Domyślaliśmy się z Drozdem, jaka będzie odpowiedź dowództwa...
– Kazali nam dotrzeć do Platnicy i sprawdzić, w jaki sposób dochodzi do zakażenia. Dodatkowo, o ile będzie to możliwe, mamy wyjaśnić, czy to robota jakiegoś wariata, czy też cała ta sprawa ma poparcie niemieckiego sztabu – powiedziała z odcieniem oburzenia w głosie dziewczyna.
– Rozumiem, że do Platnicy mamy dotrzeć za wszelką cenę, a nie „o ile to będzie możliwe”? – spytał z westchnieniem Drozd.
– Tak, to rozkaz samego generała Iliczowa...
– No to żegnajcie, dziewczęta – wymamrotał Drozd, składając wprawnymi ruchami pistolet. – A miałem już ugadaną taką czarnulkę...
– Co ty tak smęcisz? – trąciła go w bok panna Turkuł. – Mamy lewe dokumenty, damy radę. Wrócisz jeszcze do swojej czarnulki.
– Szanse są niewielkie – wyjaśniłem. – Widać, że dowództwo spisało nas na straty... Do Platnicy kawał drogi, co kilkadziesiąt kilometrów posterunki. Co z tego, że mamy dobre papiery? Wystarczy, że ktoś zażyczy sobie wykazu kontrolowanych wozów z kilku takich punktów między Aleksandrowką i Platnicą. Po drodze są dwa... nie, trzy rozjazdy. Jak myślisz: ile osób będzie się powtarzać w tych wykazach? Parę? Paręnaście? A ile czasu zajmie sprawdzenie naszych tożsamości? Co za problem zadzwonić do tego twojego doktorka czy „naszej” brygady pancernej? Godzina i będą nas mieli jak na widelcu... A do tego wszystkiego trzeba pamiętać, że oni o nas wiedzą. Przecież Aleksandrowkę i Platnicę próbowało rozpracować przed nami kilka innych grup. Niemcy świetnie się orientują, że prędzej czy później przyjdzie następna. I tak mieliśmy szczęście, najwyraźniej Szwaby dopiero niedawno zorientowali się, gdzie leżą te kości. Stąd te nocne wykopki. Boją się, żeby im ktoś nie przeszkodził. Sprowadzili co prawda psy tropiące, ale nie zdążyli jeszcze przesłuchać miejscowych wieśniaków. Myślisz, że uwierzą w krewniaków leśniczego Bubina? Wolne żarty! Kilka godzin i będą w leśniczówce.
– Co zrobimy? – spytała cichutko Wiera.
– A cóż nam pozostaje? – Wzruszyłem ramionami. – Wypełnimy rozkaz.
– Mimo wszystko?
– Mimo wszystko. Jesteśmy żołnierzami, a rzecz idzie o życie tysięcy ludzi. Nic dziwnego, że się z nami nie pieszczą.
– No i jakoś głupio ginąć z rąk swoich – dodał cynicznie Drozd. – Gdybyśmy wrócili, nie wykonawszy rozkazu... – zawiesił wymownie głos.
Na dźwięk otwieranych drzwi trzy lufy momentalnie skierowały się w stronę wejścia.
– Co wy tacy nerwowi? – wyszczerzył zęby Kotuszew. – Mam książkę.
Nie wstając z krzesła, kopnąłem Timę w tyłek. Pewnie skradał się specjalnie, żeby nas zaskoczyć. Inaczej usłyszelibyśmy, jak podchodzi pod dom – w newralgicznych miejscach umieściliśmy potykacze z puszek po konserwach. Ot, matoł!
– To kronika klasztoru – powiedział Drozd, zawłaszczywszy księgę. – Wspominają tu o smoku, tylko konkretniej: piszą o „smoku zarazy”. Taaak... Teraz wszystko jasne...
– To może byś się podzielił swoją głęboką wiedzą? – zaproponowałem.
– Chwileczkę, komandir. – Pietka powstrzymał mnie gestem. – Momencik.
Przewróciłem oczyma – tak to jest, jak porucznik Drozd dorwie się do lektury...
– No? – ponagliłem.
– W wyniku epidemii zginęło około pięciuset osób i padło parę tysięcy sztuk bydła. Ludzi pochowano w wiosce Gołowa... No to już wiemy, skąd się wzięła „głowa smoka”... A ciała zwierząt zakopano tutaj. Mnich, który nadzorował pochówek, miał spalić zwłoki, ale najwyraźniej tego nie zrobił. W rok później jakiś kundel rozkopał grzebowisko padłych zwierząt, a wysoka z racji powodzi woda pewnie wypłukała przetrwalniki... Zwierzęta zjadły skażoną trawę, stąd i kolejna fala epidemii. Ta wyludniła klasztor, przeżyło jedynie kilku mnichów. A wiecie, jak się nazywał ten leniwy braciszek? Mitrofan, onże Mykoła Jurczuk...
– Oni te bakterie uzyskiwali z ludzkich szczątków? – spytała z wyrazem obrzydzenia na twarzy panna Turkuł.
– Na to wygląda. No, teraz przyszła kolej na bydło. Widać tamten cmentarz zdążyli wykorzystać... I wiadomo już, dlaczego nie znalazłem żadnych wzmianek o epidemii. Nie przypuszczałem, że należy szukać wzmianek z dziewiętnastego wieku. A tu mamy datę: tysiąc osiemset siedemdziesiąty ósmy rok. Pewnie wtedy nawet lekarze nie wiedzieli, co to wąglik, stąd te zabobony. Tylko czy endospory mogły tyle przetrwać? To jednak kawał czasu...
– Jeśli wrócimy, pogadasz sobie z akademikiem Gurinem – burknąłem. – Pan profesor z iście naukową precyzją wspomina, że przetrwalniki mogą być aktywne, cytuję: „przez długi czas”. Ale teraz nie pora na teoretyzowanie, trzeba się zbierać do Platnicy...
– A to dlaczego? – zdziwił się Tima.
– Dostaliśmy rozkaz, mamy wyjaśnić, jakim sposobem dochodziło do zarażenia – poinformowałem.
– To takie buty... – wymamrotał z nieobecnym wyrazem twarzy.
– Czego jeszcze?! – warknąłem.
– Cóż – odparł ze złośliwym błyskiem w oczach – być może wujek Tima rozwiąże wasze problemy. Ale najpierw zatańczcie. Lezginkę – uściślił. – Dobrze wam wychodzi. Wszyscy troje – zażądał.
Nieoczekiwanie poczułem przypływ optymizmu: jeśli Kotuszew miał ochotę na wygłupy, znaczy sytuacja nie była taka zła. Bo przecież doskonale wiedział, co oznacza rozkaz wyjazdu do Platnicy... Ot, jakiś urzędas będzie mógł zapisać w szykowanym dla towarzysza Stalina raporcie, że „podjęto wszelkie środki”, żeby wyjaśnić sprawę. A że przy tym wysłano na pewną śmierć grupę wojennoj razwiedki? Nie pierwszą przecież i nie ostatnią...
Wycinaliśmy hołubce przez dobre kilka minut, zanim Kotuszew dał nam spokój. Rozsiedliśmy się zdyszani, czekając na wyjaśnienia.
– Cóż – rozpoczął z mądrą miną – kiedy tak dumałem nad naszym problemem...
– Nie dumałeś, nie byłbyś w stanie – zgasił go Drozd. – Za mało substancji mózgowej między uszami. Gadaj, co zobaczyłeś czy podsłuchałeś!
– Od razu podsłuchałeś...
– Podporuczniku Kotuszew! – przywołałem Timę do porządku.
– No dobrze, niech wam będzie – oznajmił z naburmuszoną miną. – W wiosce jest samochód z Platnicy.
– Nawet, kurwa, kilka! – wrzasnąłem wściekły, zrywając się na równe nogi. – Przyjechały po kości! I co? Mamy je zaatakować? Ochrania je kilkudziesięciu chłopa! I pewnie żaden z nich nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. A oficera nie dostaniemy, nie damy rady! No i lada moment ruszy obława. Z psami!
– Spokojnie, komandir! – zawołał wystraszony Tima. – Ja nie o tym samochodzie. A psami nie ma co się martwić.
Poluźniłem kołnierzyk pod szyją, usiadłem. Kolana miałem jak z galarety. Nerwy, cholera...
– Psy wyłączyłem na kilkanaście godzin – poinformował Tima rzeczowym już tonem. – Nie ma żadnych śladów, podrzuciłem im do kojców takie ziele... Stracą węch na długo.
– Jakie ziele? Toż mamy koniec listopada!
– Suszone. Miałem przy sobie – wzruszył ramionami chłopak. – Pomyślałem, że może się przyda, i wziąłem na tę naszą wycieczkę.
– Co z samochodem? – spytałem już spokojniej.
– W knajpie podsłuchałem dwóch Niemców. Mówili, że jadą z Platnicy do Mitrunów. Ciężarówką. Wspominali, że ruszą dalej z samego rana.
– No i co z tego?
– Nie rozumiecie? W Mitrunach jest lotnisko polowe. To tuż za linią frontu, po szwabskiej stronie. Może wiozą tam wąglik? Załadują go do samolotów, a później...
– ...zrzucą nam na spadochronach morderczą galaretę – dokończyłem z ironią.
– Jaką galaretę?! Co wam, komandir?
– Nieważne, zbieramy się. Tak czy owak, trzeba sprawdzić tę ciężarówkę. Droga na wschód jest tylko jedna, przyczaimy się z dziesięć kilometrów od wioski.
– Bierzemy radio?
– Nie, za duże obciążenie. A i trudno udawać wieśniaków lub Hiwi z czymś takim na plecach.
Pół godziny później byliśmy już w drodze. Nie przejmowaliśmy się specjalnie ewentualnym pościgiem – wyglądało, że Kotuszew skutecznie unieszkodliwił psy. Zostawiliśmy kilka niespodzianek w chałupie i zamieniliśmy przy potykaczach puszki po konserwach na granaty. Mały prezent dla niezwyciężonej armii niemieckiej z pozdrowieniami od wojennoj razwiedki. A jeśli leśniczówkę odwiedzi jakiś wścibski wieśniak... Cóż, przecież mamusia mówiła, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Prawda?
Sprawdziłem silnik samochodu, skontrolowałem opony. Wydawało się, że wszystko gra. No i dobrze – wóz mógł nam się jeszcze przydać. Podobnie jak dwa niemieckie mundury. Miałem ze sobą plik dokumentów in blanco, w tym rozkazy wyjazdu – mały bonus od starego fałszerza. Wystarczyło wpisać miejscowość i nazwiska... Nawet jeśli w ciężarówce nie było niczego szczególnego, będziemy mieli przynajmniej transport do Platnicy.
Za plecami usłyszałem chrzęst świeżego śniegu – chłopcy i Wiera wracali z lasu. Myślałem, że któryś z poruczników załatwi sprawę z jeńcami, ale to właśnie panna Turkuł uzupełniała magazynek.
– Co to ma znaczyć? – spytałem. – Kazali ci czy co?
– Nie – odparła, patrząc mi prosto w oczy. – Ja sama.
– Ale dlaczego?
– Nie chcę, żebyście mnie chronili.
– Chronili?! A kto cię chroni, na litość boską, dziewczyno?!
– No, nie w walce, wiem. Ale w takich sytuacjach. Znowu któryś z was wziąłby grzech na duszę. Żebym ja nie musiała...
Westchnąłem głęboko: chyba przydałoby się porozmawiać z panną Turkuł na temat marksizmu-leninizmu, zabobonów religijnych i takich tam... Tyle że to mogło poczekać. Nasza misja – nie. Choć lepiej było się upewnić, że Wiera zabiła Szwabów rzeczywiście z obowiązku, a nie dla przyjemności. Dwa lata temu mieliśmy takiego przyjemniaczka w ekipie. Przy pierwszej okazji zastrzeliliśmy go jak wściekłego psa.
– Jak się czujesz?
– Chyba będę rzygała – oznajmiła blada jak ściana. – Tylko się nie śmiejcie – poprosiła, odchodząc na bok.
W chwilę później wprowadziła zapowiedź w czyn. Nikt się nie śmiał.
– Może sprawdzimy, co wieźli? – zaproponował Drozd.
– Za moment. Niech Wiera... dojdzie do siebie.
Tymczasem panna Turkuł otarła usta śniegiem i wróciła do nas z lekko zawstydzoną miną. Zuch dziewczyna! Niespodziewanie poczułem przypływ dumy: nie wiedziałem, czy przeżyję najbliższe dwie godziny, ale jeśli umrę, to w towarzystwie przyjaciół, ludzi, których szanuję i którym mogę ufać jak samemu sobie.
– Zaczynamy! – zezwoliłem.
Kotuszew podniósł plandekę. Naszym oczom ukazały się schludnie upakowane skrzynie. Co za cholerstwo? Przecież to nie wąglik... Nie trzeba być biologiem, żeby dojść do wniosku, że drewniane skrzynki to nie najlepszy sposób przewożenia bakterii. A może wewnątrz są probówki albo jakieś inne ustrojstwo? Eee... Brednie.
Tima wyciągnął nóż i podważył wieko jednej ze skrzynek, potem następnej. Osłupieliśmy na widok pudełka pasty do butów i pomadek „TeŻe”.
– Ja pierdolę... – wymamrotał unikający zazwyczaj mocniejszych określeń Drozd. – Co jest, kurwa?! Ktoś okradł perfumerię?
– Na to wygląda – stwierdziłem.
Mimo porywów mroźnego wiatru – temperatura wyraźnie spadła poniżej zera – nagle zrobiło mi się gorąco. Witaj, Platnico... „Szanowni towarzysze, ogłaszamy sezon wycieczkowy do Platnicy, w programie przewidziano liczne atrakcje: tropienie i ucieczka w śniegu, strzelanie do ruchomych celów, próba likwidacji wartowników i wdarcia się na teren strzeżonego ośrodka badawczego, dodatkowo, tylko dla stałych klientów, możliwe zarażenie wąglikiem...” Ech, chuj by to strzelił!
– Zbieramy się! – zakomenderowałem.
Przebraliśmy się z Drozdem w szwabskie mundury, zostawiając pod spodem rosyjskie uniformy. Zapewne gówno nam to pomoże; jeśli nas złapią, i tak postawią pod ścianą, nie ma cudów, ale zawsze jakoś lżej człowiekowi. Rozdałem jeszcze nowe papiery – stare mogły być już spalone, wypisałem dokumenty podróżne, po czym ruszyłem do szoferki. Drozd zasiadł za kółkiem, panna Turkuł i Kotuszew załadowali się na pakę. Na wypadek kontroli mieliśmy przygotowanych kilka wersji legendy uzasadniającej naszą podróż do Platnicy, przed wyjazdem nauczyliśmy się na pamięć wszystkich wariantów. Na patrole drogowe powinno podziałać, ale jak nas złapią w pobliżu ośrodka...
– Wariactwo – wymamrotał Drozd, zawracając. – Rabować pastę do butów...
– Idiotyzm – zgodziłem się, przeglądając dokumenty dowodzącego do niedawna konwojem świętej pamięci Hansa Lipke.
Rozkaz wyjazdu, kwit magazynowy, książeczka wojskowa... Nic ciekawego. Wyrzuciłem wszystko przez okno, po cholerę nam papiery zabitych Szwabów? Zaraz! Jaki, do diabła, kwit magazynowy?!
– Hamuj! – wrzasnąłem.
– Co się stało? – zapytał przestraszony moim tonem Drozd.
– Poczekaj!
Wyskoczyłem z wozu, pognałem na pobocze. Gdzieś tu powinny być papiery nieboszczyka, gdzieś tu... Podniosłem książeczkę wojskową, po chwili znalazłem i kwit z magazynu. Dobrze, że ich nie podarłem przed wyrzuceniem...
– Komandir? – usłyszałem zaniepokojony głos Pietki.
– Popatrz! – Podsunąłem mu pod nos dokument.
– No, kwit jak kwit. – Chłopak wzruszył ramionami. – Wydano z magazynu dnia... bla, bla, bla... Dostawę potwierdzić własnoręcznym podpisem. Rozkaz wydał Obergruppenführer Max Blofeld. Obergruppenführer? – powtórzył z namysłem. – Czy to nie za wysoki stopień, żeby interesować się wysyłką takiego chłamu?
– Owszem, za wysoki – przytaknąłem. – To przecież odpowiednik generała w Wehrmachcie. Ale nie tylko o to chodzi. Zobacz tutaj.
– Przekazanie ładunku potwierdzić własnoręcznym podpisem, w obecności oficera dyżurnego jednostki... Ki czort? Przecież nie troszczyliby się tak o głupie pomadki i pastę?
– Bo to nie są głupie pomadki – oznajmiłem z zadowoleniem. – Pamiętasz, że większość zachorowań miała postać płucną? Trzeba się było nawdychać tego cholerstwa.
– No tak...
– Pasta i pomadki! – krzyknąłem. – Jeszcze nie rozumiesz? Już przed pierwszą wojną Niemcy uzyskali maź, która przemieszana z przetrwalnikami wąglika, ulatniając się, powodowała wyrzucenie endosporów w powietrze. Tyle że na nic im się to wtedy nie przydało.
– No tak, mordercza galareta, pamiętam – mruknął. – Nie sprawdziło się w bombach i pociskach.
– A w pomadce albo paście do butów? To działa kilkanaście godzin, przez ten czas zarazi się nie tylko każdy, kto użyje takiej pasty, ale i pewnie paru jego kumpli. Bo to cholerstwo ulatnia się w promieniu kilku metrów. Podobnie z pomadką. A jeśli jeszcze baba kogoś pocałuje...
– No tak, podrzucić coś takiego do magazynów to żaden problem, w końcu to nie składy broni, albo i rozdać pomadki przodującym robotnicom w fabryce czołgów. Jesteście genialni, komandir!
Chłopcy zawyli radośnie, poklepując mnie po plecach, jedynie panna Turkuł stała jak słup z dziwnym wyrazem twarzy.
– Co jest? – spytałem, uciszając podwładnych gestem.
– Ja ten wąglik... Ja...
Wyjęła z kieszeni płaszcza dwie pomadki.
– Mam nadzieję, że nie pomalowałaś ust?!
– Nie zdążyłam...
– Całe szczęście! Wywal to w cholerę i jedziemy! – rozkazałem.
– Do Platnicy?
– Nie, do swoich. Rozwiązaliśmy zagadkę!
Otyły sierżant przejrzał bez specjalnego zainteresowania nasze dokumenty, kuląc się pod nawałą coraz gęściej padającego śniegu. Jego kompan palił papierosa w odległej o kilkanaście metrów budce. Niedaleko majaczyły w białym tumanie jakieś zabudowania.
– W porządku – burknął, oddając papiery. – Ale musicie poczekać pół godziny. – Machnął ręką w stronę najbliższego budynku.
– A co się stało? – spytałem z ciekawością.
– Nic specjalnego – ziewnął. – Zabezpieczamy trasę, zaraz będzie tędy jechał Obergruppenführer Blofeld. Sam rozumiesz...
– Zostawić wóz tutaj czy...
– Zabieraj się stąd! – zawołał zaniepokojony. – Żeby tego twojego pudła nie było nawet widać! Staniesz przy tej chałupie, o, tam! To dawna stajnia. Co prawda okna są powybijane, ale przynajmniej będziecie mieli jakiś dach nad głową. Jazda!
Drozd posłusznie wycofał wóz i skręcił w polną drogę. Kątem oka widziałem, jak Niemiec wraca biegiem do swojej budki.
– Staniemy tam? – upewnił się chłopak.
– Staniemy – potwierdziłem. – Przez następne dwadzieścia kilometrów nie powinno być żadnych patroli, więc za pół godziny przejedziemy jeszcze kawałek szosą, później trzeba już będzie przez las.
– Trafił nam się ten śnieg – zauważył.
– Ano trafił. Żaden pies nie podejmie tropu w takiej zawierusze. Przy odrobinie szczęścia będziesz już jutro ze swoją czarnulką.
Pietka wyszczerzył zęby, zahamował. Wyskoczyliśmy z samochodu, biegiem ruszyliśmy do stajni. Przez rozbite okna widać było płonące wewnątrz ognisko, doszedł nas zapach pieczonych kiełbasek. Widać nie my pierwsi zostaliśmy zatrzymani ze względu na przejazd Blofelda. Wyjąłem z kieszeni płaszcza półlitrową butelkę bimbru – Kameradschaft zobowiązuje. A i przyda się nieco rozgrzać, pewnie było ze dwadzieścia stopni poniżej zera. Jednym słowem: kurewski ziąb. Tylko Kotuszew nie narzekał na chłód, w zimie na Syberii czterdzieści stopni poniżej zera to dzień jak co dzień. Przy minus dwudziestu chłopaki nacierają się śniegiem. Pewnie zacząłby się niepokoić, dopiero gdyby zamarzł spirytus...
Strzał zabrzmiał niegłośno, przypominał klaśnięcie, ale grymas bólu na twarzy Wiery świadczył, że trzymający parabellum mężczyzna nie żartuje.
– Rzucić broń! – rozkazał, nie podnosząc głosu. – I żadnych sztuczek! Bo drugą kulę wpakuję jej nie w nogę, ale w brzuch.
Natychmiast pozbyłem się noża i pistoletu. O sztuczkach nie było co myśleć, otaczało nas kilkunastu żołnierzy w mundurach Waffen-SS. MP-40, trzonkowe granaty za pasem – frontowi żołnierze. A niech to szlag! Przetarłem podrażnione śniegiem oczy, przyjrzałem się starszemu mężczyźnie w eleganckim futrze. Jedynemu cywilowi w pomieszczeniu. Skąd ja go znam? Chuda, wilcza twarz, monokl, szrama na policzku... Dankell! Stary mistrz sekty Doskonałych! A jednak nie zginął w leningradzkim porcie!
– Na wszelki wypadek pozwolę się przypomnieć: znaliście mnie jako profesora Dankella, choć moje prawdziwe nazwisko brzmi von Ziethen.
Nie wiem, czy udało mi się utrzymać pokerowy wyraz twarzy, dobrze, że nie jestem chory na serce – pewnie padłbym na miejscu. Von Ziethen... To już wiadomo, skąd pomysł z wąglikiem, jasne też, że niemieckie dowództwo najprawdopodobniej nic nie wiedziało o inicjatywie mistrza Doskonałych. Wątpiłem, by ten liczył się z kimkolwiek. Biorąc pod uwagę to, co robili jego akolici w Leningradzie, miał nie po kolei w głowie. A i rozpierducha w Moskwie to pewnie jego dzieło.
– Jakieś pytania? – Uśmiechnął się dobrotliwie. – Zanim definitywnie zakończymy naszą znajomość?
– Nie zabijajcie nas! – pisnęła Wiera, podnosząc się z ziemi. – Powiem wszystko! Nasza czwórka ma do spełnienia ważną misję!
– Wiem wszystko o waszej misji – zapewnił ją Dankell. – W końcu to moje skromne działania tak zaniepokoiły towarzysza Stalina, że ten przypomniał sobie o majorze Razumowskim. Jak w Leningradzie. – Zgrzytnął zębami. – Tylko tym razem finał będzie inny...
– Nie chodzi o wąglik! – zawołała Wiera. – Otrzymaliśmy specjalne polecenie od Genkoma Berii! Cała nasza czwórka!
Co ona tak o tej czwórce? Już drugi raz... Kod! Czyżby panna Turkuł odwoływała się do naszego kodu? Na wypadek bliskiego kontaktu z wrogiem opracowaliśmy kod liczbowy, gdzie każda cyfra oznaczała konkretną frazę. Trudno wrzeszczeć podczas walki: „Zacięła mi się broń!”. Bo ktoś może znać rosyjski i wykorzystać informację. „Cztery” oznaczało: „Uciekajcie, osłaniam was!”. Czyżby Wiera chciała...
W oczach Dankella zabłysło zainteresowanie, podszedł do dziewczyny, ale ta niespodziewanie upadła, łapiąc się za przestrzeloną nogę. Niemiec gwałtownym gestem nakazał esesmanom podnieść pannę Turkuł.
– Kocham was! – krzyknęła załamującym się głosem Wiera, trzymając wyciągnięty któremuś z Niemców granat.
Runęliśmy do okien, w sekundę później usłyszałem krótką serię, zaraz potem rozległ się wybuch. Zza węgła wybiegł ogłuszony eksplozją esesman. Zanim odbezpieczył broń, uderzyłem go podstawą dłoni w podbródek, poprawiłem kantem w krtań.
– Uciekajcie! – zawołał Kotuszew, schylając się po karabin Szwaba. – Uciekajcie!
Popędziłem przed siebie jak ścigany zając, mimochodem dostrzegając krew na kurtce chłopaka. Ech, Tima, Tima... Zza pleców doszedł mnie jeszcze krzyk Drozda: „Cztery!”, „Cztery!”. Siłą woli wyrzuciłem z głowy wszelkie myśli o chłopcach i Wierze. Biegłem. Ktoś musiał zawiadomić naszych, w jaki sposób dochodzi do zarażenia wąglikiem. Za wszelką cenę. Po kilkunastu minutach zacząłem spływać potem, ale nie zatrzymywałem się – za plecami słyszałem krzyki i strzały. Ścigano mnie. Las nie obiecywał schronienia, na śniegu pozostawał wyraźny trop. Nie miałem wątpliwości, że lada moment moi prześladowcy wyjdą na ślad. Zadymka jak na złość słabła.
Pośliznąłem się na oblodzonym korzeniu i upadłem, boleśnie uderzając w głowę. Zanim doszedłem do siebie, skoczył na mnie ktoś odziany w maskującą biel. Krzyknąłem trafiony nożem w ramię, w chwilę później zawył mój przeciwnik, kiedy wcisnąłem mu kciuk w oczodół. Przez dłuższą chwilę przetaczaliśmy się po ziemi, warcząc jak zwierzęta, wymierzając na oślep ciosy i kopiąc. Na szczęście grube ubranie uchroniło mnie przed głębszymi ranami. Przez czysty przypadek trafiłem gościa w krocze. Kiedy zwiotczał, złamałem mu kark.
Przetarłem twarz śniegiem, starając się nie zwracać uwagi na poranione przedramiona i bark. Wszystkie ścięgna miałem całe, ostrze nie przecięło żadnej arterii – dlatego jeszcze żyłem. Mogło być gorzej. Dużo gorzej. No, i tak niewiele brakowało... Ściągnąłem z Niemca strój maskujący, zabrałem pistolet maszynowy i nóż. Wyglądało, że akcją zatrzymania naszej grupy dowodził ktoś z dużo większym doświadczeniem bojowym niż Dankell. To właśnie ta osoba zatroszczyła się o to, żeby dwójka „zwyczajnych” żandarmów skierowała nas do stajni, wystawiła wokół budynku wartowników, ot tak, na wszelki wypadek, wreszcie zorganizowała pościg i zasadzkę w lesie. Nie ulegało wątpliwości, że moim przeciwnikiem jest wysokiej klasy zawodowiec.
Rozejrzałem się wokół, nie bardzo było gdzie uciekać, a odgłosy pogoni świadczyły, że jestem otoczony. No cóż – grunt, że zdobyłem broń, przynajmniej nie wezmą mnie żywcem. Nie miałem zamiaru zdychać na raty w jakiejś szwabskiej katowni. Przyklęknąłem za zwalonym drzewem, zawsze to jakaś ochrona...
Zaalarmował mnie gwałtowny ruch gałęzi na zboczu nieodległego pagórka, o mało nie nacisnąłem spustu. Wiewiórka. Ech, szkoda, że nie mogę tak jak ona wymknąć się obławie... Zmrużyłem oczy – dopiero teraz dostrzegłem przysypany śniegiem otwór. Wilcza nora? Wejście do niedźwiedziej gawry? Może warto spróbować? I tak mogą mnie zabić tylko raz, a zawsze to jakaś szansa...
Stękając z wysiłku, przerzuciłem przez plecy zwłoki Niemca, przeniosłem jakieś sto metrów dalej, przysypałem śniegiem. Pobieżnie zatarłem ślady sosnową gałęzią – i tak będzie je widać, ale przynajmniej trudno się zorientować, kto i w którą stronę przechodził. Chyba że posypie jeszcze ze dwie, trzy godziny. I pościg mnie nie zauważy...
Wcisnąłem się z trudem w norę, cały czas zacierając za sobą ślady. Na szczęście po paru metrach korytarz wyraźnie zrobił się szerszy. Wreszcie dotarłem do obszernej jamy. W płomieniu zapalniczki dostrzegłem poprzerastane korzeniami sklepienie – dość niskie, chociaż gwarantowało swobodę ruchu. Pewnie długo tu nie pozostanę. Jeśli znajdą mnie Niemcy, wystarczy, że któryś wrzuci granat...
Przymknąłem oczy, nagle poczułem ogromne znużenie, powróciły ścigające mnie niczym stado wilków myśli: Wiera i chłopcy nie żyli... Może gdybym pierwszy wpadł na pomysł z granatem, ocaliłbym grupę? Kotuszew nie dałby się złapać Niemcom, wymknąłby się obławie. Razem z Pietką i Wierą. Wiera... Znowu uratowała mi życie, tym razem po raz ostatni.
Strzeliłem, kiedy coś przesłoniło wylot nory. Przeraźliwy krzyk świadczył, że trafiłem. No, chodźcie tu, gnoje! Chodźcie!
Nikt jednak nie zaczął szturmować mojego schronienia, zamiast tego usłyszałem dźwięk niemieckich komend rzucanych nieznoszącym sprzeciwu, autorytatywnym tonem, po czym ten sam mężczyzna przeszedł na rosyjski.
– Możemy porozmawiać? – spytał.
– Czego?! – warknąłem.
– Opór nie ma sensu – zapewnił nieznajomy. – Gdybym chciał pana zabić, wystarczyłby granat. Ale przecież pan o tym wie, majorze Razumowski. Chciałbym porozmawiać, omówić pewne... opcje.
– I zagwarantować bezpieczeństwo? – zadrwiłem.
– To także. Proszę wybaczyć, zapomniałem się przedstawić: jestem Max Blofeld. Obergruppenführer Max Blofeld.
No to, kurwa, już wiem, kto zorganizował zasadzkę i wybił moją grupę. No i stało się jasne, jakim cudem Dankell zdołał zrealizować swoje plany z wąglikiem – bez wsparcia kogoś wysokiego rangą guzik by zdziałał. A tu proszę, generał Waffen-SS. Tylko po co SS ten cyrk z sektą Doskonałych? Na chuj im ten cały mistycyzm?
– O ile sobie przypominam, szanowny profesor Dankell, przepraszam, von Ziethen, chciał się ze mną ostatecznie pożegnać. Trudno, żebym wierzył...
– Przepraszam i za to – przerwał mi Blofeld. – Spóźniłem się na nasze... spotkanie. Rozstawiałem posterunki w lesie. Jak się okazało, nie była to nadmierna ostrożność... Cenię sobie zdanie profesora von Ziethena, jednak obawiam się, że nie podzielam jego niechęci do pańskiej osoby. Myślę, że jest ona nie tyle efektem logicznego rozumowania, co wynikiem negatywnych doświadczeń z przeszłości.
– Po czorta wam ta historia z wąglikiem i Doskonałymi?
– Co do pierwszego pytania, to chyba już się pan domyślił? Chcemy powstrzymać waszą ofensywę. Co prawda do tej pory Armia Czerwona niespecjalnie się popisała, jednak nie wszyscy lekceważą jej potencjał. Tę drugą kwestię wyjaśnię, kiedy wyjdzie pan już z dziury.
Nie odpowiedziałem, zastanawiałem się, co robić. Ech, gdybym miał choć jeden granat, esesman musiał być tuż przy wylocie nory.
– Przecież zdaje pan sobie sprawę, że „święta choroba” powoduje szereg ciekawych zmian. Jedną z nich są wizje. Jak pan myśli, skąd wiedzieliśmy, gdzie i kiedy was szukać? – Blofeld przerwał przedłużającą się ciszę. – Nawiasem mówiąc, jedną z przyczyn niechęci profesora do pańskiej osoby jest fakt, że zlekceważył pan dar. Bo wiemy, że go pan otrzymał. To co, możemy porozmawiać w bardziej komfortowych warunkach?
Ożeż kurwa, wizje! Znaczy, że nie było żadnej zdrady w GRU, nikt nie zaznaczał dokumentów, po prostu któryś z Doskonałych – kto wie czy nie sam von Ziethen – miał wizje. I podzielił się nimi z kim trzeba. Bo jeśli i mnie zdarzało się zobaczyć przyszłość, to co dopiero komuś, kto jest zarażony od przynajmniej pół wieku? O tym też powinni się dowiedzieć nasi. Tylko jakim cudem? Z mojej nory nie było wyjścia. No i już widziałem, jak raportuję generałowi Iliczowowi, a może i samemu towarzyszowi Berii, że wszystkie grupy wyłapano, bo Niemcy mają jasnowidza... Pewnie w ciągu godziny byłbym już w psychuszce.
– Czekam – Blofeld podjął temat. – Jaka jest pańska decyzja?
Odpowiedziałem mu – wyczerpująco i w detalach, używając słów powszechnie uznanych za obelżywe.
– Tak czy owak, bardziej przyda nam się pan żywy – odparł chłodno. – Tylko że nasza współpraca oparta będzie na innych zasadach, niż chciałem panu zaproponować. Profesor się ucieszy... Bo nie sądzi pan chyba, że zabiła go ta wasza Turkuł? A za dwa dni nie będzie pan mógł nawet podnieść ręki. Nie przy tym mrozie. Po prostu poczekamy.
– Spróbujcie, skurwysyny! – ryknąłem, popierając swoje słowa krótką serią.
Usłyszałem tylko chrzęst śniegu. Blofeld odszedł.
Początkowo zimno przenikało mnie do szpiku kości, później zaczęły drętwieć mięśnie. Próbowałem napinać muskuły, zmieniałem pozycję, masowałem się. Bez większego rezultatu. Wycieńczony wysiłkiem i stresem organizm nie dysponował energią, która mogłaby podtrzymać właściwą temperaturę. Wreszcie zacząłem rozważać to, co powiedział Blofeld – miałem nadzieję, że nie pozwoli mi to zasnąć. Wizje? W porządku, sam wiedziałem, że to możliwe, tylko dlaczego nie zdjęli nas zaraz po przekroczeniu linii frontu? Dlaczego tyle czekali? Przecież zdążyliśmy powiadomić dowództwo o tym, co się dzieje w Aleksandrowce, a niewiele brakowało, żebyśmy zameldowali i o sposobach przenoszenia bakterii wąglika. Gdybym kazał wziąć ze sobą radiostację... A może te wizje były takie jak moje? Pojawiały się znienacka i znienacka znikały? Być może nikt ich nie kontrolował? Cóż ja tak naprawdę wiedziałem o efektach „świętej choroby”? Trudno przecież traktować poważnie mistyczny bełkot z księgi Doskonałych.
W miarę upływu czasu zacząłem tracić siły. Najpierw przestałem czuć nogi, później obszar niewrażliwości przesunął się na brzuch i klatkę piersiową. Pogrążony w wygodnym odrętwieniu zasnąłem. W stanie dziwnej, wywołanej chłodem ni to drzemki, ni to hibernacji ujrzałem jeszcze raz, jak wchodzimy do stajni. Widziałem twarze chłopaków i Wiery. Nawet w stanie nieświadomości męczyły mnie jej ostatnie słowa. Co miała na myśli, krzycząc, że nas kocha? O kogo jej chodziło? O nas wszystkich? O mnie? Ech, szlag by trafił ten nasz zwyczaj zwracania się do starszych w liczbie mnogiej...
Coś wyrwało mnie z odrętwienia: leciałem w powietrzu swobodny jak ptak, szybowałem, nie poruszając mięśniami. Z trudem, wbrew sobie otworzyłem ciężkie powieki – chciałbym unosić się w przestworzach w nieskończoność, ale zadziałał instynkt. Ktoś wywlekał mnie z jamy, trzymając za nadgarstek. Szorowałem twarzą po oblodzonej ziemi, nie czułem jednak ani bólu, ani zimna. Znienacka zalała mnie fala wściekłości, sięgnąłem po nóż. Odrętwiałe, sztywne jak drewno palce zacisnęły się na rękojeści niczym szpony. Pchnąłem na oślep, czując, że ostrze wchodzi w coś miękkiego. W odruchu paniki Niemiec puścił moją rękę i wśliznął się w prowadzący do wylotu z nory korytarz. Dopadłem go, dźgając raz za razem. Po chwili przestał się ruszać. Powoli, na raty, wciągnąłem ciało do legowiska. Wysiłek powodował ogłuszający łomot serca, przed oczyma pojawiała się szara mgła. Wreszcie mogłem obszukać zwłoki. Jednak żołnierz nie miał przy sobie ani grama żywności, żadnej przydatnej rzeczy. Nawet dokumentów. Ach, wy skurwysyny...
Nagle poczułem szarpnięcie, ciało zaczęło przesuwać się do wyjścia. Ki czort? Kolejna wizyta? Przesunąłem rękoma wzdłuż ciała – ciepła, tryskająca z przeciętej tętnicy Szwaba krew przywróciła mi odrobinę czucia w palcach – namacałem przywiązaną do nóg zabitego linę. Chcecie wyciągnąć kumpla, gnoje?! W porządku, tylko może nie tak od razu... Położyłem się na zwłokach, wbiłem nóż w klatkę piersiową Niemca. Naparłem całym ciężarem na ostrze, starając się przeciąć mostek. Jak to się fachowo nazywa? Sternotomia? Słuchałem kiedyś wykładów prowadzonych przez uroczą panią chirurg. Objaśniła mi dość dokładnie, na czym polega przecięcie mostka. Rzecz jasna, nie na sali wykładowej, tylko w czasie prywatnych lekcji. Linię cięcia i inne detale pokazała na sobie...
Rozchyliłem rozkrojoną pierś Niemca, sięgnąłem w głąb. Pan profesor miał mi za złe, że nie zżarłem czyjegoś serca w Leningradzie? No cóż, może dam radę teraz nadrobić to zaniedbanie? Z tryumfalnym rykiem wbiłem zęby w lepki, śmierdzący świeżą krwią ochłap. Teraz możecie zabrać swojego kumpla, skurwysyny! Tylko że następnego ochotnika gotowego wyciągnąć mnie z jamy przyjdzie wam chyba długo szukać. Nie każdemu przypadnie do gustu moja, nomen omen, serdeczna gościnność...
I znowu śniłem. Próbowałem jakiś czas czuwać z gotową do strzału bronią, jednak – jak i poprzednio – pokonało mnie zmęczenie. Tym razem sen nadszedł wraz z falą ciepła, rozluźniając podstępnie mięśnie, mamiąc rozum i zmysły. Jakaś część mojego umysłu pozostawała świadoma całego procesu, obserwowała go z chłodnym, naukowym zainteresowaniem, jednak kontrolę nad sytuacją przejęło śmiertelnie znużone ciało. Nie miałem złudzeń, wiedziałem, że mogę się już nie obudzić. Tak czy owak, lepsze to, niż gdyby mieli mnie dorwać Niemcy. Ci by mnie dopiero rozgrzali... Przez moment zastanawiałem się, czy samemu nie załatwić sprawy? Wystarczyłoby przecież wsunąć lufę pod brodę i nacisnąć spust. Jednak było coś, co odwiodło mnie od tego kroku, uświadomiłem sobie to dopiero teraz, w stanie onirycznego transu: zemsta. Dopiero teraz zrozumiałem motywy, jakie kierowały chłopakami i Wierą, pojąłem, dlaczego, nie porozumiewając się przecież między sobą, zrobili wszystko, żeby umożliwić moją ucieczkę. Pamięć podsuwała mi wspomnienia, przewijała je niczym operator w kinie, uwypuklała wybrane epizody. Jak przez szkło powiększające widziałem ich gesty, spojrzenia, bohaterskie czyny i małe intrygi. Tak, nie miałem już żadnych wątpliwości: oni wszyscy walczyli dla mnie. Nie dla towarzysza Stalina, nawet nie dla kraju – tylko dla mnie... Jak mogłem być tak głupi? Tak ślepy? Nie zauważyć, że mimo nie tak znowu wielkiej różnicy wieku traktują mnie jak ojca? Dlatego kiedy śmierć przyszła po mnie, oddali życie, aby mnie ocalić. Wszyscy bez wyjątku. Moje dzieci umarły, żebym przeżył... W jakimś zakamarku umysłu słyszałem krzyk rozpaczy podobny do wilczego wycia. Ktoś mi za to zapłaci! Zapłaci za wszystko... Nieważne, czy jest Bóg, czy go nie ma, nieważne, czy istnieje życie pozagrobowe, czy śmierć kończy wszystko. Nie pozwolę zepchnąć się w nicość, nie poddam wywołanemu mrozem odrętwieniu. Powrócę choćby z samego piekła. Dla zemsty, dla nich... Ja, żołnierz wojennoj razwiedki, morderca i kanibal.
Powrócę!