ROZDZIAŁ SIÓDMY

Obudziłem się, czując ciepło przytulonego do moich pleców kobiecego ciała. Za oknem nocny mrok walczył z pierwszymi promieniami słońca. Dniało. Mimo zmęczenia ocknąłem się tuż przed świtem, zadziałał instynkt. Dla zwiadowcy to najbardziej niebezpieczna pora: nawet doświadczeni żołnierze śpią ciężkim, głębokim snem, a wartownikom opadają powieki. Jeśli ktoś czai się w szarówce przedświtu, zaatakuje właśnie teraz.

Wyśliznąłem się z pościeli, na palcach przeszedłem do łazienki. Chętnie poleżałbym dłużej, może nie tylko poleżał – wydawało mi się, że Natasza nie miałaby nic przeciwko temu – ale czekało mnie wiele pracy, przede wszystkim musiałem pogadać z Poliakowem. Najwyższy czas zająć się sprawą dokumentów. Tym razem wszelkie atuty były po mojej stronie – mogłem zapłacić za usługę. Dobrym carskim złotem.

Ochlapałem się pospiesznie zimną wodą, ogoliłem. Zerknąłem na zegarek: dochodziła siódma. Zanim coś zjem, zanim dojadę na komendę, będzie koło dziewiątej. Zamierzałem złapać Poliakowa z samego rana, zanim zwalą się na niego codzienne obowiązki. Funkcja komendanta Moskwy na pewno nie była synekurą i milicjant miał wiele spraw do załatwienia, chciałem dopilnować, żeby najpierw zajął się moją.

Kiedy wyszedłem z łazienki, Natasza krzątała się już w kuchni, zanim się ubrałem, na stole parował talerz jajecznicy ze szczypiorkiem.

– Jedz, Saszka – powiedziała z nieco sennym jeszcze uśmiechem.

– Skąd ta zielenina? – spytałem, pałaszując z apetytem.

– A jak myślicie, towarzyszu zwiadowco? – odparła z figlarnym błyskiem w oczach.

– Zastanówmy się – wymruczałem. – W sklepie nie kupisz, nasza gospodarka przeżywa przejściowe trudności...

– Odkąd pamiętam, nasza gospodarka przeżywa przejściowe trudności – parsknęła Natasza lekceważąco.

Zmierzyłem dziewczynę badawczym wzrokiem – nie miałem zamiaru uczestniczyć w tego typu rozmowie. Inna sprawa, że nasza gospodarka rzeczywiście funkcjonowała dość... dychawicznie i gdyby była koniem, dawno ktoś by ją dobił. Z litości. Nawet najbardziej ideowi komuniści pozwalali sobie czasem na uszczypliwości w tej kwestii. Rzecz jasna, w zaufanym gronie.

– Cóż... – powiedziałem z udanym namysłem. – Zapewne szpiegujesz na rzecz wrogów komunizmu i wynagrodzenie odbierasz w zielonych...

Roześmiała się, ukazując zdrowe, białe zęby – może pasta „Sanit” nie była taka zła? Tak czy owak, postanowiłem używać jej zamiast proszku do zębów. Przez jakiś czas. Jak to się mówi: „Nowoczesność w domu i zagrodzie”.

– No więc? – ponagliłem.

– Uprawiam zieleninę i zioła w doniczkach, w mieszkaniu – odparła, wzruszając ramionami. – Wszyscy tak robią. Ira Worobiowa z parteru wyhodowała nawet drzewko cytrynowe, z prawdziwymi cytrynami.

– Zuch dziewczyna! – wymamrotałem z pełnymi ustami.

Potrafię nieźle gotować, lecz jedzenie przyrządzone przez Nataszę wydawało mi się jakieś... smaczniejsze. Może dlatego, że nie musiałem sam stać przy kuchni? Zagryzłem jajecznicę kilkoma kromkami chleba, popiłem gorącą herbatą. Najwyższy czas udać się na komendę, jeśli nie zastanę Poliakowa, sprawa może się przeciągnąć.

Wkrótce stałem już na przystanku tramwajowym, czekając na kolejną maszynę. Poprzednia odjechała przed chwilą tak obwieszona pasażerami, że nawet nie próbowałem się wepchnąć. Mogłem co prawda wezwać służbowy samochód, jednak nie chciałem, aby kierowca meldował komuś o moich peregrynacjach po mieście. Nie żebym się spodziewał jakiejś szczególnej inwigilacji, ale strzeżonego...

Ludzie przepuścili mnie przodem – ze względu na mundur, tym razem zdążyłem ulokować się wewnątrz pojazdu, zanim kierowca odjechał. Koła postukiwały po szynach, od czasu do czasu odzywał się dzwonek. Pasażerowie beztrosko wymieniali się plotkami. Sensacją dnia był przyjazd snajperki Ludmiły Pawliczenko. Ktoś dźwięcznym basem poinformował, że dziewczyna zastrzeliła ponad trzystu Szwabów, starsza, ubrana z zeszłowieczną elegancją kobieta ubolewała nad śmiercią męża snajperki. Tamten zginął w walkach o Sewastopol.

Z ulgą wysiadłem niedaleko komendy, resztę drogi przeszedłem pieszo. Miałem dosyć dyskusji o wojnie, nie chciałem słuchać nawet o bohaterskich i zapewne ładnych snajperkach. Sewastopol wpadł w ręce Niemców, nie było się z czego cieszyć.

Miałem szczęście, Poliakow – o dziwo, po cywilnemu – podążał gdzieś zdecydowanym krokiem. Jeszcze moment i nie zastałbym go w pracy.

– Anton! – zawołałem, rzucając się w pogoń. – Anton!

Poliakow odwrócił się gwałtownie, z prawą ręką w kieszeni palta. Założę się, że nie sięgał po chusteczkę do nosa...

– Czego się drzesz? – burknął. – Coś się stało?

– Mam pieniądze – poinformowałem go pospiesznie. – Chciałbym załatwić te dokumenty. Jak najszybciej.

– Nie mam dzisiaj czasu. Może pogadamy jutro?

– Ja też nie mam wiele czasu! Różnica jest taka, że ja ci co najwyżej przeszkodzę w spotkaniu z jakąś miłą dziewuszką, a jeśli nie dostanę tych papierów, będę gryzł piach!

Zmierzył mnie uważnym spojrzeniem, zerknął na zegarek.

– Ja naprawdę nie mam dzisiaj ani chwili czasu – powiedział już łagodniejszym tonem. – Inna sprawa, że nie jestem pewien, jak będzie jutro. Mamy cholerne gigantyczne CZP.

– Co się stało?

– No dobrze – westchnął. – Możemy pogadać po drodze. Tylko licz się z tym, że jeśli cię ze mną zobaczą, będziesz musiał zapłacić za te dokumenty dużo więcej niż normalnie.

– Kto ma mnie z tobą zobaczyć?! I dlaczego nie jesteś w mundurze?

Błatni. Mam spotkanie z worami w zakonie – odparł jakby nigdy nic.

– W jakiej sprawie?

– Morderstwa. Prawdopodobnie seryjny zabójca.

– Myślałem, że to się zdarza tylko na Zachodzie, wiesz, Kuba Rozpruwacz i tacy tam.

– Akurat! – warknął. – W dodatku ten chuj nie mógł się zadowolić jakimś palantem z ulicy, bo wtedy dałbym radę wyciszyć sprawę. Nie, on musiał zarżnąć ulubionego siostrzeńca rektora Uniwersytetu Łomonosowa!

– Myślisz, że to się powtórzy?

– Jestem pewien!

– Dlaczego?

– Bo zwykły, nawet najbardziej zwyrodniały morderca nie wypisuje raczej krwią ofiary przysłów na ścianie! No i zabójstwa wśród studentów zdarzają się rzadko, możesz mi wierzyć. Pijaństwo, bijatyki, wciąganie miejscowych dziwek przez okno po linie tak, ale nie morderstwa.

– Jakich przysłów?

– Zaraz, jak to było? – zastanowił się Poliakow. – Nie sztuka nauka, sztuka razum.

– Sęk nie w nauce, lecz w rozumie? – spytałem zdziwiony. – To jakaś aluzja do tego, że facet był studentem?

– A skąd ja to mogę wiedzieć?! Wiem jedno: ten kutas chce się z nami pobawić. Zostawił nam swój znak, coś, co odróżnia jego robotę od zwykłych przestępstw. Bo on jest dumny z tego, co robi. I dopiero rozpoczął zabawę...

– A co z tymi worami? Po cholerę umawiasz się z nimi? I jak ich namówiłeś, żeby się z tobą spotkali? Przecież ty ich ścigasz...

Spojrzenie, jakim obrzucił mnie Poliakow, z pewnością nie wyrażało uznania. Tak patrzy się na niedorozwinięte dziecko.

– A jak myślisz, jakim cudem kontroluję sytuację w Moskwie? Mam z nimi układ.

– Układ?!

– Owszem. Pozwalam im robić swoje, o ile nie złamią zasad gry. Moich zasad! Mogą pędzić i sprzedawać bimber, ale nie narkotyki. Nie wtrącam się, jeśli trzepną po głowie jakiegoś frajera i wyciągną mu portfel, ale nie pozwalam, żeby rozwalili mu łeb. Kradzieże kieszonkowe? Proszę bardzo! Włamania? Także. Tylko jeśli okaże się, że obrobili kogoś ważnego, fanty w ciągu doby lądują u mnie, na stole. A ja je zwracam poszkodowanemu z gwarancją, że rzecz się nigdy nie powtórzy.

– Ale dlaczego? Nie lepiej byłoby ich wszystkich...

– Do pierdla? – dokończył ironicznie Poliakow. – Nie lepiej. Bo na miejsce aresztowanych przyszliby nowi. Tacy, których nie znam. Teraz panuje porządek, potem rozpocząłby się chaos.

– Porządek?!

– Porządek! – przytaknął milicjant twardo. – Mój porządek. Oni mają zresztą swoje zasady: kieszonkowiec nie okradnie nigdy starca, ciężarnej ani kobiety z dzieckiem. Nie ma gwałtów, nie ma morderstw.

– Jak to nie ma?! Przecież gazety...

– Ja mówię o błatnych – zwrócił mi łagodnie uwagę. – Poza nimi żyje w Moskwie jeszcze sporo innych ludzi. Ci „niezrzeszeni” nie kierują się żadnymi regułami. Tak czy owak, jeśli coś wywiną, błatni często znajdą ich szybciej niż my. I prędziutko poinformują mnie o frajerze, który psuje im interesy. A jeśli zasady złamie ktoś z ferajny, rozliczą się z nim sami.

– Jakie interesy?

– Normalne. Płacą mi. Jeżeli coś jest nie tak, podnoszę stawki, naliczam karne odsetki.

Zamurowało mnie. Komendant milicji biorący łapówki od bandziorów? I to na taką skalę? To ci dopiero socjalistyczna praworządność...

– Wszyscy biorą – poinformował mnie Poliakow z lekkim uśmiechem. – Tyle że przeważnie nie są tacy uczciwi jak ja.

Poluzowałem kołnierzyk, nagle wydał mi się za ciasny.

– Uczciwi, powiadasz? – wychrypiałem.

– Dorośnij, Saszka – westchnął milicjant. – Mogę przeszkadzać błatnym w interesach, płacą, żebym tego nie robił. Z drugiej strony dzięki temu, że mamy układ, mogę ich kontrolować, trzymać za jaja.

– A to jakim cudem?! – warknąłem.

– Powiedzmy, że dostaję forsę za „ochronę” nielegalnych kasyn i burdeli, no więc muszę wiedzieć, gdzie i co mam chronić, prawda? Dzięki temu znam wszystkie takie... przybytki. I mogę dopilnować, żeby krupier nie oszukiwał, klienta nie oskubano po wyjściu z lokalu, a wszystkie dziwki były zdrowe i regularnie się badały. No i najważniejsze: jestem w stanie w każdej chwili to wszystko zlikwidować. Jeśli tylko ktoś naruszy zasady. Wierz mi, to najlepszy układ nie tylko dla mnie, lecz i mieszkańców Moskwy. Biorę forsę od złodziei, dziwek, spekulantów i fałszerzy, ale nie gadam z mordercami czy gwałcicielami. Ci nie mogą się okupić za żadną cenę! Na mojej ziemi nie ma dla nich miejsca!

Na jego ziemi, dobre sobie... Wiedziałem, że Poliakow nie jest aniołkiem, jednak skala interesów, jakie prowadził, mnie przytłoczyła. Teraz już rozumiałem, skąd jego wiedza na temat kryminalnego podziemia, skąd kontakty. Z drugiej strony co to mnie obchodzi? W zasadzie powinienem być zadowolony, że pozycja, jaką zajmował w świecie błatnych mój nowy przyjaciel, gwarantuje załatwienie lewych papierów wysokiej jakości. A o socjalistyczną praworządność i porządek publiczny niech się martwi Politbiuro, mnie wystarczy, jeśli sobie jeszcze trochę pożyję...

Skręciliśmy w wąską uliczkę, przeszliśmy przez podwórko tuż obok jakiejś zapomnianej cerkwi. Wyglądała na opuszczoną, ale nikt jeszcze nie przerobił jej na publiczną toaletę czy muzeum ateizmu. Aż dziw... Sąsiedni dom otoczony był wysokim drewnianym płotem. W bramie stało kilku mężczyzn, paru innych zauważyłem po drugiej stronie ulicy. Najwyraźniej obstawiali teren.

– Wejdziemy razem – poinstruował mnie pospiesznie milicjant. – Nie odzywaj się i o nic nie pytaj.

Też mi wskazówki! A o czym, do kurwy nędzy, mogę gadać z moskiewskimi bandziorami?!

W obszernym pomieszczeniu królował potężny okrągły stół. Błatni ucztowali. Kawior, szampan, francuskie koniaki sąsiadowały z suszoną rybą, wódką i zwykłym samogonem. Zapewne zakąski i rodzaj alkoholu dostosowano do preferencji biesiadników. Ci także byli różni: obrzmiałe od wódy, czerwone mordy i wytatuowane, świetnie widoczne spod podwiniętych do łokci rękawów łapska kontrastowały z fizjonomiami, których nie powstydziliby się intelektualiści. Kilku wyglądało wręcz jak przedrewolucyjni arystokraci. Zresztą – cholera ich wie – może to rzeczywiście niedotłuczeni arystokraci? Nie zdziwiłoby mnie, gdyby skumali się z bandytami. Według słów Poliakowa błatni nienawidzili socjalizmu. Tak więc i jedni, i drudzy mieli wspólnego wroga. Razumowski, Razumowski, w coś ty się wplątał...

Poliakow odchrząknął, na sali zapanowała cisza.

– Wszyscy wiecie, po co tu jestem – zagaił bez powitania. – W mieście pojawił się morderca. To wariat, zabija dla przyjemności. I nie przestanie, póki żyje.

– A nam co do tego, naczialnik? – spytał ponuro niski, chudy mężczyzna o twarzy szczura. – To żaden z naszych.

– To, że jeśli ten dupek zabije po raz kolejny, a tak się stanie, ponieważ zabijanie sprawia mu przyjemność, będę miał kłopoty. A wtedy i u was pojawią się problemy – odparł zimno Poliakow. – Bo zostanę zmuszony do udowodnienia, że intensywnie pracuję i odnoszę sukcesy w walce z bezprawiem. No więc zacznę likwidować burdele, zamykać paserów i dziwki.

– Grozisz, naczialnik?

– Uprzedzam.

Wygłosiwszy swoją kwestię, Poliakow zasiadł za stołem, napełnił szklankę wódką, wychylił, jakby znajdował się w restauracji. Przysiadłem obok, dyskretnie luzując zamykający kaburę rzemień. Miałem nadzieję, że jeśli zacznie się rozpierducha, zdążę chociaż wyciągnąć broń. Na razie jednak wyglądało, że błatni dyskutują nad ultimatum Poliakowa. Mimo że nikt nie zadał sobie trudu, aby ściszyć głos, rozumiałem co drugie słowo – niemal wszyscy używali żargonu.

Ktoś i mnie nalał wódki, podsunął talerz z zakąskami. Zamrugałem zaskoczony: kobieta. Jedyna w towarzystwie. Nieznajoma usiadła przy mnie, uniosła trzymane w dłoni szkło w niemym toaście. Wypiliśmy. Na jednym z palców miała wytatuowany pierścień z koroną. Ki czort? Jakiś symbol? Przyglądała mi się otwarcie, lecz nie wyglądało to na typowo kobiece zainteresowanie. Odwzajemniłem się babie bez żenady: nie była pięknością, jej widok nie wywołałby nie tylko zamieszek, ale i zainteresowania – ot, przeciętna dziewuszka. Skromnie ubrana, niczym urzędniczka, nie nosiła biżuterii ani zegarka. Tylko w jej oczach dostrzegłem coś dziwnego – rozbawienie. Dziewucha siedziała wśród najgorszych moskiewskich mętów i najwyraźniej ją to bawiło. Tak, to nie było zwyczajne...

– A ty skąd, sokoliku? – spytała z uśmiechem.

– Jestem z nim. – Skinąłem w stronę Poliakowa.

– Przecież widzę – odparła z lekkim zniecierpliwieniem. – Inaczej by cię tu nie było. Co robi żołnierz na naszym małym zebraniu?

Wzruszyłem ramionami, pamiętając o ostrzeżeniu Poliakowa, żeby nie wdawać się w dyskusje.

– Nie lubię gadatliwych mężczyzn, ale to już chyba przesada – zauważyła.

Uniosłem brwi, słysząc w głosie kobiety nowy, zimny ton. Wyglądało, że baba jest przyzwyczajona do wydawania rozkazów i do tego, że ludzie zawsze i bez zwłoki odpowiadają na jej pytania. No nie, Poliakow Poliakowem, lecz czegoś takiego nie można zignorować, nie w takim towarzystwie.

– I co z tym zrobisz, kochanie? – spytałem, poklepując ją obraźliwie po policzku.

Wzruszyła z wdziękiem ramionami, ale nie dałem się nabrać: ten gest miał tylko odwrócić moją uwagę: chciała sięgnąć po nóż. Tyle że nie zdążyła – trzymałem ją już za nadgarstek, a moje ostrze wbijało się pod jej brodę.

Ktoś zauważył naszą małą pantomimę, w pomieszczeniu ponownie zapadła cisza.

– O co chodzi? – spytał siedzący naprzeciwko mężczyzna pod pięćdziesiątkę.

Gość ubrany był z niewymuszoną – i na pewno nie sowiecką – elegancją, u nas bardziej niż kapelusze modne były kaszkiety, na ulicach królowały skórzane kurtki, a nie garnitury Burberry. Mimo fircykowatego wyglądu nie sprawiał wrażenia kogoś, kogo można zlekceważyć. Pełna szacunku uwaga, z jaką błatni śledzili jego słowa, wskazywała, że podzielają moje zdanie.

– Słuchamy, Zoja – ponaglił.

Najwyraźniej pytanie skierowane było do mojej sympatycznej rozmówczyni...

– Zastanawiałam się, dlaczego gospodin naczialnik – zaakcentowała ironicznie – przyszedł dziś w towarzystwie?

– I do jakich wniosków doszłaś?

– Cóż, co by nie powiedzieć o naszym legawym przyjacielu, na pewno nie jest tchórzem, obstawa mu niepotrzebna. Zresztą on zna nasze zasady, wie, że tu i teraz jest bezpieczny.

– Więc?

– Ten facet to wyszkolony zabójca. Podejrzewam, że pan pułkownik ma zamiar jakoś nas zmotywować, gdybyśmy jednak nie chcieli węszyć za tym wariatem, który tak mu przeszkadza.

Kilku urków zerwało się z miejsc z niedwuznacznie agresywnymi zamiarami, ale mężczyzna powstrzymał ich jednym ruchem dłoni.

– Może najpierw porozmawiamy? – zaproponował.

Przynajmniej brzmiało to jak propozycja, tyle że nikt nie zamierzał z nią dyskutować. Słowa eleganta przyjęto przez aklamację, choć zauważyłem, że nie wszystkie dłonie spoczęły na widoku, kilka pozostało nadal w kieszeniach. Miałem nadzieję, że błatni preferują noże – wtedy mielibyśmy jakieś szanse, jakby co. W przeciwnym wypadku nie damy rady nawet wydostać się z domu.

– Złapanie tego świra jest niezbędne, abyśmy mogli kontynuować nasze... interesy – oznajmił Poliakow. – Parę bardzo wysoko postawionych osobistości oświadczyło mi wczoraj, że albo rozwiążę tę sprawę w najbliższym czasie, albo... – zawiesił znacząco głos. – Mam wielu wrogów, a gdzieś tam – wskazał palcem w górę – jest lista osób, które mogą zająć moje miejsce. Ta lista istnieje od dawna, jednak do tej pory miałem jedną podstawową przewagę nad konkurentami: skuteczność. Dlatego musicie mi pomóc.

– Musimy? – uniósł brwi elegant.

– Inaczej będzie bolało – oznajmił posępnie milicjant.

– A konkretnie? – odezwała się dziewczyna.

– Zlikwiduję cały wasz biznes. Oczywiście spróbujecie zmienić lokale, jednak nie będzie to takie łatwe. Znajdę i te nowe. I zamknę.

– Nie masz tylu ludzi, naczialnik – parsknął pogardliwie któryś z błatnych. – A my znamy gęby większości z nich.

– To major Razumowski z wojennoj razwiedki – przedstawił mnie niespodziewanie Poliakow. – Jego ludzi też znacie? A może chcielibyście, żeby setka czy dwie, jak to powiedziała nasza urocza dama: „wyszkolonych zabójców”, zaczęła przechadzać się po terenach, na których skubiecie frajerów? Jak myślicie, jaki byłby efekt takiej... konfrontacji? Bo mnie się wydaje, że coś takiego polepszyłoby sytuację tylko w jednej branży: pogrzebowej.

Przez chwilę trwała jeszcze nabrzmiała zdumieniem cisza, później wokół zapanowało pandemonium; kilkanaście osób przekrzykiwało się nawzajem, milicjant został otoczony przez rozwścieczonych urków. Jeszcze trochę i...

Zgrzytnąłem zębami, nie kryjąc się już, sięgnąłem do kabury. Poliakow, ty chuju! W coś ty mnie wpakował?!

Tym razem to siedząca obok dziewczyna chwyciła mnie za ramię, lecz w jej geście nie wyczułem agresji.

– Nie wyciągaj spluwy! – syknęła. – Nie będzie żadnej walki, o ile nie zaczniesz.

– Naprawdę? – mruknąłem, patrząc na kłębiący się wokół Poliakowa tłum.

– Nie tutaj, nie teraz! – zapewniła z naciskiem.

No cóż, zawsze to jakieś pocieszenie... Tymczasem elegant podniósł się z krzesła, najwyraźniej zamierzał uspokoić towarzystwo. Myślałem, że będzie musiał krzyczeć – nic podobnego! – wystarczyło, że uniósł dłoń. Błatni umilkli w pół słowa, jakby mieli oczy na plecach.

– Nie gorączkujmy się – westchnął. – Spróbujmy przedyskutować tę kwestię. Bo pan pułkownik zapewne pomyślał, jak wynagrodzić nasze... zaangażowanie?

– Pomyślał! – przytaknął Poliakow.

Po raz pierwszy widziałem, że jest zdenerwowany: na czole milicjanta pojawił się pot, twarz zastygła w wyrazie determinacji.

– Czekamy na konkrety – zachęcił elegant.

– Może najpierw ktoś pokaże okolicę naszemu przyjacielowi? – powiedział Poliakow, niedwuznacznie popatrując na mnie. – Sądzę, że znudzi się detalami naszego porozumienia.

Elegant skinął głową, jakby przyznawał rację milicjantowi, wymienił spojrzenia z dziewczyną.

– Zoja, byłabyś uprzejma?

– Oczywiście. Chodź ze mną, sokoliku! – Uśmiechnęła się zalotnie.

Nie wziąłem tego na poważnie, wiedziałem, że ma przy sobie nóż.

– Zajdziemy do cerkwi? – zaproponowała, kiedy wyszliśmy za bramę.

– Wszystko mi jedno – odburknąłem.

– No, tylko się nie obrażaj, w niektórych sytuacjach lepiej za dużo nie wiedzieć. Naprawdę jesteś z wywiadu? – spytała znienacka.

– A uwierzysz mi, jak odpowiem?

– To zależy – stwierdziła z namysłem.

– Jestem. – Wzruszyłem ramionami. – Major Razumowski, Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlenije.

Spojrzała mi w oczy, miałem wrażenie, że chce przeniknąć moje myśli, dotrzeć do mózgu.

– Wierzę ci – odparła po chwili.

Stanęliśmy przed zamkniętymi drzwiami cerkwi. Moja towarzyszka sięgnęła do torebki, wyjęła spinacz i kilkoma ruchami otworzyła kłódkę. Znaczy dziewucha ma dryg nie tylko do noża.

– Zapraszam! – Skłoniła się z rewerencją.

Podłogę i sprzęty pokrywał kurz, ale widać było, że od czasu do czasu ktoś odwiedza świątynię. Na ścianach wisiały ikony, zauważyłem niedopałki świec. Czyżby ktoś się tu modlił? Z powodu wojny nieco złagodzono oficjalny kurs wobec religii – należało konsolidować społeczeństwo, ale było to raczej przymykanie oczu niż prawdziwa zmiana. Władza nadal nie lubiła religii. Wierzący praktykowali na własne ryzyko.

Trzasnęła zapałka, Zoja zapaliła kilka świec, przeżegnała się i skłoniła przed obrazem Archistratiga Michaiła. Cóż, przynajmniej wybrała odpowiedniego patrona – czasy zrobiły się niespokojne, któż mógł je lepiej zrozumieć niż dowódca bożych zastępów? Chociaż kto wie? W końcu Archanioł Michał to patron żołnierzy, nie złodziejaszków.

– Nie wierzysz w Boga, prawda?

Mimo pytającej intonacji odebrałem to bardziej jako konstatację faktu.

– Nie wierzę – przyznałem. – Jest tylko człowiek, a nad nim gwiazdy. Zimne, dalekie i obojętne. Słyszały twój pierwszy krzyk, usłyszą i ostatni oddech. Będą trwały niewzruszone, kiedy twoje kości dawno zbutwieją w ziemi.

– Więc według ciebie nie ma nic poza biologią?

– Ależ skąd! Są uczucia: miłość, przyjaźń. Są też nienawiść, strach i bestialstwo. A my, my jesteśmy samotni.

– A Bóg?

– Bóg? A cóż dałoby przekonanie, załóżmy to dla dobra dyskusji, że Bóg istnieje? Czy zmienił losy świata? Odpowiedział ci kiedyś? Bóg jedynie patrzy oczyma z gwiazd. Nie słyszy jęków bólu, błagań i modlitw. Obserwuje. Bez zainteresowania. Skupiony na swojej nieskończonej podróży przez wieczność.

– Filozof z ciebie, sokoliku – skrzywiła się dziewczyna.

Nie odpowiedziałem, po chwili ruszyliśmy do wyjścia.

– Jak tam jest? – spytała, zamykając drzwi.

– Gdzie?

– W normalnym świecie.

– Widzę, że nie ja jeden wpadłem w filozoficzny nastrój – zauważyłem zgryźliwie.

– No wiesz, chodzi mi o wyższe sfery: oficerów, aparatczyków...

– Też mi wyższe sfery – wymamrotałem. – W sumie robimy to samo co robotnicy czy szeregowcy: bijemy się na wojnie albo pracujemy na potrzeby wojska. Różnice są niewielkie.

– Tak?

– Lepsza wódka, więcej mięsa, ładniejsze kobiety. Ot i wszystko.

– A z Poliakowem to...

– To możesz spytać Poliakowa – dokończyłem dobrodusznie.

Zdążyłem już ochłonąć – nie da się ukryć, że milicjant posłużył się moją skromną osobą, ale w końcu nie jestem mściwy. Nie będę robił awantur, po prostu wystawię mu rachunek. Na kolejną przysługę. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda mi się pomoc moskiewskiej milicji...


Sprzedawca z pewnością miał sześćdziesiątkę na karku, to było widać, choć wyprostowana sylwetka i żwawe ruchy świadczyły, że nadal zachował część dawnej sprawności. W antykwariacie przebywało kilku klientów, więc z udanym zainteresowaniem oglądałem wystawione na sprzedaż przedmioty. Musiałem poczekać, aż zostaniemy sami – trudno omawiać publicznie kwestię lipnych dokumentów... Stary był fałszerzem. Jak zapewnił mnie Poliakow: najlepszym w branży. Po spotkaniu z błatnymi pan pułkownik bardzo szybko przekazał moją sprawę w kompetentne ręce. No i nic dziwnego, chciał się zrehabilitować.

Westchnąłem, słysząc wykłócającą się jak przekupka babę, chodziło o dekoracyjny, ręcznie malowany talerz przedstawiający austriackie okręty wojenne. Czego to człowiek się nie dowie: nie sądziłem, że Austria miała w ogóle jakąś flotę.

– Pięćset rubli?! – ponownie wrzasnęła kobieta. – Pięćset?! To markowa porcelana!

– Rzeczywiście – potwierdził sucho antykwariusz. – Firma „Villeroy & Boch”, początek wieku. Tyle że to żaden rarytas...

– Pójdę do konkurencji!

– Proszę bardzo.

– To pamiątka rodzinna!

– Widzicie, obywatelko – powiedział z lekkim zniecierpliwieniem stary – codziennie ludzie przynoszą mi kilkanaście takich pamiątek: bibeloty, przedrewolucyjne książki, carskie odznaczenia, a nawet fotografie... Ostatnio pewien młodzieniec zaoferował mi zdjęcie generała Kurakina. Z autografem. Też twierdził, że to rodzinna pamiątka. Z tym że nie wyglądał mi na krewnego generała. Przypuszczam za to, że ktoś z jego rodziny, prawdziwej rodziny – zaakcentował – był w Moskwie w tysiąc dziewięćset siedemnastym. Kiedy szabrowali miasto...

Wyszczerzyłem zęby, kiedy usłyszałem za plecami wściekłe sapnięcie i trzask zamykanych drzwi. Wreszcie zostaliśmy sami.

– Major Razumowski?

– We własnej osobie – potwierdziłem.

Uścisk dłoni antykwariusza był zadziwiająco mocny. Stary podszedł do drzwi, wywiesił tabliczkę z napisem: „Nieczynne do odwołania. Inwentaryzacja”. Potem gestem zaprosił mnie do zajęcia miejsca w fotelu, sam stanął za ladą i zaczął przekładać jakieś dokumenty.

– Nie rozpadnie się? – spytałem, nieufnie patrząc na zabytkowy mebel.

– Skąd – odparł, nie podnosząc oczu. – To solidna robota. Przedrewolucyjna.

– Przechodząc do rzeczy...

– Nasz wspólny znajomy wprowadził mnie w detale. Rzecz jest trudna, choć możliwa do wykonania.

Odetchnąłem z ulgą – wreszcie miałem pewność, że nie marnuję czasu na darmo.

– Kiedy będę mógł odebrać papiery?

– Zajmie mi to nie mniej niż półtora miesiąca, może dwa.

– To za długo – zaprotestowałem. – Te dokumenty są mi potrzebne w ściśle określonym celu. Jeżeli nie będę ich miał, kiedy... – urwałem, zagryzając wargi. – Przydatność papierów jest związana z konkretną, a jeszcze mi nieznaną datą – kontynuowałem po chwili milczenia. – Jeśli otrzymam je choć o dzień później, cała robota pójdzie na marne!

Tym razem stary spojrzał na mnie, ale uparcie pokręcił głową.

– Nie da rady! – zapewnił. – Mam co prawda na miejscu cały sprzęt, ale potrzebne komponenty trzeba dopiero sprowadzić: czyste blankiety, wzory podpisów, pieczęcie...

– A gdybym dopłacił?

– Nie da rady! – powtórzył z naciskiem. – Trzeba czasu, żeby to wszystko zdobyć. A jedną trzecią całej kwoty i tak musi pan założyć z góry, żebym mógł opłacić... pomocników.

– W porządku – oznajmiłem po namyśle. – Dwa miesiące to dwa miesiące. Pieniądze przyniosę jutro. Tylko...

– Tak?

– To znaczna kwota. I w złocie, w sam raz na wojenne czasy. Dlatego ostrzegam: gdyby ktoś chciał mnie oszukać, będę bardzo, ale to bardzo niezadowolony. Rozumiemy się?

Podszedłem do lady, wbiłem wzrok w starego. Antykwariusz przełknął nerwowo ślinę, przytaknął energicznie.

– Nie ma obawy – zapewnił. – Ostatnie, czego bym sobie życzył, to narazić się komuś takiemu jak wy. Niewiele mi już życia zostało, chciałbym je spędzić w spokoju.

– To zdrowe podejście – pochwaliłem. – Pieniądze przyniosę przed południem. Może być?

Uzyskawszy zgodę mężczyzny, ruszyłem na Arbat. Miałem do pogadania z panną Turkuł. Kilka dni temu generał Panfiłow poinformował, że moja wycieczka odwlecze się w czasie. Ponieważ nie wiadomo, kiedy otrzymam sygnał wyjazdu, a musiałem pozostawać w stałej gotowości, nie można było przydzielić mi żadnych konkretnych obowiązków. W związku z tym wraz z całą grupą oddelegowano mnie do szkolenia narybku. Z Pietką i Timą nie było problemu – daj Panie Boże każdemu takich instruktorów. Nieco inaczej przedstawiała się sprawa Wiery. Dziewucha była co prawda utalentowana, tyle że brakowało jej praktyki. No ale w końcu uczestniczyła w dwóch operacjach bojowych, za ostatnią awansowano ją do stopnia sierżanta. Wreszcie: prikaz to prikaz. Ma uczyć? Znaczy będzie uczyć! Tak czy owak, musiałem z nią porozmawiać, być może sprawdzić kwalifikacje. Na co dzień trenowali z nią Drozd i Kotuszew, kontrolowałem ich ćwiczenia sporadycznie, wiedziałem, że panna Turkuł jest w dobrych rękach. Obaj wyłazili ze skóry, aby przekazać jej całą swoją wiedzę: po ostatniej akcji Wiera stała się pełnoprawnym członkiem grupy.

Przetarłem czoło, dzień był gorący, nic dziwnego – lato. Zjadłoby się lody... Niestety, na „Eskimo” przyjdzie jeszcze poczekać. Na razie priorytetem stała się broń i amunicja, jak trafiło się coś słodkiego, to jedynie z amerykańskich dostaw. Razumowski, Razumowski, we łbie ci się przewraca. W Leningradzie żrą teraz błokadnyj chlieb z dodatkiem słonecznikowych wytłoczyn i brzozowej kory. Wzdrygnąłem się, jakby sięgnął mnie lodowaty podmuch, wiedziałem, że w Leningradzie jedzą nie tylko chleb, bywa, że i ludzkie mięso... Miałem nadzieję, że teraz, w lecie, śmiertelność spadnie. Niestety, za kilka miesięcy nadejdzie kolejna zima. Niemcy nie zdobędą Leningradu, byłem tego pewien – zbyt silna obrona, ale i nasi nie dadzą rady odblokować miasta: Armia Czerwona walczyła o życie. Zanosiło się na obustronny długotrwały pat. Ilu mieszkańców przetrwa oblężenie? Ile dzieci w DietDomach? Ech, też mi się zebrało na rozmyślania.

Wszedłem w bramę, odetchnąłem z ulgą w rzucanym przez mury cieniu. Od razu poczułem się lepiej: zrobię niespodziankę pannie Turkuł i staruszkom, może napiję się babcinego bimberku? Taaak, w Moskwie nawet podczas wojny można sobie zorganizować drobne przyjemności...

Najpierw usłyszałem męski, przepity bas. Jego właściciel wymyślał komuś od szczurów tyłowych. Później doszedł mnie głos Wiery. Sądząc po tonie, dziewczyna była naprawdę wściekła. No, no – czyżby jakieś problemy? Jeśli tak, to można powiedzieć, że zjawiłem się w samą porę.

– Nie chcesz płacić?! Znowu?!

Przez dobrą chwilę zastanawiałem się, o jaką zapłatę idzie – ach, ta moja zwyrodniała wyobraźnia! – wreszcie przypomniałem sobie, że przecież staruszki nie rozdają samogonu darmo. Któraś wspominała, że bywają klienci, którzy nie traktują serio swoich zobowiązań płatniczych. Widać panna Turkuł postanowiła uregulować tę kwestię.

Wiera nie zauważyła, że na scenie pojawił się nowy aktor, szerokie plecy awanturującego się mężczyzny zasłaniały mnie przed wzrokiem dziewczyny.

– Nie dostaniesz ani kropli, dopóki nie zapłacisz za ostatni raz!

– Ja ci, suko, zapłacę!

Chytrym, niemal niesygnalizowanym ciosem pijak walnął dziewczynę w twarz, po czym cisnął niczym workiem zboża. Wiera – jak na treningach – przyciągnęła brodę do piersi, uderzyła w ścianę plecami, starając się zamortyzować wstrząs, ale i tak aż zadudniło.

– Teraz zobaczysz...

Zaniepokojony postąpiłem krok naprzód, jeśli facet ją uszkodzi, będę miał problemy. Na szczęście panna Turkuł nie czekała na dalszy ciąg demonstracji. Trzasnęła gościa otwartymi dłońmi w uszy, poprawiła łokciem w gardło. Kiedy upadł, z mściwym warknięciem dołożyła kopa w jaja. Mężczyzna skulił się w pozycji embrionalnej, niemrawo zasłaniając rękoma. Wyglądało, że na dzisiaj zakończył swój występ, cóż: rozerwane bębenki to paskudna sprawa, a i jajca pewnie bolą...

Dziewczyna wyczekała, aż napastnik spróbuje się podnieść, i brutalnym podcięciem posłała go ponownie na posadzkę. No, no, rozhulała mi się panna Turkuł. Chyba już miałem koncepcję, do czego ją wykorzystać. Odchrząknąłem, kiedy uniosła pięść do kolejnego uderzenia. W sumie facet nic mnie nie obchodził, ale jeśli dziewczyna przesadzi, trzeba będzie coś zrobić z trupem, a tu gorąco, cholera... No i wypadałoby wziąć pod uwagę staruszki, pewnie nie byłyby zachwycone, gdyby ich podopieczna zatłukła jednego z klientów. Pomijając wszystko inne, mogłoby się to odbić na prowadzonym przez starsze panie handelku.

Komandir!

– On ma chyba dosyć – zauważyłem.

– Nie zapłacił – poinformowała mnie ponuro. – I popchnął Marię Aleksandrownę.

– W najbliższym czasie nikogo nie popchnie – stwierdziłem sucho, przypatrując się mężczyźnie.

Gość popiskiwał jak skrzywdzony szczeniaczek, między palcami obejmujących głowę dłoni pojawiła się krew. Znaczy miałem rację: bębenki poszły w pizdu... Obszukałem go pobieżnie, wyjąłem portfel.

– Ile był winien?

– Sto dwadzieścia rubli.

Odliczyłem pieniądze, resztę wcisnąłem mu do kieszeni.

– To co? Zaprosisz mnie w gości?

– A potrzebujecie specjalnego zaproszenia? Wy, komandir, macie zaproszenie – zastanowiła się – permanentne.

– Staruszki dały ci jakąś szemraną literaturę? – Zmarszczyłem brwi.

– Nie. – Zaczerwieniła się. – Tylko słownik.

Przestępując przez leżącego, nadepnąłem mu na prawą dłoń, okręciłem się na pięcie. Chrupnęło. Zmiażdżone palce to nic wielkiego, zagoją się raz-dwa. Tyle że później trudno wymachiwać czymkolwiek cięższym od ołówka. No i na pewno nasz pijaczek nikogo nie będzie w stanie uderzyć tą ręką. Cóż, jak to mówią: nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka...


Poranny wietrzyk niósł zapach lasu, chłodził rozpalone twarze. Staliśmy w kręgu: ja, chłopaki i ze dwudziestu kursantów. Wewnątrz znajdowała się panna Turkuł oraz muskularny mężczyzna średniego wzrostu. Wyglądał na zwinnego. I taki był – w zeszłym roku został wicemistrzem Floty Bałtyckiej w boksie. Drozd i Kotuszew spoglądali na mnie z wyrzutem, najwyraźniej sądzili, że to będzie egzekucja. Ja nie miałem takiej pewności. Tak czy owak, musiałem zaryzykować; umiejętności chłopaków były oczywiste, Wiera, o ile miała uczyć zaawansowaną grupę, musiała wywalczyć sobie pozycję.

– Zaczynajcie!

Mężczyzna skoczył naprzód, atakując krótką, złożoną z trzech ciosów serią. Tak jak przewidziałem. Oczywiście w szkole wojennoj razwiedki nauczono go też paru innych, dużo mniej sportowych sposobów walki, ale w momentach stresu przeważnie korzystamy z wyrobionych wcześniej odruchów. A facet był bokserem.

Wiera nie próbowała nawet blokować – gość ważył ze czterdzieści kilogramów więcej, runęła na plecy i leżąc już na murawie, kopnęła rywala w podbrzusze. Tak jak jej kazałem. Starcie zakończyło się równie szybko, jak zaczęło, wygrała panna Turkuł...

Ciszę przerwały okrzyki i oklaski, po chwili dziewczyna szybowała w powietrzu podrzucana przez kursantów. Teraz nikt nie ośmieli się podważać jej kompetencji. No i dobrze – jeden problem z głowy.

Gwizdnąłem ostro, przerywając zabawę.

– Zbiórka! – zarządziłem. – Sierżant Turkuł będzie waszą instruktorką w zakresie walki wręcz – poinformowałem. – Jak widzieliście, nawet wytrenowanego sportowca można pokonać. Zrozumcie mnie dobrze: nie zamierzamy was uczyć żadnych tajemnych technik, znacie je wszystkie. Jednak starcie wygrywa nie bardziej wytrenowany, ale bardziej zdecydowany. Wyplenimy z was wszelkie zahamowania i sentymenty, tak że w razie czego będziecie w stanie wyłupić przeciwnikowi gołymi rękoma oczy, zmiażdżyć jądra czy krtań. Bez namysłu i wahania. Pamiętajcie, że od tego może zależeć nie tylko wasze życie, ale i życie waszych towarzyszy oraz sukces misji, jaką powierzy wam nasza ojczyzna! Od tego, czy staniecie na wysokości zadania, zależeć też będzie życie oficerów, którzy bazując na zdobytych przez wywiad informacjach, poprowadzą swoich ludzi pod kule wrogów Związku Radzieckiego! Nie patrzcie na wiek sierżant Turkuł, nie patrzcie na to, że jest kobietą! Dwukrotnie brała udział w misjach bojowych, walczyła i zabijała w obronie naszego kraju! Macie być elitą: wzrokiem, słuchem i mózgiem Armii Czerwonej. Dlatego uczyć was będą najlepsi z najlepszych, sprawdzeni w boju żołnierze. Tu nie ma miejsca dla słabeuszy i niezdecydowanych! Z tej szkoły wychodzą zwycięzcy! I dlatego wygramy!

Odpowiedziało mi gromkie: Uraaa! Kursanci wpatrywali się w pannę Turkuł, jakby przypuszczali, że ta za chwilę uniesie się w powietrze. Nie ma to jak zmotywować grupę. Teraz dadzą z siebie wszystko.

Rzuciłem komendę: „Przystąpić do zajęć!”, ruszyłem do wyjścia. Szkoła GRU, nazywana Akademią, znajdowała się w podmoskiewskich lasach. Czekała mnie godzinna jazda samochodem, musiałem dzisiaj odwiedzić Poliakowa.

Komandir!

– Tak?

Panna Turkuł wyglądała na oszołomioną.

– Skąd wiedzieliście, co on zrobi?

Wzruszyłem ramionami, robiąc mądrą minę. Cóż miałem powiedzieć? Raczej nie mogłem przyznać, że miałem kolejną wizję, w której ujrzałem Wierę zwyciężającą boksera w taki właśnie sposób. I że straciłem przy tej okazji kolejne ćwierć litra krwi...

– To było łatwe do przewidzenia – skłamałem z uśmiechem. – A teraz do roboty, towarzyszko instruktorko!

– Jest jeszcze jedna sprawa...

– Słucham – mruknąłem, spoglądając na zegarek.

– Starsze panie boczą się na mnie. Chyba mają mi za złe, że stłukłam tego pijaka. Gdybyście mogli z nimi porozmawiać...

– Porozmawiam – obiecałem. – A teraz wracaj do grupy!

Tak toczno!


Poliakowa nie zastałem na komendzie, jak mnie poinformowano: „wyjechał na trupa”. Domyśliłem się, że ten uroczy zwrot miał oznaczać podjęcie czynności śledczych w związku z morderstwem. Tylko dlaczego „Polak” osobiście fatygował się na miejsce zbrodni? W końcu miał od tego innych. Jeden z milicjantów podjął się zawieźć mnie na ulicę Kronsztadzką, gdzie znaleziono zwłoki.

Trochę się zdziwiłem, dzielnica uchodziła za bezpieczną. No ale przecież i w takich miejscach zdarzają się przestępstwa. Może to jakaś sprawa rodzinna? W takich sytuacjach miejsce zbrodni nie ma znaczenia, czasem człowiek ma ochotę wyrzucić teściową przez balkon niezależnie od tego, czy mieszka w ekskluzywnym bloku dla prominentów, czy w robotniczej kamienicy. Takie życie.

Milicyjny samochód zatrzymał się przed sporą parterową willą – znaczy morderca nie skorzystał z balkonu... Ciekawe, kogo załatwili. Nasze państwo nie rozdaje lekką ręką takich domków. Tu musiał mieszkać ktoś ważny. No i zagadka rozwiązana: stąd obecność Poliakowa. Wyglądało, że mój nowy kumpel nie ma ostatnio szczęścia. Najpierw jakiś wariat wypatroszył pociotka rektora, teraz to... Oj, będzie się zwijał biedaczysko, jak mu skoczą na głowę. To nie trup menela w ciemnej uliczce, tu naczalstwo będzie wymagało rezultatów. Na wczoraj.

Widząc znaczący gest towarzyszącego mi milicjanta, pilnujący posesji posterunkowy wpuścił nas do domu.

– Razumowski! – ucieszył się Poliakow. – Dobrze, że jesteś. Przydasz się.

– Co się stało?

– Chodź, sam zobaczysz.

– Nie zadeptamy śladów?

– Nie. Eksperci zrobili już swoje, został tylko lekarz.

W obszernym pomieszczeniu z kominkiem krzątał się starszy mężczyzna, oglądał zwłoki. Te wisiały na ścianie, przyszpilone do boazerii.

– Jakieś wnioski, Edwardzie Piotrowiczu? – w głosie Poliakowa usłyszałem nieoczekiwany szacunek.

– Tak, mogę już co nieco powiedzieć – odparł z pewnym roztargnieniem lekarz. – To bardzo dziwne morderstwo.

– To widać! – mruknąłem.

Nieboszczyk, postawny mężczyzna około trzydziestki, wisiał paręnaście centymetrów nad podłogą. W jego twarzy było coś znajomego, może widziałem go gdzieś wcześniej? Chwilowo nie mogłem sobie przypomnieć. Ktoś przybił go do ściany – dosłownie, za pomocą trzech sztyletów. Jeden tkwił w piersi trupa, dwa przytrzymywały rozkrzyżowane ręce. Na dywanie, pod stopami zabitego, walał się niski rzeźbiony stołeczek.

– Poznajcie się: major Razumowski z wojennoj razwiedki, a to doktor Nikonow, najlepszy lekarz w Moskwie – przedstawił nas Poliakow.

– Co robi najlepszy lekarz w Moskwie w takim miejscu?

– Rozumiecie, majorze, miałem pewne problemy natury... ideologicznej – pospieszył z wyjaśnieniem starszy mężczyzna. – Walczyłem w armii Kołczaka, dlatego teraz mogę co najwyżej badać zwłoki.

– Jaka jest wasza specjalność? – spytałem szybko.

– Neurologia i neuroanatomia – odparł, obrzucając mnie zdziwionym spojrzeniem.

– To to samo co psychiatria?

– Niezupełnie...

– Może wrócimy do rzeczy?! – przerwał niecierpliwie Poliakow. – Mamy tu trupa. Kolejnego.

– Jak to: kolejnego?

– Nasz morderca znowu się zabawił – wycedził milicjant przez zaciśnięte zęby.

– Ten sam, co...

– Ten sam! Zobacz! – Wskazał ścianę.

Dopiero teraz zauważyłem napis. Zaschnięte rudobrązowe zacieki na ciemnym drewnie: Pticam dany krylia, czełowieku razum.

– Ptakom dano skrzydła, człowiekowi rozum – wymamrotałem. – Znowu coś o rozumie, to rzeczywiście wariat!

– Miło mi, że się ze mną zgadzasz! – parsknął Poliakow.

Najwyraźniej milicjant nie miał najlepszego humoru. Trudno się dziwić – kolejny trup komplikował sprawę. Zależy jeszcze, kim był nieboszczyk, jednak miejsce, w którym znaleziono zwłoki, sugerowało, że będzie się komu o niego upomnieć.

– Kto to jest? Kto to był? – poprawiłem się szybko, wskazując zabitego.

– Pilot oblatywacz Walery Sincew – wyjaśnił głuchym głosem Poliakow.

Cicho gwizdnąłem. Sincew był nie tylko znanym oblatywaczem, ale też podporą moskiewskiej organizacji partyjnej i pupilkiem Stalina. Nic dziwnego, że wydał mi się znajomy – jego twarz spoglądała z plakatów wzywających do wstępowania w szeregi partii, a te wisiały niemal na każdej ulicy. Nie zazdrościłem Poliakowowi. Jeśli wieść o morderstwie dojdzie do towarzysza Stalina, a mógłbym się założyć, że dojdzie jeszcze dzisiaj, na efekty nie przyjdzie mu długo czekać. Gławkom nie patyczkował się w takich sytuacjach i rękę miał ciężką...

– Saszka – zwrócił się do mnie milicjant – mam pewien pomysł, lecz będę potrzebował twojej pomocy.

Spojrzałem mu twardo w oczy. Już ja ci dam, kurwa, pomysł!

– Nie ma mowy! – oświadczyłem stanowczo.

– Mógłby pan wyjść, doktorze? – poprosił Poliakow. – Chociaż nie, chwileczkę! Proszę najpierw powiedzieć, jak zabito Sincewa?

– Nie przeprowadziłem sekcji, ale...

– Ale? – ponaglił milicjant.

– Niewątpliwie zginął od ciosu w serce, jego ręce przyszpilono do ściany już po śmierci.

– W jaki sposób go uniesiono? – spytałem. – Przecież facet waży z dziewięćdziesiąt kilogramów!

– On się z nami bawi – oznajmił lekarz.

– Sincew?!

– Skąd! Morderca.

– W jaki sposób?

– Prawdopodobnie Sincewa ogłuszono ciosem w głowę, na skroni widać siniak. Po czym zabójca podniósł go za pas i przybił sztyletem do ściany.

– Podniósł takiego chłopa?! Bezwładnego? Musiałby to zrobić jedną ręką!

– Niekoniecznie – westchnął lekarz. – Ten stołeczek ma ze dwadzieścia centymetrów. Akurat tyle, żeby postawić na nim Sincewa i przyszpilić do boazerii.

– Ogłuszony raczej nie mógł stać, a z pewnością nie bez pomocy!

– Owszem – potwierdził Nikonow, pocierając zmęczonym gestem twarz.

– Jednak gdyby morderca miał wspólnika albo wspólników, którzy podtrzymali nieprzytomną czy półprzytomną ofiarę...

– W przedpokoju zdjęliśmy prześliczny odcisk buta – wtrącił Poliakow. – Rozmiar trzydzieści osiem.

– No i co z tego?

– Jeszcze nie rozumiesz? On się z nami bawi, tak jak powiedział doktor. Może Sincewa przyszpilił do ściany olbrzym o niezwykłej sile, a może cherlak o trzydziestym ósmym numerze buta z pomocą dwóch kumpli i stołeczka. Odcisk wskazuje na mężczyznę o małych stopach albo na kobietę o średnich. Cios zadano tak, że klinga utrzymała ciało, bo zakleszczyła się między żebrami. Może zadał go laik, który miał szczęście, a może lekarz albo wprawny nożownik. Sincewa przyszpilono do ściany kindżałem. Klinga nie dość, że przebiła ciało, to jeszcze weszła głęboko w boazerię, co sugeruje potworną siłę ciosu, ale na rękojeści są otarcia wskazujące, że być może ostrze wbito młotkiem...

– Chcesz powiedzieć, że morderca specjalnie podrzuca wam tropy? – wymamrotałem z niedowierzaniem.

– Dokładnie tak! Z tym że nie „wam”, tylko „nam”.

– Chwileczkę, chwileczkę! – wysyczałem. – Jeśli wyobrażasz sobie, że...

Poliakow powstrzymał mnie nieznacznym szarpnięciem głowy, wskazując wzrokiem doktora.

– Idę już, idę... – burknął pod nosem starszy mężczyzna. – Tylko się nie pozabijajcie, wolałbym, żeby mnie już dziś nie wzywano.

– No?! – warknąłem agresywnie, kiedy za Nikonowem zamknęły się drzwi. – Jakim cudem znalazłem się w tym gównie razem z tobą?

– Takim, że Sincew to wojskowy, więc dochodzeniem zajmie się też armia.

– Kontrwywiad to domena NKWD – oświeciłem milicjanta.

– Wiem, że czasowo, w pewnych sytuacjach, zdarza się wam pełnić funkcje kontrwywiadu. Pod osobistym nadzorem towarzysza Stalina – zareplikował.

Cholera by to wzięła! Skąd ten gad dowiedział się o naszej małej tajemniczce? Rzeczywiście bywało, że NKWD nie dawało sobie rady – w przyszłości planowano utworzenie nowych, potężnych struktur kontrwywiadu wojskowego, lecz chwilowo mieliśmy w tej dziedzinie niezły bałagan – a wtedy do akcji wkraczała wojennaja razwiedka. Jak w Leningradzie...

– Jeśli złożę raport, i tak cię do mnie przydzielą.

– Niby dlaczego?!

– Wiem, że jesteś jednym z najbardziej doświadczonych oficerów, a Sincew był oczkiem w głowie towarzysza Stalina.

– Ty...

– Spokojnie! – Milicjant uniósł ręce w pojednawczym geście. – Pomijając wszystko inne, jesteś mi coś winien.

– Ja?!

– Tak, ty. Od dłuższego już czasu osłaniam ci tyłek.

– Ciekawe, w jaki sposób?!

– Tylko w ciągu ostatniego miesiąca przyszło na ciebie siedemnaście donosów, do nas, na adres komendy. Do tego osiem skierowanych do NKWD. Głównym powodem jest twoja znajomość z niejaką Nataszą Aleksandrowną Pokrowską, poniekąd żoną innego oficera. Jak można wywnioskować z lektury tych pism: bardzo bliska znajomość. Kojarzysz tę panią? Do tego pijaństwo, podobno całymi dniami włóczysz się pijany po okolicy. I, czekaj, jak to było...? Aha, spekulujesz konserwami rybnymi niewiadomego pochodzenia. Być może niemieckimi, a te, rzecz jasna, mogłeś otrzymać tylko z jednego źródła...

Zamurowało mnie. Ożeż wy skurwysyny, szczury tyłowe! Ja za was głowy nadstawiam, a wy mi donosami...

– I kto to pisał?

– Myślisz, że pamiętam? – wzruszył ramionami Poliakow. – Jakaś Worobiowa, chyba twoja sąsiadka z parteru, listonosz, ktoś z biura meldunkowego. Ten ostatni poinformował, że szukasz pozaprzydziałowego mieszkania dla swojej kochanki. – Milicjant roześmiał się ubawiony. – Chyba chodziło mu o tę twoją Wierę.

– Co z tą... korespondencją? – wydukałem przez zaciśnięte gardło.

– Jak to co? Poszła do śmieci.

– A ta z NKWD?

– Także. Człowiek, który się tym zajmuje, ma wobec mnie dług wdzięczności.

Odetchnąłem z ulgą – parę donosów raz na jakiś czas to nic wielkiego. Bywa. Szczególnie jeśli chodzi o te adresowane do milicji. Nasi dzielni stróże prawa nie mają ani chęci, ani ochoty sprawdzać większości z nich. Zwłaszcza jeśli nadawcą jest cywil lub anonim, a chodzi o wojskowego. Co innego NKWD – ci zwracają wyjątkową uwagę na donosy skierowane przeciwko wojskowym. A założę się, że znalazłoby się w tej instytucji kilku oficerów, którzy chętnie zajęliby się niejakim majorem Razumowskim. I to raczej nie w aspekcie pijaństwa...

– Czego chcesz? – spytałem niezbyt przyjaznym tonem.

– Współpracy. Powtarzam: muszę złożyć raport o zajściu, a ponieważ nieboszczykiem jest nie kto inny jak Sincew, od razu przydzielą cię do tej roboty. Daj mi skończyć! – poprosił, widząc, że otwieram usta. – Jako szef moskiewskiej milicji mam pewne układy z waszą firmą, podobnie jak z NKWD. Muszę mieć, choćby dlatego, żeby wspierać operacje czekistów na terenie miasta, współdziałać z ochroną waszych obiektów i tak dalej. Stąd wiem, że wojennaja razwiedka wydeleguje do tej sprawy najlepszego oficera, jakiego ma na miejscu, czyli ciebie... Proszę tylko o jedno: nie próbuj wierzgać, bo i tak przydzielą cię do tego śledztwa, tyle że po paru dniach biurokratycznych przepychanek, a wtedy trop będzie już zimny.

Zacisnąłem pięści, z trudem powstrzymując złość, jednak wiedziałem, że Poliakow ma rację. Jeszcze w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym wywiad wojskowy miał wielu lepszych ode mnie lub dorównujących mi doświadczeniem oficerów dochodzeniowych. Jednak kiedy skończyła się Wielka Czystka, została ich garstka. Teraz, biorąc pod uwagę wojenne straty, było takich może z pięciu. Tatarczuk i Bondariew działali gdzieś na tyłach wroga, organizując antyniemiecką partyzantkę, pułkownika Szulgina przydzielono do osobistych poruczeń Gławkoma, Mitia Woronin walczył o życie w szpitalu polowym gdzieś pod Stalingradem, a kapitana Riabko widziano ostatni raz na stepach Krymu. Któż więc zostaje? Oczywiście Razumowski...

– Więc jak? Co zdecydowałeś?

– Niech będzie – wymamrotałem. – Załatw, żeby przydzielili do grupy dochodzeniowej moich chłopaków. Możesz to zorganizować?

– Bez problemu – odparł z wyraźną ulgą Poliakow. – A co z Wierą?

– Niech zostanie tam, gdzie jest – mruknąłem.

Na treningu wytłuką jej co najwyżej parę zębów, a tu nie wiadomo, jak będzie. Miałem złe przeczucia.

– To co, zbieramy się? Mogę cię podrzucić na Arbat – zaofiarował się milicjant.

– Jedźmy. Tu już niczego nie zwojujemy – zgodziłem się z westchnieniem. – Jeszcze jedno: ten lekarz, Nikonow, naprawdę jest taki dobry?

– Przed rewolucją był wykładowcą Cesarskiej Wojskowej Akademii Medycznej w Petersburgu. Jednym z najbardziej znanych rosyjskich naukowców.

– Naprawdę walczył po stronie Kołczaka?

– Naprawdę. Dlaczego pytasz?

– Tak tylko, z ciekawości...

– Aha, z ciekawości. Jasne. Jedziemy?

– Jedziemy.


Maria Aleksandrowna zgromiła mnie surowym spojrzeniem, siostra dzielnie jej w tym sekundowała. Obie starsze panie wyglądały na zaniepokojone.

– Nie powinien pan pozwalać, żeby Wiera wdawała się w awantury z takim... takimi... – Marii Aleksandrownie najwyraźniej zabrakło określeń.

– Przecież mnie przy tym nie było – zauważyłem łagodnie. – Ona sama się wdała.

– Wszystko jedno! – zmarszczyła brwi Praskowia Aleksandrowna. – Pan za nią odpowiada!

Dopiero teraz połapałem się, o co chodzi – staruszki bały się o Wierę. Zapewne dobrze i z nie najlepszej strony znały menela, którego obiła panna Turkuł. I obawiały się, że pijaczek zemści się na dziewczynie. Stąd i dziwne zachowanie obu pań. Stąd wymówki, które Wiera wzięła za niezadowolenie z jej postępku. Cóż, mogłem uspokoić staruszki, tyle że chyba nie miało sensu wchodzić w detale i opisywać stanu, w jakim znajduje się poszkodowany żulik, czy też wgłębiać się w szczegóły misji, jaką zleciłem chłopakom po awanturze z pijakiem. Na moje polecenie Drozd i Kotuszew obeszli okoliczne podwórka i zatroszczyli się o to, żeby każdy okoliczny chuligan pojął, że zaczepianie Wiery to bardzo głupi pomysł. Z tego, co wiedziałem, chłopcy przystąpili do dzieła z prawdziwym entuzjazmem – my, z wojennoj razwiedki, nie pozwalamy krzywdzić przyjaciół. Podejrzewałem, że przez najbliższe kilka miesięcy ulica, na której mieszka panna Turkuł, będzie jedną z najspokojniejszych w Moskwie...

– Ten, jak mu tam?

– Wańka Sielin – podpowiedziała skwapliwie Praskowia Aleksandrowna.

– Ten Sielin nie zaczepi już nigdy Wiery. Ani was, drogie panie – stwierdziłem z lekkim ukłonem. – Słowo oficera.

– Ale jak się napije... – zaczęła Maria Aleksandrowna.

Siostra powstrzymała ją uniesieniem dłoni. Starsza pani nie była głupia, wyczuła, co mam na myśli.

– Jest pan pewien? – spytała. – Bo w naszym wieku nie dałybyśmy już rady jej obronić. Ani siebie...

– To naprawdę nie będzie konieczne – zapewniłem. – Wasi sąsiedzi, szczególnie ci bardziej agresywni, zostali... uświadomieni. Myślę też, że już nigdy nie zapomną zapłacić za bimber.

– Rzeczywiście – przyznała Maria Aleksandrowna. – Kilku z nich już wczoraj oddało zaległe pieniądze. Z przeprosinami. To do nich niepodobne, bo miejscowi bywają trochę... – zawiesiła głos – niewychowani.

Przytaknąłem grzecznie, nie dodając, że obecnie kieruje nimi przede wszystkim strach. Zapewne błyskawicznie skojarzyli, że nie tylko nie opłaca się wchodzić w drogę pannie Turkuł, ale i ociągać ze spłatą długów. Drozd i Kotuszew to młodzi, sympatyczni chłopcy – patrząc na nich, łatwo zapomnieć, że są też doświadczonymi oficerami, weteranami dziesiątków starć i operacji. I że walczyli, i zwyciężali z dużo groźniejszymi przeciwnikami niż ci, których można spotkać na ulicach Moskwy. Naprawdę trzeba by być zupełnym kretynem, żeby ich drażnić. A wątpiłem, aby znalazł się w okolicy choć jeden taki idiota.

Uspokoiwszy staruszki, pomaszerowałem do domu. Byłem śmiertelnie zmęczony.


Natasza czekała na mnie z ciepłą kąpielą i obiadem. Jak zwykle. Chyba mógłbym się do tego przyzwyczaić... Zjadłem zupę, przegryzłem chlebem i położyłem się spać, rozwichrzywszy przedtem czuprynę małemu Lońce. Dzieciakowi najwyraźniej nie przeszkadzał fakt, że sąsiad, którego do tej pory spotykał tylko na schodach, nagle stał się elementem jego życia. Nie żebym się specjalnie zajmował maluchem – nie miałem na to ani czasu, ani ochoty, ale chłopiec nie potrzebował wiele. Wystarczyła odrobina zainteresowania ze strony mężczyzny, jakiegokolwiek mężczyzny. Większość okolicznych dzieciaków nie miała i tego – ich ojcowie siedzieli w okopach albo w niemieckiej niewoli. Chyba że gryźli piach...

Obudziłem się, kiedy weszła do pokoju – to także stało się naszym zwyczajem. Ze względu na pracę sypiałem o najrozmaitszych porach dnia i nocy, ale Natasza zawsze budziła mnie pocałunkami. Nie wnikałem, na ile były efektem wdzięczności, a na ile ewentualnego uczucia. Tylko cywile dzielą włos na czworo, żołnierze nie mają na to czasu.

Otworzyłem oczy, kiedy usta Nataszy przesunęły się na moją szyję – zmierzchało. Musiałem przespać parę godzin. Byłem pewien, że obudziła mnie w porę i że mam możliwość zamiany niewinnych, no, niemal niewinnych pocałunków w coś dużo poważniejszego. Lońka spał już o tej porze w mieszkaniu Pokrowskich.

Przyciągnąłem nagą pod szlafrokiem dziewczynę do siebie, umościłem się pomiędzy gładkimi, gorącymi udami. Natasza pachniała kwiatami i sobą. To był jedyny zapach, który pozwalał mi zapomnieć o wojnie. Na chwilę... Kochaliśmy się niespiesznie, niczym doświadczona, ale jeszcze nieznudzona sobą para. Później leżeliśmy w przyjaznym milczeniu.

Westchnąłem, kiedy ciszę przerwał dzwonek telefonu. Zapewne ktoś pilnie potrzebował majora Razumowskiego...

– Tak? – rzuciłem szorstko w słuchawkę.

– Wysyłam po ciebie samochód, mamy stawić się obaj na Łubiance. Czeka na nas towarzysz Beria – usłyszałem zmęczony głos Poliakowa.

– W porządku, zaraz schodzę.

Rzuciłem się do łazienki, ogoliłem błyskawicznie, ochlapałem twarz zimną wodą. Natasza czekała już z mundurem w rękach. Wymamrotałem zdawkowe podziękowanie, ubrałem się i ruszyłem do wyjścia.

– Zaczekaj! – zawołała.

– O co chodzi? Spieszę się!

Zniknęła na moment, powróciła z jakąś szmatą, kilkoma wprawnymi ruchami przywróciła połysk moim butom.

– Dziękuję – powtórzyłem.

Bez słowa nastawiła policzek. Pocałowałem ją z wahaniem. Nie byłem pewien, czy chcę, aby nasza znajomość wyszła poza obszar erotyki. A w tym momencie w żadnym z nas nie było nawet cienia zmysłowego napięcia, które stanowiło tło naszego związku. W oczach Nataszy dostrzegłem jedynie troskę doprawioną odrobiną czułości. A może po prostu była dobrą aktorką?

Zbiegłem pospiesznie po schodach, odpychając od siebie wszelkie myśli niezwiązane ze sprawą seryjnego mordercy. Bo nietrudno zgadnąć, że to właśnie nim zainteresowany jest Genkom.

Po półgodzinnej jeździe zatrzymaliśmy się przed siedzibą NKWD. Poliakow czekał już na mnie przed wejściem.

– Idziemy! – zakomenderował.

Pozwoliłem mu się porządzić – w końcu to on grał pierwsze skrzypce w tym przedstawieniu, no i do bicia, jakby co, także będzie pierwszy...

Oddaliśmy broń ochronie i pomaszerowaliśmy do gabinetu Berii. Generalny Komisarz wyglądał na zmęczonego, ogromne biurko, za którym siedział, zawalone było stertami papierów: mapy Moskwy, materiały operacyjne, teczki personalne... Nie wyglądało to najlepiej, świadczyło o wadze sprawy.

– Siadajcie! – warknął, ignorując nasze pozdrowienia.

Usiedliśmy.

– Co zdążyliście ustalić, towarzyszu pułkowniku? – Beria wbił spojrzenie zaczerwienionych z niewyspania oczu w Poliakowa.

– Obu zabójstw dokonała ta sama osoba. Prawdopodobnie szczupły mężczyzna wzrostu około metr siedemdziesiąt, noszący trzydziesty ósmy numer buta.

– Skąd wzięliście ten wzrost? – zapytał natychmiast Beria.

– Ustalono go na podstawie specjalistycznych badań związanych z umiejscowieniem i charakterem zadanych ran. To pewne – zameldował milicjant zwięźle.

– Czy sposób dokonania obu morderstw wskazuje na przeszkolenie wojskowe zabójcy?

No, no... W ten sposób dochodzimy do strefy odpowiedzialności kontrwywiadu, a może i wojennoj razwiedki.

– Nie – odparł bez namysłu Poliakow. – Nic nie wskazuje na to, że sprawca posiada jakieś specjalne umiejętności. Jednak z drugiej strony...

– Tak?

– Sam fakt dokonania tych przestępstw, zabicia takich, a nie innych osób, nonszalancja mordercy, wreszcie fakt, że pozostawił on za sobą masę sprzecznych tropów, zastanawiają. Bo on musiał wiedzieć, że rzuca wyzwanie nie tylko milicji, ale i organom bezpieczeństwa. A mimo to prowokował, zostawił swój podpis i myślę, że...

– Słucham! – ponaglił go niecierpliwie Beria.

– Myślę, że on nie ma zamiaru na tym poprzestać – dokończył Poliakow, przełykając nerwowo ślinę.

– Więc będzie chodził sobie po Moskwie i mordował prominentnych członków partii?! Kiedy schwytacie tego gnoja?! – ryknął Genkom. – Towarzysz Stalin nadał tej sprawie absolutny priorytet! Jeśli w najbliższym czasie nie powstrzymamy zabójcy, polecą głowy! Zgadnijcie, czyja będzie pierwsza?!

Zakląłem w duchu – że też zawsze muszę mieć takie kurewskie szczęście: jak nie kanibale w Leningradzie, to seryjny morderca w Moskwie... I jak zwykle rezultatów oczekuje się na przedwczoraj, bo jeśli sprawa nie zostanie rozwiązana raz‍-dwa, towarzysz Stalin będzie niezadowolony. A nikt, nawet Beria, nie ma ochoty tłumaczyć się Głównodowodzącemu.

Musiałem się poruszyć, bo Generalny Komisarz zaszczycił uwagą moją osobę.

– A wy? Co wy tu robicie, majorze? Wiecie, że towarzysz Poliakow zażyczył sobie waszego udziału w śledztwie?

– Tak jest!

– I co wy na to? Macie na pewno swoje obowiązki, generał Panfiłow pozostawił co prawda decyzję w mojej gestii, ale zaznaczył, że być może dla dobra aktualnej operacji będziecie musieli odmówić.

Głos Genkoma złagodniał, zdawało się, że rzeczywiście obchodzi go moje zdanie. Spojrzałem w załzawione, podbiegłe krwią oczy mojego rozmówcy. Błyszczały jak wilcze. Tak, już to widzę – towarzysz Stalin rozkazuje rozwiązać sprawę jak najszybciej i za wszelką cenę, zapewne motywując wszystkich zainteresowanych, nie wyłączając Generalnego Komisarza, na swój sposób, to znaczy grożąc, że nieudolni zostaną ukarani – a komisarz Beria troszczy się o majora Razumowskiego... Jak to mawiają nasi sojusznicy Amerykanie? Bullshit, ot co! Jeśli odmówię, moja głowa potoczy się pierwsza i tyle. Dla przykładu.

– Jestem żołnierzem – odpowiedziałem. – Idę tam, gdzie skierują mnie dowódcy i partia.

– Rozumiem, że zgłaszacie się na ochotnika, z entuzjazmem? – uniósł brwi Beria.

Mimo woli parsknąłem śmiechem. Na ochotnika, dobre sobie...

– Przepraszam najmocniej, towarzyszu Generalny Komisarzu – wymamrotałem. – To nerwy. Jestem zmęczony i, rzecz jasna, wolałbym odpocząć, ale jak trzeba, to trzeba. Mamy wojnę. I nie ja jeden przecież – wzruszyłem ramionami – mam pod górkę.

Komisarz spojrzał na rozbebeszone papiery, najwyraźniej wziął to do siebie. Myślałem, że oberwie mi się za spoufalanie, choć za jasną cholerę nie miałem takiego zamiaru, ale zamiast tego Genkom przytaknął mi ruchem głowy. Czyżby uznał to za komplement?

– Macie rację, towarzyszu – westchnął. – Wojna! Cieszę się, że będziecie z nami współdziałać w śledztwie – oznajmił niemal przyjacielskim tonem. – Co proponujecie?

– Trzeba za wszelką cenę i jak najszybciej ustalić tożsamość sprawcy lub sprawców.

– Sprawców?!

– Istnieje możliwość – odchrząknąłem niepewnie – że morderca miał pomocników.

– Niby z jakiej racji?

– Zapewne dom Sincewa był pod szczególnym nadzorem milicji... – zacząłem.

– Akurat! – wycedził Beria. – Gdyby tak było, towarzysz Sincew żyłby teraz!

– Nie jestem fachowcem w tej dziedzinie – powiedziałem ostrożnie. – Pułkownik Poliakow byłby tu bardziej kompetentny, jednak...

– Kontynuujcie – ponaglił mnie Genkom.

– Chodzi o to, że chociaż przed domem raczej nie było wartownika, jak przypuszczam, nie życzył sobie tego sam Sincew, okolicę na pewno patrolowano częściej niż inne rejony. Tak więc jedna osoba nie mogła dokonać zbrodni. Nawet jeśli zabójcą jest mężczyzna, o którym mówił pułkownik Poliakow, ktoś musiał mu pomagać, obserwować ulicę, zapewnić transport.

– Jaki transport?

– Sincew mieszkał w prominenckiej dzielnicy, wątpliwe, że zabił go ktoś z sąsiadów. Tak więc po dokonaniu zbrodni morderca musiał jak najszybciej zniknąć. Przypuszczam, że dysponował samochodem.

– Przypuszczacie, majorze? Tylko na to was stać? – burknął znowu niezadowolony Beria.

– To przypuszczenie, bo przecież nie znaleźliśmy jeszcze auta, którym poruszał się morderca, nie mamy nawet świadków, jednak graniczy ono z pewnością – wyjaśniłem. – W takich rejonach ulice są naprawdę sumiennie patrolowane, no i nic dziwnego, mieszkają tam przecież prominenci. Morderca musiał wiedzieć, że może natknąć się na patrol, a w takim razie na pewno zabezpieczył sobie jakiś środek transportu na wypadek konieczności ucieczki. Tak więc stawiałbym na to, że dysponował samochodem i nie był sam, co mocno ogranicza jego przewagę.

– A to w jaki sposób?

– Trudno znaleźć maniaka, który działa w pojedynkę. Dużo łatwiej wytropić grupę dysponującą samochodem. Przypuszczam też, że i ludzie łatwiej zapamiętają przejeżdżający wóz niż samotnego przechodnia.

– Kiedy dokonano morderstwa?

– W nocy – włączył się Poliakow. – Lekarz twierdzi, że pomiędzy północą a piątą rano.

– Dobry chociaż ten lekarz?

– Najlepszy – stwierdził z przekonaniem milicjant. – Jednak jest pewien problem, jeśli chodzi o jego dalszy udział w śledztwie...

– Przecież otrzymaliście prawo dołączenia do grupy śledczej wszelkich potrzebnych wam specjalistów! Jeżeli ten medyk jest wam niezbędny, to go po prostu weźcie!

– Problem polega na jego przeszłości – odparł z wahaniem Poliakow. – Śledztwo zostało określone jako tajne, a doktor Nikonow ma ograniczony dostęp do akt. Wolałbym mieć wasze zezwolenie, towarzyszu Generalny Komisarzu, na włączenie go do zespołu.

– Za co siedział?

– Za Kołczaka. Był w jego armii, organizował szpitale polowe.

– I wyszedł?!

W głosie Genkoma zabrzmiało autentyczne zaskoczenie.

– Wielu towarzyszy zawdzięcza mu życie, kazał ich leczyć na równi z białogwardzistami.

– Potwierdzili to przed sądem?

– Kilku z nich...

Być może kiedyś – choć trudno to sobie nawet wyobrazić – rządy towarzysza Stalina staną się jedynie wspomnieniem. Nie wiem, czy ktokolwiek wówczas będzie w stanie zrozumieć, jak wyjątkowy był fakt, że przynajmniej jedna osoba broniła przed sądem starego kołczakowca. I jak wiele przy tym ryzykowała.

– Naprawdę?

– Tak jest. Akta sądowe...

– Niepotrzebne mi teraz akta – przerwał mu Beria. – Możecie włączyć do śledztwa tego białogwardzistę. Odpowiadacie za niego głową!

Poliakow przytaknął bez specjalnych emocji. I tak był odpowiedzialny za całość dochodzenia. A człowiek ma tylko jedną głowę, nie można go zabić dwa razy...


Doktora Nikonowa zastałem w kostnicy: ważył jakieś krwawe strzępy. Mimo że używał wagi laboratoryjnej, scena kojarzyła się raczej z pracą rzeźnika niż naukowca. Po chwili zapisał coś w zeszycie. Zastanawiałem się, czy upaprane rękawice nie pobrudziły papieru. Kiedy zdjął je jednym wprawnym ruchem i zaczął myć ręce, rzuciłem okiem na notatki lekarza: zeszyt zapisano łacińskimi terminami, kartki były niepokalanie czyste. Znaczy nie pobrudził, spryciarz...

– Jakieś wnioski, doktorze? – spytałem.

– Nic nowego – odburknął. – Zbadałem ciało na obecność trucizn i niewidocznych na pierwszy rzut oka urazów. Na wszelki wypadek. Niczego nie znalazłem.

– Jakich urazów?!

– Bo ja wiem? Na przykład śladów po strzykawce.

– Myślicie, że go oszołomiono?

– Ja tylko sprawdzam pewne hipotezy, od myślenia jesteście wy – zauważył sucho. – Nie wiem zresztą, czy mogę z wami o tym rozmawiać, mój status w tej sprawie jest dość niejasny.

– Już nie – poinformowałem. – Towarzysz Beria zgodził się na wasz udział w śledztwie.

– Znając wszystkie... niuanse sprawy?

– Owszem, nie sądzicie chyba, że odważylibyśmy się oszukać Genkoma?

– Nigdy by mi to nie przyszło na myśl!

– Komisarz Beria był nieco zdziwiony faktem, że znaleźli się ludzie, którzy bronili was na procesie. Jednak stwierdził, że akta sprawy nie są mu potrzebne. Na razie – zaakcentowałem ostatnie zdanie.

Po minie doktora widziałem, że zrozumiał ostrzeżenie. Jego twarz przybrała wyraz znużonej rezygnacji. Wiedział jak i ja, że nasze państwo czasem nie pamięta o przyjaciołach – szczególnie jeśli ci spełnili już swą rolę, jednak nie zdarzyło się jeszcze, żeby zapomniało o wrogach. Nigdy.

– Dlaczego pytaliście o moją specjalność? Wtedy, w domu Sincewa? – spytał.

– Chciałbym was poprosić o konsultację. Jeden z moich... znajomych, bardzo nieśmiały człowiek, ostatnio zauważył u siebie dziwne objawy. Wstydzi się iść do lekarza, ale...

– Rozumiem – wszedł mi w słowo.

Po jego tonie poznałem, że nie dał się nabrać na „znajomego”, domyślił się, że chodzi o mnie.

– Spodziewam się, że problemem nie jest wstydliwa choroba? – stwierdził ironicznie.

– Nie, idzie o wizje. Ten człowiek widzi przyszłe wydarzenia. Na krótki czas przed tym, zanim się ziszczą. Wizjom zawsze towarzyszy krwotok. Myślicie, że to jakaś dolegliwość psychiczna? – spytałem niepewnie.

– Mówiłem wam, że nie jestem psychiatrą, ani nawet psychologiem.

– Niemniej jednak macie pewną wiedzę w tym obszarze?

– Owszem – przyznał. – Nie można być dobrym neurologiem, nie znając choćby podstaw psychiatrii. Niektóre dolegliwości leżą w domenie i neurologa, i psychiatry.

– A więc?

– Jak silny jest to krwotok? Czy łączy się z utratą przytomności?

– Za pierwszym razem dość silny. I straciłe... Mój znajomy stracił przytomność. Później już nie, a i krwawienie było niewielkie, tylko z nosa. Początkowo z nosa i ust.

Nikonow przyglądał mi się uważnie, wycierając ręce.

– Na ile jest to dla was ważne? – spytał.

– Bardzo ważne!

– Aby wydać opinię, choćby wstępną, musiałbym obejrzeć pacjenta, przeprowadzić pewne testy.

– Oglądajcie! – warknąłem.

Przez kilka minut Nikonow świecił mi latarką w oczy, postukiwał młoteczkiem w kolano, wreszcie cisnął we mnie monetą.

– Co to, do cholery, ma być?! – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. – Kolana mi nie dolegają, a i na refleks się nie skarżę!

Lekarz bez słowa wyjął z mojej dłoni złotą dziesięciorublówkę. Kolejny miłośnik carskiego złota, psia jego mać...

– Co byście powiedzieli, gdyby jakiś ledwo co oderwany od maminej kiecki żołnierzyk zaczął was pouczać w kwestiach, w których jesteście ekspertem? – rzucił wreszcie beztrosko.

– Kazałbym mu się zamknąć.

– Zamknijcie się, majorze!

Kolejną godzinę spędziłem, odpowiadając na absurdalne czasem pytania, wykonywałem dziwaczne ćwiczenia gimnastyczne, rysowałem i rozwiązywałem zadania matematyczne. W końcu lekarz niedbałym gestem zasygnalizował koniec badań. Ulżyło mi – właśnie stałem na jednej nodze i kreśliłem rękoma w powietrzu ósemki...

– I cóż?

– Nie widzę żadnych niepokojących symptomów – odparł, zapalając papierosa. – Wręcz przeciwnie, jesteście w znakomitej kondycji, majorze, pod każdym względem, także intelektualnym. Wasza koordynacja ruchowa i refleks to ósmy cud świata, moglibyście być znakomitym sportowcem. Nie macie też żadnych problemów z pamięcią i kojarzeniem pojęć. Chciałbym zrobić jeszcze rentgen czaszki, jednak nie sądzę, aby to coś dało. Jesteście całkowicie zdrowi.

– To skąd te wizje?!

– Czy one się spełniają? Nie chodzi mi tu o jakieś podobieństwa do rzeczywistości, ale dokładne jej odzwierciedlenie.

– Spełniają się. Dokładnie. W tym sęk – westchnąłem.

– Czy kiedykolwiek byliście przez dłuższy czas pozbawieni bodźców zewnętrznych? – zainteresował się, puszczając z papierosowego dymu eleganckie kółeczka. – Rozumiecie: wzrok, słuch, czucie albo wszystko razem?

– Owszem – odparłem. – I nie, nie pamiętam dokładnie okoliczności – uprzedziłem następne pytanie.

Oczywiście skłamałem, pewnych rzeczy się nie zapomina... Pamiętasz, kiedy sam kopiesz sobie grób. Łopata po łopacie nabierasz żółtego piachu, pogłębiasz dziurę, wygładzasz ściany – istnieją przecież zasady dobrej roboty. Wreszcie kładziesz się w trumnie, żadnych luksusów: poduszeczek, wyściełanego dna. Zwykła sosnowa skrzynia. W twoim rozmiarze. Słyszysz uderzenia młotka, później szurgot sypanej na wieko ziemi. W końcu odgłosy zanikają, warstwa piachu jest zbyt gruba, tłumi dźwięki. I zostajesz sam. W ciemności, nie mogąc się poruszyć. Wiesz, że gdzieś na wysokości twojego nosa powinna być cienka metalowa rurka, przez którą dochodzi powietrze – twoje jedyne połączenie z powierzchnią. Tak wąskie, tak kruche... Nie widzisz jej, masz tylko nadzieję, że jest, że nadal coś łączy cię z życiem. Bo jeśli nie – czeka cię powolna śmierć. W mroku, w samotności, w przerażeniu. I nie będzie to śmierć żołnierza z kulą w sercu i bronią w garści. Umrzesz, smakując ostatnie hausty powietrza wyschniętym na wiór językiem, łamiąc paznokcie na sosnowym wieku trumny.

Więc czekasz. Liczysz uderzenia serca, oddychasz, starasz się rozluźnić zaciśnięte do bólu pięści. Leżysz bez ruchu. Powiedzieli ci, że lepiej się nie ruszać. W tak ograniczonej przestrzeni każdy ruch może doprowadzić do ataku klaustrofobii. I dodatkowego zużycia powietrza. Rurka zapewnia go tylko tyle, by nie umrzeć. Tak musi być. Wojennoj razwiedce nie są potrzebni klaustrofobicy. Więc musisz oczyścić się z tego lęku lub umrzeć. Wiesz, że wielu przed tobą przetrwało próbę trumny, ale byli i tacy, którzy nie dali rady. Jak Gienka Karpow, którego wyjęli z drewnianego pudła z przegryzionym w ataku szału językiem. Próbował przetoczyć się na bok, zaczerpnąć tchu – nie dał rady: trumnę robiono na miarę, tak żeby można było w niej leżeć tylko na wznak. Gienka udusił się własną krwią.

W końcu słyszysz jakieś szmery, zgrzyt łopat. Ktoś klnie, wyciągając z wieka gwoździe. Po chwili możesz już spojrzeć w gwiazdy – trumnę zawsze wykopują w nocy. Oznajmiają ci, że jesteś wyleczony, zdałeś test. Od dzisiaj skoczysz w każdą ciemną dziurę, niezależnie od tego, jak ciasna by była, będziesz walczył w najgłębszym mroku bez cienia strachu. Wyleczyli cię medycy ze szkoły Pawłowa. Usunęli z twojej głowy ten dziecinny, niegodny oficera wywiadu strach. Skurwysyny.

– Majorze...

Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że Nikonow coś do mnie mówi.

– Tak?

– Jak długo to trwało?

– Dobę.

– Trochę krótko – mruknął. – Z drugiej strony, jeśli łączyło się to z jakimiś emocjami...

Moja mina musiała mu zdradzić, że sprawa łączyła się – a jakże! – z emocjami.

– Mózg pozbawiony normalnych bodźców stara się je zastąpić, sam wytwarza złudzenia dźwięku, wizje. Jest mu to potrzebne do prawidłowego funkcjonowania – kontynuował.

– Ale to... pozbawienie bodźców miało miejsce dawno temu!

– Nie szkodzi. Jakiekolwiek głębsze emocje mogły spowodować powrót anormalnej aktywności mózgu.

– Ale te wizje się spełniały co do joty!

Nikonow oddalił moje zastrzeżenie lekceważącym gestem.

– A jak myślicie, co to takiego intuicja? Skąd się biorą przeczucia? Nasz umysł nieustannie odbiera tysiące sygnałów, większość z nich na poziomie podświadomości: dźwięki, zapachy, gesty. Dlaczego czasem bez żadnego logicznego wytłumaczenia jesteśmy o czymś przekonani? Ot, wracamy do domu, w progu wita nas z uśmiechem żona, rzuca się na szyję. A my od razu wiemy, że zdradziła, suka. Z całkowitą, stuprocentową pewnością. Może to zapach jej skóry, inny niż normalnie, po tym jak gziła się z obcym samcem? Może jakiś gest? Nerwowy tik? Uśmiech o ułamek milimetra szerszy, niż powinien być? W gruncie rzeczy na poziomie biologii jesteśmy zwierzętami, majorze Razumowski. Każdemu z nas bliska jest rola łowcy i ofiary. Są chwile, kiedy nasze zmysły działają ze wzmożoną, niedostępną nam na co dzień sprawnością. I wówczas właśnie otrzymujemy sygnał. Dochodzi do nas z głębokiej, ciemnej otchłani podświadomości, z pominięciem logiki. I informuje o zagrożeniu...

– W takim razie co ze mną? Co z moim zdrowiem?

– Nic wam nie dolega – wzruszył ramionami Nikonow. – Jeśli chcecie, zrobię wam jutro dodatkowe badania: morfologię, rentgen. Chociaż nie spodziewam się niczego nadzwyczajnego. I wy także się nie spodziewajcie.

– No dobrze – westchnąłem. – Miałbym jeszcze jedną prośbę, doktorze.

– Tak?

– Znacie łacinę, prawda?

Nikonow spojrzał na mnie zaskoczony, najwyraźniej do tej pory żołnierze Armii Czerwonej nie zamęczali go pytaniami o języki obce...

– Owszem – przyznał ostrożnie. – Na tyle, ile powinien znać ją lekarz.

– A francuski?

– O co wam chodzi? – Zmarszczył brwi wyraźnie zaniepokojony.

– Jesteście podejrzewani, doktorze, o szpiegostwo na rzecz Cesarstwa Rzymskiego! – odburknąłem zniecierpliwiony. – Moglibyście odpowiedzieć na moje pytanie?

– Nie zdziwiłbym się, gdyby rzeczywiście mnie o to oskarżono – odciął się Nikonow. – Słyszałem już o dziwniejszych rzeczach.

– No więc?

– Znam ten język. Moja babka była Francuzką.

– Macie może jakieś... słowniki?

– Mam. To nie jest zabronione. Przynajmniej na razie...

Pominąłem milczeniem niespecjalnie śmieszny dowcip lekarza.

– Mógłbym je od was pożyczyć? Na jakieś dwa tygodnie?

– Oczywiście. Dam je wam jutro, w klinice.

– Podobno możecie zajmować się tylko sekcjami zwłok. A zachowujecie się tak, jakby możliwość przeprowadzenia tych testów, podobnie jak fakt, że będziecie dobrze widziani w klinice, były oczywiste?

Przez chwilę Nikonow wyglądał na zmieszanego.

– Jak by wam to powiedzieć... – zaczął niepewnie. – Jeśli chodzi o poziom przedrewolucyjnego i obecnego wykształcenia medycznego, istnieją pewne... różnice. Moi młodsi koledzy świetnie zdają sobie z nich sprawę. I dość często proszą mnie o konsultacje. Zatem jeżeli ja potrzebuję przysługi... – zawiesił znacząco głos.

No tak, teraz wszystko było jasne: kołczakowiec nie kołczakowiec, w środowisku medycznym Nikonow nadal cieszył się uznaniem. No i dobrze, ten fakt jakoś podniósł mnie na duchu. Może doktor ma rację i tak naprawdę nic mi nie jest? Bo na myśl, że moje wizje mogą mieć coś wspólnego z wydarzeniami w Leningradzie, biły na mnie zimne poty. Nie chciałem skończyć, polując na serca mieszkańców Moskwy...

– Jeśli chodzi o tłumaczenie jakiegoś tekstu, może mógłbym pomóc? – zaproponował Nikonow, wracając do tematu.

– Dziękuję, sam dam radę.

– Jak sobie życzycie, majorze.

Pewnie, że mógłbyś pomóc, pomyślałem. Tylko że ja nie mogę ci pokazać tego tekstu. A najwyższy czas spróbować dowiedzieć się czegoś więcej o „świętej chorobie”. Do archiwum wojennoj razwiedki powędrował oryginał, fotokopie dokumentu zatrzymałem dla siebie. Problem polegał na tym, że choć uczyłem się i łaciny, i francuskiego, moje umiejętności w tym zakresie były co najwyżej mierne. Gdyby żył Saszka Riumin... Tak, wiedziałem o wspomnianej przez Nikonowa różnicy poziomów. Wiedziałem też, że w mieszkaniu Saszki znalazłbym potrzebne mi słowniki. Ale wtedy musiałbym spojrzeć w oczy żonie kapitana Riumina... Lepiej pożyczyć je od Nikonowa. Bo i z biblioteką lepiej nie ryzykować; a nuż jakaś bibliotekarka komsomołka doniesie gdzie trzeba, że niejaki major Razumowski studiuje obce języki... Tak, zostaje tylko Nikonow.

– Zatem do jutra, doktorze – pożegnałem się uprzejmie.

Gospodin major – skłonił się lekko Nikonow.


Gospoda oficery... – zagaiłem odprawę.

Urwałem, widząc płonące wściekłością oczy Wiery. Dziewczyna nie przyjęła najlepiej wiadomości, że została wyłączona ze śledztwa. Cóż, panna Turkuł była dobrym żołnierzem, ale jeśli chodzi o subordynację, musiała się jeszcze wiele nauczyć. Wezwałem ją wraz z chłopakami, pragnąc osłodzić to rozczarowanie. Zaczynałem pojmować, że nie podjąłem chyba najmądrzejszej decyzji.

Gospoda oficery...

– ...spasjom Impieratora – zaproponował Drozd.

Ryknęliśmy śmiechem, panna Turkuł próbowała utrzymać powagę, ale i ona w końcu zachichotała. Rzeczywiście, chyba zbyt długo miałem do czynienia z osobami pokroju Nikonowa, jeszcze trochę i nie tylko zacznę używać zwrotu „panowie” zamiast „towarzysze”, ale i zamienię radzieckie pagony na carskie epolety...

– Niestety, trochę się spóźniliście z tą ofertą, dorogoj graf – odpowiedziałem. – No dobra, cisza już, cisza. – Uniosłem ostrzegawczo dłoń.

Komandir... – odezwała się błagalnym tonem Wiera.

Westchnąłem – źle oceniłem dziewuchę, po raz kolejny. Wyglądało, że panna Turkuł nie tyle buntowała się z powodu odsunięcia od akcji, co po prostu chciała być z nami.

– Posłuchaj, Wiera – powiedziałem łagodnie. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć. To jest twój priorytet. Jeśli teraz zaniedbasz naukę, nigdy nie osiągniesz naprawdę wysokiego poziomu wyszkolenia. A przecież jeśli chcesz być członkiem naszego oddziału, nie ma innego wyjścia.

– Tak, ja się będę uczyć, a wy tymczasem weźmiecie sobie kogo innego – burknęła.

Wybuchnąłem śmiechem, po chwili zawtórowali mi Kotuszew i Drozd.

– Naprawdę myślisz, że to takie proste? – spytałem. – Ktoś z odpowiednimi predyspozycjami to niesłychana rzadkość. W dodatku jeszcze ktoś, komu można ufać. Od paru ładnych miesięcy wypruwamy sobie flaki, żeby przekazać ci wszystko, co umiemy, myślisz, że robimy to z sympatii do ciebie albo z sentymentu? Gdybyś się nie nadawała do naszej roboty, gdybyśmy cię nie chcieli, byłabyś teraz radiooperatorką albo co najwyżej uczyła się z resztą kursantów.

– Naprawdę?

– Naprawdę – potwierdziłem z uśmiechem. – Jedyny problem to twoje wyszkolenie. Prowadząc zajęcia z kursantami, masz możliwość korzystania ze strzelnicy, biblioteki, chodzenia na wykłady. Od czasu do czasu któryś z nas wpadnie do szkoły, żeby udzielić ci wskazówek. Ta akcja teraz to tylko przerywnik. Jeśli chcesz pojechać z nami na kolejną, musisz ciężko pracować. Bardzo ciężko.

– W porządku – mruknęła, spuszczając oczy. – Mam sobie iść?

– Dlaczego? Nie będziesz z nami latać po Moskwie, nie masz na to czasu, ale po południu, kiedy wrócisz z zajęć, możesz nam pomóc. Podejrzewam, że nie obędzie się bez grzebania w dokumentach, a co dwie głowy, to nie jedna. Pomożesz któremuś z chłopaków.

Wiera zareagowała promiennym uśmiechem, chłopcy żałosnym jękiem.

– Ostatnio, w Leningradzie, to ja przegryzałem się przez te wszystkie papiery – zauważył Drozd. – W imię socjalistycznej sprawiedliwości...

Urwał zgromiony moim spojrzeniem. Socjalistyczna sprawiedliwość – dobre sobie. Porucznik Drozd świetnie wiedział, że w czasie, w którym on przeczyta książkę, my nie skończylibyśmy nawet gazety. No i ta jego pamięć...

– Czy mogę w takim razie zgłosić się na ochotnika? – zapytał, odpowiednio interpretując moją minę. – Jako jednoosobowy oddział szturmowy światowej rewolucji, z przysługującym tej funkcji przydziałem wódki, czekolady i chętnych dziewcząt?

Trzepnąłem go w głowę, ale bez złości. Wiedziałem, że gdy skończy błaznować – w jego wieku nie takie rzeczy robiłem – zamieni się z powrotem w oficera wojennoj razwiedki. Odpowiedzialnego, kompetentnego i skupionego na przydzielonym mu zadaniu. Wiedziałem też, że zrobi wszystko, co będzie trzeba, nawet za cenę życia.

Rozmyślania przerwało mi pukanie. Zmarszczyłem brwi – kogo znowu czort niesie? Zebraliśmy się w mieszkaniu Drozda, nie chciałem, żeby ktokolwiek nam przeszkadzał.

Najwyraźniej intruz poczuł się rozczarowany brakiem reakcji i zaczął walić w drzwi pięściami. Albo jakiś pijaczek, albo...

– Otwierać, milicja! – rozwiał nasze wątpliwości nieznajomy głos.

– Czego?! – warknąłem, stając w progu.

Nieznajomy, rzeczywiście w milicyjnym mundurze, zamiast odpowiedzieć, stał jak słup soli, wpatrując się w coś za moimi plecami. Obejrzałem się. Lufy trzech pistoletów celowały w nieszczęśnika. Panna Turkuł ze złośliwym uśmieszkiem – a to małpa! – udawała, że trzęsą jej się dłonie. Nic dziwnego, że facet się wystraszył...

– Schować broń! – poleciłem. – Co się stało?

– Pułkownik Poliakow kazał was powiadomić, towarzyszu majorze... Pomyślał, że chcielibyście wiedzieć...

– O czym?! – ponagliłem jąkającego się milicjanta.

– Mamy kolejnego trupa.

Загрузка...