ROZDZIAŁ TRZECI
Adiutant w stopniu kapitana otworzył drzwi do gabinetu, przepuścił mnie przodem. Przemaszerowałem przepisowe trzy kroki, czując, jak stopy grzęzną mi w grubym i zapewne cennym dywanie, zameldowałem się, stając na baczność. Siedzący za biurkiem mężczyzna nie podniósł wzroku, nadal studiował jakieś dokumenty, po chwili niedbałym skinieniem dłoni zezwolił, abym usiadł. Przycupnąłem czujnie na brzeżku krzesła – nigdy wcześniej nie byłem w gabinecie dowódcy GRU. Gdyby nie fakt, że moją ostatnią misją zainteresowany był sam Stalin, pewnie nie znalazłbym się tu przed oficjalnym zwolnieniem na emeryturę, o ile w ogóle bym jej dożył – trwała Wielka Wojna, a żołnierze wojennoj razwiedki bili się na pierwszej linii, czasem na tyłach wroga. Tak czy owak, szansa na niańczenie wnuków niewielka...
Generał major Aleksiej Pawłowicz Panfiłow nie wyglądał na agenta wywiadu, bardziej na żołnierza: szczera, wyrazista twarz, lekko asymetryczne, jakby skrzywione w ironicznym uśmieszku usta, wyraźne, niczym niemaskowane zakola, podkrążone z niewyspania oczy. Fama głosiła, że błyskawicznie pozrażał do siebie sztabowych urzędasów, dając do zrozumienia, że nie weźmie udziału w żadnych gierkach i personalnych podchodach będących sednem egzystencji większości sztabowców. Tych, którzy stanęli mu na drodze, miażdżył niczym ciężki czołg – ot, generał tankowych wojsk... Wyższe szarże traktowały Panfiłowa z zaprawioną niechęcią ostrożnością, na razie był pupilkiem Głównodowodzącego, który znał go jeszcze z czasów walk nad jeziorem Chasan, gdzie Panfiłow poprowadził swoją brygadę do brawurowego, na poły samobójczego kontrataku.
Wreszcie doczekałem się generalskiej uwagi, Panfiłow zmierzył mnie badawczym wzrokiem, po trwających przynajmniej minutę oględzinach pokiwał głową, jakby przyznając sobie rację w niewiadomej postronnym sprawie.
– Smirno! – rzucił znienacka przyciszonym głosem.
Zerwałem się z krzesła, zastygłem w postawie zasadniczej.
– Za męstwo – oświadczył krótko, przypinając mi do munduru niewielką, przedstawiającą rozwiany na wietrze sztandar odznakę.
No, no... Order Czerwonego Sztandaru to nie byle co. W naszym kraju nie rozdają garściami najwyższych odznaczeń bojowych. Idziecie w górę, towarzyszu Razumowski...
– Służu Sowietskomu Sojuzu! – wyskandowałem służbiście.
– Siadajcie – powiedział, ściskając mi rękę.
Tym razem usadowiłem się nieco swobodniej – generał wyciągnął butelkę i dwie szklanki. Wypiliśmy, obyło się bez toastów i gromkich słów.
– Opowiedzcie, jak zginął Riumin – polecił nagle.
Zacisnąłem zęby, starając się opanować wściekłość. Ciekawe, kto mu doniósł? Tima Kotuszew? Pietka Drozd? A może nasza znajda Wiera Turkuł? Nie ma mowy, żeby Panfiłow zainteresował się śmiercią Saszki przypadkiem. Wśród sztabowych gnid mógł sprawiać wrażenie prostolinijnego, ale gdyby był naiwny, na pewno nie zostałby szefem wojskowego wywiadu. Ojczulek Stalin nie popełniał takich błędów.
– Jak zaznaczyłem w raporcie... – rozpocząłem ostrożnie.
– Majorze – przerwał mi bezceremonialnie – nie interesuje mnie, co napisaliście w raporcie. Chcę wiedzieć, czego nie napisaliście.
Odetchnąłem głęboko, w mojej głowie kłębiły się dziesiątki chaotycznych myśli. Powiedzieć prawdę? Przyznać, że Saszka zdradził, zafascynowany jakąś nonsensowną i wyraźnie antykomunistyczną ideą? Ryzykowne. Odpowiedzialność za zachowanie Riumina spadała na mnie – byłem jego dowódcą. Udawać, że nic się nie stało? Skłamać szefowi GRU w sytuacji, kiedy nie wiem, kto i co mu wyjawił? Wolne żarty. Generał rozgniecie mnie jak pluskwę. Nie minie tydzień, jak znajdę się w karnym batalionie i będę torował drogę przez niemieckie pola minowe. Bez użycia wykrywacza... Z drugiej strony, gdyby Panfiłow chciał mnie ukarać, nie dałby mi orderu. Zawsze to kłopot tłumaczyć się, dlaczego zdrajca czy nieudacznik otrzymał jedno z najwyższych odznaczeń. Samo przypięcie medalu było jedynie formalnością, gdzieś tam, w otchłaniach biurokracji, musiały istnieć dokumenty potwierdzające ten fakt. Chyba że to podstęp, w końcu wszystko odbyło się w gabinecie generała, bez świadków...
– Czekam – ponaglił mnie wyraźnie zniecierpliwiony Panfiłow.
Westchnąwszy, wyjaśniłem okoliczności śmierci Riumina. Pominąłem jedynie uwagi Saszki na temat manuskryptu – nawet jeśli ktoś je usłyszał, to na pewno nie zrozumiał. A lepiej było nie zastanawiać się nad kwestią kontekstu, w jakim Riumin użył słowa „wolność”. Tak jakbyśmy żyli w zniewolonym kraju...
– Dlaczego zatuszowaliście przewinienie swojego zastępcy? – spytał, popatrując na mnie surowo spod krzaczastych brwi.
– Kapitan Riumin został ukarany – wymamrotałem, opuszczając wzrok. – Zginął. W dużej mierze to właśnie dzięki jego inicjatywie śledztwo w sprawie Doskonałych zakończyło się sukcesem i likwidacją sekty. Gdyby został uznany za zdrajcę, jego rodzina...
Nie dokończyłem, nie musiałem. Obaj wiedzieliśmy, jaki los czekał rodzinę zdrajcy – Riumin miał żonę i trzyletniego synka. Dzieciak wylądowałby w przytułku, a żona stała się zabawką zeków na zonie. Prawda, że nie na długo – nie sądziłem, aby dożyła w takich warunkach następnej wiosny.
– Więc kierowaliście się troską o rodzinę kapitana Riumina? A może należałoby powiedzieć: byłego kapitana Riumina?
Skuliłem się, słysząc lodowaty ton Panfiłowa. Jeżeli uznają zdradę Saszki, zdegradują go pośmiertnie, i ja stracę pagony. Nie pomoże mi żaden order. Będę miał szczęście, jeśli nie skończę w sztrafbacie.
– Przede wszystkim kierowałem się zasadą, że w GRU nie ma zdrajców – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
– Ach tak? – zadrwił generał. – Bardzo wygodna dla was zasada. Skoro nie ma zdrajców, nie ma i winnych zaniedbań dowódców.
– Jestem gotów ponieść wszelkie konsekwencje – wydusiłem z siebie.
Słowa z trudem przechodziły mi przez ściśnięte gardło. Nie ma co, rzeczywiście poszedłem w górę...
– Mam rozumieć, majorze, że sami ponosicie winę za zaistniałą sytuację? Nikt inny z waszego zespołu nie dzieli z wami odpowiedzialności?
I znowu spojrzenie Panfiłowa uderzyło we mnie z siłą kowalskiego młota. Do diabła, ten facet powinien pracować w cyrku jako hipnotyzer.
– Tak jest! – odparłem ponuro ze wzrokiem wbitym w dywan. – Tylko ja za to odpowiadam.
Przez moment zastanawiałem się, czy nie pociągnąć kogoś za sobą. Gdybym wiedział, kto mnie wydał, zrobiłbym to bez chwili namysłu. Problem w tym, że nie wiedziałem. Co innego iść na dno, niszcząc kapusia, co innego rzucić podejrzenie na przyjaciela, kogoś, kto wcześniej ratował mi życie. Bo przecież nawet panna Turkuł... Cóż, istnieją granice, których nie przekroczę.
– Czekam na waszą decyzję, towarzyszu generale! – przerwałem przedłużającą się ciszę.
– Na moją decyzję? – mruknął Panfiłow.
Ku swojemu zdumieniu ponownie usłyszałem bulgot nalewanej do szklanek wódki.
– Musicie zrozumieć, majorze, że bywają okoliczności, kiedy trzeba wiedzieć, z kim ma się do czynienia. Czasem trudno odróżnić bojowego oficera od tyłowego szczura, lojalnego dowódcę od sprzedajnej kanalii... A trzeba to wiedzieć na pewno, skutki pomyłki byłyby tragiczne. Wypijmy – rozkazał.
Brzęknęło trącane szkło. Łapczywie łyknąłem palący płyn, oddychałem ciężko jak po długim biegu.
– Wasi ludzie was nie zdradzili, nie pisnęli słowa, nawet ta, jak jej tam?... Turkuł. Donos przyszedł z NKWD, od niejakiego pułkownika Kutiepowa. Rozumiem, że kojarzycie nazwisko? – spytał, widząc, że zaciskam pięści.
Kojarzyłem.
– To jest ta dobra wiadomość – kontynuował.
– Dobra?! – wyrwało mi się mimo woli.
– Tak jest – przytaknął. – Bo uznaję sprawę za wyjaśnioną i popieram to, co zrobiliście. Mieliście rację: w GRU nie ma zdrajców, a rodzina kapitana Riumina nie jest niczemu winna. My mamy inne standardy niż czekiści. Niestety, mam dla was i drugą, tym razem złą nowinę: do Moskwy przybędzie niedługo sam pułkownik Kutiepow. Poprosił o przeniesienie, najwyraźniej trudno mu się z wami rozstać...
– Gawniuk! – zawarczałem.
– Gawniuk – powtórzył spokojnie Panfiłow. – Problem w tym, że na pewno nie skończy się na donosach. Te trafiające do mnie mógłbym odpowiednio potraktować, więc prędzej czy później wasz znajomy wymyśli coś innego. A z tym będziecie musieli dać sobie radę sami. Nie mogę wdawać się w walkę z NKWD, nie teraz. Możecie liczyć co najwyżej na moją – zawahał się – cichą akceptację...
Skinąłem w podziękowaniu głową, to i tak dużo więcej, niż mogłem się spodziewać.
– Być może w przyszłości sytuacja ulegnie zmianie, na rozkaz Gławkoma struktury wywiadu wojskowego są intensywnie rozbudowywane, jednak tak czy owak pewne sprawy najlepiej załatwić po cichu.
Nie sposób było się z tym nie zgodzić – o ile towarzysz Stalin nie miał nic przeciwko rywalizacji NKWD i wojennoj razwiedki, na pewno nie tolerowałby otwartej konfrontacji. Nie w czasie wojny. Nie miałem zamiaru wciągać GRU w swoje prywatne sprawy, byłem dłużnikiem pułkownika Kutiepowa i miałem zamiar spłacić należność osobiście, w terminie i z procentami.
– Jeszcze jedno, zajmijcie się tą Turkuł. Może być dla nas cennym nabytkiem. Jeśli okaże się bystra, postarajcie się znaleźć jej jakieś samodzielne lokum. Jak dawniej mawiano: strzeżonego Pan Bóg strzeże...
– Tak jest, towarzyszu generale!
– Jeżeli stwierdzicie, że nie nadaje się do służby w razwiedgrupie, skierujemy ją na kurs dla radiotelegrafistów albo co... Jesteście wolni – zakończył rozmowę Panfiłow.
Zerwałem się z krzesła i zasalutowawszy, opuściłem generalski gabinet. Na korytarzu musiałem oprzeć się o ścianę, spóźnione emocje, cholera. A może nie doszedłem jeszcze do siebie? Żebra już mnie nie bolały, lekarze pozwolili chodzić bez krępującego pierś kokonu, ale nadal czułem się osłabiony. No i nic dziwnego – miałem piętnaście kilogramów niedowagi, pobyt w Leningradzie drogo mnie kosztował.
Z wojskowego szpitala wyszedłem zadowolony: Kotuszew i Drozd szybko dochodzili do siebie. Podejrzewałem, że niedługo wyślą mnie w kolejną misję, spodziewałem się, że do tego czasu chłopcy całkiem wydobrzeją, nie miałem zamiaru kompletować nowego zespołu. Co prawda Tima Kotuszew nie będzie już taki przystojny – jeden z Doskonałych obciął mu ucho, ale cóż... widziałem już gorsze rany. Choćby u pancerniaków. Bezrzęse, beznose, pozbawione warg twarze zamienione przez ogień w potworną bryłę spalonego mięsa. Ci dopiero będą mieli problemy z dziewczętami... A blizna po uchu to tylko dodatkowe miejsce do całowania.
– Dlaczego muszę wynieść się z hotelu? – spytała po raz kolejny Wiera.
Ton panny Turkuł świadczył, że była wyraźnie niezadowolona. Normalnie zdrowo bym ją objechał – podwładni powinni zachowywać swoje humory dla siebie – teraz jednak machnąłem ręką: dziewucha okazała się lojalna, a to wypadało docenić. Dlatego pozwalałem jej na więcej niż komu innemu. Nie dziwiłem się też jej reakcji. W wykorzystywanym przez GRU hotelu była jedną z nielicznych kobiet, obiektem adoracji. W mieszkaniu, które jej wybiorę, ponownie stanie się częścią anonimowego tłumu, nikt nie będzie jej nawet podejrzewał o związek z wojskową razwiedką. Będę musiał kiedyś wytłumaczyć pannie Turkuł, że unikamy popularności, nawet wśród swoich.
– Dlatego – oznajmiłem zwięźle.
Spojrzała na mnie ostro, po chwili odwróciła wzrok. No i dobrze – trzeba znać swoje miejsce w szyku. Dopiero kiedy upewniłem się, że zrozumiała przesłanie, podjąłem temat.
– Będziesz pracowała z nami, przejdziesz przeszkolenie, na razie podstawowe, nie ma czasu na nic więcej. I lepiej, aby nikt cię nie kojarzył z GRU. Ten hotel to teoretycznie bezpieczne miejsce, zakamuflowane jako ośrodek szkolenia szyfrantów. Szczególne środki bezpieczeństwa i ochrona nie powinny budzić niczyjego zdziwienia, ale...
– Tak? – ponagliła mnie, widząc, że nie kończę zdania.
– Abwehra także nie zasypia gruszek w popiele, w naszej branży nie można być zbyt ostrożnym.
– To paranoja – burknęła niechętnie.
– Być może – przyznałem zgodliwie. – Tylko że lepiej być żywym paranoikiem niż martwym sceptykiem.
Po minie dziewczyny poznałem, że raczej nie zrozumiała ostatniego określenia, nie zamierzałem jednak niczego tłumaczyć. W końcu dlaczego nie pocieszyć się przez chwilę przewagą intelektualną? Bogiem a prawdą, z Saszką rzadko kiedy miałem taką okazję. Te jego przedrewolucyjne studia...
Pożegnałem się z Wierą jakieś dwieście metrów przed znajdującym się niedaleko Arbatu hotelem. Kiedy odeszła kawałek, powlokłem się za nią. Dzień był niepogodny, szarobure, zaciągnięte chmurami niebo i błotnista breja na chodnikach – efekt opadów deszczu ze śniegiem – nie zachęcały do spacerów. Jednak wypadało zorientować się w sytuacji. Panna Turkuł dotarła do hotelu, nie oglądając się za siebie – no i dobrze. Na wszelki wypadek przystanąłem w bramie jakiejś kamienicy. Zamiast pokazać przepustkę, rozpoczęła przyjacielską pogawędkę z wartownikami. Ech... najwyższy czas zmienić jej lokum, jeszcze trochę i konspirację diabli wezmą. Nie podejrzewałem co prawda, aby zdążyła opowiedzieć żołnierzom o wydarzeniach w Leningradzie, cała sprawa zbyt drogo ją kosztowała, ale w przyszłości – kto wie? Fakt, że łatwo nawiązuje znajomości, mógł się przydać, tu i teraz jedynie przeszkadzał. Obiecałem sobie, że gdy tylko wrócę do domu, podzwonię w sprawie mieszkania.
Drgnąłem, usłyszawszy dźwięk, który w pierwszej chwili wziąłem za odgłos artyleryjskiej salwy. Niebo przecięła błyskawica, lunął deszcz. Przez dłuższą chwilę oddychałem głęboko, starając się uspokoić. Niemcy zostali odepchnięci od Moskwy, teraz, w kwietniu 1942 roku, nic już stolicy nie groziło. Byliśmy bezpieczni, to tylko wiosenna burza. Tylko burza...
Zaparzyłem herbatę – wreszcie earl grey, nie jakaś gruzińska plujka – nakroiłem kiełbasy i czarnego chleba. Od czasu powrotu z Leningradu byłem nieustannie głodny, nic dziwnego, zważywszy, jak schudłem w czasie wykonywania misji. Na szczęście moje kartki żywnościowe pozwalały na takie ekstrawagancje, inni musieli liczyć kromki chleba, a o kiełbasie mogli jedynie pomarzyć. Zza drzwi, z klatki schodowej, dochodził zapach gotowanej kaszy z grzybami, ani chybi dzieło mojej sąsiadki Nataszy Aleksandrowny Pokrowskiej. Ta mimo wojny zawsze potrafiła wyczarować coś smakowitego. Czasem trochę zazdrościłem Władowi, mężowi Nataszy; miła i ładna żona, kilkuletni syn, spokojny dom... No, to wszystko, rzecz jasna, przed wojną. Teraz Władik był na froncie – o ile jeszcze żył, bo czasem wiadomości o śmierci bliskich przychodziły z opóźnieniem – i podrywał żołnierzy do ataku z okrzykiem: Za rodinu, za Stalinu! A o Nataszy wiedziałem tyle, że pracowała w fabryce produkującej amunicję i wystawała w kilometrowych kolejkach, starając się zrealizować swoje kartki żywnościowe. Jak wszyscy. Lecz nadal można było na niej z przyjemnością oko zatrzymać. To się nie zmieniło...
Otrząsnąłem się z zamyślenia, z westchnieniem sięgnąłem po słuchawkę. Od kilku już dni próbowałem załatwić jakieś mieszkanie dla Wiery. Bezskutecznie. Niestropione bynajmniej takim drobiazgiem jak wojna światowa zastępy urzędasów broniły każdego pokoiku niczym nasze wojska Leningradu. Mogłem oczywiście zaświecić im w oczy legitymacją GRU, tyle że wówczas nie byłoby mowy o jakiejkolwiek konspiracji. Mogłem też zapłacić, bo przecież o to chodziło bohaterskim strażnikom przestrzeni mieszkalnej w Moskwie. Wystarczyłaby skrzynka, może dwie konserw i parę butelek wódki. Tyle że, kurwa, wstyd. Chluba wywiadu wojskowego major Razumowski opłaca się jakiemuś tłustemu dekownikowi? Nie, tu trzeba wymyślić coś innego... Gdyby chłopcy byli na chodzie, kazałbym im zorganizować jakiś drobny wypadek – mało to osób zebrało po mordzie w ciemnej uliczce? Założę się, że następnego dnia niejeden z urzędasów dużo bardziej skłaniałby się do negocjacji. No ale samemu nie wypada, a włączać w sprawę postronnych nie można. Ech, życie...
Niespodziewany dzwonek telefonu tak mnie zaskoczył, że mało nie oblałem się herbatą. Nie ma co, trzeba zadbać o nerwy. Inaczej będę musiał zmienić zawód albo co gorsza – nie zdążę go zmienić... Odebrałem, klnąc pod nosem.
– Kto tam?! – warknąłem w słuchawkę.
– I ja wam życzę dobrego dnia, towarzyszu majorze – usłyszałem spokojny głos generała Panfiłowa.
– Najmocniej przepraszam...
– Dajcie spokój – przerwał mi z lekkim zniecierpliwieniem. – Mamy mało czasu. Dzwonię do was, majorze, aby poinformować, że najdalej za dwa miesiące zostaniecie wysłani na misję. Przez ten czas albo pozostaniecie w Moskwie, albo zajmiecie się jakimiś drobiazgami, robotą o niewielkim stopniu ryzyka. Natomiast ten wasz... wyjazd będzie sprawą nietuzinkową. Nawet jak na standardy GRU.
Zacisnąłem zęby – niedawno załatwiłem dla Głównodowodzącego inną „nietuzinkową sprawę”. I ledwo co uszedłem z życiem. W dodatku prawdopodobnie zostałem zarażony chuj wie czym. Na efekty „świętej choroby” pewnie przyjdzie mi trochę poczekać, jednak mogłem się założyć, że będą niebanalne.
Generał zapewne odpowiednio zinterpretował sobie moje milczenie, bo jego ton zmienił się na współczujący. A może tylko tak mi się wydawało? W końcu trwała wojna i los jakiegoś majora nie był w tym momencie najważniejszy.
– To osobisty rozkaz towarzysza Stalina – wyjaśnił. – Zanim skierowano was do Leningradu, zginęło kilku dobrych oficerów. Dopiero wy daliście sobie radę. No i nie dziwota, że Głównodowodzący o was pamięta...
Zmełłem w ustach kolejne przekleństwo, wolałbym, żeby Gławkom nie przypominał sobie o mnie, kiedy przychodzi do wyciągania kasztanów z ognia. Bo nie ulegało żadnej wątpliwości, że nowa misja nie okaże się spacerkiem. Kto wie czy i w tym wypadku nie przepadła już wcześniej jakaś ekipa?
– Straciliśmy już dwie grupy – odezwał się jakby w odpowiedzi na moje myśli Panfiłow. – Za kilka dni zrzucimy trzecią. Oczywiście, jeżeli zakończą sprawę, uznamy naszą rozmowę za niebyłą.
Sam także chciałbym mieć taką nadzieję, ale w głosie generała dało się wyczuć rezygnację. Najwyraźniej dowódca GRU nie spodziewał się sukcesu.
– Problem w tym, że...
Urwał gwałtownie, zapewne zastanawiając się, ile może wyjawić. Nie miałem o to pretensji, lepiej nie wiedzieć zbyt wiele, w przypadku fiaska operacji najbardziej podejrzani są ci, którzy dysponowali kluczowymi informacjami...
– To nie jest nic konkretnego, gdybyśmy mieli pewność, wstrzymałbym akcję – podjął Panfiłow z namysłem. – Istnieje możliwość, rozumiecie, tylko możliwość, że chodzi o dokumenty.
Zbaraniałem. Papiery fabrykowane przez GRU były znakomitej jakości. Jakieś pół roku temu słyszałem zabawną anegdotkę na ten temat. Ktoś z naszych został zatrzymany przez niemiecki patrol do rutynowej kontroli. Wraz z nim sprawdzano kilka innych samochodów. Żandarm, zniesmaczony wyglądem wyświechtanej i najwyraźniej wydrukowanej na kiepskiej jakości papierze przepustki jednego z kontrolowanych Szwabów, zabrał dokumenty przebranemu w niemiecki mundur agentowi wojennoj razwiedki i podsunął tamtemu pod nos, wrzeszcząc, że tak powinien wyglądać prawdziwy rozkaz wyjazdu...
– O dokumenty? – spytałem z niedowierzaniem.
– Jesteście doświadczonym oficerem, majorze – odparł Panfiłow. – Jak to się mówi: mądrej głowie dość dwie słowie.
Czyżby rzecz była tak śmierdząca, że nawet generał nie odważył się nazwać sprawy po imieniu? Ale o cóż mogło chodzić? Nagłe pogorszenie jakości? Bzdura. Winny zszedłby na ciężką ołowicę, a reszta ekipy pracowała ze zdwojoną energią, bojąc się – i słusznie – że w przypadku recydywy i im uzupełnią niedobory ołowiu w organizmie. Zresztą ludzie, których przerzucano przez linię frontu na lewych papierach, nie byli nowicjuszami. Potrafili poznać się na kiepskiej robocie i nie wzięliby złej jakości dokumentów. Nie bez protestów. A tylko idiota zignorowałby zdanie zawodowców. W GRU nie było idiotów, wyginęli. Tak więc musiało chodzić o co innego. Tylko o co? Zaraz, zaraz... Zimny pot zrosił mi czoło. A jeśli to celowy sabotaż? Dokumenty mogły wyglądać świetnie, ale miały na przykład jakiś umieszczony w znanym tylko wtajemniczonym miejscu znaczek. Coś, co odróżniało je od autentycznych. Wtedy wystarczyło je skontrolować i... Tak, to musiało być to! Generał milczał, nie mając dowodów – gdyby podniósł raban, unieruchomiłoby to cały wydział fałszerski na nie wiadomo jak długo, uniemożliwiło realizację zaplanowanych operacji. A tego ojczulek Stalin nie darowałby nikomu, nawet Panfiłowowi. Jeśli moje podejrzenia były słuszne, to przeciwko sabotażyście podjęto już odpowiednie działania, lecz te mogły potrwać. Zapewne „zaznaczał” on jedynie niektóre, starannie wybrane dokumenty, dbał, aby wpadki nie zdarzały się zbyt często. Tyle że z tego, co powiedział generał, wynikało, iż akcja, na którą zostanę wysłany, cieszyła się niesłabnącą uwagą „kreta”. Być może otrzymał rozkaz sabotowania jej za wszelką cenę...
– Rozumiem – odezwałem się niepewnym tonem. – Jednak nie widzę alternatywy dla naszych specjalistów.
– To postarajcie się zobaczyć! – uciął szorstko Panfiłow. – Zresztą wasza wola, jeśli nic nie wymyślicie, otrzymacie taki towar jak inni przed wami...
Ożeż kurwa! Ciekawe, gdzie znajdę fałszerzy takiej klasy?! Owszem, na czarnym rynku można dostać lewe papiery, tylko że to był drugi, albo i trzeci sort. Ot, podrobiona przepustka, kartki żywnościowe – drobiazgi. Coś, co może przeoczyć sklepowa czy patrol wojennej komendantury, ale na pewno nie pracownik niemieckiego kontrwywiadu. Zresztą i specjalizacja inna, nastawiona – jak by to powiedzieć? – na wewnętrzny rynek. Skąd wziąć wzory dokumentów, pieczątki, jak podrobić znaki wodne? Do tego potrzeba nie tylko fachowca, ale i techniki. Niepodobieństwo.
– Rozmawiamy nieoficjalnie – przerwał mi rozmyślania generał. – Nikt nie może dowiedzieć się o naszej rozmowie. Niestety, to sprawa nie tylko... techniczna, ale i polityczna. Nasza konkurencja tylko czeka, żeby zarzucić nam niekompetencję i ograniczyć nasze wpływy.
No tak, kochane NKWD...
– Dlaczego rozmawiamy przez telefon? – spytałem. – Skąd pewność, że nie jest na podsłuchu?
– Oczywiście, że jest na podsłuchu! – w głosie generała pojawiła się nutka rozbawienia. – Na naszym podsłuchu. Czekiści nie mają prawa inwigilować GRU, zresztą sprawdzamy to regularnie. Oczywiście obejmuje to też obserwację innego typu, jednak tu trudno byłoby im cokolwiek udowodnić, ich agenci mogą przecież spacerować po ulicy, na której mieszka major Razumowski, mogą spotkać przypadkiem na mieście generała Panfiłowa. Nawet w moim gabinecie... Cóż, ktoś może coś zauważyć, zameldować, było nie było, bratniej służbie. Jednak podsłuch to inna rzecz. Nie ośmieliliby się. Jeszcze nie...
– Dziękuję za ostrzeżenie, towarzyszu generale.
Odpowiedziało mi milczenie, generał Panfiłow odłożył słuchawkę.
Zacisnąłem kilkakrotnie zesztywniałe z zimna palce, postawiłem kołnierz. Dochodziła dwudziesta, wieczorny mrok rozjaśniały jedynie mdłe błyski niebieskich żarówek, ledwie widoczne przez zasłonięte okna. Zakląłem, potknąwszy się o wystający brukowiec. Zaciemnienie, cholera. Co prawda niemieckie lotnictwo nie odniosło specjalnych sukcesów, bombardując Moskwę – stolicę ubezpieczały tysiące dział przeciwlotniczych i setki samolotów, ale rozkaz to rozkaz. Pewnie jeszcze przez rok albo dwa będziemy po zmroku potykać się o każdy kamień. No nic, bywają gorsze problemy. Na przykład niemożność znalezienia fałszerza dokumentów, o wolnym pokoiku dla Wiery nie wspominając, choć w świetle rewelacji przekazanych mi przez Panfiłowa sprawa lokum dla panny Turkuł zeszła na dalszy plan. Pewnie, że lepiej, żeby mieszkała poza należącym do GRU hotelem, ale jeśli nie znajdę speca od lewych papierów, kwestia, gdzie mieszkają moi podwładni, przestanie się liczyć – wszyscy będziemy gryźli ziemię...
Skręciłem w wąską, pamiętającą jeszcze ostatnich Romanowów uliczkę, gdzieś z oddali doszedł mnie rytmiczny stukot żołnierskich butów; ani chybi patrol. Bliżej, z zionącego ciemnością zaułka, rozległ się cichy, zduszony jęk. Cóż, może jakaś pracująca dziewczyna dorabia sobie do kartek żywnościowych. Moskwa zapchana była wojskiem, chętnych nie brakowało...
Przystanąłem zaalarmowany złowrogim, metalicznym dźwiękiem – ktoś otworzył nóż sprężynowy. Sięgnąłem po broń. Cichy gwizd uświadomił mi, że zostałem zauważony. W chwilę później runąłem na bruk, powalony uderzeniem barku. Wystrzeliłem dwukrotnie w powietrze, nie zdążyłem zrobić nic więcej – przebiegając tuż obok, któryś z napastników kopnął mnie w ledwo zagojone żebra, drugi poprawił w łokieć. Zawyłem z bólu, ze zdrętwiałej nagle ręki wypadł mi pistolet. Kolejne kilka minut spędziłem na szukaniu broni, w końcu wymacałem ją w większej niż inne kupie błota. Dobre i to, musiałbym nieźle się tłumaczyć z utraty swojego tokariewa. Wstałem z bolesnym stęknięciem, bok rwał, jakby przebiegło po mnie stado koni. Ech, majorze Razumowski, przeżyliście Leningrad, a tu mało nie zatłukli was jacyś chuligani... I za co? I o co? Czort jeden wie.
Z zaułka dobiegły mnie odgłosy wymiotów, kiedy wypełzł z niego ciemniejszy niż otoczenie kształt, bezceremonialnie rozpłaszczyłem nieznajomego na ziemi, przytknąłem do głowy lufę pistoletu. Nie żeby było to trudne, mężczyzna ledwo trzymał się na nogach.
– Kim jesteś?! – wysyczałem ze złością.
Zabełkotał coś w odpowiedzi, wskazał na ramię. Zapaliłem trzymaną do tej pory w kieszeni latarkę – w okolicy nie plątał się żaden patrol – zerknąłem. Spod warstwy brudu błysnęły pagony. Najwyraźniej mój niefart jeszcze się nie skończył – właśnie przed chwilą kopniakiem w dupę posłałem w błoto pułkownika...
Wartownicy dwukrotnie sprawdzili moje dokumenty – legitymowałem się jak zwykle papierami oficera wojsk łączności – zanim wpuścili do budynku. Jeden uprzejmie poinformował, gdzie znajduje się gabinet pułkownika Poliakowa. Tak jakbym sam nie wiedział... Co prawda Poliakowa poznałem dopiero wczoraj, za to nasza znajomość od pierwszej chwili miała intensywny charakter. Rzadko kiedy zapoznajemy się z kimś, wciskając mu mordę w błoto... Z ociąganiem, bo nie miałem do czego się spieszyć, pomaszerowałem na piętro. Generalnie rzecz biorąc, pułkownik milicji to żadna szycha, niestety, Poliakow nie był zwykłym pułkownikiem. Od ponad roku pełnił funkcję zastępcy dowódcy moskiewskiej milicji, w praktyce spełniając wszelkie obowiązki generała Szołkina. Ten ostatni – o czym wiedziała cała Moskwa – był jedynie figurantem. W rzeczywistości bezpieczeństwa stolicy pilnował Poliakow. I pilnował dobrze. „Polak”, bo tak go nazywano, okazał się prawdziwym postrachem niesfornych żołnierzy, bandytów i wszelkiej maści swołoczy. Problem w tym, że stał się także postrachem wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób weszli mu w drogę... Miał znajomości na najwyższych szczeblach władzy – zapewne nie raz i nie dwa przyszło mu zamiatać pod dywan efekty generalskich czy partyjniackich zabaw, niejednokrotnie wyciągać z gówna prominentnych urzędników. A fama głosiła, że Poliakow potrafi upomnieć się o swoje. Dlatego był nie do ruszenia, liczyli się z nim nie tylko urzędnicy i partyjni bonzowie, ale nawet NKWD. No i do tego wszystkiego – cóż za zaskoczenie! – miał opinię strasznego skurwysyna. Zanim zjawiłem się na komendzie, wykonałem kilka telefonów, sprawdziłem, co wiadomo na temat wczorajszego zajścia. Nie było tego wiele: w zaułku, gdzie rozegrała się cała akcja, znaleziono dwóch żołnierzy czwartego korpusu powietrznodesantowego. Martwych. Jeden miał skręcony kark, drugiego zabito zadanym z potworną siłą uderzeniem w serce. Ślady – wreszcie pokrywające ulice błocko na coś się przydało – wskazywały, że napastników było więcej. W sumie czterech albo pięciu. Jak przypuszczałem, reszta uciekła zaskoczona moją interwencją, przy okazji obijając mi żebra. Wątpiłem, aby całe zajście okazało się dziełem przypadku, czwarty powietrznodesantowy operował obecnie na tyłach wroga. Dodawszy dwa do dwóch, można było wnioskować, że Poliakow ma nie tylko potężnych przyjaciół, ale i wrogów, którym lepiej nie wchodzić pod rękę. Niestety, było po sprawie; nie tylko wypolerowałem ulicę pułkownikiem Poliakowem, ale i – nieważne, że przypadkiem – przeszkodziłem komuś w porachunkach z szeryfem miasta Moskwy. A teraz miałem zebrać za swoje...
Zapukałem energicznie i wszedłem do gabinetu, nie czekając na pozwolenie. Po wczorajszym zajściu pan pułkownik mógł mieć pewne problemy z wymową, a nie sądziłem, żeby przesadna uprzejmość coś mi dała. Nie w tym wypadku, nie u Poliakowa.
Twarz pułkownika mieniła się wszelkimi odcieniami fioletu i czerwieni, pokrywały ją strupy i krwawe wybroczyny, czoło było sine, lewa ręka w gipsie, jednak oczy milicjanta patrzyły ostro i czujnie, cała sylwetka wyrażała nieludzką niemal determinację i z trudem tłumioną furię. W tym momencie przestałem się dziwić, że zabił dwóch desantowców i walczył z pozostałymi do mojego nadejścia. To była bestia, jedna z rzadko spotykanych osób, których nie można złamać, lecz co najwyżej zabić. Wnioskując z tego, co osiągnął: inteligentna bestia. Nie jestem specjalnie strachliwy, ale poczułem na plecach dreszcze – temu facetowi było obojętne, kim jestem, jeżeli postanowi mnie wykończyć, po prostu to zrobi. Bez wahania, bez litości, bez wyrzutów sumienia. A o rachunek, jaki przyjdzie mu za to zapłacić, będzie martwił się później.
Zameldowałem się służbiście, strzelając obcasami energiczniej niż przed niejednym generałem.
– To wy mnie wczoraj w tej uliczce? – zapytał, sepleniąc lekko.
– Tak jest! – wymamrotałem ze wzrokiem wbitym w ścianę powyżej głowy rozmówcy.
– Major Razumowski z wojennoj razwiedki? – upewnił się, zaciskając zdrową dłoń w pięść.
– Tak jest! – powtórzyłem.
Nie ma co, na wiele mi się przydały lewe dokumenty...
– Na co czekacie?! – warknął. – Siadajcie!
Usiadłem.
– Może nie powinienem o to pytać – powiedział już spokojniej – ale czy moglibyście wyjaśnić, majorze, co GRU ma przeciwko generałowi Baranowowi?
Zamurowało mnie. Nazwisko kojarzyło mi się jedynie z pewnym niespecjalnie lubianym kolegą ze szkoły, choć wątpiłem, że to o niego właśnie chodziło Poliakowowi. I co ma do tego GRU?!
– Proszę wybaczyć, pułkowniku, nie znam nijakiego Baranowa.
– Rozumiem wymogi konspiracji, jednak... – zaczął milicjant.
Urwał i przyjrzał mi się uważniej.
– Wy naprawdę nie kojarzycie tego nazwiska?
– Naprawdę.
– No tak... – Poliakow z namysłem postukał zagipsowaną ręką w stół. – To znaczy, że miałem wczoraj szczęście. I nie zawdzięczam go wojennoj razwiedce, a jedynie majorowi Razumowskiemu, który po prostu spacerował sobie po nocy i znalazł się w porę w odpowiednim miejscu.
Milczałem, bo i co mogłem powiedzieć?
– A gdzie i w jakim celu szedł major Razumowski? – padło znienacka pytanie.
Wysiłkiem woli stłumiłem instynktowną odpowiedź na temat prawa moskiewskiej milicji do przesłuchiwania pracowników wojskowego wywiadu. Wyglądało, że pułkownik nie pyta z czystej ciekawości, a w końcu w moich wędrówkach po mieście nie było niczego, co musiałbym ukrywać, więc...
Opowiedziałem krótko o problemach związanych ze znalezieniem niekrępującego lokum dla Wiery, wymieniłem nazwiska urzędasów, z którymi rozmawiałem na ten temat.
Spojrzenie Poliakowa złagodniało, podejrzliwość zniknęła z twarzy.
– Gdzie ma być to mieszkanie? – spytał, podnosząc słuchawkę.
– Niedaleko Arbatu – odparłem pospiesznie.
Trzeba korzystać z okazji...
– Może być na Arbacie? Jakieś dodatkowe warunki?
– Warunki?
– No, metraż, towarzystwo, standard. Jeśli to wasza kochanka, mogę umieścić ją pod dyskretnym nadzorem, tak że będziecie wiedzieli, jak się prowadzi pod waszą nieobecność.
Powtórnie oniemiałem. Coś, co w wojennych warunkach trudno by było załatwić i generałowi, Poliakow traktował jako rzecz oczywistą, wręcz niewartą wzmianki.
– To nie jest moja kochanka – wykrztusiłem wreszcie. – Wystarczy jej jakiś pokoik, żadnego nadzoru nie potrzebuję, chociaż... – zawahałem się na moment – przydałoby się coś w rodzaju matczynej ręki. Rozumiecie, ona nie zna miasta.
– Matczynej ręki? – mruknął milicjant. – A może być babcina? Znam mieszkanko z wolnym pokojem, lokatorki to dwie urocze staruszki. Jak ta wasza podopieczna odnosi się do starego reżimu?
– Znaczy do caratu?
– Dokładnie. Starsze panie były damami dworu Aleksandry Fiodorowny. Ostatniej carycy – dodał, widząc, że nie rozumiem. – Wolałbym, żeby panienka nie pisała donosów do Komsomołu, kiedy odkryje ten fakt. Staruszki są w pewnym sensie pod moją opieką.
Cóż, biorąc pod uwagę, że sama Wiera była krewną białego generała Antona Turkuła, sądziłem, że znajdzie wspólny język z właścicielkami mieszkania...
– Pozytywny – odparłem bez namysłu. – To znaczy chciałem powiedzieć...
Poliakow powstrzymał mnie leniwym gestem.
– Uratowaliście mi życie, majorze – powiedział z naciskiem. – Od dzisiaj macie we mnie przyjaciela. Ja zawsze spłacam swoje długi. Wasze poglądy polityczne... Nie żebym podejrzewał, iż są nieprawidłowe, zupełnie mnie nie obchodzą. Podobnie jak wasza orientacja seksualna czy zadania, jakie wykonujecie dla GRU. Czym mogę, to pomogę – zakończył, wzruszając ramionami.
Odetchnąłem z ulgą, dyskretnie poluźniłem kołnierzyk munduru. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że napinam mięśnie, jakbym oczekiwał niespodziewanego ciosu. A tutaj proszę – zamiast śmiertelnie groźnego wroga zyskałem sojusznika. Nie byle jakiego sojusznika. No, chyba że ów nieznany mi bliżej Baranow postawi jednak na swoim. Jak przypuszczałem, spotkani wczoraj desantowcy mieli w jego właśnie imieniu przekazać „Polakowi” pozdrowienia... Tak, to była sprawa, którą należałoby wyjaśnić.
– Kim jest generał Baranow? – spytałem bezceremonialnie. – I czego od was chciał, pułkowniku?
– Czego chciał? Niczego szczególnego. Chodziło o podział wpływów, kilka niezałatwionych kwestii z przeszłości, takie tam drobiazgi... Był, od niedawna zresztą, dowódcą komendantury wojskowej miasta Moskwy. Nasze strefy zainteresowań poniekąd się przenikały, lecz to już przeszłość. Pan generał zginął dzisiaj w wypadku samochodowym o – spojrzał na zegarek – trzynastej dwadzieścia, może dwadzieścia pięć.
Ponownie poczułem mróz na plecach, było wpół do drugiej...
– A teraz może przejdziemy na ty? – zaproponował Poliakow, wyciągając szklanki. – Musisz mi wybaczyć, że ja tylko symbolicznie, rozumiesz, po tym wczorajszym lekarze zabronili.
Otworzyłem butelkę z wódką, nalałem.
– Za przyjaźń! – uniósł szkło milicjant.
– Za przyjaźń! – zawtórowałem mu nieco nerwowo, przełykając ślinę.
Kamienica była przedrewolucyjna, lecz zadbana, okolica wyglądała na bezpieczną: koncentracja dział przeciwlotniczych na kilometr kwadratowy porażała – nic dziwnego, to przecież Arbat. Schron wyglądał także niczego sobie, co sprawdziliśmy przed chwilą. Poliakow z rewerencją przepuścił nas przodem, pomaszerowaliśmy na trzecie piętro. Drzwi otworzyła nam krucha z wyglądu staruszka, zaczęła krzyczeć, zanim się przedstawiłem.
– Nie dam! Nie dam więcej na kredyt!
– Mario Aleksandrowno... – wymamrotał Poliakow, wychodząc zza moich pleców. – Znowu nie płacą?
– Nikołaj! – ucieszyła się starsza pani. – Nie płacą huncwoty! Wańka Sielin i jego kumple. Walczymy za ojczyznę, powiadają. No zachodźcie, nie stójcie tak w progu!
Uniosłem brwi, patrząc na zastawiony stół: gruziński koniak, herbata, wędliny... Najwyraźniej staruszki nie były biedne. I skąd to wszystko? Bo przecież nie z carskiej emerytury? W tym momencie pojawiła się druga lokatorka niosąca parującą wazę.
– Siadajcie do stołu – zaprosiła.
Pociągnąłem nosem – niech mnie diabli! Toż to prawdziwa rybna solanka...
– Jestem Praskowia Aleksandrowna – skłoniła się wytwornie kobieta. – Maria to moja siostra.
Dokonaliśmy pospiesznej prezentacji, Wiera dygnęła niczym na królewskim dworze. Przez jakiś czas rozlegał się tylko szczęk sztućców, nikt z nas nie był niedożywiony, ale stołówkowe jedzenie nie umywało się do potraw zaserwowanych nam przez starsze panie. Zachęcony przez gospodynie popróbowałem koniaku, tak smacznego nie piłem chyba nigdy w życiu... Widząc moją minę, wyższa z kobiet, Praskowia, zachichotała.
– To jeszcze z zapasów papy, sprzed rewolucji – poinformowała. – Tysiąc osiemset osiemdziesiąty drugi rok. Zostało nam już niewiele, ale tacy goście...
Odchrząknąłem dyplomatycznie, wolałem nie dopytywać o papę. Jeśli staruszki dotrzymywały towarzystwa carycy, strach pomyśleć, kim był ich ojciec.
Po kilku minutach ostrożnej rozmowy o wszystkim i o niczym – widać staruszki badały grunt – na stół wjechała wódka. Posłuszny wymownemu spojrzeniu Poliakowa pozwoliłem zabrać ze stołu koniak – ech, a dobry był, czort! – i podstawiłem szklankę. Trzeba przyznać, że Praskowia Aleksandrowna nam nie żałowała. Jedynie Wiera dostała symboliczną porcję, pewnie za cara dobrze wychowane panienki nie piły wódki... Będę musiał kiedyś o to spytać. Alkohol okazał się niezły, choć wyraźnie swojej roboty. Kiedy pochwaliłem bimber, Maria Aleksandrowna rozpromieniła się, jakbym odznaczył ją Orderem Lenina.
– Trzykrotnie go destyluję! – pochwaliła się konfidencjonalnym szeptem. – Nie jest to co prawda ta jakość co dawniej – przyznała. – Kiedyś, w manufakturach Jusupowów czy Kurakinów... – Rozmarzyła się, mrużąc oczy.
– Znaczy panie same...? – upewniłem się.
Zamiast odpowiedzieć, zaprosiła dumnym gestem w głąb mieszkania. Przeszliśmy przez kuchnię, potem wąski korytarzyk, poczułem lekki zapach zacieru. Przestąpiwszy próg sporego pomieszczenia, złożyłem usta do bezgłośnego gwizdnięcia: aparatura destylacyjna nie była bynajmniej chałupniczej roboty. Potężną maszynerię ozdobiono herbem z carskim, dwugłowym orłem, napis poniżej głosił: „Piotr Arseniewicz Smirnow – dostawca dworu Jego Imperatorskiej Wysokości i Wielkiego Księcia Siergieja Aleksandrowicza”.
– Zaraz po rewolucji lutowej przewiozłyśmy maszynę do naszego mieszkanka – wyjaśniła. – Tak to sobie wymyśliłyśmy z Daszą Smirnową. Niestety, Daszka – starsza pani sięgnęła po chusteczkę – niedługo później zmarła. Zapalenie płuc, a tu walki na ulicach, znikąd pomocy... No i został nam ten aparat.
– Ile pokoi ma to mieszkanie? – spytałem.
– Niewiele – odparła smętnie staruszka. – Salon, destylarnia, nasze dwie sypialnie, pokój gościnny. Do tego oczywiście kuchnia i łazienka.
– Nie próbowali wam kogoś dokwaterować?
– Próbowali, kochany, och, jak próbowali! Na szczęście dzięki naszemu małemu... hobby mogłyśmy się wykupić. Nie masz pojęcia, młody człowieku, jak naród jest spragniony. Odrobina wódki i można załatwić naprawdę wiele spraw...
Nieco zaskoczony spojrzałem na rozmówczynię. Rzecz jasna, orientowałem się, co można zdziałać za pomocą alkoholu, ale skąd dama dworu...?
Siwe, wyblakłe ze starości oczy patrzyły na mnie spokojnie, usta Marii Aleksandrowny rozchyliły się w lekkim uśmiechu.
– Przeszłyśmy naprawdę niezłą szkołę zaraz po rewolucji – poinformowała, jakby domyślając się moich wątpliwości. – I tak nie było najgorzej, nie miałyśmy mężów ani dzieci. Inni stracili wszystko, my tylko majątek. – Wzruszyła ramionami.
No tak, w sumie racja... Ktoś, kto przetrwał rewolucję, będąc wcześniej po tej drugiej, niewłaściwej stronie barykady, nie mógł być mięczakiem. Ani głupkiem. Tacy nie przeżyli.
Wróciliśmy do stołu, ale nie siedzieliśmy już długo. Nasze gospodynie były zmęczone, no i nie dziwota, ich wiek określiłbym na co najmniej siedemdziesiąt lat. Sygnał do wyjścia dał Poliakow, pożegnaliśmy się krótko, na odchodnym rozkazałem Wierze, żeby słuchała staruszek. Panna Turkuł nie protestowała, chyba spodobało jej się i nowe lokum, i towarzystwo. To i dobrze, jeden kłopot mniej.
Następnego dnia udałem się do szpitala, zamierzałem pogadać z lekarzem zajmującym się chłopakami. Jeśli miałem otrzymać nowe, najwyraźniej niebezpieczne zadanie, wolałem, aby towarzyszyli mi sprawdzeni ludzie, o których lojalność ani też walory bojowe nie muszę się martwić. Mimo młodego wieku i Tima, i Pietka byli już weteranami, niejednokrotnie brali udział w rajdach na tyły przeciwnika. Jeżeli nie wykurują się w ciągu dwóch, trzech tygodni, nie dojdą do dawnej sprawności, co też zabierze trochę czasu, trzeba będzie myśleć o werbowaniu nowej ekipy. A z tym może być problem. Ze względu na wojnę wszyscy co bardziej rozgarnięci dawno otrzymali już swoje przydziały. Jeśli wykluczyć szczęśliwy traf, będę musiał wybierać spośród nowego narybku. Zabrać na poważną akcję nieznajomych to prosić się o kłopoty. Zabrać nieznajomych nowicjuszy to niemal gwarancja klęski. Mógłbym co prawda wziąć ze sobą Wierę, jej mogłem zaufać, lecz przechodziła dopiero podstawowy trening i choć nie ulegało wątpliwości, że posiada pewne predyspozycje do naszej roboty, była zielona jak szczypiorek na wiosnę. Oj, bieda z tym, bieda...
Wartownikowi na pierwszym piętrze pokazałem legitymację GRU – szpital miał status „specjalnego”, dla pacjentów, którzy z takich czy innych względów powinni być leczeni w warunkach konspiracji – a więc nie musiałem niczego ukrywać. Zresztą z dokumentami oficera wojsk łączności nikt by mnie tu nie wpuścił.
Lekarka, ognista brunetka pod trzydziestkę, zwięźle wyjaśniła mi wszelkie niuanse dotyczące rehabilitacji moich podwładnych i z uśmiechem odrzuciła propozycję nawiązania bliższych kontaktów. Cóż, jak to na wojnie – raz się wygrywa, raz się przegrywa... Z relacji sympatycznej pani doktor wynikało, że z chłopakami wszystko w porządku, zostaną wypisani w ciągu tygodnia, jedynie Kotuszew ma nadal nieco sztywny bark, z czym i w przyszłości mogą być kłopoty. Bo rehabilitacja albo pomoże, albo i nie. Też mi, kurwa, nowoczesna medycyna...
Tima i Pietka grali w szachy, zauważywszy mnie, zerwali się na równe nogi. Wiedzieli dobrze, że nie muszą co chwila trzaskać przede mną obcasami, więc albo się stęsknili, albo chcieli zademonstrować, że są już sprawni. Kiedy wyjąłem z kieszeni dwa czerwone pudełeczka, bez komendy stanęli na baczność. Pewnie dla kogoś z zewnątrz wyglądałoby to pociesznie: dwóch rozczochranych, wyprostowanych jak struna młodzieńców w przykrótkich szpitalnych piżamkach. A to bojowi oficerowie po udanej akcji – ot co!
– Za męstwo i wzorowe wypełnianie zadań! – rzuciłem krótko, wręczając im medale.
– Służę Związkowi Radzieckiemu! – odparli unisono.
Chrząknąłem pobłażliwie, widząc, jak napawają się widokiem odznaczeń. No, Order Czerwonej Gwiazdy to nie byle co. Z pozoru tandetna blaszka, ale każdy żołnierz wie, że czegoś takiego nie dostaje się darmo. Zanim przypniesz ją sobie do munduru, musisz przelać sporo – nie tylko cudzej – krwi.
– Jakie rozkazy, komandir? – spytał Tima, wracając do rzeczywistości.
– Jak sytuacja? – zawtórował mu Pietka.
No tak, on wiedział, że mimo wypełnienia zadania nasze problemy niekoniecznie skończyły się po wyjeździe z Leningradu. Jeszcze parę lat i pewnie będę mógł pogadać z Drozdem jak kiedyś z Saszką Riuminem. O ile dożyjemy...
– Szykuje się grubsza akcja – poinformowałem przyciszonym głosem.
Wątpiłem co prawda, aby ktoś nas podsłuchiwał. Podłoga na korytarzu skrzypiała przeraźliwie, więc usłyszelibyśmy, ale strzeżonego...
– W dodatku do Moskwy przenosi się znany nam wszystkim pułkownik Kutiepow. Zdążył napisać już donos do centrali GRU, byłem na dywanie u generała Panfiłowa.
– Donos? A o czym? – zdziwił się Kotuszew.
– Chodziło o okoliczności śmierci kapitana Riumina...
– I? – uniósł brwi Pietka.
– Wyłgałem się – odparłem, wzruszając ramionami. – Generał jest po naszej stronie. Jednak uważa, i pewnie ma rację, że na donosach się nie skończy.
Nie podziękowałem im, że żaden nie sypnął mnie przed dowództwem – sam fakt takiego podziękowania byłby obrazą, sugerowałby, że spodziewałem się po nich czegoś innego. Nikt z chłopaków nie zapytał: po chuj kładziemy łby pod topór dla nieżyjącego kumpla? A dokładniej, dla jego rodziny? To oni przecież najboleśniej odczuliby konsekwencje zdrady Saszki – gdybym o niej poinformował... Tyle że w robocie takiej jak nasza podobne sprawy załatwia się wśród swoich, we własnym zakresie. No bo jakże inaczej liczyć, że przyjaciel osłoni ci plecy? Złamiesz choć raz zasadę lojalności i będziesz musiał troszczyć się o siebie sam. A w takiej sytuacji długo nie pożyjesz. Nie, donosicielstwo to nie u nas...
– Może załatwić gnoja? – zaproponował bez mrugnięcia okiem Tima Kotuszew. – Ulice po zmroku bywają niebezpieczne...
– Nieee – odparłem niezdecydowanie.
Sam miałem ogromną ochotę rozliczyć się z pułkownikiem Kutiepowem. Niestety, rzecz była skrajnie niebezpieczna, okoliczności jego śmierci – niezależnie od tego, co byśmy wymyślili – stałyby się przedmiotem bardzo dokładnego śledztwa. I pewnie nasi przyjaciele z NKWD nie zapomnieliby o wrogach pana pułkownika. Nie miałem nic przeciwko temu, aby ujrzeć Kutiepowa martwym, lecz nie za taką cenę.
– To zbyt ryzykowne – mruknąłem.
– A gdyby tak upozorować bandycki napad? – zaproponował Pietka. – Gop-stop, my podoszli iz za ugła... – zanucił.
Roześmiałem się, pomysł nie brzmiał źle, choć nadal pozostawał ryzykowny. Uliczni bandyci nie byli w Moskwie rzadkością. Tylko który gopnik odważy się zaatakować pułkownika NKWD? Chyba że Kutiepow będzie w cywilnych ciuchach. No właśnie, całą sprawę należało jeszcze przemyśleć. W tym momencie przyszło mi do głowy co innego: zastanawiając się nad kwestią fałszywych dokumentów, założyłem z góry, że miejscowi przestępcy to drobnica. A co, jeśli w kryminalnym światku Moskwy egzystują też grubsze ryby? Ludzie, którzy mogliby mi przykładowo załatwić naprawdę dobre papiery? Nasze władze twierdziły co prawda, że takowych od dawna nie ma, ale – jak by to powiedzieć? – przyjmowałem podobne oświadczenia z pewną... ostrożnością. Jeszcze tydzień temu kwestia ta pozostawałaby w sferze czysto teoretycznych rozmyślań, bo nie miałem dojścia do kryminalistów, a tym bardziej prominentnych kryminalistów, ale od tego czasu sytuacja się zmieniła. Mój nowy kumpel „Polak” z pewnością wie wszystko o podziemnym świecie Moskwy. O ile taki, rzecz jasna, istnieje...
– Na razie siedźcie cicho – zadecydowałem. – Wracajcie do zdrowia i dobrze by było, gdybyście zaczęli powoli trenować... – Popatrzyłem na chłopaków pytająco.
– Nie ma problemu, komandir – zadeklarował Tima.
Pietka przytaknął energicznie.
– Mam trochę sztywny bark – kontynuował Kotuszew – ale z czasem wszystko powinno wrócić do normy. Już zacząłem trochę ćwiczyć.
W jego dłoni znikąd pojawił się nóż, zawirował obracany między palcami z cyrkową zręcznością. Ostrze kilkakrotnie przecięło ze świstem powietrze trzymane to zwykłym, to odwrotnym chwytem.
Pokiwałem z uznaniem głową – widać było, że Tima wraca do siebie, a i ćwiczenia wybrał rozsądnie, starał się nie nadwerężyć mięśni.
– Kiedy was wypiszą i zaczniecie regularne zajęcia, zwróćcie uwagę na Wierę, prawdopodobnie pojedzie z nami.
Nie odrywałem od nich surowego wzroku, dopóki obaj z pewnym ociąganiem nie skinęli głowami. Cóż, nowi zawsze płacą frycowe, nikt i nigdzie nie podaje im własnoręcznie wypracowanych patentów na sukces. Rozumiałem i popierałem tę filozofię, tyle że w tym momencie nie mogliśmy sobie pozwolić na podobne gierki. Kiedy, czy może raczej o ile, zabierzemy na misję pannę Turkuł, ta musi być naprawdę w formie. Dlatego Pietka i Tima pomogą dziewczynie w treningu, wyuczą sztuczek, które oszczędzą jej miesięcy, może lat ciężkich ćwiczeń. Kotuszew był mistrzem walki nożem i świetnie strzelał, Drozd zaś znakomicie posługiwał się gołymi rękoma i potrafił czytać z niewiarygodną wręcz szybkością, a wszelkie informacje zapamiętywał z taką dokładnością, jakby zamiast mózgu miał kliszę fotograficzną. Obaj będą doskonałymi instruktorami dla Wiery. Tak więc zadania zostały przydzielone – moja ekipa zajmie się treningiem, a ja... Cóż, ja sprawdzę, ile jest warta przyjaźń pułkownika Poliakowa...