ROZDZIAŁ ÓSMY

Tym razem zwłoki mężczyzny nie były przybite do ściany – leżały na wspaniałym, wyraźnie przedrewolucyjnym łożu. Nagie. Ciało nie nosiło śladów przemocy poza jednym wyjątkiem: ktoś odciął mu genitalia. Rozejrzałem się wokół w rozpaczliwej nadziei, iż znajdę coś, co pozwoli wykluczyć, że zamordowany jest ofiarą naszego maniaka. Krwawy napis na ścianie rozwiał moje oczekiwania: Błażen, kogda wsie strasti u razuma wo własti. Błogosławiony, czyje żądze poddają się władzy rozumu. Jeszcze, kurwa, religii nam tu brakowało! Jeżeli towarzysz Stalin dojdzie do wniosku, że w Moskwie działa jakaś sekta religijna, wywróci nas na drugą stronę... I żeby tylko działała! Rzecz szła o kolejne morderstwo. Odetchnąłem głęboko kilka razy – wściekanie się w niczym mi nie pomoże. Musiałem zorientować się w sytuacji. Pomieszczenie, w którym znajdował się trup, przypominało sypialnię jakiegoś carskiego dostojnika: jedwabne tapety na ścianach, bogato zdobione, zastawione bibelotami meble, potężne łoże z kolumienkami i baldachimem. Nie ma co, wesoło żył sobie nasz nieboszczyk... Chyba że ktoś go tu przywiózł?

– Gdzie pułkownik Poliakow? – rzuciłem szorstko do towarzyszącego mi milicjanta.

– Jest już w drodze – odparł blady jak ściana sierżant.

Parsknąłem pogardliwie, ponownie skierowałem wzrok na zwłoki. Zapewne Poliakow będzie coś wiedział o zabitym, ale mało prawdopodobne, że to jakiś anonimowy obywatel...

Przykucnąłem, przyjrzałem się dłoniom ofiary. Wypielęgnowane paznokcie, skóra bez odcisków, złoty sygnet... Spróbowałem go ściągnąć – nie dało rady. Znaczy nikt mu nie włożył pierścienia po śmierci, na palcu nie zauważyłem żadnych zadrapań czy otarć. Ech, kurewskie nasze szczęście – pewnie nieboszczyk okaże się członkiem Politbiura...

Odgłos pospiesznych kroków powiadomił mnie o przybyciu Poliakowa. Pułkownik pojawił się wraz z całą ekipą śledczą. Uniosłem brwi, widząc, że przywołuje mnie ruchem głowy. Wyszliśmy na ulicę, poczęstowałem milicjanta papierosem.

– Kogo tym razem załatwili? – spytałem krótko.

– Arnoszta Wartaniana – zgrzytnął zębami Poliakow.

– Mam nadzieję, że nasz truposz nie był członkiem Politbiura?

– Na szczęście nie, ale i tak nie jest dobrze, nasz Arnoszka, zanim dał się wykastrować, działał w Komitecie Centralnym Komsomołu. I myślę, że kimkolwiek by się okazał jego zabójca, świetnie o tym wiedział.

– Znaczy będzie raban – westchnąłem.

– Będzie – potwierdził Poliakow markotnie.

– Ale dlaczego obcięli mu jaja?

– Może dlatego, że pierdolił każdą babę, która zatrzymała się przy nim dłużej niż na dwadzieścia sekund?! Przychodziło na niego mnóstwo donosów, były nawet oskarżenia o gwałt, tyle że Arnoszka miał takie plecy, że wszystko zamiatano pod dywan.

– Może to, kurwa, jakiś mściciel?

– Akurat! To nasz maniak!

– Jak on go... tego...?

– Nie mam zielonego pojęcia, Nikonow pewnie coś powie po oględzinach. Jeśli nie, trzeba będzie czekać na sekcję.

– Krwi niewiele...

– Taaa... Też to zauważyłem. Prawdopodobnie obciął mu jaja dopiero po śmierci.

– Uprzedź swoich ludzi, lada moment przyjadą tu moje chłopaki.

– Oni już wiedzą. Mam nadzieję, że razem coś wymyślimy, bo jeśli nie...

– Zapewne niedługo dostaniemy wezwanie na Łubiankę – zauważyłem. – Genkom zażąda wyjaśnień.

– A jakże! – mruknął milicjant. – Ale tym zajmę się sam. Nie ma sensu, żebyśmy jeździli razem, odgrywanie roli chłopca do bicia nie posunie śledztwa naprzód. Nie boję się wrzasków komisarza Berii, boję się, że w pewnym momencie towarzysz Stalin straci cierpliwość, a wtedy znajdziemy się na Łubiance w nieco innym charakterze...

– Jak myślisz, ile mamy czasu?

– Bo ja wiem? – odparł nieobecnym tonem pułkownik. – Chyba więcej, niż nam się z początku wydawało: Beria nie odważy się sam nas ukarać, bo wtedy musiałby przejąć osobistą odpowiedzialność za śledztwo, a detektyw z niego jak... – Poliakow splunął, nie dokończywszy zdania. – I on o tym świetnie wie, tu jego rzeźnicy mu nie pomogą. Z drugiej strony, jeśli weźmie się za nas towarzysz Stalin, nie będzie żadnych półśrodków, pójdziemy pod ścianę.

– W NKWD jest przecież paru niezłych śledczych...

– Akurat! Już ja o tym coś wiem, nieraz z nimi współpracowałem. Jeśli mają podejrzanych, mogą ich przesłuchać, tak. Ale tu trzeba prowadzić dochodzenie, znaleźć świadków, tworzyć wersje zdarzeń...

Mimo że, moim zdaniem, Poliakow nieco przesadzał, w gruncie rzeczy miał rację: NKWD nie posiadało dobrych dochodzeniowców. Czekiści budzili taki strach, że nie musieli się wysilać, prowadząc śledztwo – ludzie sami kablowali im na przyjaciół, a nawet członków rodziny. W tych nielicznych przypadkach, kiedy bezpieczniacy nie dysponowali donosami, wystarczyło sporządzić listę podejrzanych, eliminując osoby, które nie mogły brać udziału w przestępstwie. Później przychodził czas na przesłuchania, a to enkawudziści umieli jak nikt inny... Tyle że w obecnym śledztwie to nie pomoże, nie da rady wyodrębnić podejrzanych – nie na tym etapie, a i zabójca czy też zabójcy do przeciętnych nie należą. Ktoś, kto rzucił beztrosko wyzwanie czekistom, musi mieć nie tylko jaja jak koła od ciężarówki, ale i dysponować atutem, który pozwoli mu pozostać bezkarnym. Nasza jedyna szansa polega na tym, że sprawcy przecenią swoje możliwości – jak wielu przed nimi. W innym wypadku nasze śledztwo będzie przypominać pogoń za duchami, teoretycznie każdy z mieszkańców Moskwy mógł dokonać tych morderstw. Zabici byli powszechnie znani, a nawet jeśli miałem rację i sprawcy użyli samochodu, ograniczało to liczbę podejrzanych moskwiczan do – bagatela! – jakichś paruset tysięcy. Bo przynajmniej tylu miało dostęp do takiego czy innego wozu. Tak, jeśli nie chwycimy tropu, lepiej mi było zostać w Leningradzie, miałbym większe szanse na przeżycie.

– No, wreszcie – westchnął Poliakow, widząc wychodzącego z budynku lekarza.

Nikonow wyglądał na zmęczonego, podszedł do nas ciężkim krokiem, ruchem głowy odmówił papierosa.

– I jak, doktorze? – zapytałem niecierpliwie.

– Raczej nie zginął na skutek wykrwawienia – odparł, wzruszając ramionami. – Ranę zadano już po śmierci.

– A więc co było...

– Nie mam pojęcia, powiem wam po sekcji, jednak przypuszczam, że trup wpisze się w schemat.

– To znaczy? – Poliakow zmarszczył brwi.

– Na pierwszy rzut oka wygląda, jakby zmarł z upływu krwi. Pewne symptomy wskazują, że mogło być to zadławienie, a...

– ...a później się okaże, że zastrzelono go z łuku! – Milicjant zgrzytnął zębami.

– Coś w tym stylu – potwierdził smętnie Nikonow.

Komandir. – Za moimi plecami zmaterializował się Kotuszew.

– Gdzie reszta?

– Pietka i Wiera poszli do biblioteki, porucznik Drozd – zaakcentował ironicznie stopień wojskowy przyjaciela – twierdzi, że wpadł na jakiś trop.

– A konkretnie?

– Chyba chodzi o te sentencje, ale nie zdradził mi detali, wiecie, jaki on jest.

Rzeczywiście, wiedziałem. Drozd był maniakalnym perfekcjonistą, nie puści pary z pyska, dopóki nie będzie pewien swego. Poganianie chłopaka nie miało sensu – próbowałem tego wielokrotnie bez żadnych rezultatów. Z drugiej strony nigdy nie zdarzyło mu się fantazjować, Drozd nawet szanse u dziewcząt określał w procentach. Poczułem przypływ optymizmu: jeśli Pietka poinformował, że wpadł na ślad, musiał znaleźć istotną poszlakę.

– Mogę zawiadomić Genkoma, że coś mamy? – upewnił się Poliakow.

– W porządku – zadecydowałem. – Ale zaznacz, że badania trochę potrwają.

Milicjant ze świstem wypuścił powietrze z płuc, rozpiął kołnierzyk koszuli.

– To zdecydowanie najlepsza wiadomość dnia – oznajmił.

– A nieboszczyk Wartanian?

– Jedna świnia więcej, jedna mniej... – wymamrotał Poliakow. – Nie sądzę, żeby ktoś po nim płakał.

Kątem oka dojrzałem rozciągnięte w cynicznym uśmieszku usta Timy Kotuszewa, najwyraźniej chłopak wiedział coś o Wartanianie. No i dobrze, znaczy nie leni mi się współpracownik...

– Zabójcę będą błogosławiły całe pokolenia moskiewskich dziewcząt – zauważył.

Mładszij lejtenant! – warknąłem.

Też sobie znalazł okazję do żartów! Podsłucha nas jakiś dupek, a tłumaczyć będziemy się na Łubiance. Kto wie czy nie przed towarzyszem Kutiepowem...

Winowat! – odparł Kotuszew, prężąc się służbiście.

– Obejrzysz miejsce zbrodni, pojedziesz z doktorem na sekcję, wieczorem zdasz mi raport!

Tak toczno!

– Do roboty! – zarządziłem. – Ja wracam do domu, spróbuję przeanalizować to, co mamy.

Wsiedliśmy z Poliakowem do samochodu – milicjant zaoferował się, że mnie podwiezie – zawarczał silnik. Czułem zapach rozgrzanych murów, pachniała lipa. Ot, drobny prezent od losu, okazja, aby wyrzucić z pamięci widok nagiego, skurczonego ciała z kałużą czarnej krwi między udami. Choćby na jakiś czas, na chwilę.


Natasza łagodnie masowała mi plecy – przed chwilą oboje wyszliśmy z kąpieli. Stopniowo dotyk jej palców stawał się coraz mocniejszy, ruchy bardziej niecierpliwe, naglące. Wreszcie użyła paznokci, zataczając kręgi pomiędzy moimi łopatkami, schodząc w dół kręgosłupa. Przesunąłem dłonią po udzie kobiety, jej skóra była gorąca i gładka niczym jedwab. Jednym ruchem zgarnąłem Nataszę pod siebie, rozchyliła uda, wyszła mi naprzeciw biodrami. Wszedłem w nią gwałtownie, nie tracąc czasu na pieszczoty, pospiesznie, jak to na wojnie. Zacisnęła zęby na mojej dłoni, dyszała ciężko, usiłując powstrzymać krzyk. Obejmowała mnie z całych sił, jakby chciała się we mnie wtopić, zatracić. Kochaliśmy się dziko, po zwierzęcemu, jej ciało poddawało się moim dłoniom i woli. Wiedziałem, że mogę zrobić z dziewczyną wszystko, że odpowie na moją potrzebę, odda mi się na każdych warunkach. Skończyliśmy jednocześnie, niespodziewanie poczułem na dłoni wilgoć: Natasza płakała.

Podniosłem ociężale głowę – miałem wrażenie, jakby była z ołowiu – popatrzyłem na poznaczone śladami moich zębów ramiona kochanki.

– Przepraszam – wymamrotałem skruszony. – Nie czułem, że...

– Nie płaczę z bólu – odpowiedziała.

Stanowczym gestem położyła mi palec na ustach, ucinając dalsze pytania. Leżeliśmy w milczeniu, słysząc tykanie zegara. W tej chwili zwykły blaszany budzik był wysłannikiem największego wroga – czasu. Nieubłaganie mijały sekundy i minuty, niemal słyszałem, jak drobiny wieczności przesypują się między trybami na podobieństwo pustynnego piasku. I znikają w bezdennej otchłani. Bezpowrotnie.

Z korytarza dobiegł nas odgłos powolnych kroków – zapewne ktoś wracał z pracy. Natasza łagodnie wysunęła się z moich ramion, narzuciła szlafrok.

– Herbaty? – spytała.

Przytaknąłem nieartykułowanym mruknięciem, przeszedłem do łazienki. Chciałem doprowadzić się do porządku, lada moment mógł odwiedzić mnie Kotuszew, a kto wie – może i Genkom zechce się ze mną zobaczyć? Jakby co, lepiej, żeby nie czekał zbyt długo...

Kiedy wróciłem do pokoju, herbata z konfiturami stała już na stole. Natasza przysiadła na krześle w bezwstydnie rozchylonym szlafroku. Popijałem gorący napój, błądząc wzrokiem po ciele kochanki. A było na co popatrzeć. Ech, gdyby nie ta wojna... Sam już nie wiedziałem, co sądzić o Nataszy: mimo że troszczyła się o mnie jak prawdziwa żona, mimo nieudawanej namiętności wyczuwałem w dziewczynie coś dziwnego. Jakąś głęboko ukrytą determinację, może rozpacz. Czyżby żałowała, że zdradziła męża? A może męczył ją nasz dziwny układ, rola kochanki? Nie miałem czasu dociekać, o co chodzi, czekało mnie dochodzenie, gra, w której stawką było życie.

Moje rozmyślania przerwało energiczne pukanie – Kotuszew. Natasza pospiesznie zawiązała szlafrok i pobiegła otworzyć drzwi. Przybyła cała ekipa: obaj chłopcy i panna Turkuł. Żadne z nich nie wydało się zdziwione widokiem mojej sąsiadki w dezabilu, zapewne świetnie wiedzieli, kim jest i co tu robi. Cóż, wojennaja razwiedka...

Komandir! – wrzasnął Drozd, wywijając jakąś książką. – Tańczcie lezginkę!

Po minie chłopaka domyśliłem się, że ma dobre wiadomości. Cóż było robić – zatańczyłem. Niech wie, że dowódca go docenia. Po dobrej minucie wywijania hołubców chłopak łaskawym gestem zakończył mój program artystyczny.

– Wiedziałem, że gdzieś już słyszałem te przysłowia – powiedział.

– Ja też – odburknąłem. – I co z tego? Przysłowia mają to do siebie, że zna je większość ludzi.

– Nie w tym rzecz, komandir. Oczywiście, że wszyscy czy prawie wszyscy je znają. Klucz tkwi w ich kolejności.

– W kolejności?

– Tutaj – potrząsnął trzymaną w ręku książką – mamy przysłowia narodów Związku Radzieckiego. Ułożono je tematycznie, jeden z rozdziałów zawiera sentencje na temat rozumu. Numer jeden: Nie sztuka nauka, sztuka razum. Numer dwa: Pticam dany krylia, czełowieku razum. Numer trzy: Błażen, kogda wsie strasti u razuma wo własti. Numer cztery... – Pietka spojrzał niepewnie na jedyną osobę spoza naszej grupy.

Natasza uśmiechnęła się domyślnie – prawdziwa żona oficera! – i po cichu wyśliznęła z mieszkania.

– Czwarte w kolejności przysłowie – ponownie podjął temat Drozd – może nam wskazać następny cel mordercy. Bo on zabija osoby, które pasują do tych sentencji. Po kolei.

Wyrwałem mu książkę: Posłowicy i pogoworki narodow Sowietskogo Sojuza. No, no... Ciekawe, dlaczego mordercy wybrali akurat ten zbiorek. Chcieli zakpić z władzy radzieckiej? Bo mogli przecież skorzystać z pozycji zawierającej przysłowia spoza terenu Rosji. Tak czy owak, ujawnili swoją słabość: pychę. Nie spodziewali się, że ktokolwiek będzie w stanie skojarzyć sentencje z konkretną książką. Bogiem a prawdą, gdyby nie Drozd i jego fotograficzna pamięć, mogliby mieć rację...

Zerknąłem na kolejne przysłowie: Biez razuma siła, wsio rawno czto żeliezo gniło. O co tu może chodzić? Bez rozumu siła jest jak zardzewiałe żelazo. Chcą zamordować jakiegoś siłacza?

– Za dwa dni przyjeżdża do Moskwy Konstantinow, wiecie, ten sztangista. Piszą o tym wszystkie gazety. Ma się spotkać z komsomolcami i żołnierzami.

– Myślisz, że spróbują go...

– Nie widzę nikogo, kto bardziej odpowiadałby tej sentencji – odparł pewnym tonem Drozd.

– Trzeba będzie zorganizować mu ochronę – mruknąłem. – Bo jeśli trzasną i jego, skończymy wszyscy w karnym batalionie.

– Nie trzasną – wyszczerzył zęby chłopak. – Obronimy Konstantinowa. I złapiemy mordercę czy też morderców. Zamkniemy sprawę.

– Oby – westchnąłem. – Oby.

– Co robimy, komandir? – odezwał się Kotuszew.

– Na razie nic. Powiedz mi najpierw, co wykazała sekcja?

– Utopili go.

– Co takiego?!

– No przecież mówię: utopili naszego Arnoszta. Miał wodę w płucach.

– Dalej się z nami zabawiają...

– Już niedługo – zapewnił Drozd.

– W porządku – zadecydowałem. – Zabieramy się do roboty: Tima, wybierzesz dwudziestu ludzi, tylko naszych, z wojennoj razwiedki, Pietka, opracujesz schemat ochrony Konstantinowa.

Tak toczno!

– A ja? – spytała z wyrzutem Wiera. – Pomagałam Drozdowi całe popołudnie!

– Nie mam dla ciebie żadnych zadań, ale w dniu przyjazdu Konstantinowa odwołaj zajęcia i dołącz do nas. Może się na coś przydasz...

Wiera zapiszczała z radości i ucałowała siarczyście chłopaków.

– Tak jest! – zawołała z entuzjazmem.

Dzieciaki, pomyślałem. Normalne dzieciaki...


Nocna lampka oświetlała zawalony książkami stół, wydobywała z mroku wystającą spod kołdry smukłą kobiecą łydkę. Natasza spała. Wiedziałem, że nie miałaby nic przeciwko temu, żebym ją obudził. Tyle że czekały mnie obowiązki. Musiałem wreszcie przetłumaczyć zabraną Doskonałym książkę. Od tego zależało moje zdrowie, być może życie. Niezależnie od tego, co mówił Nikonow, nie sądziłem, by powtarzające się wizje stanowiły efekt przypadku – byłem ofiarą „świętej choroby”. Zauważyłem i inne zmiany: mogłem całymi tygodniami spać po kilka godzin na dobę, nie czując się zmęczony, rzadziej doznawałem głodu i pragnienia, poprawiła mi się pamięć. Jednym z ćwiczeń, jakie powtarzał każdy pracownik wojennoj razwiedki, było zapamiętywanie zestawów liczb. Nigdy nie mogłem wyjść poza sześciocyfrowe, teraz bez problemu potrafiłem zapamiętać dłuższe o dwie cyfry. No i matematyka... Zawsze miałem z nią problemy. A tu nagle z ogromnym zdziwieniem stwierdziłem, że z łatwością potrafię rozwiązywać najtrudniejsze nawet zadania z zakresu topografii czy balistyki. No, tym akurat nie było sensu się martwić, niepokoiły mnie powtarzające się regularnie krwotoki. Czy będą się nasilały? Czy stracę kiedyś przytomność jak za pierwszym razem? Czy nie czeka mnie kolejna, niekoniecznie przyjemna niespodzianka? Pytania, pytania, pytania...

Zdecydowanym ruchem otworzyłem rękopis, skupiłem się na tekście: „W miarę rozwoju świętej choroby via visionis patebit”.

Cholera by wzięła tego dupka poliglotę. Teraz będę musiał sprawdzać co drugie zdanie w słowniku. Taaa... „Odsłoni się droga wizji”. Jasne. Czyli choroba się nasila... Ażeby to chuj strzelił! Mimo wszystko miałem nadzieję, że to teoria Nikonowa okaże się słuszna. No nic, trzeba tłumaczyć dalej. „Wiedz, że tylko krwią i poprzez krew możesz nourrir l’Enfant”. Nourrir – nakarmić. Znaczy: „nakarmić dziecko”, a raczej „Dziecko”. Znowu jakiś mistyczny szyfr. „A korzenie krwi wyrastają z serca. Szukaj serca, memento sanguinem cum sanguine miscere”.

Z ciężkim westchnieniem sięgnąłem po słownik łaciński. „Szukaj serca, pamiętaj, aby mieszać krew z krwią”. No ładnie, tylko w jaki sposób? No nic, idźmy dalej: „Nadejdzie chwila, kiedy będziesz musiał podjąć decyzję, moment, w którym poczujesz l’ardeur intérieure”. Co za „wewnętrzny żar”? Może chodzi o odporność na zimno? Nieodczuwanie chłodu? Jeśli tak, mam jeszcze trochę czasu, nadal czuję zimno, myjąc się lodowatą wodą.

Etiamsi cades, sanguis alienus salutem tibi afferent”. „Nawet jeśli upadniesz, uratuje cię obca krew”. Świetnie, ale jak? Naprawdę mam zjeść cudze serce na surowo? I co znaczy termin „upadniesz”? „Cherche le coeur”. „Szukaj serca”. Jasne. A potem je zeżryj jak Doskonali w Leningradzie... „Wówczas la bénédiction mûrira”. „Błogosławieństwo dojrzeje”. Dobrze, następne zdanie: „La maladie sacrée osiągnie swój kres”. Maladie sacrée – święta choroba. Coraz lepiej – a na czym polega ów „kres”? Stanę się mrozoodporny? Grając w szachy, będę mógł przewidzieć posunięcia przeciwnika na trzy ruchy naprzód? Umrę, wykrwawiając się pod płotem? Stanę się gotowy do kolejnego sekretnego rytuału, który uczyni ze mnie nadczłowieka? Szkoda, że nie będzie go komu przeprowadzić. Bo do tego potrzeba mistrza. Niestety, nic mi nie wiadomo, aby ktoś taki istniał: Dankell zginął w leningradzkim porcie, a Nadię Elizarownę zastrzeliłem osobiście. Ech, Razumowski, Razumowski, w co ty się wplątałeś?

Potarłem skronie, zaczynała mnie boleć głowa. Dosyć na dzisiaj, zdecydowałem. Zgasiłem lampę i rozebrałem się po ciemku. Czas spać. A gdybym nie mógł zasnąć, Natasza mi w tym pomoże...


Trąciłem w bok Kotuszewa – ruszyliśmy. Jak każdy żołnierz, chłopak korzystał z okazji, aby podłapać trochę snu. Tyle że mimo braku bezpośredniego zagrożenia sytuacja wymagała nieustannej czujności: ubezpieczaliśmy przejazd Konstantinowa przez Moskwę. Prawdopodobieństwo, że ktoś spróbuje zabić sportowca w biały dzień, na oczach setek mieszkańców stolicy było bliskie zera, ale lepiej na zimne dmuchać – kolejny trup mógłby nam narobić problemów. Ojczulek Stalin nie słynął z nadludzkiej cierpliwości... W dodatku niedawno zdjęto ze stanowiska generała Panfiłowa, zastąpił go niejaki Iliczow – były szef wydziału politycznego. Dymisję Panfiłowa spowodował rozkaz samego Gławkoma, a więc rzecz nie podlegała dyskusji. Poszło o tworzoną na naszym terytorium armię generała Andersa. Kiedy Polacy wymaszerowali do Iranu, odmawiając wysłania do walki nawet jednej dywizji, trzeba było znaleźć kozła ofiarnego. No i znaleziono – Panfiłowa. Chodziły słuchy o braku broni i wyżywienia dla Polaków, o dziesiątkujących ludzi Andersa chorobach, o uporczywym sabotowaniu wszelkich potrzeb andersowców. Do tego dochodziła sprawa zaginionych w ZSRR oficerów: Polacy obliczyli, że brakuje przynajmniej kilku, o ile nie kilkunastu tysięcy. Jednym słowem, Polacy nam nie ufali i wymknęli się, korzystając z okazji, a zapłacił za to generał Panfiłow. Dobrze, że nie głową...

– Stanęli przy restauracji – odezwał się Tima. – Teraz przejmie go Wiera.

Mruknąłem potakująco. Zgodnie z daną dziewczynie obietnicą pozwoliłem jej uczestniczyć w akcji. Udawała dziennikarkę lokalnej gazety, dzięki czemu mogła przebywać razem z Konstantinowem. Sportowiec, jak wielu jego kolegów, nie gardził sławą i nieustannie kokietował żurnalistów. No i dobrze, łatwiej będzie go chronić.

– Też bym coś zjadł – westchnął Kotuszew.

– Mógłbyś wykazać odrobinę komunistycznego samozaparcia – parsknąłem. – Przez ciebie i mnie burczy w brzuchu.

– Mój żołądek jest bezpartyjny – odparł chłopak wesoło.

Spojrzałem na niego ponuro i uchyliwszy okienko samochodu, wezwałem gestem Drozda. Ten dowodził obstawiającymi restaurację agentami.

– Tak, komandir? – spytał Pietka, udając, że przypala mi papierosa.

– Zorganizuj nam coś do żarcia – poleciłem. – Oni mogą tu siedzieć parę godzin.

– A my? – zainteresował się natychmiast. – My też możemy?

– Ilu was tam jest?

– Ośmiu. Chronimy go niczym prezydenta Stanów Zjednoczonych.

– Mam nadzieję, że lepiej – burknąłem. – Amerykanie któregoś nie upilnowali.

– To jak z tym jedzeniem?

– Możecie skorzystać z restauracji. Wchodzicie po dwóch, reszta zabezpiecza teren. Nie traćcie kontaktu wzrokowego z Wierą, widać ją przez szybę, więc to żaden problem.

– Tak jest! – odmeldował się ochoczo.

– I żadnego alkoholu! – syknąłem ostrzegawczo.

Drozd odpowiedział mi spojrzeniem zranionej sarenki, ale nie zaprotestował. Wiedziałem, że mnie posłucha, stawka była zbyt wysoka. Pewnie odrobina piwa nikomu by nie zaszkodziła, ale lepiej uważać, niewykluczone, że gdzieś w pobliżu kręci się i ekipa NKWD – sprawę ochrony Konstantinowa musieliśmy przekonsultować z towarzyszem Berią.


– Suchy prowiant! – rzucił z pogardą w głosie Kotuszew, dojadając dziesiątą chyba z kolei kanapkę. – Gdybyśmy zaszli do restauracji...

– Nie zajdziemy! – uciąłem marudzenie chłopaka. – A jak będziesz tyle żarł, to w końcu pękniesz.

– Jeszcze rosnę – poinformował mnie z niewinną miną.

– Naprawdę? O ile pamiętam, okres wzrostu trwa do dziewiętnastego czy dwudziestego roku życia. A wy, towarzyszu poruczniku, skończyliście niedawno dwadzieścia pięć.

– Medycyna nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa...

– Jeśli chodzi o takie wybryki natury jak ty? Z pewnością. Tylko że...

– Wychodzą! – poinformował Kotuszew, wpadając mi w słowo.

– Przygotuj się – rozkazałem.

Zawarczał silnik, przez siekane deszczem szyby obserwowaliśmy Konstantinowa. Sportowiec wsiadł do samochodu w towarzystwie Wiery i nieznanego mi mężczyzny, po czym cała ekipa odjechała spod restauracji.

– Kim jest ten facet? – spytałem.

– To dziennikarz – wyjaśnił Kotuszew. – Pisze felietony do „Komsomolskiej Prawdy”.

– Czyli to raczej nie on – mruknąłem.

– Na pewno nie. Myślę, że nasz morderca zaatakuje dopiero w nocy.

– Cóż, zobaczymy...

Wóz Konstantinowa skręcił w ulicę Puszkina, zatrzymał się przed hotelem dla aparatczyków średniego szczebla. Znaczy nie będzie tłoku. Na szczęście wiedziałem wcześniej, gdzie nasz podopieczny przenocuje, i umieściłem tam kilku ludzi udających personel. No i była jeszcze Wiera. Ubawiłem się nieźle, wysłuchując poprzedniego dnia nerwowych pytań panienki Turkuł dotyczących tego, jak bardzo ma się poświęcić sprawie ochrony Konstantinowa. Jak zrozumiałem, dziewczynie chodziło o spędzenie nocy w pokoju sportowca. Odetchnęła z ulgą, kiedy rozwiałem jej obawy. Nie żebym się spieszył z wyjaśnieniami. Pozwoliłem Wierze pocić się jakiś kwadrans: w końcu i mnie należy się odrobina rozrywki...

W oknie apartamentu Konstantinowa pojawił się stłumiony przez story niebieski blask – zaciemnienie nadal obowiązywało. Jeden z naszych ludzi zastąpił portiera na piętrze, gdzie umieszczono sportowca, naprzeciwko, drzwi w drzwi, rozlokowała się panna Turkuł, osobna ekipa zabezpieczała wszelkie wejścia na parterze, a my obserwowaliśmy hotel od zewnątrz. Zabójca nie ma żadnej szansy, aby dobrać się do Konstantinowa. Chyba że przenika przez ściany...

Pozostawało jedynie czekać. Zerknąłem na zegarek – dochodziła dwudziesta trzecia. Żeby tylko nie zasnąć... Co prawda nie spodziewałem się, że morderca opuści się po linie i wedrze do pokoju Konstantinowa przez okno, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Wyszedłem z samochodu, zapinając guziki płaszcza – lato miało się ku końcowi, noce stały się chłodne. Minąłem dwóch „przypadkowych przechodniów”: całkiem nieźle imitowali pijacką burdę, znalazłem się na tyłach hotelu. Bardziej wyczułem, niż zobaczyłem Drozda, chłopak ukrył się za śmietnikiem. Znaczy wszyscy na stanowiskach, w pełnej gotowości. Mysz się nie prześliźnie. A jednak czułem irracjonalny w tej sytuacji niepokój. Coś jest nie tak, czegoś nie dostrzegłem, może przeoczyłem? Cóż, jakkolwiek by było – za późno na zmiany. Akcja w toku.


Stałem wpatrzony w dywan, słuchając wrzasków Generalnego Komisarza. Tuż obok prężył się na baczność Poliakow. Cóż, zasłużyliśmy: znaleziono kolejnego trupa. Konstantinow przespał noc spokojnie, nie przeczuwając nawet, że pilnuje go kilkanaście osób. Zamordowano za to niejakiego Zaworkiana – mistrza ZSRR w zapasach, poniekąd także siłacza... Gniew towarzysza Berii był zrozumiały, jednak odniosłem wrażenie, że kryje się pod nim coś jeszcze, w jego głosie wyczuwałem strach. Czyżbym czegoś nie wiedział? Wyczekałem, aż Genkom umilknie – w końcu musiał zaczerpnąć tchu – i zwróciłem się oficjalnie o pozwolenie na zabranie głosu. Beria spiorunował mnie spojrzeniem, ale po chwili wściekłego sapania wykonał przyzwalający gest.

– Ten... zapaśnik – odezwałem się z wahaniem. – On był tylko sportowcem?

– Nie! – warknął Genkom. – Nie tylko! Pracował w grupie badawczej zajmującej się rozwojem nowego systemu walki wręcz przeznaczonego dla służb specjalnych i niektórych oddziałów wojska.

Mimowolnie złożyłem usta do bezgłośnego gwizdnięcia. Takie buty... No to teraz wiadomo, skąd zdenerwowanie towarzysza Berii: od dawna chodziły słuchy o dziwacznych eksperymentach dokonywanych przez czołowych badaczy ze szkoły Pawłowa, o „Teorii zręczności” Bernsteina omawiającej, jak najlepiej wykorzystać mechanikę ruchu człowieka, o chińskich instruktorach przysyłanych przez towarzysza Mao... Przypuszczałem, że projekt znajdował się pod osobistym nadzorem towarzysza Stalina. Trudności związane z wprowadzeniem projektu w życie oznaczały zagrożenie dla wszystkich odpowiedzialnych za jego bezpieczeństwo. Nawet dla Ławrentija Pawłowicza Berii. Ot, w czym problem!

– A teraz – kontynuował Beria – czy macie coś na swoje usprawiedliwienie?!

Ponieważ Poliakow milczał, ja zabrałem głos.

– Nasze założenia okazały się słuszne – powiedziałem, nie zwracając uwagi na wściekłą minę Generalnego Komisarza. – Tym razem miał zginąć siłacz, no i zginął, tyle że nie ten... Pomyłka związana z wyznaczeniem kolejnego celu mordercy jest moją winą i biorę za nią pełną odpowiedzialność. Nalegam na kontynuację akcji według opracowanego wcześniej schematu, to nasza jedyna szansa.

– Problemem waszej odpowiedzialności zajmiemy się później, choć może szybciej, niż myślicie – wycedził Beria. – Teraz najważniejsze jest powstrzymanie tych zbrodni. Kto ma być następny według tego waszego... rozkładu? I co zrobicie, jeśli celów będzie więcej?

– Mogę wezwać porucznika Drozda?

– Dawajcie go!

Otworzyłem drzwi i skinieniem dłoni przywołałem Pietkę. Wraz z Kotuszewem czekali na korytarzu, najwyraźniej Genkom uznał, że niewarci są jego uwagi. Nie żeby było czego zazdrościć tym, którzy zwrócili na siebie uwagę towarzysza Berii...

Generalny Komisarz niecierpliwym gestem zbył honory oddane przez nieco stremowanego chłopaka i nieartykułowanym burknięciem zachęcił mnie do wyjaśnienia sprawy.

– Następne przysłowie? – zwróciłem się szorstko do Drozda.

Krasota biez razuma pusta – odparł bez namysłu Pietka.

Uroda bez rozumu jest niczym. No, przynajmniej zerknął do tego cholernego zbiorku...

– Sprawdziłeś, do czego to może pasować?

Tak toczno!

– No więc? – spytał rozkazującym tonem Beria.

– Z okazji dwudziestodwulecia Mosfilmu odbędzie się kilka imprez. Ze względu na wojnę nie przewiduje się jakichś szczególnych atrakcji, ale w uroczystej projekcji najbardziej znanych filmów tej wytwórni mają uczestniczyć trzy znane z urody aktorki: Lubow Orłowa, Maria Mironowa i Nina Krawczenko.

– Udział w akcji Orłowej i Mironowej jest wykluczony! – zaznaczył natychmiast Beria. – Gdyby coś im się stało... – nie dokończył.

Nie musiał: wszyscy wiedzieli, że miłośnikiem talentu, i być może nie tylko talentu, obu aktorek jest sam towarzysz Stalin. No cóż, pozostaje nam Nina Krawczenko.

– Jak to zrobimy? – zapytał Genkom. – Przecież nie możemy im zakazać udziału w tej projekcji, zrobiłby się szum. Nie wiemy też, jak blisko obu aktorek jest morderca albo ktoś z jego wspólników. One nie mogą o niczym wiedzieć!

No proszę: towarzysz Beria sam zrozumiał złożoność sytuacji, nawet nie musieliśmy mu tego tłumaczyć. A mówią, że cuda się nie zdarzają...

– Macie całkowitą rację, towarzyszu Generalny Komisarzu! – odparłem spokojnie. – Trzeba je wyłączyć z tej imprezy bez ich wiedzy.

– Niby jak?!

– Pozwolicie, towarzyszu Generalny Komisarzu? – wymamrotał Drozd.

– Gadaj!

– Najlepiej będzie odsunąć aktorki od obchodów rocznicowych z powodów zdrowotnych. Nie wzbudzi to nijakich podejrzeń, w chwili obecnej choroby to rzecz często spotykana.

– Co proponujecie? – Genkom zmarszczył brwi.

– Niedyspozycje żołądkowe. Wystarczy na krótko przed imprezą dodać im do zupy środek przeczyszczający i kontynuować tę procedurę w szpitalu przez kilka dni. Biegunka może być symptomem wielu groźnych chorób, potrzeba czasu na badania i analizy. No i nikt się nie zdziwi, jeśli okaże się, że w restauracji, niechby i ekskluzywnej, znalazła się partia nieświeżej żywności. W końcu mamy wojnę – dorzucił, wzruszając ramionami.

– Pomysł niby niegłupi. – Beria nerwowo postukał w blat. – A jeśli coś im się stanie?

– Można skonsultować się z lekarzem – odparł natychmiast Pietka. – Jednak o ile mi wiadomo, medycyna nie notuje przypadków, aby incydentalne zażycie łagodnego środka przeczyszczającego zrujnowało komuś zdrowie. Do tego...

– Tak? Kontynuujcie – polecił Genkom.

– Oglądałem ostatni film Lubow Orłowej – odparł chłopak, czerwieniąc się.

– I co z tego?

– To „Jasna droga”, wiecie, towarzyszu, ona gra tam Tanię Morozową...

– No i? – ponaglił łagodnie Beria, wykazując nadspodziewaną cierpliwość.

– Lubow wygląda tam tak, jakby przydało jej się zrzucić kilka kilogramów.

Przez chwilę myślałem, że Drozd się doigrał – żartować sobie z szefem NKWD, też pomysł! – ale mimo że Beria mruknął pod nosem coś o idiotach, jego oczy zabłysły rozbawieniem.

– Więc myślicie, poruczniku, że Lubow Orłowa powinna być wam wdzięczna?

Tak toczno, towariszcz Gienieralnyj Komissar!

– Wynocha za drzwi! – polecił Beria bez gniewu w głosie. – Was, towarzyszu Poliakow, także nie zatrzymuję. Jutro chciałbym widzieć dokładny plan akcji. Nie, wy zostańcie – odezwał się, widząc, że ruszam do wyjścia.

Kiedy zostaliśmy sami, Genkom obrzucił mnie zimnym, taksującym wzrokiem. Ponownie nasunęło mi się porównanie do kucharki oceniającej, jak szybko uda jej się wypatroszyć zająca.

– Mimo ostatniej wpadki wywarliście na mnie pozytywne wrażenie, majorze – odezwał się wreszcie. – Wszyscy popełniamy błędy, chodzi tylko o to, aby w porę się z nich wycofać.

Ponieważ nie wyglądało, żeby towarzysz Beria oczekiwał mojego komentarza, milczałem.

– Pamiętajcie o tym – zakończył, odprawiając mnie gestem dłoni.

Poliakow i moi chłopcy oczekiwali mnie przed siedzibą NKWD. W pierwszej chwili ich nie zauważyłem, siedzieli w samochodzie milicjanta.

– Co się stało, komandir? – spytał Kotuszew z niepokojem.

– Obaj z wozu – rozkazałem.

Zniknęli bez jednego słowa.

– Co się stało? – powtórzył Poliakow.

– Podwieź mnie do domu – poprosiłem. – Być może będę potrzebował twojej pomocy.

Milicjant posłusznie uruchomił silnik, nie ponowił pytania. Czekał.

– Chyba coś z Nataszą – mruknąłem w końcu. – Towarzysz Beria raczył wspomnieć o błędach.

Nie widziałem innej możliwości – gdyby chodziło o złoto, nikt by ze mną nie dyskutował, wypluwałbym teraz zęby na Łubiance.

– Mam nadzieję, że nie planujesz niczego... spektakularnego?

– To nie jest miłość mojego życia – odparłem szorstko. – Jednak...

Zagryzłem wargi, umilkłem w pół zdania. Nie było sensu dywagować, za chwilę będziemy na miejscu.

– Myślisz, że to donosy?

– Wykluczone – odparł stanowczo. – Kontrolowałem sytuację. Przepuściłem tylko kilka, starannie wybranych.

– Co takiego?!

– Na każdego przychodzą donosy – odparł z zimnym uśmiechem. – Nauczyliśmy naród... rewolucyjnej czujności. Stałbyś się podejrzany, gdyby nie pojawiły się żadne. To były drobiazgi: ktoś poinformował, że słuchasz muzyki do późnej nocy i pijesz wódkę, a twoja Natasza używa perfum imperialistycznej produkcji.

– Żartujesz?

– Nie. Tyle że na pewno nie o to chodziło. Sprawa musi być dużo poważniejsza, jeśli doszła do Genkoma.

Skinąłem w milczeniu głową. Poliakow miał rację: ktoś, kto przyszedłby do towarzysza Berii z doniesieniem, że jeden ze znanych mu oficerów pije wódkę, spędziłby najbliższe dziesięć lat na Kołymie. Może chodziło o męża Nataszy? Tyle że w niemieckiej niewoli znajdowały się miliony naszych żołnierzy i chociaż państwo nie cackało się z ich rodzinami, znałem sporo przykładów, gdzie przymykano na to oko. Wystarczyło, że za krewnymi siedzącego w niewoli nieszczęśnika ujął się ktoś, kogo NKWD wolało nie drażnić. Spełniałem ten warunek. W dodatku byliśmy w trakcie ważnej akcji, prawdopodobieństwo, że ktoś przyczepi się do Nataszy, w sytuacji kiedy miałem dostęp do Generalnego Komisarza, było bliskie zera. Wiedziałem, że nie mam przyjaciół wśród bezpieczniaków, lecz żaden z nich nie ryzykowałby kariery dla osobistej satysfakcji. Nawet Kutiepow.

Zajechaliśmy przed moją kamienicę, zanim Poliakow zdążył zgasić silnik, wyskoczyłem z wozu, pognałem na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Drzwi do mieszkania Nataszy były wyłamane, podłogę zaścielały dokumenty i pozbawione okładek książki. Ktoś przeprowadził brutalne, choć bardzo powierzchowne przeszukanie – niedobrze, znaczy, że nie szukali na serio dowodów winy, już je mieli...

Wyczułem za plecami Poliakowa, po chwili milicjant zszedł gdzieś na dół. Bezmyślnie kopnąłem kilka książek, zmarszczyłem brwi, odkrywszy pod spodem plamę czerwieni. Krew. Bili ją tutaj, na miejscu? Nonsens. NKWD słynęło z brutalnych przesłuchań, ale prowadzono je w odpowiednim miejscu, tam, gdzie postronni nie mogli usłyszeć krzyków ani zobaczyć efektów pracy śledczych. Co tu się stało? Czyżby Natasza stawiała opór? Jeszcze większa bzdura. Nie ośmieliłaby się. Nie byłaby w stanie.

Tupot na schodach oznajmił powrót milicjanta.

– To twój znajomy Kutiepow – oznajmił Poliakow.

Zacisnąłem zęby – doczekałem się, kurwa... Trzeba było trzasnąć gnoja, tak jak proponował Pietka Drozd. Teraz już za późno. Przepadło. Gdyby dziś cokolwiek stało się mojemu przyjacielowi z Leningradu, nawet nie prowadzono by śledztwa, czekiści od razu zapukaliby do moich drzwi.

– Możesz się dowiedzieć, dlaczego ją wzięli? – spytałem. – Poprzez swoje kanały, bo wolałbym nie występować oficjalnie z takim...

– To żadna tajemnica – przerwał mi Poliakow. – Chodzi o jej męża.

– Bo jest jeńcem?!

– Nie tylko to.

– No to w czym rzecz, do cholery?!

– Pokrowski zaciągnął się na ochotnika do Hiwi...

Odruchowo poluzowałem kołnierzyk munduru, poczułem ucisk w piersi. A niech to cholera... O ile bywało, że przymykano oczy na fakt, iż ktoś dostał się do niemieckiej niewoli, nie dotyczyło to nigdy pełniących funkcje pomocnicze w szwabskiej armii Hilfswillige. Tych traktowano jak zdrajców w całym tego słowa znaczeniu. A dla rodzin zdrajców nie było żadnej litości. Nie obroniłby ich nie tylko major, ale i marszałek Związku Radzieckiego.

– Ona wiedziała o tym przynajmniej od dwóch miesięcy – poinformował mnie z zakłopotanym wyrazem twarzy Poliakow. – Tak przynajmniej twierdzą sąsiedzi. Przychodzili tu do niej z NKWD, wypytywali o męża...

– Suka! – wycedziłem wściekle.

Milicjant bez słowa pociągnął mnie za rękaw, wyprowadził na korytarz. Nieczułymi, jakby zdrętwiałymi z zimna rękoma sięgnąłem po klucze, otworzyłem drzwi do swojego mieszkania.

– To jeszcze nie wszystko – westchnął Poliakow, lekkim pchnięciem sadzając mnie na krześle.

– Nie krępuj się – wymamrotałem. – Gadaj...

– Nie znaleźli dzieciaka.

– Jakiego, do licha, dzieciaka?!

– Syna tej twojej Nataszy. Szukali go po całej kamienicy, bez rezultatu. Nawet miejscowi kapusie nie wiedzą, gdzie się podział.

Pokiwałem w zadumie głową – to stąd ta krew... Próbowali załatwić sprawę na miejscu, myśleli, że Natasza ukryła syna. Tylko czy rzeczywiście wiedziała, gdzie jest Lońka? I dlaczego, do cholery, nie wspomniała mi o zdradzie, prawdziwej zdradzie Włada?!

Zadzwoniło szkło, Poliakow wystawił wódkę, rozlał do szklanek. Wypiliśmy. Palący płyn rozgrzał mnie od środka, roztopił lód, do palców zaczęło powracać czucie.

– Możesz mi pomóc? – spytałem.

– Zależy w czym? – odparł ostrożnie milicjant. – Mam nadzieję, że nie masz zamiaru zaatakować Łubianki...

– Nie mam. – Roześmiałem się zimno. – Ale muszę spotkać się z Nataszą, ustalić, co powiedziała czekistom. Chcę wiedzieć, czy za tydzień nie przyjdzie po mnie kolejna ekipa, no i trzeba załatwić sprawę z Kutiepowem, ten facet nie odpuści.

– To rozsądne życzenia – stwierdził Poliakow po namyśle. – Zobaczę, co da się zrobić, porozmawiamy jutro.

Pożegnał się ze mną klepnięciem w plecy, wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. Cisza aż dzwoniła w uszach, nie słychać było normalnych o tej porze dźwięków: żadnego szczękania garami, żadnego biegania po schodach, pijackich wrzasków i sąsiedzkich kłótni. Tak jakby wszyscy lokatorzy pochowali się w swoich mieszkaniach w strachu, że najmniejszy hałas zwróci na nich uwagę. Pewnie zresztą i tak było. Nawet największa, pisząca co dzień donosy gnida wiedziała, że bezpieka nie zna uczucia wdzięczności. Dziś przyszła po sąsiada, jutro może zainteresować się tobą. Takie życie.

Zacisnąłem zęby, przypominając sobie czułość Nataszy, jej dotyk, zapach. Wierzyłem dziewczynie. Wierzyłem, że mnie nie oszuka, nie wystawi na niebezpieczeństwo. A tu proszę... Czyżby cały czas udawała?

Sięgnąłem jeszcze raz po wódkę, odmierzyłem jak lekarstwo, wypiłem. Nie było sensu gubić się w domysłach, wszystko wyjaśni się jutro. Być może. Nie potrafiłem ocenić sytuacji, nie w tym momencie. Przypuszczałem, że chwilowo, do końca prowadzonej obecnie operacji, jestem na tyle potrzebny towarzyszowi Berii, że ten będzie trzymał Kutiepowa na smyczy. Niezależnie od tego, co Natasza powiedziała mojemu przyjacielowi z Leningradu. Jednak jeśli zwaliła na mnie winę za zdradę Włada, pan pułkownik tak czy owak mógł dostać zielone światło... Nie ma ludzi niezastąpionych.

Rozebrałem się, złożyłem starannie mundur i pomaszerowałem do łóżka. Chłodna pościel przyjemnie chłodziła ciało, zasnąłem niemal od razu, bez żadnych snów i wizji.


Ocknąłem się, słysząc terkot budzika: siódma rano. Nie przypominałem sobie, abym go wczoraj nakręcał, musiała to zrobić Natasza. Zerwałem się z łóżka, przygotowałem śniadanie – po raz pierwszy od kilku miesięcy samodzielnie – wykąpałem się. Kto wie kiedy będę miał kolejną okazję? Mimo deklaracji Poliakowa nie liczyłem specjalnie na pomoc milicjanta. Wątpiłem, żeby chciał dla mnie ryzykować karierę, a gdyby nawet, nie wyobrażałem sobie, w jaki niby sposób mógł zneutralizować Kutiepowa, ten był zbyt grubą rybą. Może chociaż zorganizuje mi spotkanie z Nataszą? Miejscowa milicja zawsze wspierała NKWD w przypadku organizowania transportów do obozów pracy, a to niechybnie czekało Nataszę. Dzień, dwa i wsadzą ją do pociągu z biletem w jedną stronę. Chyba że przesłuchania się przeciągną...

Kiedy zajechałem przed komendę, czekał już na mnie jeden z ludzi Poliakowa.

– Pan pułkownik prosił o spotkanie w mieszkaniu Wiery – poinformował mnie, ledwo wysiadłem z samochodu.

No cóż, jak konspiracja, to konspiracja. Hamując zniecierpliwienie, zasiadłem ponownie za kierownicą, ruszyłem na Arbat. Mimo wszystko podniosło mnie to na duchu – gdyby „Polak” nie chciał pomóc, nie spotykałby się ze mną u Wiery, spławiłby mnie w swoim gabinecie.

Zaparkowałem samochód tuż przy wejściu do kamienicy, wspiąłem się na piętro. W mieszkaniu zastałem tylko Poliakowa, najwyraźniej pozbył się jakimś sposobem staruszek i Wiery.

– Wiesz, że Natasza jest nie do uratowania? – spytał zamiast powitania.

Skinąłem posępnie głową.

– No to najważniejszą sprawę mamy za sobą, reszta to drobiazg.

– Drobiazg?! A co z Kutiepowem?

– No przecież mówię: drobiazg.

Przyjrzałem się uważnie milicjantowi – nie wyglądał na pijanego.

– Myślisz, że tak łatwo skasować pułkownika bezpieki?!

– Zależy komu – odparł, wzruszając ramionami. – Dla mnie to niewielki problem.

– Możesz wyjaśnić?

– Dwa miesiące temu zastrzelono generała Gurładze. Sprawcy do dzisiaj nie wykryto. A twój przyjaciel przyjechał do Moskwy tuż po tym, jak ty wróciłeś z Leningradu.

– I co z tego?

– Znalazłem pistolet mordercy. Wiem o nim tylko ja, nikt więcej. To tokariew. Jeszcze dzisiaj Kutiepow zostanie aresztowany. Jakiś tydzień temu na adres komendy przyszedł donos informujący, że zabójcą jest twój znajomy...

– Zaraz, zaraz, on naprawdę zastrzelił Gurładze?

– Prawda to pojęcie z zakresu filozofii – oznajmił, przypatrując się swoim paznokciom. – Ja zajmuję się realnym życiem. Jak powiedziałem, na adres komendy przyszedł donos na Kutiepowa, nie – zadecydował po krótkim namyśle – lepiej dwa donosy. Mamy też broń, za pomocą której dokonano zbrodni. Znajdziemy ją w mieszkaniu Kutiepowa. Aha, prawie bym zapomniał: jeden z moich kapusiów, kieszonkowiec z zawodu, podmieni mu na ulicy pistolet. Zaraz potem pan pułkownik usłyszy strzały dochodzące z pobliskiego zaułka. Jak przypuszczam, pierwsze, co zrobi, to sięgnie po broń. Kiedy zostawi na niej swoje odciski palców, pistolet zostanie zamieniony ponownie na jego własny. Ot i wszystko. Moim zdaniem, wystarczy...

Oniemiałem. Mimo że dochodziły mnie już wcześniej słuchy o ogromnych możliwościach i bezwzględności Poliakowa, dopiero teraz w pełni dotarło do mnie, z kim mam do czynienia: na terenie Moskwy „Polak” był niemal wszechmocny...

– Ale czy oni uwierzą? – wyjąkałem.

– Jacy „oni”? Władza?

– NKWD, Beria...

– Uwierzą, jeszcze jak uwierzą...

– Nie rozumiem?

– Po pierwsze: wszelkie dowody będą wskazywały na Kutiepowa.

– To oczywiste – burknąłem ze zniecierpliwieniem. – Po drugie?

– Po drugie...

– Tak?

– Gurładze był zastępcą Szaposznikowa – poinformował milicjant. – Teraz rozumiesz?

Rozumiałem. Marszałek Szaposznikow to jeden z najbardziej zaufanych ludzi towarzysza Stalina: szef Sztabu Generalnego i członek Stawki. Jeśli ktoś zabił jego zastępcę... Tak, morderca musiał sam obracać się nie tylko w wysokich, ale w najwyższych kręgach władzy. Inaczej nie byłby w stanie nawet zbliżyć się do Gurładze. A tak przypisanie morderstwa Kutiepowowi będzie na rękę wszystkim; samemu zabójcy, Stalinowi i innym członkom Stawki Wierchownogo Gławnokomandowanija, organu kierującego siłami zbrojnymi kraju. Zabójca Gurładze dostanie szansę, aby raz na zawsze odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia, a nasi przywódcy chętnie uwierzą we wszystko, co przekona ich, że mordercą jest ktoś obcy, ktoś z zewnątrz. Inaczej musieliby go szukać wśród swoich. Jeśli plan Poliakowa się powiedzie, Kutiepowa nie uratują nawet niebiańskie hufce. Skończy tak, jak mu kiedyś przepowiadałem: na zonie. Chyba że rozstrzelają go na miejscu...

– No dobrze – powiedziałem. – A co z Nataszą? Kiedy będę mógł się z nią spotkać? I czy nie warto pogadać z błatnymi o tych morderstwach? Mogliby nam pomóc w pilnowaniu...

Błatni – Poliakow przerwał mi bez ceregieli – mogliby nam pomóc tylko w jednym: jak najszybszym osiągnięciu Królestwa Niebieskiego.

– To znaczy?

– To znaczy, że nie bacząc na nasze działania, towarzysz Ławrentij Pawłowicz Beria podjął swoje.

– Mianowicie?

– Od tygodnia w Moskwie trwa wielkie polowanie, zwierzyną są błatni. Aresztuje się ich i wysyła do obozów pracy praktycznie bez sądu, na podstawie donosów i ustaleń milicji. Pretekstem jest oczyszczenie zaplecza frontu z niepewnego klasowo elementu.

– Czy on naprawdę myśli, że powstrzyma w ten sposób morderstwa? Założę się, że bandyci nie mają nic wspólnego z tą sprawą.

– Nie wiem, co sobie myśli Generalny Komisarz – wzruszył ramionami Poliakow. – Nie zwierza mi się. Natomiast jestem pewien, że w obecnej sytuacji błatni nam nie pomogą.

– No dobrze, a Natasza?

– Myślę, że niedługo będziesz mógł się z nią spotkać, dziś priorytetem jest pułkownik Kutiepow. Wydaje mi się jednak, że jesteś bezpieczny.

– Akurat! Jeśli mnie oskarżyła...

– Nie oskarżyła.

– Skąd wiesz?!

– Nie wiem, co powiedziała na Łubiance, nie jestem wróżką – odparł Poliakow – ale w momencie, kiedy ją aresztowali, tam, w kamienicy, wzięła wszystko na siebie.

– Nie rozumiem?

– Krzyczała, że to wszystko jej wina, że o niczym nie wiedziałeś. Mądra dziewczyna...

Zacisnąłem zęby – domyślałem się, o co chodzi milicjantowi. Bezpieczniacy świetnie zdawali sobie sprawę, że lokatorzy słyszą, co się dzieje, że każdy z nich zamarł z uchem przy drzwiach. W takiej sytuacji nie miało sensu wymuszać zeznań na Nataszy – w końcu publicznie się przyznała. Niebezpiecznie było też próbować zwalić winę na mnie, przecież żona zdrajcy oświadczyła, że nie orientowałem się w sytuacji. Tak, towarzysz Kutiepow miał problem... Bo nie wątpiłem, że zrobiłby wszystko, żeby mnie w to wmieszać. Tyle że nie wyszło, Natasza go przechytrzyła. Pozostawało pytanie: dlaczego w ogóle wciągnęła mnie w to gówno?

– To co robimy? – spytałem.

– Czekamy – odparł lakonicznie Poliakow. – Kiedy Kutiepow zostanie aresztowany, załatwię ci widzenie z Nataszą.

Cóż, czekać to czekać. Jutro wszystko się wyjaśni. Tak czy owak. Albo mój przyjaciel z Leningradu przestanie być zagrożeniem, albo wraz z Poliakowem spotkamy się na Łubiance, a pytania będzie zadawał pułkownik Kutiepow...

Загрузка...