ROZDZIAŁ DRUGI

Kamienne, przysypane śniegiem nagrobki – niektóre przedrewolucyjne, z krzyżami podobnymi do wyciągniętych ku niebu w daremnym geście ramion – przypominały las. Zimowy, okrutny, pozbawiony soków i życia. Groźny. Nawet ostentacyjnie ateistyczne płyty nagrobne z czerwoną gwiazdą tchnęły jakimś ponurym mistycyzmem. Być może sprawiały to porzucone na cmentarzu zwłoki. Większość spoczywała niedaleko bramy – zapewne grabarze starali się ułożyć je w schludny stos, jednak wyglądało, że pomysł nie wypalił. Tylko pierwsza, kładziona wprost na ziemi warstwa, została sformowana na kształt regularnego czworoboku; reszta zwalona byle jak tworzyła nieforemny kopiec. Tu i ówdzie w głębi cmentarza widać było też pojedyncze ciała; w alejkach, czasem przytulone do ścian dawnych grobowców, tak jakby nieboszczykom zabrakło sił, aby spocząć w wybranym przez siebie miejscu. Przypominały sztywne połcie mięsa, ciśnięte niedbale gdzie bądź, bez śladu należnego zmarłym szacunku. Niepokoiły.

Bachałowa poprowadziła nas do mogiły strzeżonej przez figurę dzierżącego pęk lilii anioła, na marmurowej płycie wyryto lakoniczny napis: Raisa Fiodorowna Małkina, diewica, skonczałas’ 19 diekabria 1897 goda. Bez słowa wskazała leżące tuż obok zwłoki. Jeden z ludzi Kutiepowa przydeptał trupa ciężkim wojskowym buciorem, szarpnął brutalnie za okrywający go długi do kostek płaszcz. Rozległ się suchy chrzęst i enkawudzista poleciał w tył, trzymając w dłoni kawałek zamarzniętej tkaniny. Ktoś zaśmiał się nerwowo, po dłuższej chwili daliśmy radę odsłonić nogi nieboszczyka; przez rozcięte spodnie dostrzegliśmy ubytki na udach martwego mężczyzny. Odplułem w śnieg podchodzącą do gardła żółć, trzasnąłem Bachałową w twarz. Kutiepow poprawił, zwalając kobietę z nóg, zajęczała bezradnie, kopana ze wszystkich stron. Na chwilę zapomnieliśmy o wzajemnej wrogości, zjednoczeni w obliczu złamania jednego z najważniejszych tabu ludzkości – zjadania osobników tego samego gatunku. Wkrótce Bachałowa przypominała bardziej zakrwawiony łachman niż człowieka. Już nie jęczała. Wreszcie pułkownik spojrzał na mnie wymownie, jakby chciał spytać, czy jest jeszcze do czegoś potrzebna. Pokręciłem przecząco głową. Szczęknął bezpiecznik pistoletu, rozległ się strzał.

– Wracajmy – zaproponowałem znużonym tonem.

Uniosłem brwi, widząc, że Kutiepow siada w przydzielonym mi wozie – na cmentarz przyjechał własnym, eskortując Bachałową, jakby chciał podkreślić fakt, że to on kontroluje więźnia. Ruszyliśmy natychmiast; kierowca czekał, nie wyłączając silnika, wolał nie ryzykować przy tej temperaturze. Nikomu nie uśmiechał się marsz ulicami Leningradu.

– Możecie mi wyjaśnić, gdzie podział się kapitan Riumin? – zapytał enkawudzista, zapalając papierosa.

Tym razem mnie nie poczęstował, tak jakby wyczerpał zapasy uprzejmości na dzisiaj. Nie zdziwiłem się, że zna stopień Saszki. Pewnie miał jego akta, może kazał śledzić?

– Właśnie chciałem z wami o tym porozmawiać, towarzyszu...

– Słucham. – Zachęcił mnie gestem.

– Wysłałem go do sztabów armii i floty, ma tam poprosić o listę żołnierzy ponadprzeciętnie odpornych na chłód. Na pewno są tacy i trudno, aby ktoś tego nie zauważył. Raczej nie afiszują się, biegając po mrozie w gimnastiorkach – przyznałem – ale tak czy owak, przynajmniej część z nich poznamy.

– Myślicie, że w ten sposób znajdziecie sekciarzy? A co, jeśli traficie na zwykłych, tyle że nieco bardziej wytrzymałych sołdatów? Zabijecie wszystkich?

– Kazałem Riuminowi powiedzieć, że szukamy ludzi na misję specjalną. Nagrodą dla ochotników ma być parę kilogramów konserw i wódka... Przetestujemy ich, wystawiając na działanie mrozu, tuż przy szpitalu, żeby w razie czego udzielić natychmiast pomocy. Myślę, że nie zabraknie chętnych, bo Riumin ma zasugerować, że nie chodzi o akcję przy „Drodze Życia”. Niemniej jednak będę potrzebował waszej pomocy...

– Jak zwykle – odburknął Kutiepow.

Puściłem to mimo uszu.

– Zakładam, że część sekciarzy się zgłosi. Dodatkowe racje żywnościowe to gratka nie do pogardzenia, ale pewnie nie wszyscy. Chciałbym, żebyście skorzystali z waszej agentury i wyłowili pozostałych. Tych... ostrożnych.

– Rozumiem, że liczycie na to, iż zdemaskowani członkowie sekty w czasie przesłuchania wydadzą innych?

Potwierdziłem nieartykułowanym pomrukiem.

– A co, jeżeli okażą się odporni nie tylko na mróz, ale i ból?

– Wątpię. Nie doszukujcie się w tym jakiegoś mistycyzmu, towarzyszu – odparłem z pobłażliwym uśmiechem. – Być może są pod działaniem narkotyków albo uprawiają jakieś ćwiczenia...

– Ćwiczenia?! – przerwał mi poirytowanym tonem.

– Tybetańscy mnisi potrafią topić śnieg ciepłem własnego ciała – zauważyłem. – Zresztą będziemy się tym martwić, jak przyjdzie pora. Na razie priorytetem jest wyłapanie wszystkich mrozoodpornych.

– Wytłumaczcie mi w takim razie te morderstwa oraz fakt, że nie złapano żadnego z ludojadów, którzy jak się zdaje, bez większego trudu zabijali naszych żołnierzy, nie byle jakich żołnierzy – poprosił z ironią.

– Zastanawiałem się nad tym, jednak to tylko hipoteza – zacząłem ostrożnie. – Jeśli się nie mylę, to nasi byli mordowani przez własnych kolegów, członków sekty. Nikt ich nie podejrzewał, mieli sposobność, przewagę zaskoczenia.

– I byli kuloodporni. Ten ostatni patrol piechoty morskiej został wybity przez jednego człowieka, znaleziono łuski...

– Owszem, znaleziono – wszedłem Kutiepowowi bezceremonialnie w słowo. – Ktoś, niekoniecznie jedna osoba, uśmiercił żołnierzy, prawdopodobnie nożem, tak jak i innych wcześniej. Rozstrzygnie to sekcja. Napastnicy wycięli ofiarom serca i wystrzeliwszy uprzednio trochę amunicji, zniknęli. Jeśli byli żołnierzami, nic w tym dziwnego, znali teren. Odeszli, stawiając stopy w tych samych miejscach. Każdy, kto kiedykolwiek walczył w zimie, zna tę sztuczkę. A padający wówczas śnieg błyskawicznie zatarł kontury śladów, pozwalając jedynie na określenie, w jakim kierunku się oddalili.

– Znakomita dedukcja. I, jakże godne szacunku! odrzucenie wszelkiego mistycyzmu. Imponujące! – rzucił Kutiepow z wyraźną złośliwością w głosie.

Jego oczy błysnęły w półmroku, niczym ślepia polującego tygrysa.

– Tak zostałem wychowany – odparłem ostrożnie. – Komsomoł, później partia...

– Razumowski to raczej szlacheckie nazwisko?

– To nazwisko pastuszka, którego caryca wzięła sobie do łóżka i obdarowała paroma tytułami – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. – Zresztą niejeden Razumowski na świecie.

– Oczywiście, macie rację – przytaknął grzecznie enkawudzista. – Wracając do sprawy, mam coś dla was, znaleźliśmy to w mieszkaniu podejrzanej. – Podał niewielką, oprawioną w czerwony marokin książkę. – Wydaje się, że została dopiero co podrzucona, tak zeznała Bachałowa, a ponieważ nie znaleźliśmy na kartkach należących do niej odcisków palców, wypada przypuszczać, że mówiła prawdę.

Z największym trudem powstrzymałem się przed złapaniem Kutiepowa za gardło. Dał mi książeczkę dopiero teraz, kiedy Bachałowa już nie żyła, zabita za moim przyzwoleniem, w obecności trzech świadków z NKWD. Brawo, towarzyszu Razumowski! Cóż za przykład wybitnej inteligencji i sprytu... Mogłem tylko mieć nadzieję, że kobieta rzeczywiście nic nie wiedziała na temat przekazanego jej tekstu. Przez resztę drogi milczałem – wolałem się nie odzywać, konfrontacja z NKWD nie poprawiłaby mojej sytuacji, choć mina zadowolonego z siebie bezpieczniaka działała mi na nerwy. Pożegnałem Kutiepowa pod kamienicą na Marata, gdzie przesiadł się do swojego samochodu, i poinstruowawszy szofera, ruszyłem na górę. Chłopcy przywitali mnie gorącą herbatą i kieliszkiem wódki. Wypiłem jedno i drugie, zakąsiłem wyczarowanym nie wiadomo skąd kiszonym ogóreczkiem, po czym odesławszy wszystkich poza Riuminem, przewertowałem książeczkę przy stole. Wbrew moim oczekiwaniom nie zawierała żadnych wskazówek czy inkantacji, nie opisywała bluźnierczych ceremonii. Napisana mętnym, bełkotliwym językiem odnosiła się do kwestii „zatraty duszy”, nawiązując ni to do doktryny gnostyków, ni to do teorii okultystycznych. Nie znalazłem żadnej wzmianki o kulcie kanibali.

– Co o tym myślisz? – spytałem, podawszy książkę Saszce.

Otworzył ją ostrożnie, powąchał – pachniała jak świeża gazeta – i mruknąwszy coś pod nosem, zagłębił się w lekturze. Widząc, że zajmie mu to chwilę, wyjąłem z szafki puszkę świńskiej mielonki, otworzyłem paroma ruchami noża i wygarnąłem zawartość na talerz. To skutecznie oderwało Saszkę od tekstu, zerknął na mnie z niepokojem w oczach – sytuacja wymagała rygorystycznego racjonowania żywności, co wśród permanentnie wygłodzonych ludzi nie było rzeczą łatwą, złamanie zasad, przekroczenie dziennego przydziału skutkowało przymusowym postem. Przy tych temperaturach można go było nie przeżyć.

– Spokojnie! – roześmiałem się, widząc minę Riumina. – Załatwiłem na jutro dodatkowe żarcie, wiesz, racje majora. Ma je przywieźć osobiście moja słodka Nadia Elizarowna, cesarzowa kuchni oficerskiej.

Podzieliłem konserwę, polałem wódki. W GRU obowiązuje, rzecz jasna, hierarchia służbowa, ale dowódcy nie trzymają na dystans swoich ludzi, starają się żyć tak jak oni. No, przynajmniej w czasie akcji...

Rozpogodzony Riumin ochoczo sięgnął po kieliszek, zagryzł tuszonką i powrócił do czytania. Zanim zjadłem swoją część, w drzwiach pojawili się Kotuszew i Drozd, za ich plecami ujrzałem dziewczynę z parteru. No tak, wywąchali żarcie.

– Jak ta mała ma na imię? – Trąciłem Saszkę w bok.

– Wiera – wymruczał, nie przerywając lektury.

Pokiwałem głową, czyszcząc talerz z resztek konserwy. Wiera... Tak jak Bachałowa. Niczego! Tamta nie żyje, nie będą mi się mylić.

– Słucham, panowie? – zwróciłem się surowym tonem do podwładnych.

– Chcieliśmy tylko sprawdzić, czy komandir zwariował, czy może... – Kotuszew zawiesił głos z nadzieją.

Chłopak wciągnął policzki, udając przesadnie wychudzonego, zakończył grymas niewinnym uśmiechem.

– Po pół konserwy na łeb – oznajmiłem, patrząc na niego spod oka.

– A ona? – zerknął za siebie Drozd.

Prychnąłem rozbawiony – jeszcze trochę i wraz ze zwiększonymi racjami żywnościowymi powróci cywilizacja, porucznik Drozd właśnie ujął się za damą...

– Niech tam! – Machnąłem ręką. – Ona też.


Syknąłem, dotknąwszy nieostrożnie rozgrzanego piecyka, z cichym przekleństwem przymknąłem drzwiczki. Z trudem oderwałem się od obserwacji płomieni, ogień wywoływał wrażenie domowej przytulności, rzadko obecnie dostępne w Leningradzie ze względu na wszechogarniający chłód. Tu marzło się nawet w łóżku, pod grubym okryciem, dzień po dniu. Po prostu czasem mniej niż zwykle. W rogu kuchni – tak czy owak najcieplejszego pomieszczenia w całym mieszkaniu – przy oknie, stała zainstalowana jeszcze przez poprzednich lokatorów burżujka. Nie używaliśmy jej wcześniej, bo miała zapchaną rurę kominową, ale teraz, w przypływie dobrego humoru po dodatkowej kolacji, Drozd – syn kominiarza – doprowadził instalację do stanu używalności. Ot, co może zdziałać odrobina żarcia... Riumin jeszcze raz obejrzał dokładnie marokinową okładkę i rzucił niedbale książkę na stół. Mimo półmroku widać było wyraźnie obłoczki naszych oddechów. Nawet nie chciało mi się sprawdzać, jaka jest temperatura. Co to w końcu za różnica? Kurewski ziąb i tyle.

– Okładka wyszła chyba ze szkoły paryskiej: linearne tłoczenia, dublura – mruknął wreszcie Riumin. – Nasi robili to trochę inaczej. Musieli ją zedrzeć z jakiejś innej książki, nie daliby rady wykonać takiej na miejscu. Koźla skóra, złocenia... Na ich szczęście żadnych napisów. Za to zawartość jest ewidentnym fałszerstwem. Czuć jeszcze farbę drukarską.

– Tyle to sam wydedukowałem, Watsonie – podsumowałem zgryźliwie jego wywody. – Powiedz mi coś, czego nie wiem.

– No więc nasuwa się pytanie: po czorta ci to dali? Przecież Bachałowa nie żyje, nie musieli w ogóle o tym mówić.

– Fakt. – Zagryzłem z namysłem wargi. – Może Kutiepow obawiał się zataić informację? W końcu Gławkom...

– Kiedy to fałszywka, a nie żadna informacja. Bełkot skompilowany z paru idiotycznych tekstów w ciągu godziny czy dwóch. Strach może Kutiepowa powstrzymać przed sabotowaniem śledztwa, w końcu wie, że jedziemy na jednym wózku, jednak w tym jest coś więcej... On musiał się czegoś dowiedzieć od Bachałowej.

– Więc... Zaraz! – krzyknąłem. – Ten gnojek próbuje mnie zniechęcić do poszukiwania tekstu, prawdziwego tekstu, opisującego idee, jakimi kierują się Doskonali, na wypadek gdyby ktoś mi szepnął o jego istnieniu. Chce, żebym zbagatelizował tę wiadomość, myśląc, że to jakieś bzdury! Kochanka Bieliajewa musiała go o tym poinformować.

– Tak! – potwierdził Riumin, waląc pięścią w stół. – O to mu chodzi! Ale dlaczego? Jeżeli księga, ta autentyczna, zawiera coś istotnego dla naszego dochodzenia, nie wykonamy zadania i postawią nas między ślepym murem a plutonem egzekucyjnym, to jego także. Nie wywinie się. Decyzję będzie podejmował osobiście towarzysz Stalin, a jemu wsio rawno, pułkownik czy major, NKWD czy GRU... – dokończył ciszej.

– A gdyby tekst nie miał nic wspólnego ze śledztwem? – spytałem. – Nie zawierałby żadnych ważnych informacji, jedynie...

– Tak?

– Jedynie opisywał, jak stać się Doskonałym. Nie w sensie dołączenia do sekty, ale podawał szczegóły techniczne tej... przemiany. Bo rzecz chyba nie w mrozoodporności, a przynajmniej nie tylko.

– Unoszenie się w powietrzu? Przechodzenie przez ściany? Niewidzialność? – zadrwił Riumin.

– Nieważne – mruknąłem. – Nie ma co dywagować, jednak nasuwa się jeden oczywisty wniosek: musimy być szybsi i uprzedzić towarzysza Kutiepowa, pierwsi znaleźć tę książkę. O ile, rzecz jasna, takowa istnieje... Głupio by było tracić czas na jakieś bzdury.

Przytaknął ruchem głowy, jednak widziałem, że coś go gnębi, kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, jakby nie mógł się zdecydować, czy powiedzieć mi o czymś, czy lepiej milczeć. Czekałem cierpliwie.

– Rumunia – wymamrotał wreszcie. – Pamiętasz akcję w Rumunii?

Zacisnąłem zęby. Pamiętałem. My, ludzie radzieccy, odrzucamy wszelkie burżuazyjne przesądy, nie wierzymy ani w Boga, ani w czary. I mamy rację; Boga nie ma – historia ludzkości jest najlepszym tego dowodem, a magia i wszelkie hokus‍-pokus to wymysły zabobonnych wieśniaków. Jednak czasem... Każdy oficer GRU od kapitana w górę otrzymuje dostęp do akt opisujących szczególnie niebezpieczne akcje – dla przestrogi i nauki. W zeszłym roku wysłano doborowy oddział wojennoj razwiedkiMoskowskij Otriad Spiecjalnowo Naznaczenija – do jednego z rumuńskich klasztorów. Nie wiem, na czym polegała sama misja, dokumenty tego nie precyzowały, jednak kilka kwestii podkreślono dobitnie: zadanie zostało wykonane, straty własne wyniosły trzydziestu dwóch zabitych na czterdziestu ośmiu biorących udział w akcji, a przeciwnicy wykazywali alergię na srebro. No, alergia normalna rzecz, sam widziałem, jak jeden z moich ludzi umarł ukąszony przez zwykłą pszczołę, choć fakt zgromadzenia tylu alergików w jednym miejscu mimo wszystko zastanawiał, ale te straty... W klasztorze mieszkało szesnastu mnichów, a każdego z chłopaków, których tam wysłano, postawiłbym śmiało przeciwko dziesięciu żołnierzom, naprawdę dobrym żołnierzom... Być może wyjaśnieniem całej sprawy były narkotyki, w czasie walk na Filipinach amerykańskich żołnierzy przez dłuższy czas masakrowali wyskakujący z dżungli, uzbrojeni jedynie w maczety tubylcy – byli tak naćpani, że nie czuli strachu ani bólu, podobno nawet mniej krwawili. Można ich było oczywiście zabić, tyle że z trudem, z wielkim trudem...

– Spokojnie, Saszka – westchnąłem. – Wystarczy większy kaliber i trzeba strzelać w łeb. Może ktoś zdąży nacisnąć spust czy pchnąć nożem z kulą w sercu, ale z mózgiem na suficie nie ma szans. Co do tej książki...

– Mam pomysł – wszedł mi w słowo Riumin. – Byłem dziś w bibliotece i archiwum, chciałem zobaczyć, jak radzi sobie Drozd, ale...

– Tak?

– To beznadziejna robota. – Wzruszył ramionami. – Sami nic nie znajdziemy, nie ma mowy. Próbowano wywieźć część zbiorów, w efekcie powstał taki burdel, że nikt nie wie, gdzie co jest. Poza pracownikami – dodał. – Tyle że większość z nich ma jakie takie pojęcie jedynie o swoich działach. Całością zbiorów opiekuje się niejaki profesor Dankell.

– To Niemiec z pochodzenia, prawda? – wtrąciłem szybko.

– Tak, miał niemieckich przodków, co prawda jest członkiem partii, lecz w obecnej sytuacji naprawdę niewiele potrzeba, aby posądzić kogoś o szpiegostwo, więc powinien być otwarty na... perswazję.

– Dobry pomysł – pochwaliłem. – Zaraz z rana wybierzemy się do pana profesora. Ale teraz – ziewnąłem szeroko – czas spać. To był męczący dzień.

Zza drzwi dobiegły mnie dźwięki gitary, po chwili zawtórował im całkiem zgrany damsko-męski trójgłos – najwyraźniej panienka porzuciła nieśmiałość:

Kak na kijewskom wokzalie


mienia bladju obozwali.


Nu kakaja że ja blad’,


jesli niekomu jebat’.

– Dzieciaki – wymamrotałem. – Dzieciaki.


Ktoś zatykał mi nos i usta, brakowało mi tchu. Wychynąłem gwałtownie ze stanu nieświadomości, odpychając napastnika. Blada jak płótno Wiera wskazywała na okno, wydając dziwne, charkotliwe dźwięki. Czułem kwaśny zapach jej strachu, w porannym półmroku widziałem wykrzywioną przerażeniem twarz. Z ulicy dobiegł mnie tupot ciężkich wojskowych buciorów. Kilkanaście osób kłębiło się pod bramą kamienicy, pękały z hukiem rąbane siekierami deski. Doskonali. W cywilnych ubraniach, ale uzbrojeni w pepesze i pistolety, bez płaszczy, futer i czapek. Nieczuli na mróz. Oprzytomniałem błyskawicznie i nie zważając na kąsający bose stopy chłód, wypadłem do przedpokoju, porywając w przelocie trzymaną pod poduszką broń.

Ko mnie, riebiata, ko mnie! – ryknąłem.

Drozd i Kotuszew przyczaili się za stosem drewna, Riumin krzyczał coś do telefonu – miałem nadzieję, że zdąży wezwać pomoc, na sąsiadów nie było co liczyć. Załomotały schody, posypały się drzazgi z prutych długimi seriami drzwi. Rozległ się trzask – wejście do mieszkania stanęło otworem. Zakląłem bezsilnie; pistolety to niewiele przeciwko takiej przewadze, jedynie pochodzący z Syberii Kotuszew przywarł do kolby mosina, no tak – myśliwy nigdzie nie rusza się bez karabinu... Przez głowę przelatywały mi tysiące myśli, oderwanych od siebie obrazów, zastanawiałem się gorączkowo: skąd ten napad? Co zrobiłem, aby go sprowokować? Kto nasłał na mnie Doskonałych? Rozjuszony aresztowaniem kochanki Bieliajew? Bzdura, Bachałowa sypnęłaby go natychmiast, gdyby miał cokolwiek wspólnego z kanibalizmem. To tylko złodziej i oportunista, nikt więcej. Kutiepow? Wprowadził mnie w błąd i zabił Bachałową, zanim zdążyłem ją przesłuchać, to fakt. Jednak gdybym się uparł, żeby z nią pogadać, nie mógłby mi przeszkodzić – ba! – nie odważyłby się nawet. Jeśli zginę, będzie pierwszą osobą, od której Gławkom zażąda wyjaśnień, a to nie żarty, oj, nie... No i skąd sekciarze znali mój adres? Gdyby ktoś mnie śledził, zorientowałbym się z łatwością, teraz po ulicach Leningradu chodzili tylko ci, którzy musieli, nie było jak schować się w tłumie. Kutiepow wiedział, gdzie mieszkam, ale poza nim... Nadia! Podałem jej swój adres! Zaproponowała mi dostarczenie racji żywnościowych dopiero po tym, kiedy zasugerowałem, że Bachałową interesuje się NKWD. No i wyznałem, że nie jestem porucznikiem, tylko majorem. Jeżeli należała do Doskonałych, nietrudno jej było skojarzyć fakty... Nadia, ty suko!

Brodata twarz o błyszczących fanatyzmem oczach pojawiła się nagle, by zniknąć sekundę później w krwawym rozbryzgu, sucho szczęknął mosin. Riumin wychylił się ze swojego pokoju i zamaszystym gestem rzucił granat na schody. Przypadliśmy do podłogi, nad głowami zaświszczały odłamki.

Ko mnie! – wrzasnąłem ponownie, strzelając do nacierających sekciarzy.

Któryś odpowiedział ogniem, na szczęście niecelnie. Kotuszew, osadziwszy bagnet na karabinie, zablokował wąskie przejście między stertą drewna a ścianą i walczył po mistrzowsku, dając mi czas na przeładowanie broni. Drozd z Riuminem zniknęli w jednym z pomieszczeń, atakowani przez kilku napastników. Zdążyłem załadować trzy naboje, wszystkie wystrzeliłem w muskularnego draba pochylającego się nad porąbanym siekierami Kotuszewem. Obok leżały jakieś ciała, chłopak nie sprzedał życia darmo. Widząc kolejnych wrogów przeskakujących zaimprowizowaną barykadę, uciekłem do pokoju. Pierwszego, który wbiegł za mną, uderzyłem kolanem w krocze. Kiedy zgiął się wpół, łupnąłem w kark kolbą pistoletu. Skończyły się naboje? Niczego! – dalej miałem w garści prawie kilogram żelaza. Następnego trzasnąłem tokariewem w bark, ale z jakichś względów nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. Stalowy obojczyk czy co? Pchnął mnie otwartą dłonią, niczym w przyjacielskiej sprzeczce, ale poleciałem na ścianę jak po zderzeniu z ciężarówką. Chciałem wstać, jednak moje ciało ni stąd, ni zowąd przybrało konsystencję ciężkiego roztopionego metalu, gapiłem się bezradnie na pędzące ku mojej szyi ostrze siekiery. Zanim doszedł mnie pocałunek śmierci, w nagłym, bolesnym rozbłysku światła ujrzałem Wierę wirującą z przyczepioną do dłoni stalową smugą, twarz obryzgała mi ciepła krew. Potworne uderzenie wyparło resztki powietrza z moich płuc i zapadłem w ciemność.


Ocknąłem się, słysząc podniesione głosy.

– Trzeba natychmiast zameldować o sytuacji!

– Poczekajmy, może odzyska przytomność.

Moi przyjaciele – Manuilski i Kutiepow... Uniosłem z wysiłkiem spuchnięte, jakby nie swoje powieki, przez chwilę widziałem tylko szarobiałą plamę, poczułem, że ktoś zwilża mi usta. Zawzięcie mrugając, przegoniłem sprzed oczu mamiącą wzrok mgłę. Tuż przy szpitalnym łóżku siedział Riumin – pobladły, z posiniaczoną twarzą, ale na oko cały i zdrowy. No, względnie zdrowy. Odgłosy kłótni dochodziły z korytarza. Spróbowałem usiąść, przeszył mnie jednak tak przeraźliwy ból, że natychmiast opadłem na poduszki.

– Leż – mruknął Riumin. – Masz połamane żebra i wstrząśnienie mózgu.

– Co z chłopakami? – spytałem, z trudem wypychając słowa przez wyschnięte gardło.

– Drozd zarobił kulkę w brzuch, ale wyjdzie z tego, Kotuszew stracił ucho, ma pękniętą czaszkę i przerąbany siekierą bark. Jest nieprzytomny.

– Jakie... rokowania?

Saszka apatycznie wzruszył ramionami.

– A kto to wie?

– Jakim cudem ocalałem?

– Uratowała cię nasza znajda, Wiera Turkuł. Zerwała szablę ze ściany i ścięła łeb gnojowi, który chciał cię wykończyć. Zaraz potem przyjechał pluton alarmowy z garnizonu.

– Szablą?! – zawołałem z niedowierzaniem.

– Szablą. Wygląda na to, że kupiłeś sobie życie za pół konserwy – stwierdził cierpkim tonem.

– Mówisz, że nazywa się Turkuł?

Przytaknął.

– Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś?!

– Nie pytałeś. – Znowu wzruszył ramionami. – A zresztą, chyba dobrze zrobiłem?

– Możliwe – odparłem, unikając jego wzroku. – Zawołaj lekarza i tamtych dwóch – poleciłem.

Westchnął ciężko, lecz podniósł się z krzesła, po chwili ujrzałem starszego, otyłego mężczyznę w białym kitlu, za nim do pokoju weszli Kutiepow i Manuilski.

– Major Daduszew – przedstawił się lekarz.

– Proszę postawić mnie na nogi, doktorze. Muszę być w stanie chodzić.

– Nie ma mowy! – rzucił ostro. – Stan, w jakim się znajdujecie, towarzyszu, wyklucza...

– Z rozkazu Gławkoma – wyszeptałem.

Niespodziewanie poczułem mdłości, zwymiotowałem w podsuniętą pospiesznie przez Riumina miskę.

– Sami widzicie – powiedział lekarz już łagodniej. – Mógłbym co prawda obandażować wam mocniej klatkę piersiową i podać środki pobudzające, jednak każdy większy wysiłek spowodowałby prawdopodobnie przebicie płuc i wewnętrzny krwotok. Nie mogę wziąć odpowiedzialności za...

– Z rozkazu Gławkoma! – powtórzyłem.

– No dobrze, skoro żądacie tego przy świadkach... Za parę minut będę gotowy – obiecał.

– Towarzyszu Kutiepow! – zawołałem niegłośno.

Enkawudzista podszedł bliżej, stanął w nonszalanckiej pozie, mierząc mnie ponurym wzrokiem. Najwyraźniej miał mi coś za złe. Wkurzyła go moja nieostrożność? Bał się, że będzie musiał składać wyjaśnienia Stalinowi? Nieważne, chuj jemu w rot!

– Z rozkazu Głównodowodzącego! – zacząłem twardo, poczekałem, aż przyjmie postawę zasadniczą: butek przy butku, pięty razem. Coś nie bardzo mu szło, widać było, że nie lubi stawać na baczność, a tu, kurwa, trzeba, ludzie patrzą. – Zadanie: dokonać aresztowania porucznik Nadii Elizarowny Uspienskiej, nie przesłuchiwać, uniemożliwić ucieczkę, popełnienie samobójstwa, wszelki kontakt z osobami postronnymi, zameldować o wykonaniu – kontynuowałem.

– Ale...

– Milczeć! – warknąłem.

Umilkł. Z ceglastymi wypiekami na policzkach. Wiedział świetnie, że w tym momencie liczy się tylko fakt, że mam prawo wydawać rozkazy w imieniu Gławkoma. Najmniejsza niesubordynacja i towarzysz Kutiepow wyląduje w łagrze, pułkownik nie pułkownik.

– Przejąć kontrolę nad odpornymi na mróz ochotnikami, nie dopuścić do ucieczki, paniki, powstania plotek. Do czasu mojego przybycia zapewnić im wszelkie wygody, gorący posiłek, możliwość odpoczynku w ogrzewanym pomieszczeniu – zakończyłem.

Enkawudzista zacisnął usta tak mocno, że przypominały ranę po cięciu brzytwą, ale nie zaprotestował.

– Czy wzięliście żywcem jakichś sekciarzy? – zapytałem.

– Tylko dwóch – odparł. – Obaj znajdują się w stanie wykluczającym przesłuchanie. Być może za tydzień, dwa...

– Trzeba ich pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę – poleciłem.

Skinął posłusznie głową.

– Wydałem już rozkazy – zapewnił.

Z pomocą Riumina, który podparł mi plecy, usiadłem na łóżku, do niewielkiego pomieszczenia – dopiero teraz zauważyłem, że dostałem izolatkę – wszedł lekarz w towarzystwie dwóch pielęgniarek.

– Aha, przydzielcie mi ekipę z samochodem – zawołałem za wychodzącym Kutiepowem.

– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytał Manuilski.

Syknąłem, kiedy pielęgniarki ujęły mnie pod ręce, zmuszając do przybrania dziwacznej, na poły ptasiej pozycji z odwiedzionymi od ciała łokciami. Zabolało.

– Jest coś takiego, towarzyszu generale – przyznałem.

– Oddychajcie przeponą – nakazał Daduszew, owijając mi pierś kolejnymi warstwami płótna.

Wyjaśniłem Manuilskiemu, w czym rzecz, obserwując spod oka uwijającego się medyka. Lekarz uformował wokół mojej klatki piersiowej coś w rodzaju grubej na pół centymetra zbroi; sztywnej, wyraźnie ograniczającej ruchy. Miałem nadzieję, że to wystarczy, aby zapobiec przemieszczaniu się złamanych żeber. Nie jestem wariatem, ale intuicyjnie wyczuwałem, że niewiele brakuje, aby towarzysz Stalin rozliczył mnie z wyników dochodzenia – adiutant Gławkoma, któremu meldowałem się przez radio, wykazywał coraz większe zniecierpliwienie.

– Możecie uważać to za zrobione – obiecał Manuilski, po czym skierował się do wyjścia.

Nie zdziwiłem się, co prawda mógł spełnić moją prośbę jednym telefonem, lecz zapewne wolał to załatwić w bardziej dyskretny sposób, zachować pewien dystans. Dosłownie. Jeżeli, jak mawiają Amerykanie, gówno trafi w wentylator, lepiej się odsunąć. Tyle na temat solidarności armii z wojskowym wywiadem...

Ubrałem się z pomocą Riumina i wysłuchawszy na odchodnym napomnień lekarza, ruszyłem szukać enkawudzistów. Miałem nadzieję, że Kutiepow zostawił mi takich, którzy będą w stanie doliczyć do dziesięciu. Nie miałem wyboru, musiałem skorzystać z ich pomocy, bo ani ja, ani Saszka nie nadawaliśmy się do pościgów czy też czynności śledczych. Przypuszczałem co prawda, że profesora Dankella trzeba będzie raczej cucić, niż ścigać albo walić po pysku, ale nigdy nic nie wiadomo, najlepszym przykładem Nadia Elizarowna czy choćby Wiera Turkuł. Wiera... Teoretycznie rzecz biorąc, mogła nie mieć nic wspólnego z generałem‍ majorem białej armii Antonem Turkułem, jednak mocno w to wątpiłem. Kosztowne i raczej niekradzione ubrania, nawet jej bielizna wyglądała na jedwabną, dopiero teraz to skojarzyłem – głód naprawdę otępiał – sposób, w jaki posłużyła się szablą... Nie, nie była szermierzem, ale pewnie ktoś jej pokazał, jak się nią posługiwać. Choćby dla zabawy. Nie tak łatwo ściąć głowę. Turkuł przebywał na emigracji, lecz mógł tu zostawić rodzinę, byłoby dziwne, gdyby jego krewni popierali bolszewików. Jeśli miałem rację, panna Turkuł żyła tylko dzięki karygodnemu przeoczeniu naszych organów bezpieczeństwa. No, to akurat niewielki problem, w każdej chwili można go rozwiązać.


Dankell wyglądał, jakby przekroczył sześćdziesiątkę, ale mogło być to efektem niedożywienia. Ostro wyrzeźbioną, surową twarz przecinała spora blizna. Czyżby pojedynkował się za młodu? Czerwono-sina szrama kontrastowała z woskową cerą i jasnymi, rybimi oczyma. Uniesiona nieco – skurcz mięśni wyrobiony używaniem monokla? – prawa brew mężczyzny wywoływała wrażenie nieprzystępności i pychy.

Siedziałem za biurkiem w jego gabinecie, pan profesor musiał zadowolić się skromnym, kulawym krzesełkiem. Cóż, czasem najlepiej od razu zaznaczyć, kto tu rządzi.

– Potrzebne mi są wszelkie dane na temat Doskonałych i kanibali – powiedziałem bez wstępu.

Nie wylegitymowałem się, mundury towarzyszących mi enkawudzistów wyjaśniały wszystko.

– Jednak prosiłbym o... – zaczął, mierząc mnie chłodnym wzrokiem.

– Książka! – wycharczałem, wchodząc mu w słowo. – Wiem, że w waszych zbiorach przechowujecie książkę na temat sekty!

W gruncie rzeczy wcale nie byłem tego taki pewien, ale pulsujące bólem mimo opatrunku żebra i ciągłe zawroty głowy nie nastrajały zbyt przyjaźnie do aroganta. Najwyraźniej pan profesor wierzył święcie w brednie o komunistycznej praworządności i nie czuł się zagrożony. Jeśli będzie trzeba, wyprowadzę go z błędu; dwójka ponurych, zwalistych bezpieczniaków czekała tylko na mój rozkaz – poinformowałem ich wcześniej, że dochodzenie nadzoruje osobiście Gławkom.

– W istocie mamy coś takiego – odchrząknął nieco nerwowo Dankell. – Rzecz dotyczy praktyk, które przywędrowały do nas prawdopodobnie z Chin, jeszcze w dziewiętnastym wieku. Być może któryś z marynarzy albo podróżników... Książka została napisana tu, na miejscu, wpadła w ręce agentów ochrany w czasie jakiegoś śledztwa.

– Pamięta pan, profesorze, o co chodziło w tym śledztwie? – spytałem szybko.

Odruchowo użyłem słowa „gospodin”, enkawudziści zerknęli na mnie koso, w oczach Dankella błysnęła iskra rozbawienia.

– O rytualny kanibalizm – poinformował mnie z pobłażliwym uśmiechem. – Wycinanie serc. Nie jestem pewien, ale chyba pisały o tym „Wiadomości Sądowe”. Wydaje mi się, że na początku lat siedemdziesiątych. – Potarł z namysłem skroń.

– Saszka – zwróciłem się do Riumina – idź z profesorem, przynieście książkę i te gazety.

Riumin skwapliwie podążył za Dankellem, ruchem dłoni skierowałem za nimi obu bezpieczniaków. Trzy uzbrojone osoby jako eskorta podstarzałego naukowca to pewna przesada, lecz nie mogłem pozwolić sobie na najmniejszy błąd, nie teraz. Wiedziałem, że albo zamknę śledztwo w ciągu kilku najbliższych dni, albo zapłacę głową za brak kompetencji. Takie życie.

Czekając na powrót Dankella, zastanawiałem się, co zrobić z Wierą Turkuł. Nie żeby było nad czym deliberować – istniały tylko dwie możliwości: denuncjacja albo wciągnięcie dziewczyny do agentury GRU. Skłaniałem się ku tej drugiej opcji, choć w ostatecznym rozrachunku wszystko zależało od niej. Gdyby odmówiła... Niemniej jednak ze swoimi koneksjami, bo założyłbym się, że jest spokrewniona z Antonem Turkułem, stanowiłaby cenny nabytek. Także ze względu na predyspozycje psychiczne. Nasze życie wypełnione jest przemocą: mężowie tłuką żony, silniejsi znęcają się nad słabszymi, trwa wojna światowa, a jednak tylko znikomy procent zamieszanych w ową przemoc ludzi jest w stanie walczyć w obliczu zdecydowanej przewagi wroga. Stąd dysponujący władzą wydawania i natychmiastowego wykonywania wyroków śmierci komisarze w oddziałach frontowych, stąd oddziały zaporowe i drakońskie kary grożące za tchórzostwo w obliczu nieprzyjaciela. Wiera udowodniła, że należy do owej mniejszości, byłoby głupotą tego nie wykorzystać.

Rozmyślania przerwał mi stukot butów: spokojne, wolno odmierzane kroki kogoś, kto nigdzie się już nie spieszy, przeplatały się z odgłosami energicznych stąpnięć. Wracała moja ekipa.

– Mamy! – zawołał Riumin, stając w drzwiach.

Rzucił na biurko plik pożółkłych gazet, zademonstrował niewielką, oprawioną w skórę książkę. Przejrzałem pobieżnie kilka numerów „Wiadomości Sądowych” – nic specjalnego: opisywały w typowym dla zeszłego wieku afektowanym tonie śledztwo w sprawie rytualnych morderstw. Autor sugerował niejasno, że owe, jak to nazwał, „obce rosyjskiemu duchowi potworności” mogły mieć miejsce tylko z inspiracji wrogich, najpewniej anarchistycznych lub komunistycznych sił. Ciekawe, co by napisał, wiedząc, że ponad pół wieku później komuniści będą walczyć z tym samym problemem? Być może obciążając tym razem odpowiedzialnością ugrupowania nacjonalistyczne czy monarchistyczne? Mówiłem już, że historia bywa zabawna?

Wyciągnąłem dłoń po książkę, westchnąłem na widok rosyjskiego tekstu przemieszanego z łacińskimi i francuskimi wstawkami. Był okres, kiedy takie mieszanie języków uważano za szatańsko sprytne. Spojrzałem pytająco na Saszkę – znał łacinę i francuski lepiej ode mnie. Prawdę powiedziawszy, dużo lepiej.

– Książka zawiera szczegóły techniczne – zameldował. – Omawia kwestie dotyczące sekty.

Nie dopytywałem o detale, wolałem, aby ludzie Kutiepowa nie dowiedzieli się zbyt wiele.

– Towarzyszu profesorze – zwróciłem się do Dankella – udacie się teraz do garnizonowego więzienia numer jedenaście, gdzie zostaniecie przesłuchani. To formalność, ale dość istotna – dodałem, widząc, że zamierza protestować. – Zresztą leży to w waszym dobrze pojętym interesie, będziecie tam bezpieczni, Doskonali nie przebierają w środkach, mówię to z własnego doświadczenia. – Skrzywiłem się boleśnie.

– Jak długo mam tam siedzieć?! – warknął Dankell. – Moja praca...

Przerwałem mu ospałym gestem. O dziwo, nie wyglądał na wystraszonego, raczej rozzłoszczonego. To nie było naturalne, nawet jeśli nie bał się sekciarzy, znalazł się przecież w kręgu zainteresowań NKWD, co – zupełnie słusznie – uchodziło za mocno niesprzyjającą okoliczność. Czyżby liczył, że ochroni go partia? Niech sobie liczy, biedaczysko, na zdrowie...

– Myślę, że jeszcze dzisiaj rozbijemy organizację Doskonałych – stwierdziłem pewnie. – Później odwieziemy was do domu.

Zmierzył mnie ponurym spojrzeniem, ale, ponaglony przez enkawudzistów, wyszedł, rezygnując z dalszej kłótni.

– Co teraz? – spytał Riumin.

– A co ma być? Zabieramy się do testowania naszych „ochotników”.

Wstałem zza biurka i opierając się na ramieniu Saszki, pokuśtykałem do wyjścia.

Kiedy jechaliśmy do szpitala, Riumin tłumaczył mi naprędce fragmenty książki.

– „Nieśmiertelni przysięgają nie przekazywać nikomu sekretu. Krew Mistrza tworzy we krwi adepta Zarodek, który wzrasta przez dziewięć miesięcy, nazywa się to Przemianą Rzeczywistości. Kiedy Zarodek staje się Dzieckiem, trzeba go karmić”... Do cholery, co znaczy principe vital?! – warknął. – Podstawa żywotności? Zasada...

– Nieważne – mruknąłem. – Co dalej? W skrócie.

– No więc najważniejszy jest mistrz, ktoś, kto rozwinął świętą chorobę, tak to nazywają, do ostatecznych granic. Wykarmił Dziecko.

– Niech zgadnę, trzeba je karmić sercami?

– Dokładnie. No więc oni nazywają mistrza ojcem, niezależnie od płci, pewne fragmenty wskazują, że może być to także kobieta, bo tylko „ojciec” może ich „zapłodnić”.

– W celu?

– Wiesz, mimo tego całego mistycznego żargonu przypomina to w zdumiewającym stopniu szczepionkę. Zarazki choroby przekazuje się przez krew mistrza, krew samego adepta stanowi przez dziewięć miesięcy pożywkę, później trzeba ją... hmm... wzbogacać.

– A czym się różni serce od jakiejkolwiek innej części ciała?! To przecież bzdury!

– Bo ja wiem? – Riumin poskrobał się po głowie. – Żaden z nas nie jest lekarzem, a i medycyna nie powiedziała przecież ostatniego słowa. Może chodzi o skład krwi albo witaminy? Serce od dawna jest traktowane szczególnie...

– Przez kanibali – dokończyłem. – Nie pieprz, Saszka. Co dalej?

– No więc oni wierzą, że są w stanie uzyskać status nadczłowieka. Wiesz – parsknął śmiechem – jest taki amerykański komiks...

– Saszka!

– Odporność na zimno to tylko pierwszy objaw, występuje jeszcze w stadium Zarodka, na samym początku. Później dochodzi do tego nadnaturalna wytrzymałość i siła, cytuję: „diamentowa twardość ciała”. No, to ostatnie chyba nie dosłownie... Wreszcie długowieczność i nieśmiertelność fizyczna. Wszystko to zależy od czasu, im dłużej żyje adept, tym więcej otrzymuje „darów”. W ostatecznym stadium „choroby” staje się „Prawdziwym Człowiekiem” i „żyje wolny, przemierzając stulecia”.

– Cały czas musi jeść ludzkie serca?

– Chyba nie – odparł z wahaniem Riumin. – Nie przeczytałem do końca, ale kanibalizm dotyczy chyba głównie fazy „karmienia Dziecka”.

– A co ma znaczyć ta wzmianka o „wolności”?

– Skąd mam wiedzieć? Może chodzi o to, że taki Doskonały jest całkowicie niezależny od otoczenia? Nie choruje, nie starzeje się, podobno przez dłuższy czas nie musi jeść ani pić, może wstrzymywać oddech całymi tygodniami, zapadać w rodzaj transu. Wyobraź sobie, że żyjesz w czasach, które ci się nie podobają, więc znajdujesz sobie jakieś ustronne miejsce, zasypiasz i budzisz się po latach już w innej rzeczywistości, nieskrępowany...

– Kapitanie Riumin!

– Przepraszam – mruknął. – Zagalopowałem się.

Dojechaliśmy do szpitala w milczeniu.


Ochotnicy już czekali; rozebrani do pasa, przykuci do solidnego, otaczającego szpital ogrodzenia. Grube jak męskie ramię żelazne pręty gwarantowały, że żaden z nich nie ucieknie, nawet jeśli jest sekciarzem. Na wszelki wypadek teren otaczali uzbrojeni po zęby żołnierze NKWD. Nie pogniewałem się, że Kutiepow rozpoczął test beze mnie, czas naglił. Na twarzach wystawionych na mróz mężczyzn wychwyciłem przemieszaną z niepokojem nadzieję. Pewnie niezbyt im się spodobały kajdanki i enkawudowska straż, z drugiej strony odporność na mróz nie jest przestępstwem. No a przynajmniej nie była do tej pory...

Podbiegł do mnie Kutiepow, zauważyłem w jego ruchach coś nerwowego.

– Towarzyszu majorze! – wydyszał. – Muszę wam...

Przerwałem mu gestem, podszedłem bliżej do szeregu półnagich sołdatów. Paru zaczynało już sinieć.

– Proszę odprowadzić ich do szpitala, umożliwić gorącą kąpiel, ogrzać. Trzeba też sprawdzić, czy nie mają odmrożeń – poleciłem.

– Tak jest! – odparł ponuro.

W tonie bezpieczniaka dosłyszałem nową nutę, jakieś żałosne, upokorzone okrucieństwo. Czyżby coś się stało? No tak, pewnie dowiedział się, że znalazłem książkę.

Widząc, że najbardziej zmarzniętych rozkuto i zabrano do budynku, reszta ochotników nabrała ducha: wyprostowali się, zaczęli zerkać na współzawodników. Riumin obiecał zwycięzcom po pięć kilogramów konserw i dwa litry wódki, mieli o co walczyć.

Usłyszałem za plecami skrzypienie śniegu – to był jeden z tych jasnych, bezwietrznych dni, kiedy mroźny obuch leningradzkiej zimy wydawał się mniej dokuczliwy niż zwykle, niemal przyjazny.

– Muszę wam o czymś zameldować – powiedział niepewnie Kutiepow.

– Tak?

– Dankell... Samochód, którym go wieziono, wpadł do wody.

– Do wody?!

– W porcie, wiecie, przy brzegu kruszą lód, żeby zapewnić manewrowość okrętom.

– Jak się tam znalazł, przecież to nie po drodze?! – wrzasnąłem z wściekłością.

– Nie wiem. – Spuścił głowę.

Wziąłem głębszy oddech, momentalnie zakłuło mnie w piersiach.

– Jeśli on należał do sekty...

– Biorę pełną odpowiedzialność za to zdarzenie, tam jechali moi ludzie – wymamrotał. – Ale może wszyscy zginęli.

– Zobaczymy – westchnąłem.

Nie było sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Zresztą jeśli wpadli do wody, to przy tej temperaturze... Nie będę rozpaczał po Dankellu, tym bardziej po dwóch bezpieczniakach.

Niecierpliwym gestem kazałem uwolnić kolejnych żołnierzy – dygotali z zimna, jeden osunął się na kolana, na granicy utraty przytomności. Przyjrzałem się pozostałym, ci mieli się nieźle, zdumiewająco nieźle. Nienaturalnie bladzi – nic dziwnego, dwadzieścia stopni poniżej zera to nie przelewki – nie wykazywali jednak żadnych innych oznak wychłodzenia: dreszczy, sztywnienia mięśni, skurczów. Co prawda widziałem, jak pochodzący z Syberii żołnierze co rano nacierają się śniegiem, ale trwało to jedynie kilka minut, zaraz potem wracali do ciepłych izb i ziemianek.

– Zawołaj jakiegoś lekarza – zwróciłem się do Riumina.

Bez słowa powlókł się do szpitala. Sam również byłem zmęczony, marzyłem o gorącej kąpieli i odpoczynku.

Daduszew miał nieszczególną minę, białe obłoczki ulatujące z ust mężczyzny przywoływały skojarzenie z sapiącą pospiesznie lokomotywą: puf, puf, puf. Korpulentny lekarz nie wyglądał na specjalnie sprawnego fizycznie, jednak to nie zmęczenie przyprawiało go o zadyszkę, Daduszew się bał.

– Co o tym myślicie, doktorze? – zagaiłem.

– To nie są ludzie – wyszeptał. – Stoją tu prawie godzinę...

– Więc?

– Powinni mieć dreszcze, przecież organizm broni się przed wychłodzeniem, generując ciepło poprzez ruch, przez drżenie mięśni. To jest całkowicie niezależne od woli, nie można tego powstrzymać, a oni... – załamał mu się głos, nie dokończył.

– Oblejcie ich wodą! – poleciłem.

Kilku enkawudzistów pospieszyło spełnić mój rozkaz, w oknach szpitala widziałem coraz więcej twarzy. Dobrze, niech patrzą.

– Co teraz? – zapytał nerwowo Kutiepow.

– Poczekamy – odparłem, patrząc na ociekających wodą żołnierzy. – Wydaje mi się, że zostali sami sekciarze, ale chciałbym...

Przerwał mi wściekły ryk. Jeden z przykutych do ogrodzenia żołnierzy rzucił się naprzód i skruszywszy potężnym zrywem kajdany, uderzył w pierś stojącego obok enkawudzistę. Tamten legł na śniegu z rozłożonymi nad głową rękoma niczym śpiące dziecko. Rozległy się strzały.

– W nogi! – zawyłem. – Strzelać w nogi!

Spanikowani żołnierze rozpoczęli zrazu chaotyczną palbę, ale z każdą chwilą ostrzał koncentrował się coraz precyzyjniej na uciekającym zygzakiem sekciarzu. Zanim upadł, postrzelono go kilkanaście razy, nie tylko w nogi.

– Idziemy! – rozkazałem białemu jak ściana lekarzowi. – Pozostałym – wysyczałem wściekle do Kutiepowa – natychmiast założyć dodatkowe kajdany!

Nie patrząc, czy wykonano mój rozkaz, pospieszyłem do powalonego.

– Ożeż kurwa... – Riumin przewrócił żołnierza na plecy. – Siedemnaście, trafili go siedemnaście razy! – powiedział po chwili.

Rany niemal nie broczyły krwią, mięśnie Doskonałego drgały, jakby chciały dźwignąć z ziemi bezwładne ciało.

– Płuca, dwukrotny postrzał w brzuch, powinien krwawić jak zarzynana świnia – powiedział Daduszew trzęsącym się głosem.

Powieki leżącego uniosły się nagle, z ust wydarł się pełen wściekłości i bólu krzyk.

– Do szpitala z nim! – zadecydowałem.

– Chcecie go ratować? – zapytał medyk.

– Chcę go przesłuchać – odparłem zimno.

– Zabezpieczyłem pozostałych – wydyszał Kutiepow. Wyraźnie zdenerwowany pułkownik deptał mi po piętach. – Podwójne kajdany na ręce i nogi, miejmy nadzieję, że wystarczy... Przecież to carskie, jeszcze z zapasów ochrany – dodał, wskazując na ręce niesionego przez enkawudzistów sekciarza.

Rzeczywiście – grube na palec stalowe ogniwa sprawiały wrażenie solidnych. Tyle że były zerwane...

– To nie wasza wina – przyznałem. – Takie łańcuchy powinny powstrzymać byka.

Kutiepow pospieszył naprzód, zniknął mi z oczu wraz ze swoją ekipą.

– Spokojnie – mruknął Riumin, ujmując mnie pod ramię. – Poczekają na nas.

Kiedy dokuśtykałem do sali, w której umieszczono sekciarza, leżał już na stole operacyjnym, przypięty skórzanymi pasami do masywnego blatu.

– To pozostałość po dawnym zakładzie psychiatrycznym – wyjaśnił Daduszew. – Znaczy stół. Wątpię, aby nasz... pacjent zerwał więzy.

– Mam nadzieję – mruknąłem. – Mam nadzieję...

– Zaczynamy? – Kutiepow spojrzał na mnie pytająco.

Skinąłem przyzwalająco głową, usiadłem na podsuniętym przez Riumina krześle. Dwóch bezpieczniaków przekręciło na bok głowę sekciarza, przycisnęło ją do stołu, Kutiepow kapnął parę kropel przezroczystego płynu na blady od mrozu policzek. Ranny zareagował przeraźliwym, mrożącym krew w żyłach wyciem.

– Co robicie... Tu są chorzy! Towarzyszu pułkowniku! – wybełkotał nieskładnie medyk.

– Używam kwasu solnego – odparł chłodno enkawudzista. – Jeszcze chwila i odsłonię nerw twarzowy. Chyba że nasz przyjaciel zacznie ze mną rozmawiać.

Z trudem opanowałem mdłości; najwyraźniej połamane żebra albo wywołane śledztwem napięcie wykończyły mnie psychicznie. W końcu tym razem miałem całkowitą pewność, że przesłuchiwany jest wrogiem władzy radzieckiej, bezwzględnym mordercą i członkiem nielegalnej organizacji religijnej. A jednak żółć podchodziła mi do gardła, nozdrza drażnił smród krwi i leków.

– Dajcie mu mówić! – warknąłem, wstając z krzesła.

Podszedłem bliżej, spojrzałem w przepełnione szaleństwem i bólem oczy sekciarza.

– Kto jest mistrzem? – spytałem.

Zanim odpowiedział, na jego ustach pojawiła się krwawa piana.

– Dwóch... stary i młody – wyszeptał.

– Ilu was jest?

– Było trzydziestu... część zginęła. Młody mistrz rozkazał...

– Chodzi o tych, którzy zaatakowali kamienicę na Marata?

– Tak...

– Kto jest młodym mistrzem?

– Nadia Elizarowna.

Riumin gwizdnął cicho.

– No, no – mruknął. – Boska Nadia...

– Jak się nazywa stary mistrz?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem – wyrzęził z rozpaczą ranny.

Spalona kwasem twarz zastygła w grymasie przerażenia.

– Ja nie wiem, naprawdę...

– Pułkowniku Kutiepow, proszę kontynuować przesłuchanie – poleciłem. – Po zakończeniu natychmiast rozstrzelać wszystkich członków sekty! Egzekucję przeprowadzicie w obecności grupy żołnierzy i marynarzy. Trzeba uciąć raz na zawsze te plotki o Doskonałych. Niech wiedzą, że zagrożenie przestało istnieć.

– Tak jest! – odparł z ledwie uchwytnym akcentem pogardy należnym słabeuszowi, który nie może patrzeć na cudze cierpienie.

Wyszedłem bez pożegnania, słysząc za plecami skowyt torturowanego mężczyzny.


– Więc została nam tylko Nadia – zagaił przy śniadaniu Riumin.

– I „stary mistrz” – odburknąłem.

Mimo że śledztwo – po raz pierwszy od dwóch miesięcy – posunęło się naprzód, nie wstałem w szampańskim nastroju. Jeśli mistrzem był Dankell, jeżeli wyszedł cało z wypadku...

– Nie miał prawa przeżyć – stwierdził Saszka, najwyraźniej myśląc o tym samym. – Pomijając wszystko inne, aby wyjść bez niczyjej pomocy na brzeg, musiałby się wdrapać po pionowej, wysokiej na siedem metrów ścianie. Tyle liczy sobie nabrzeże i pirs. Pytałem.

– Mógł popłynąć dalej...

– Przy temperaturze, która powoduje śmierć po paru minutach? No i oczywiście później wybił głową dziurę w grubym na metr lodzie, bo ten jest kruszony tylko w porcie? Brednie – zakonkludował.

Odetchnąłem głębiej, wyprostowałem zgarbione ramiona. Może Riumin miał rację? Mimochodem zauważyłem, że ból żeber nieco zelżał, najwyraźniej spokojny sen mi posłużył. Nie obawiałem się już napadu, domu dzień i noc pilnowali przysłani przez Manuilskiego żołnierze.

– Co zrobiłeś z książką? – zapytał nagle.

– Jest w pokoju Drozda, pod kluczem – odparłem obojętnie. – Przejrzałem ją, to rzeczywiście tylko technikalia, nie mają nic wspólnego z naszym śledztwem.

Riumin skinął głową, lecz umknął wzrokiem w bok, tak jakby się denerwował. Idiotyzm, przez to wszystko popadam w paranoję.

– Co ze mną będzie? – odezwała się Wiera.

Odsunęła ze zbolałą miną resztki konserwy. Jeszcze tego brakowało, żeby się porzygała, pomyślałem. Kończyłem dochodzenie, a zostały nam racje Drozda i Kotuszewa – ci chłeptali teraz szpitalny kleik, o ile w ogóle coś jedli. Dlatego nie żałowaliśmy sobie, nie było po co oszczędzać żarcia. No i panna Turkuł nieco przesadziła...

– Zabiorę cię ze sobą – obiecałem.

– Jako kogo?

– Nie wiem! – warknąłem. – Kochankę, agentkę wojennoj razwiedki, małpę kucharza?

– Małpę kucharza?! – zawołała z oburzeniem.

– Dawniej na żaglowcach tak nazywali pomocnika kucharza – wyjaśnił roztargnionym tonem Riumin.

– Nie mogę tu zostać?

– Nie, jeśli choć trochę zależy ci na życiu. NKWD cię wykończy. Pierwsze, co zrobi po moim wyjeździe Kutiepow, to wezwie cię na przesłuchanie. Pomyśli sobie, że jesteś dla mnie kimś ważnym, i choćby dlatego cię zabije. W końcu... Nienawidzi mnie i chce się zemścić – wyjaśniłem.

– Za co?

– Nie twój interes, smarkulo. No już, decyduj się!

– Jeśli się nie zgodzę...

– To osobiście poinformuję bezpiekę, że w pięknym mieście Leningradzie przebywa krewna Antona Turkuła – oznajmiłem przez zaciśnięte zęby. – Tym samym wszelkie podejrzenia, że cię chroniłem, upadną jako bezzasadne, a pułkownik Kutiepow będzie się musiał długo tłumaczyć, dlaczego pozwolił żyć wrogowi władzy radzieckiej. Tuż pod swoim nosem.

– Nie jestem wrogiem władzy radzieckiej!

– Wszyscy krewni generała Turkuła są nimi z definicji!

Przez chwilę patrzyła na mnie gniewnie, wreszcie jej wzrok złagodniał, spuściła oczy.

– Wykorzystaliby mnie, żeby was oskarżyć, prawda?

– Tak to już u nas jest, dziewczyno – westchnął ciężko Riumin. – Tak to już jest...

– Będę musiała szpiegować wujka? – Zagryzła wargi. – Później?

– Wątpię. To zbyt grubymi nićmi szyte, ale niewykluczone, że zostaniesz wykorzystana jako agentka – przyznałem. – Twoje nazwisko sporo znaczy w pewnych kręgach...

– Ja...

– Nie zastanawiaj się nad tym, co będzie – wszedłem jej w słowo. – Nie możesz tego przewidzieć, nie możesz na to wpłynąć. Ciesz się życiem, spoglądaj w gwiazdy, kochaj, a jeśli już zarazisz się tym melancholijnym szaleństwem i zechcesz stanąć na drodze śmierci, zrób to dla przyjaciela, dla kochanka, nigdy w imię polityki czy jakichś abstrakcyjnych zasad!

Zapadła niezręczna cisza, panienka zamarła z otwartymi ustami, Riumin zmierzył mnie zdziwionym spojrzeniem.

– Więc? – Uniosłem brwi.

– Pojadę z wami – powiedziała pokornym tonem. – Mogę być małpą kucharza – dodała z nieśmiałym uśmiechem.


Prószył śnieg, białe płatki opadały z nieba łagodnie jak karnawałowe konfetti, osiadały na włosach i rzęsach Nadii, siejąc diamentowe błyski, topniały, spływając po twarzy niczym łzy. Nadia nie płakała. Stała przykuta do dziwnej stalowej konstrukcji w kształcie litery T, w spódniczce i bluzie mundurowej, z której nie zerwano nawet pagonów, być może przez niedopatrzenie, możliwe, że ze strachu. Wszyscy wiedzieli, kim była. Dziedziniec więzienia otaczali żołnierze piechoty morskiej, enkawudziści mieli tu tylko skromne przedstawicielstwo w osobie Kutiepowa – rzecz w tym miejscu niespotykana, jednak tak właśnie zarządziłem: formułka „z rozkazu Gławkoma” pozwalała na wiele... Chciałem zakończyć tę sprawę osobiście, grając według własnych reguł. O tym, że to koniec działalności sekty, wiedzieli wszyscy; poprzedniego dnia rozstrzelano niedobitki Doskonałych, żaden nie ocalał, nie umknął obławie. Kutiepow tym razem stanął na wysokości zadania. Została tylko Nadia.

Kiedy stanąłem przy niej, spojrzała na mnie spod ozdobionych lodowymi okruchami rzęs, uśmiechnęła się ni to kpiąco, ni to smętnie.

– Przyszedłeś – powiedziała. – Dlaczego?

– Sam nie wiem – mruknąłem. – Odpowiesz na moje pytania?

Milczała, więc wyciągnąłem dłoń do Riumina, poczułem pod palcami obłą kolbę skałkowego pistoletu. Był załadowany srebrną kulą.

– W zamian za szybką śmierć? – doprecyzowałem.

Parsknęła śmiechem, dobrą chwilę chichotała radośnie jak dziewczyna na myśl o pierwszej potańcówce.

– Nadia – wyszeptałem, łagodnie gładząc ją po policzku – nie zmuszaj mnie...

Umilkła.

– Masz już dosyć zabijania?

– Mam dość – przyznałem, zamykając na moment oczy. – Jestem zmęczony.

– Dobrze – oznajmiła nagle. – Odpowiem, choć pewnie najpierw powinnam spytać o gwarancje, zażądać słowa komsomolca, a może komunisty?

Puściłem kpinę mimo uszu.

– Dankell to stary mistrz? – spytałem.

– Tak, pierwszy Doskonały. Podróżował do Chin jeszcze w zeszłym wieku i przywiózł...

Powstrzymałem Nadię gwałtownym gestem, nie miałem zamiaru słuchać sekciarskich legend.

– Ocalał? Wiesz, że wpadł do wody razem z bezpieczniakami Kutiepowa?

– Nie mam pewności. – Pokręciła głową. – On był zawsze – zawahała się – dość tajemniczy. Nie chwalił się swoimi... możliwościami. Jednak rzecz jest wątpliwa, nawet Dankell nie mógł długo przeżyć w lodowatej wodzie. Co innego odporność na chłód, co innego całkowita niewrażliwość.

– A co z resztą? Czy kogoś... pominęliśmy?

– Nie, nikogo – odparła szybko.

Wyczułem kłamstwo, zanim dokończyła zdanie. Mawiają, że doświadczony spowiednik odkryje łgarstwo, nawet nie widząc penitenta. Myślę, że to samo dotyczy śledczych. W końcu, tak samo jak duchowni, wysłuchujemy mniej czy bardziej prawdziwych wyznań, tyle że mamy możliwość ich weryfikacji. Do krwawej piany na ustach pełnych wytłuczonych zębów, do ostatka wyprutych z głębi brzucha bebechów. Nie miałem wątpliwości – Nadia skłamała.

Patrząc jej w oczy, nacisnąłem spust. Huknęło, na piersi kobiety rozlała się czerwona plama.

– Zanotujcie, kapitanie Riumin – poleciłem. – Brak alergii na srebro.

Zimny metal pistoletu ukąsił mnie w dłoń, pospiesznie wciągnąłem rękawicę.

– Nie oszukałam cię – wyszeptała Nadia. – To... prezent.

Odwróciłem się, skinąłem na Riumina.

– Dokończ to, Saszka – poprosiłem.

Zza moich pleców dobiegł tupot żołnierskich podkutych butów, rozległa się szorstka komenda. Salwa padła niemal jednocześnie z okrzykiem: „Pli!”. Zabrzęczały naciągane ciężarem bezwładnego ciała łańcuchy. Nie mogłem się powstrzymać, spojrzałem przez ramię – niepotrzebnie. Spodziewałem się odczuć satysfakcję, zamiast tego po raz kolejny dopadły mnie mdłości. Prześlizgnąwszy się wzrokiem po twarzy Kutiepowa – tak, to już koniec naszej spółki, towarzyszu! – pomaszerowałem do samochodu. Ruszyliśmy, kiedy tylko dosiadł się Riumin.

Auto sunęło wolno po oblodzonych ulicach: mijaliśmy nielicznych przechodniów, kolejki pod sklepami spożywczymi i sztywne, prawie niewidoczne, okryte warstwą białego puchu ciała. Jeśli władze się nie sprężą, na wiosnę ani chybi wybuchnie epidemia. No ale to już nie mój problem. Zdecydowanie nie mój...

Zameldowałem się w sztabie, przeprowadziłem przez radio krótką rozmowę z adiutantem Gławkoma i odebrawszy powściągliwą pochwałę, umówiłem się co do wyjazdu, czy raczej wylotu z Leningradu. Otrzymałem zezwolenie, aby za kilka dni opuścić miasto. Nareszcie... Ledwo pamiętam, jak dotarliśmy do kamienicy na Marata. Kiedy tylko położyłem się na łóżku, zapadłem w sen tak nagły, jakby ktoś jednym gestem wygasił moją świadomość.


Obudził mnie wybuch, już klęcząc na podłodze z gotowym do strzału pistoletem, usłyszałem chrzęst miażdżonego szkła. Przez chwilę nie mogłem pozbierać myśli. Czyżby Niemcy przerwali front? A może jakiś ocalały sekciarz przyszedł dokończyć robotę? Napliewat’! Lepsze to niż spotkanie z ojczulkiem Stalinem, po tym jak zapewniłem jego adiutanta, że sprawa Doskonałych została zamknięta... I znowu na schodach załomotały ciężkie buciory, znowu zajęczały pod kolbami karabinów nowo wstawione drzwi.

– Otwórz! – wrzasnąłem do kulącej się w kącie Wiery.

Sam popędziłem do pokoju Drozda. Riumin leżał na wznak z odrzuconą za głowę prawą ręką, lewą urwało mu w łokciu, kikut tryskał krwią w rytmie uderzeń serca. Wyciągnąłem pasek ze spodni, założyłem opaskę uciskową. To był odruch – zmasakrowana odłamkami pierś, widoczne spod strzępów munduru żebra wskazywały, że długo nie pożyje. Wiedziałem, że nie dowiozę go nawet do szpitala. Zresztą nie było po co. Zdradził.

Wiszące na jednym zawiasie skrzydło szafy nadal oklejone było szeroką papierową taśmą z pieczątką GRU. Moją pieczątką. Tak zabezpiecza się cenne dowody, nie zawsze mamy pod ręką sejf, ale każdy, kto naruszy pieczęć, wie, co ryzykuje. Jak Riumin.

– Ile ci zapłacił Kutiepow?! – wysyczałem.

– Nie on... – wyszeptał. – Ja sam... Ta książka to wolność...

Nie zdążyłem odpowiedzieć, w drzwiach stanęli żołnierze Manuilskiego.

– Wszystko w porządku, towarzyszu majorze? – zapytał niespokojnie młody porucznik.

– W najlepszym – odparłem. – Sprowadźcie ambulans i zabierzcie stąd ludzi – rozkazałem.

Ponownie pochyliłem się nad Riuminem. Usiłował coś powiedzieć.

– Przeczytaj książkę – wycharczał. – To wol... – nie dokończył, z ust pociekła mu strużka krwi, skonał.

– Pieprzony gnojek! – zawyłem, kopiąc trupa. – Zdrajca! Pieprzony...

Podeszła Wiera, podała mi chusteczkę.

Poszła won! Nie jestem ranny!

– Płaczecie – odparła drżącym głosem.


Potężne silniki pasażerskiego lisunowa mruczały uspokajająco, krzepiąco błyskały widoczne na skrzydłach eskortujących nas myśliwców gwiazdy. Wracaliśmy do domu. Trzymałem na kolanach książkę Doskonałych, jednak przez większość czasu gapiłem się w okno. Podobnie jak reszta mojego zespołu. Nie rozmawialiśmy, nie było o czym. I Drozd, i Kotuszew znajdowali się już w całkiem niezłym stanie – teraz leżeli w wygodnych, przeznaczonych do transportu chorych kojach – ale ciążyła nam wszystkim śmierć Riumina. Gdybym pomiędzy zdarte z książki okładki nie włożył odbezpieczonego granatu, nie zastawił pułapki, nie próbował zapobiec nieuchronnej, jak mi się zdawało, próbie kradzieży tekstu...

Siłą woli zmusiłem się do czytania:

„Oddajcie cześć Mistrzowi, albowiem nawet kropla jego krwi ma moc Przemiany, to właśnie ona tworzy Zarodek, aby w końcu doprowadzić...”

Ożeż kurwa, kropla krwi... To chyba niemożliwe, żebym wtedy, całując Nadię w skaleczony palec... A jednak przypomniałem sobie wszystko z detalami, ponownie poczułem w ustach żelazisty smak. No ładnie, towarzyszu Razumowski, tym razem przeszliście samych siebie. Wykończyliście sektę, ale przeoczyliście jednego z adeptów. Uprzejmie donoszę, że właśnie leci do Moskwy...

Zachichotałem histerycznie, przez moment poczułem przeraźliwy ból strzaskanych żeber, jakby jakieś dzikie zwierzę orało mi pazurami boki. Dlaczego Nadia nie powiedziała nikomu, że piłem jej krew? Co mnie czeka? Czy skończę, polując na serca spacerowiczów w parku Gorkiego? Potrząsnąłem głową jak bokser po zainkasowaniu nokautującego ciosu.

Wnimanije, riebiata! – zawołałem.

Trzy pary posępnych oczu spoczęły na mojej twarzy.

– Kapitan Riumin zginął w walce z sekciarzami – oznajmiłem. – Zostanie pochowany z wszelkimi honorami, awansowany pośmiertnie, jego rodzina otrzyma rentę.

– Ale jeśli się dowiedzą? – zaczął niepewnie Kotuszew.

– Swoim powiemy... prawdę, przyznamy, że Sasza – pierwszy raz po śmierci Riumina wymówiłem jego imię – zginął przypadkowo, zakładając pułapkę. Na moje polecenie – dodałem twardo. – W GRU nie ma zdrajców! A teraz przestańcie się zamartwiać, wypełniliśmy misję, zasłużyliśmy na wdzięczność Gławkoma. Po powrocie czekają nas nagrody, być może awanse. Ponieśliśmy straty, wojna to suka, ale nadal jesteśmy razem. Niepokonani. Naplujmy jej w twarz!

Sięgnąłem po wystającą z tobołka gitarę, nastroiłem struny.

– No dalej, ludziska, żywo!

Zaintonowałem czastuszkę, po chwili zawtórowały mi głosy chłopaków i Wiery.

Kto to spizdił bałałajku


i nasrał na patiefon,


pojebał moju choziajku,


a na stoł kinuł gandon!

Загрузка...