ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Leżałem w miękkiej pościeli, przez uchylone okno słychać było bębniące o parapet ciężkie krople deszczu – nic tylko spać. A jednak sen nie nadchodził, mimo że popiłem kolację setką wódki. Przewracałem się z boku na bok w poszukiwaniu najwygodniejszej pozycji, co chwila poprawiałem poduszkę. Bezskutecznie. Być może brakowało mi ciepłego kobiecego ciała, możliwe, że czegoś więcej... Próbowałem już wszystkich sztuczek: zwolniłem oddech, rozluźniłem mięśnie, kierując w górę przysłonięte powiekami źrenice. I nic. Po raz pierwszy w życiu cierpiałem na bezsenność. Albo się starzeję, albo...
Rozdrażniony gonitwą myśli usiadłem na łóżku i zapaliłem nocną lampkę. Lepiej będzie zająć się czymś konkretnym, bo i tak nie zasnę. Sięgnąłem po notatki Drozda na temat Aleksandrowki: może zauważę coś, co wcześniej przeoczyłem? Jednak mimo kilkukrotnego przeczytania tekstu nic specjalnego nie rzuciło mi się w oczy. Ot, wiocha jakich wiele. Na odwrocie kartki Pietka zapisał wszystkie przysłowia wykorzystane przez morderców. Jedno pod drugim:
Nie sztuka nauka, sztuka razum.
Pticam dany krylia, czełowieku razum.
Błażen, kogda wsie strasti u razuma wo własti.
Zaraz, zaraz... Co tam jest wspólnego? Słowo „razum”. No i co z tego? To się rzucało w oczy od początku; widać mordercy mieli sentyment do tego terminu. Sentyment? A może chcieli coś przekazać? E tam, banda wariatów bredząca o rozumie? Bzdura! Chwileczkę: „razum” – „Razumowski”! Tak, gdzie ja miałem tę książkę? Wyskoczywszy z piernatów, podbiegłem do biblioteczki, nie krępując się, zapaliłem światło. Jakiś patrol zauważy, że łamię przepisy dotyczące zaciemnienia? No i chuj z nim! Gdzie to było? Jest! Skórzana okładka ze złoceniami, widać, że to jeszcze przedrewolucyjna robota: „Historia rodziny Razumowskich”. Dostałem ją swego czasu od Saszki Riumina, od niego dowiedziałem się też, że noszę nazwisko wysoko niegdyś postawionej na carskim dworze familii. Rzecz miała charakter dowcipu – Riumin świetnie wiedział, że mój ojciec był buchalterem, a matka pepinierką na pensji dla dziewcząt. Znaczy przed rewolucją. Później oboje pracowali w kołchozie. Gdzie im do arystokracji! Zaraz na początku książki był taki fragment... O, właśnie: „Młody pastuszek Alosza Rozum zmienił swoje nazwisko na lepiej brzmiące dla Rosjan – Razumowski”... Czyżby te wszystkie zbrodnie były tylko próbą zwrócenia mojej uwagi? Rodzajem przesłania? Ale od kogo? W tym momencie poczułem, jak przenika mnie lodowaty chłód: działając w wojennoj razwiedce, naraziłem się wielu ludziom, nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś spróbował zaciukać mnie w ciemnej uliczce, jednak rzucić wyzwanie nie tylko wojskowemu wywiadowi, ale i budzącemu postrach NKWD, zwrócić na siebie uwagę towarzysza Berii – ba! – samego Stalina mogła tylko jedna grupa: ludojady z Leningradu...
Trzęsącą się ze zdenerwowania dłonią sięgnąłem po słuchawkę, za chwilę miałem poznać swój los.
Kierowca Poliakowa wysadził nas tuż pod gmachem Łubianki, sam został w wozie, czekając na nasz powrót. Drogę do wejścia pokonaliśmy biegiem – liczyła się każda minuta. Wartownicy przepuścili nas, ledwo rzuciwszy okiem na dokumenty, zadzwoniłem wcześniej do Sarkisowa. Adiutant Genkoma czekał już na nas w holu.
– Co to za awantura?! – warknął, nie próbując nawet ukryć złego humoru. – Wiecie, która jest godzina, majorze?
Wiedziałem, dochodziła druga w nocy.
– Zbudziliście Generalnego Komisarza, tak jak prosiłem? – odpowiedziałem pytaniem.
– Jesteście pijani?! O tej porze?!
– Mimo wszystko musimy... – zaczął Poliakow.
Powstrzymałem milicjanta gestem, to była moja sprawa.
– Proszę mnie dobrze zrozumieć, towarzyszu pułkowniku, ja naprawdę nie mam zamiaru wam grozić, ale bądźcie pewni, że jeśli natychmiast nie zawiadomicie Genkoma, skutki mogą być niewyobrażalne.
– O czymże takim mam go zawiadomić?!
– Wytłumaczę wszystko Generalnemu Komisarzowi. Osobiście.
Sarkisow poczerwieniał, wydawało się, że oczy wyjdą mu z orbit.
– Ja wam... – wysyczał wściekle.
Też znalazł sobie czas, żeby dąsać się jak baba, której nie poproszono do tańca. Niedoczekanie twoje, skurwysynu!
– Sprawa dotyczy zarówno wojennoj razwiedki, jak i NKWD – bezceremonialnie wszedłem mu w słowo. – Moje dowództwo wie już o zajściu, współpracujemy też z moskiewską milicją. – Ruchem głowy wskazałem Poliakowa. – Jeśli będziecie nas nadal powstrzymywać przed powiadomieniem o sprawie Genkoma, po prostu wyjdziemy. Tyle że odnotujemy to w raportach, które jutro tak czy owak trafią na biurko towarzysza Berii. – Wzruszyłem ramionami.
Sarkisow mamrotał coś nieskładnie, przez chwilę myślałem, że rzuci się na mnie – oparłem dłoń na pistolecie, a Poliakow całkiem otwarcie sięgnął do kabury. W końcu jednak adiutant Genkoma zdołał się opanować. Zapewne przypomniał sobie, że w naszej szczęśliwej ojczyźnie nie ma ludzi niezastąpionych.
– Jak sobie chcecie, majorze – niemal wypluł ostatnie słowo. – Zobaczymy, co powie towarzysz Beria! Za mną! – zakomenderował.
Przeszliśmy na wyższe piętro, mijając po drodze dyżurujących co kilkadziesiąt metrów wartowników, skręciliśmy w wyłożony kosztownymi dywanami korytarz. Czyżby nasz przewodnik prowadził nas do osobistych apartamentów Generalnego Komisarza? Przed zwykłymi, nieposiadającymi żadnego numeru ani tabliczki drzwiami siedziało dwóch enkawudzistów. Łysy, okrąglutki mężczyzna w mundurze majora i szczupły kapitan o ostrej, jakby wyciosanej w kamieniu twarzy. Grali w szachy. Bez słowa rozpiąłem pas, położyłem na stole pistolet i wyciągnięty z rękawa nóż, swojej broni pozbył się także Poliakow.
Grubasek skinął z uśmiechem głową, wraz ze swoim towarzyszem uprzejmie ustąpili nam miejsca. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z faktem, że siedząc, mieliśmy ograniczoną zdolność ruchu... Tymczasem Sarkisow zniknął za drzwiami, machnięciem ręki nakazując nam czekać. Przełknąłem nerwowo ślinę, widać Genkom miał pracowity dzień i nie chciało mu się opuszczać Łubianki. Gdyby nie było go w apartamentach, nie pilnowałoby ich tych dwóch. Mimo różnic w wyglądzie – łysy mógłby grać Dziadka Mroza bez charakteryzacji, a mina jego kolegi niejednego przyprawiłaby o zawał serca – obaj byli dobrzy. Bardzo dobrzy. I śmiertelnie niebezpieczni.
– Majorze Razumowski – powiedział Sarkisow, stając w progu – Genkom was prosi. Wy – zwrócił się do Poliakowa – na razie tu zostańcie.
W suchym, oficjalnym tonie adiutanta Berii wyczułem skrywaną satysfakcję. Znaczy Generalny Komisarz jest pewnie wkurwiony do nieprzytomności, pan pułkownik już o to zadbał. No cóż, wiedziałem, że nie będzie lekko...
Beria siedział na skotłowanym łóżku odziany jedynie w jedwabny, zdecydowanie burżuazyjny szlafroczek. U nas w sklepach takich nie sprzedają. W powietrzu wisiała wyraźnie wyczuwalna kwiatowa woń. O ile Genkom nie używa w domowym zaciszu damskich perfum, przerwałem mu romantyczne tête-à-tête. A niech to cholera! Sam bym się wkurwił w podobnej sytuacji.
– Towarzyszu Generalny Komisarzu, pozwólcie zameldować...
– Gadajcie wreszcie! – burknął Beria.
– Nie jestem pewien, czy towarzysz Sarkisow ma dopuszczenie do...
– Towarzysz Sarkisow ma dopuszczenie do wszystkiego! Powinniście o tym wiedzieć. A teraz do rzeczy!
– Mężczyzna schwytany w czasie próby zamordowania Niny Krawczenko zniknął ze szpitala – poinformowałem. – Cały personel Szpitala Wojskowego numer siedemdziesiąt cztery został wymordowany. Wraz z ochroną. Przypuszczam, że drugi z podejrzanych, ten, którego rozkazaliście przewieźć na Łubiankę, także został odbity przez swoich. Według informacji udzielonych mi przez waszego adiutanta, wysłany po niego konwój nie wrócił...
– Co takiego?! Co mówicie?! – wybełkotał Genkom. – Przecież to jakieś bzdury! To...
Stopniowo wściekłość wywołana moim wtargnięciem znikała z jego twarzy, nie trzeba być geniuszem, żeby przewidzieć, że pierwsze, co zrobi towarzysz Stalin, to zażąda wyjaśnień od kierującego dochodzeniem w sprawie ostatniej plagi morderstw. A osobą odpowiedzialną za śledztwo był nikt inny jak Gienieralnyj Komissar Gosudarstwiennoj Biezopasnosti. I jemu osobiście przyjdzie za wszystko odpowiedzieć.
– Kto... – wycharczał – kto to zrobił?!
– Kanibale – odparłem zwięźle. – Sekta. Ta sama co w Leningradzie.
– Jak to ta sama? Meldowaliście przecież towarzyszowi Stalinowi o likwidacji ludojadów! O zabezpieczeniu zaplecza! Zawaliliście sprawę! – zawył, zrywając się na równe nogi.
– Nikak niet, towariszcz Gienieralnyj Komissar! To ta sama sekta, ale inni ludzie. Od czasu mojego wyjazdu z Leningradu nie odnotowano tam ani jednego przypadku rytualnego morderstwa. Sprawdziłem.
– To skąd się wzięli w Moskwie?!
– Widocznie... – odchrząknąłem, próbując oczyścić ściśnięte gardło – działają nie tylko w Leningradzie...
– Skąd wiecie, że to oni?
– Ofiary mają wycięte serca. Jak w Leningradzie. Do tego te przysłowia...
– Jakie, do cholery, przysłowia?!
Przez kilka najbliższych minut wyjaśniałem Genkomowi, dlaczego pozostawione na miejscu zbrodni sentencje były adresowane do mnie. Opisałem, co znaleźliśmy w szpitalu. Niektóre rzeczy musiałem powtórzyć – towarzysz Beria sprawiał wrażenie oszołomionego. Nic dziwnego, sam byłem skołowany. Mimo wszystkich dowodów, mimo tego, co widzieliśmy dzisiaj z Poliakowem, nie chciało mi się wierzyć, że ktoś mógł w tak nonszalancki sposób rzucić wyzwanie naszym służbom, całemu aparatowi bezpieczeństwa i – nie ma co ukrywać – towarzyszowi Stalinowi... To był policzek dla władzy radzieckiej i nie miałem najmniejszych wątpliwości, że władza radziecka będzie musiała odpowiedzieć. Niezwłocznie, brutalnie, z miażdżącą skutecznością. Jeżeli kontra nie wyjdzie, będą kłopoty. Bo zbrodni na taką skalę nie da się utrzymać w tajemnicy – w szpitalu zamordowano ponad sto osób.
– Więc w tym szpitalu... – powiedział wreszcie Genkom.
– Tak – powtórzyłem cierpliwie. – Zginęło sto dwadzieścia dziewięć osób: personel, pacjenci, ochrona.
Całe szczęście, że Drozda położono gdzie indziej. Gdyby nie to, pewnie Nikonow badałby już jego zwłoki.
– Ochrona! – zawarczał wściekle Beria. – Ochrona!!! Co te darmozjady tam robiły?! Jak mogli dopuścić do czegoś takiego?! I co my teraz zrobimy? Co powiemy Głównodowodzącemu?!
– Pozwoliliśmy sobie z pułkownikiem Poliakowem podjąć pewne działania – odezwałem się niepewnie. – Poniekąd w waszym imieniu.
– Co takiego?!
– Winowat! Jestem gotów ponieść wszelkie konsekwencje – wymamrotałem. – Zrozumcie, towarzyszu, że ani milicja, ani nawet wojennaja razwiedka nie dałyby rady podjąć działań na taką skalę, a nie było czasu na konsultacje... Kazałem zablokować drogi wyjazdowe z miasta: dokumenty wszystkich opuszczających stolicę mają być weryfikowane w komendanturze i innych instytucjach, które je wystawiły, szpital otoczyli nasi ludzie, w porannych gazetach ukaże się wiadomość o kwarantannie: poinformujemy, że w szpitalu doszło do wybuchu epidemii. W ten sposób zablokujemy wszelkie kontakty rodzin z chorymi i personelem. To przyda się i później, kiedy będziemy musieli zawiadomić o ich śmierci... Pułkownik Poliakow zorganizował też grupę pościgową z psami. Jednak potrzebujemy więcej ludzi, szczególnie na punktach kontrolnych przy wyjeździe z miasta, gdybyście, towarzyszu, zechcieli zarządzić...
Przez dłuższą chwilę Genkom przyglądał mi się beznamiętnie niczym okazowi robaka pod mikroskopem.
– Jakim cudem to wam się udało? – zapytał.
– Odsyłałem wszystkich do towarzysza Sarkisowa, żeby potwierdził, że działam w waszym imieniu...
Adiutant Berii pobladł jak śmierć. Nic dziwnego: poparł działania, które mogły być początkiem przewrotu. Cóż z tego, że mimowolnie?
– Jak to wytłumaczysz, Rafaelu?
– Ja... Oni wszyscy tylko pytali, czy Razumowski wykonuje wasze rozkazy – wyszeptał Sarkisow. – Nie chciałem was budzić. Potwierdziłem...
Twarz Generalnego Komisarza nie wyrażała żadnych uczuć, lecz w pokoju nagle zrobiło się chłodno niczym w kostnicy. Opuściłem wzrok, wpatrzyłem się w geometryczne wzory na dywanie. W tym momencie wszystko zależało od decyzji Genkoma: wóz albo przewóz. Gdybym nic nie zrobił – poszedłbym pod ściankę, bo o złapaniu kanibali można by tylko pomarzyć. Do tego trzeba by znaleźć jakiegoś kozła ofiarnego odpowiedzialnego za masakrę w szpitalu. Przypuszczałem, że najlepszym kandydatem okazałby się pewien major GRU... Z drugiej strony: podejmując takie, a nie inne działania, drastycznie przekroczyłem swoje kompetencje: oszukałem komendanturę, dowódcę moskiewskiego garnizonu i czort wie kogo jeszcze. Nie miałem okazji spytać, kto dzwonił do Sarkisowa. Tak czy owak, kwalifikowałem się do odstrzału. Być może razem z Poliakowem...
Ciszę przerwał dzwonek telefonu. Aparat wyglądał zwyczajnie – podobny mógłby znajdować się w pierwszym lepszym urzędzie czy restauracji, ale od razu zrozumiałem, że nie dzwoni byle kto, bo podniósłszy słuchawkę, Ławrentij Pawłowicz Beria od razu stanął w pozycji zasadniczej. Nie usłyszałem, o czym mowa, jednak natychmiast rozpoznałem charakterystyczny tembr głosu – rozmówcą Genkoma był sam towarzysz Stalin. Z nagle poczerwieniałej twarzy Generalnego Komisarza mogłem wywnioskować, że gospodarz Kremla nie składa mu życzeń... Chwilę później Beria zaczął referować, co zrobił w sprawie schwytania dywersantów, którzy wymordowali chorych i personel szpitala w centrum Moskwy. Genkom bez zająknięcia powtórzył wszystko, co mu przed paroma minutami powiedziałem, bez ogródek przypisując sobie autorstwo moich i Poliakowa pomysłów. Niczego innego się po nim nie spodziewałem. Czyżby znaczyło to, że jeszcze trochę sobie pożyjemy?
– Organizujcie ekipę na wyjazd – rozkazał, odłożywszy słuchawkę.
– Na wyjazd? – powtórzyłem bezmyślnie.
– No przecież mówię! Obiecałem towarzyszowi Stalinowi, że zajmę się tym osobiście.
– Znaczy chcecie do szpitala...
– Co z wami, Razumowski? Dopadł was nagły atak głupoty? Oczywiście, że chcę do szpitala, a później będę kierował grupą pościgową! Głównodowodzący zażądał ode mnie, żebym za trzy godziny złożył mu raport.
No to zdechł pies... Nie dość, że Beria będzie nam się plątał pod nogami, to jeszcze spadnie na nas troska o jego bezpieczeństwo. Ciekawe, czy ojczulek Stalin nakazał Generalnemu Komisarzowi, żeby ten osobiście obejrzał miejsce zbrodni, czy to własna inicjatywa pragnącego zaprezentować się w lepszym świetle Genkoma? A jeżeli to pierwsze, czy towarzysz Stalin woli, aby Beria wrócił z tej eskapady żywy, czy też poległ bohatersko, walcząc z sekciarzami? Jak ja, kurwa, nienawidzę polityki...
Jednym szarpnięciem rozpiąłem kołnierzyk, nie przejmując się przepisami ubiorczymi i obecnością Genkoma – miałem większe problemy.
– Zdajecie sobie sprawę, towarzyszu Generalny Komisarzu, że to może być zasadzka?
– Zasadzka? Na mnie? Sugerujecie, że grupa maniaków religijnych siedzi teraz, czając się na mnie, zamiast wiać gdzie pieprz rośnie? – zarechotał autentycznie ubawiony Beria.
– Są maniacy i maniacy – odburknąłem. – I nie zakładałbym się, że to, co oni robią, ma jakikolwiek związek z religią. Z rytuałami tak, ale na pewno nie przejmują się dziesięciorgiem przykazań... Oni przecież specjalnie prowokowali nie tylko mnie, ale i władzę radziecką – przypomniałem. – Chcieli konfrontacji. I kiedy w końcu do niej doprowadzili, na pewno nie będą uciekać. Weźcie też pod uwagę, towarzyszu, że przez kilka miesięcy udawało im się terroryzować Leningrad. Mogą być pod wpływem narkotyków albo...
– Co proponujecie? – przerwał mi wyraźnie rozdrażniony Beria.
Mimo że nie okazywał strachu, widziałem, że nie miał już miny zdobywcy świata. Tak jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że mogą istnieć ludzie, na których nie zrobi wrażenia jego funkcja, którzy nie dość, że nie wejdą w rolę zwierzyny ściganej przez NKWD, to sami zapolują...
– Ile osób liczy wasza ochrona? – spytałem.
– W tym momencie mamy do dyspozycji dwa plutony – włączył się do rozmowy Sarkisow.
– Środki transportu?
– Dla ochrony ciężarówki, dla towarzysza Berii opancerzony samochód.
– Ściągnijcie z garnizonu ze dwie pancerki – zaproponowałem.
– Co takiego? – Sarkisow najwyraźniej nie zrozumiał.
– Samochody pancerne BA-10 – wyjaśniłem. – Najlepiej, żeby miały zamontowane radiostacje.
– A to po co? – zmarszczył brwi Beria. – Samochody pancerne na ulicach Moskwy?
Odetchnąłem głęboko, starając się zachować cierpliwość.
– Po pierwsze, jest noc i jak dobrze pójdzie, nikt nas nawet nie zauważy, czasem zresztą przejeżdżają przez miasto kolumny na front. A jeśli doszłoby do walki, to lepiej dysponować przewagą ognia. Po drugie, nie mam zamiaru tłumaczyć się przed Głównodowodzącym, dlaczego coś wam się stało, towarzyszu Generalny Komisarzu.
– No, no – mruknął Beria. – Nie bądźcie bezczelni, Razumowski. Wezwij te samochody – zadecydował, zwracając się do Sarkisowa. – Jeżeli major Razumowski ma się od tego lepiej poczuć...
W holu śmierdziało. Charakterystyczny szpitalny zapach mieszał się z odorem krwi, gówna i wyprutych flaków: napastnicy nieźle się zabawili. Tuż przy wejściu leżało kilkanaście trupów – widać ochrona nie dała się zaskoczyć i próbowała powstrzymać atak. Bezskutecznie. Za barykadą z przewróconych biurek dostrzegłem zwłoki w wojskowych mundurach, tuż obok – w białych kitlach. Być może personel próbował pomóc w obronie szpitala? Młoda lekarka trzymała w dłoni niewielki, damski pistolecik. Podszedłem bliżej, widząc przyzwalający gest Poliakowa, wyjąłem broń z martwej ręki. Na rękojeści ktoś wyrył serce i napis: „Od Borysa dla Ani”. Cóż, nie uratował cię twój prezent, Aniu...
Wysunąłem magazynek – pusty. Kimkolwiek była zmarła, przynajmniej nie oddała życia darmo. Odruchowo przymknąłem jej powieki. Niewiele to pomogło, ktoś rozpruł ją od krocza po szyję, układając na podłodze wnętrzności.
– Mieliście mi udowodnić, że to zrobili ci wasi kanibale, a nie jacyś naśladowcy czy zwykli wariaci – wymamrotał Beria.
Genkom wyglądał nieszczególnie mimo skropionej mentolem chirurgicznej maski na twarzy. No i nic dziwnego, za dużo krwi i śmierci naraz, za dużo.
– Zwróćcie uwagę, towarzyszu, na kształt, w jaki ułożone są jej... jelita – powiedziałem, przełykając ślinę. – Najlepiej stańcie z tej strony, wtedy od razu pojmiecie.
– Co takiego mam pojąć?
– Nie przypomina wam to niczego?
– Razumowski!
– Przepraszam, towarzyszu, to rzeczywiście nie czas na zagadki. Jakiś skurwysyn ułożył wnętrzności tej kobiety tak, że przypominają plan Leningradu. Zobaczcie. – Wskazałem przemieszane z krwawymi ochłapami oślizgłe pętle. – Rzeka Newa, wyspy, Admiralicja, a tu lotnisko Sosnowka...
– Ja widzę tylko flaki! To wszystko?
– Nie. Jest jeszcze jedna rzecz. Pozwólcie dalej, trzeba przejść na pierwsze piętro. To tutaj. – Skinąłem w stronę pomieszczenia z wyłamanymi drzwiami.
– Co tu takiego interesującego?
– Kotuszew, wyjaśnij towarzyszowi Berii detale – poleciłem. – Podporucznik Kotuszew pochodzi z Syberii – dorzuciłem, widząc zmarszczone brwi Genkoma. – Jest myśliwym, jednym z najlepszych, jakich w życiu spotkałem.
– Co to ma do rzeczy?
– Potrafi czytać ślady.
– To nie tajga!
– Teren nie ma znaczenia – odparł Kotuszew obojętnym tonem. – Tropy to tropy.
– No dobrze – westchnął z rezygnacją Generalny Komisarz. – Czekam na waszą myśliwską analizę...
– Napastnik wyważył drzwi. Na nieszczęście otwierają się do wewnątrz, wystarczyło kopnąć parę razy. Ten w środku miał mosina, wzór 1938. Po raz pierwszy wystrzelił, widząc wroga w progu. O, tu jest dziura po kuli. Widać też bryzgi krwi: wnioskując po wysokości, na jakiej się znajdują, sekciarz dostał w klatkę piersiową. Na podłodze też są ślady: rana musiała mocno krwawić. Drugi wystrzał, także celny, został oddany już wewnątrz. Popatrzcie, towarzyszu Generalny Komisarzu. Widać, że pocisk wbił się w ścianę na podobnej wysokości co poprzedni. Strzelec musiał mieć spore doświadczenie, mimo stresu trafił w obszar serce – płuca. No i wreszcie trzeci... Ten prawdopodobnie poszedł niżej, gdzieś w rejon brzucha i wystrzelono go od dołu. Strzelec klęczał albo przysiadł.
– Skąd ten wniosek?
– Bo ostatni pocisk odbił kawałek tynku z sufitu, proszę spojrzeć w tamten róg. Nie miał już takiego impetu jak poprzednie, bo strzelano pod kątem: zanim przeszedł przez ciało napastnika, przebył dłuższą drogę. A strzelec prawdopodobnie próbował się uchylić przed cięciem szabli. To znaczy udało mu się. Raz. Niestety, i ten ostatni strzał nie zatrzymał mordercy. Proszę spojrzeć...
Rzeczywiście, było na co popatrzeć: leżący na podłodze mężczyzna miał rozciętą na dwoje głowę i odrąbaną tym samym skośnym cięciem rękę wraz z fragmentem barku.
– Napastnik mimo trzykrotnego postrzału, a w normalnych warunkach każde z trafień byłoby śmiertelne, zdołał nie tylko pokonać żołnierza, ale też zabił go, demonstrując potworną siłę – skomentował Kotuszew. – Jak w Leningradzie. Tam jeden z nich zerwał kajdanki i okazał się podobnie kuloodporny.
– Co sugerujecie? To jakieś mistyczne brednie!
– Przypuszczamy, że to skutek przyjmowania narkotyków albo czegoś w tym rodzaju – powiedziałem pospiesznie. – Rzecz w tym, że jest raczej wątpliwe, aby podobne cechy wykazywały dwie zupełnie niezwiązane ze sobą grupy. To ci sami sekciarze...
– W porządku, niech wam będą sekciarze, niech wam będą narkotyki – parsknął gniewnie Beria. – Choć nie za bardzo chce mi się w to wierzyć. Może wytłumaczycie mi, jak ci ludzie zniknęli? No bo po ataku musieli gdzieś się podziać? Tymczasem zwabione strzelaniną patrole zameldowały, że nikogo podejrzanego nie zauważono. A przecież to było kilkudziesięciu chłopa! Schowali się w bramie w czterdziestu czy pięćdziesięciu?!
Przygryzłem wargi, sam zastanawiałem się nad tą kwestią. Co prawda liczbę napastników obliczałem na kilkanaście osób – tak wynikało z kalkulacji Kotuszewa, ale nie zmieniało to specjalnie sytuacji. Nawet jeśli założyć, że szpital zaatakowała niewielka grupa ludzi – czy to naćpanych, czy też w bojowym transie, musieli mieć jakąś bazę, z której wyruszyli na akcję i do której przyszło im wrócić. Pierwszy patrol miał się znaleźć przy szpitalu w jakieś dziesięć minut po rozpoczęciu strzelaniny. Nawet jeśli dodać do tego drugie dziesięć – być może milicjanci nie spieszyli się na miejsce wypadku tak bardzo, jak zameldowali towarzyszowi Berii – z zeznań osób, które słyszały palbę, wynikało, że cała akcja nie mogła trwać dłużej niż piętnaście, góra dwadzieścia minut. Choćby napastnicy byli nie wiadomo jak skuteczni, choćby większość personelu i chorych została pomordowana bez walki, sekciarze nie mogli zniknąć wcześniej niż parę minut przed przybyciem pierwszego patrolu. Problem w tym, że wówczas nadciągały już kolejne – ze wszystkich stron...
Za naszymi plecami rozległo się niepewne chrząknięcie, w drzwiach stanął Poliakow.
– Myślę, że mogę odpowiedzieć na wasze pytanie, towarzyszu – poinformował milicjant.
Spojrzałem na niego ostro – w głosie Poliakowa nie usłyszałem tryumfu, raczej rezygnację.
– No mówcie wreszcie! – ponaglił Genkom.
– Jeden z psów tropiących podjął ślad. Doprowadził nas do włazu kanalizacyjnego jakieś sto metrów od szpitala. Napastnicy zniknęli w kanałach...
– Na co czekacie? Organizujcie pościg!
– W kanałach?
– W kanałach!
– Ale, towarzyszu Generalny Komisarzu...
– Pułkowniku Poliakow, proszę wykonać rozkaz!
– Tak jest! – odparł milicjant posępnie.
Poliakow nerwowo zaciągnął się papierosem, popatrując na otwarty właz kanalizacyjny. Właśnie przed chwilą zniknął tam ostatni z jego milicjantów. Na szczęście Genkom odjechał i mogliśmy sami zająć się pościgiem. Nie żeby któryś z nas się do tego palił. Kanały... Wiedziałem, że sekciarze dążą do konfrontacji, ale cały czas zastanawiałem się, jakim cudem spodziewają się ją wygrać. Wypadki w Leningradzie dowiodły, że mimo mistycznych czy pseudomistycznych mocy da się ich zabić jak każdego innego człowieka. No, może z nieco większym trudem... Nie sądziłem, żeby prędko zapomnieli o lekcji, jakiej im udzieliłem. Teraz znałem już odpowiedź: w kanałach kilku ludzi mogło powstrzymać całą armię. A jeśli do tego znali teren i zastawili parę pułapek... Inna sprawa, że prędzej czy później musieli wyjść spod ziemi. Chyba żeby nie...
– Dlaczego tak ci nie pasują te kanały? – zagadnąłem znienacka.
– A jak myślisz?! – warknął z irytacją. – Nie mamy nawet dobrych planów.
– Jak to nie?
– Normalnie. Kanały łączą się z tunelami metra i starymi podziemiami, do tego dochodzą wybudowane jeszcze przed wojną magazyny i specobiekty, takie jak schron dla towarzysza Stalina i dowództwa obrony Moskwy. Co jeden, to bardziej tajny... Na oficjalnych mapach zaznaczono jedynie sieć zwykłych kanałów i plan metra. Ten ostatni z wyłączeniem budowli specjalnego przeznaczenia. W rzeczywistości to ogromne podziemne miasto. Znają je tylko ci, którzy tam mieszkają: włóczędzy, wszelkiej maści dziwacy i, jak wynika z ostatnich wydarzeń, ci twoi sekciarze. I wiesz co? Myślę, że oni nas specjalnie sprowokowali i zwabili na swój teren...
Zakląłem ze złością – Poliakow mógł mieć rację. Jeśli masakry i tych wszystkich morderstw dokonali kanibale, musieli to długo planować. Pewnie od czasów Leningradu... Może ktoś z nich ocalał albo któryś zdążył przekazać wiadomość o likwidacji sekty? Teraz nie miało to większego znaczenia, liczył się fakt, że ich działalność nie ograniczała się do Leningradu i najwyraźniej chcieli wyrównać rachunki... Nie wątpiłem, że Poliakow mówi prawdę – tunele moskiewskiego metra od dawna wykorzystywano w charakterze schronów przeciwlotniczych, w podziemiach znajdowały się sanitariaty, lazarety, kuchnie, nawet biblioteka. Czasem zdarzało się, że ktoś zabłądził i znajdowano go w zupełnie innej części Moskwy, wygłodzonego i bełkoczącego o starych tunelach i spotkanych pod ziemią ludziach widmach. Bywało też, że pechowiec ginął bez śladu. Do tej pory nie zwracałem uwagi na takie wiadomości, miałem większe problemy. Wyglądało jednak, że przyjdzie mi zainteresować się podziemiami stolicy...
– Musisz znaleźć kogoś, kto tam mieszka – powiedziałem, wskazując kanał. – Nie ma innego wyjścia.
Poliakow burknął coś pod nosem, lecz nie zaprotestował. Wiedział jak i ja, że jeżeli w najbliższym czasie nie zneutralizujemy sekciarzy, przyjdzie nam drogo za to zapłacić. Zadba już o to Genkom Beria, a może i sam towarzysz Stalin...
Nagle spod ziemi dobiegł nas głuchy, dudniący dźwięk.
– A to co takiego? – spytał ze zdziwieniem milicjant. – Czyżby metro ruszyło? O tej porze? Co prawda niedaleko jest stacja, a te kanały mogą się łączyć...
– To nie metro – odparłem, zaciskając zęby.
– Nie rozumiem?
– To granaty.
– Przecież moi mieli tylko pistolety i pepesze!
– Bo to nie twoi. To kanibale. Zeszli pod ziemię nie po to, żeby uciec. Poczekali tam na pościg...
– Ja muszę, ja...
– Uspokój się, do cholery! – wycedziłem, stając mu na drodze.
Wyglądało, że pułkownik Poliakow ma zamiar zejść do kanału w ślad za swoimi ludźmi. Tak jak stoi, z pistoletem w garści.
– Nie możesz im pomóc!
– Może zaraz wrócą, kazałem im się wycofać w razie kontaktu z wrogiem. To miał być tylko rekonesans.
– Możliwe – przyznałem. – Poczekajmy.
Czekaliśmy do rana, ćmiąc jednego papierosa po drugim. Z osiemnastu wysłanych w pościg ludzi nie wrócił ani jeden.
Mapa, którą zaprezentowaliśmy Genkomowi, wyglądała bardzo profesjonalnie: różnymi kolorami wykreślono stare, niekiedy jeszcze średniowieczne podziemia, tunele metra i zwykłe kanały. Kolorem czerwonym zaznaczyliśmy miejsca, gdzie można wyjść na powierzchnię, głównie włazy kanalizacyjne. Były ich setki... Mieliśmy także opracowany plan akcji – Generalny Komisarz uwielbiał tego typu dokumenty. Jednak obaj z Poliakowem zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli zabraknie nam odrobiny szczęścia, wszystko to nada się jedynie na makulaturę. Pozostała też inna sprawa, kluczowa dla sukcesu całego przedsięwzięcia. Tę mógł załatwić tylko Genkom.
– Co więc proponujecie, Razumowski? Wiecie, że towarzysz Stalin dał nam tydzień na zakończenie tej całej afery? Za siedem dni moskiewskie podziemia muszą być wolne od dywersantów!
– Postaramy się – zapewniłem.
– Postaramy?!
– Jestem niemal pewien, że zdążymy – uspokoiłem Genkoma. – W najgorszym wypadku akcja przeciągnie się dzień czy dwa dłużej. Jednak potrzebujemy waszej pomocy, towarzyszu Generalny Komisarzu.
– A konkretnie? – Beria spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Trzeba zwolnić z obozu pewnego więźnia – włączył się do rozmowy Poliakow. – I to jak najszybciej. Wówczas zdobędziemy przewodnika, który poprowadzi nas do siedziby sekciarzy takimi drogami, jakich nawet oni nie znają.
– Znaczy ten więzień będzie przewodnikiem?
– Nie, jego syn. Mieszka w podziemnej Moskwie już dziesięć lat, zna ją jak własne podwórko. Jednak postawił warunek: amnestia dla ojca...
– Amnestia, powiadacie?
Wbrew naszym obawom Genkom nie wyglądał na zbulwersowanego.
– Obiecajcie mu, co trzeba – polecił, wzruszając ramionami. – Nazwisko tego zeka podacie Sarkisowowi, przewiezie się go do Moskwy samolotem. Wystarczy?
– Tak jest, towarzyszu Generalny Komisarzu! – potwierdziłem ze ściśniętym gardłem.
Z nonszalanckiego stosunku Berii do całej sprawy domyśliłem się, jaki los czeka obu delikwentów. Też się kretynowi zebrało na szantażowanie Genkoma. Szkoda, że nie zażądał jeszcze oficerskiego słowa honoru... No nic, to nie moja sprawa, choć miałem ochotę splunąć na dywan gorzką śliną. Po minie Poliakowa widziałem, że czuje podobnie. Chyba się starzeję, coraz bardziej męczy mnie ludzkie skurwysyństwo. Czas na emeryturę, Razumowski, czas...
– Przedstawcie szczegóły, majorze – przerwał moje rozmyślania Beria.
Posłusznie podszedłem do mapy, wziąłem czerwony ołówek.
– Wstępnie ograniczyliśmy strefę poszukiwań do czterech dzielnic – wyjaśniłem. – Prawdopodobnie gdzieś tutaj – zakreśliłem nieregularny krąg – mają swoją bazę sekciarze.
– Dlaczego akurat tam?
– Drogi wiodące do centrum tego obszaru są nieliczne, więc łatwo je kontrolować. A o to przecież mordercom chodzi. Żebyśmy spróbowali ich znaleźć. Będą tam już na nas czekali...
– To ma być ten wasz wielki plan?! Dać im, czego chcą?!
– Tylko pozornie, towarzyszu Generalny Komisarzu. Nie będziemy wdawać się w walkę. W razie kontaktu ogniowego patrole, które tam wyślemy, mają rozkaz natychmiast się wycofać. Nie obejdzie się bez strat – przyznałem. – Na to nie ma rady. Jednak przy takim trybie postępowania nie powinny być one zbyt wielkie. Każdy punkt, gdzie dojdzie do starcia z sekciarzami, naniesiemy na tę mapę. Po tygodniu powinniśmy znać granice kontrolowanego przez nich obszaru. Tym samym wydzielimy strefę, w której mają swoją bazę. Wówczas wystarczy nam zablokować wszelkie wyjścia i zaatakować ich kryjówkę.
– To dlatego chcieliście, żebym przydzielił wam tych żołnierzy?
– Tak, zwykłe oddziały miałyby problemy z walką w takich warunkach, te są do tego szkolone.
– A włazy kanalizacyjne? Cały moskiewski garnizon nie wystarczy, żeby ich wszystkich pilnować! Jak przyciśniemy do muru tych waszych kanibali, po prostu wylezą na powierzchnię.
– Nikak niet, towariszcz Gienieralnyj Komissar! Już załatwiłem tę sprawę.
– A to w jaki sposób? Znowu pozwoliliście sobie zarządzić coś w moim imieniu?! Ja wam...
– Melduję, że jedynymi osobami, którymi pozwoliłem sobie zarządzić, jest kilku spawaczy – odparłem, wchodząc Berii w słowo. – Przed akcją zaspawamy większość włazów, zostawimy tylko kilka wybranych. Te będą pod kontrolą. Niech sobie wtedy popróbują wyłazić...
Po krótkiej chwili czerwona ze wzburzenia twarz Genkoma przybrała normalny kolor, wreszcie Beria wybuchnął śmiechem.
– Podoba mi się wasz pomysł: prosty i skuteczny – pochwalił. – A teraz bierzcie się do roboty.
– Tak toczno, towariszcz Gienieralnyj Komissar! – odparliśmy z Poliakowem unisono.
Zamknąłem tekturową teczkę z napisem: Kamyszyn Aleksander Wiktorowicz. No proszę, mój imiennik. Zek sprawiał wrażenie intelektualisty – aż dziw, biorąc pod uwagę, że przeżył w łagrze prawie dziesięć lat. Widocznie okazał się twardszy, niż można było przypuścić na pierwszy rzut oka. Wysoki, szczupły, w okularach, o posiekanej siecią drobnych zmarszczek twarzy zameldował się, nie okazując żadnych emocji. Wcześniej przeczytałem jego akta: został osądzony oraz skazany za dywersję i sabotaż. Informacja nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia – czego to ludzie nie wypisują... Szczególnie śledczy z NKWD. Niestety, poza sentencją wyroku dokumenty nie zawierały żadnych detali, tak jakby ktoś je przezornie zdekompletował.
– Za co siedzieliście? – spytałem.
– Zostałem osądzony z paragrafu...
– Chciałem wiedzieć, co wam zarzucili – przerwałem mu recytowanie wykutej widać na pamięć formułki.
– To wymaga pewnych wyjaśnień – odparł z lekkim zdziwieniem w głosie.
Pewnie do tej pory nikt mu się nie naprzykrzał z takimi pytaniami.
– Wyjaśniajcie – zezwoliłem. – Mamy czas.
– Pracowałem przy budowie metra. Wnioskowałem, żeby wyjścia usytuować daleko od stacji na wypadek ewentualnych bombardowań. Rozumiecie, aby utrudnić precyzyjne celowanie. Opracowałem schemat wraz z uzasadnieniem swojego planu. Uznano to najpierw za defetyzm, później za sabotaż...
– Macie syna? – kontynuowałem.
– Miałem – doprecyzował z kamienną twarzą. – Kiedy mnie aresztowano, skończył osiem lat. Rok później uciekł z DietDomu. Nic więcej nie wiem.
– Pokazywaliście mu metro? Zabieraliście pod ziemię?
– Na litość boską! – wybuchnął, po raz pierwszy okazując jakieś uczucia. – Sugerujecie, że ośmioletnie dziecko...
– Niczego nie sugeruję – powstrzymałem Kamyszyna stanowczym gestem. – Odpowiedzcie na pytanie.
– Wziąłem go kilka razy ze sobą – przyznał. – Przeważnie dzieci boją się ciemności, ale Miszka... – przełknął z trudem ślinę – mój syn czuł się tam jak na placu zabaw.
Skinąłem głową – teraz wszystko stało się jasne: kiedy zrobiło się gorąco, dzieciak uciekł tam, gdzie nie sięgało oko władzy radzieckiej. Pod ziemię. I nie tylko przeżył, ale uczynił mroczną plątaninę tuneli i kanałów swoim domem. Poliakow, który jakimś cudem dotarł do chłopaka, powiedział, że tamten ma w podziemnej Moskwie ksywkę „Duch”. Nic dziwnego, że podjął się nas doprowadzić do bazy sekciarzy. Znaczy dobrze wybraliśmy przewodnika. Szkoda, że on dokonał dużo gorszego wyboru, zmuszając NKWD do uwolnienia ojca – tego mu czekiści nie darują. Po skończonej akcji zapłaci za wszystko, obaj zapłacą...
– Kto kierował śledztwem w waszej sprawie? – rzuciłem znienacka.
– Ławrentij Pawłowicz Beria. Osobiście. Ze względu na wagę dochodzenia. Metro traktowano jako obiekt o znaczeniu strategicznym.
Ułożyłem usta do bezgłośnego gwizdnięcia: teraz już wiedziałem, kto wyczyścił akta. Jeśli kwestią interesował się sam Genkom, zarówno nasz przewodnik, jak i jego ojciec już są martwi. Nikt ich nie uratuje. I nie umrą lekką śmiercią... Przypomniałem sobie nonszalancję, z jaką potraktował prośbę o zwolnienie zeka niesłynący przecież z miłosierdzia dla więźniów Generalny Komisarz. Musiał już wcześniej wiedzieć, o kogo chodzi, i odpowiednio się przygotował. Donosicieli nie brakuje, a wątpię, żeby Beria zapomniał mojego rozmówcę. Nie... Mógłbym się założyć, że o takich sprawach Ławrentij Pawłowicz długo pamięta... A po zakończeniu operacji wykona swój ruch.
Ech, czasem człowiek miałby ochotę przespać kilkadziesiąt lat, jak to obiecywała adeptom księga Doskonałych. I przebudzić się dopiero wtedy, gdy całe to gówno gdzieś spłynie: wojny światowe, komisarze zwykli i generalni, czekiści i wszelka swołocz podczepiona pod ideę komunizmu... A może by i odczekać, aż szczęśliwy ustrój komunistyczny pójdzie w pizdu? Ocknąć się w normalnym kraju, gdzie nie ma kolejek po chleb, gdzie nikt nie zwraca uwagi na donosy, nie namawia do obywatelskiej czujności i do przekraczania norm produkcyjnych w ramach socjalistycznego współzawodnictwa?
Rozmasowałem twarz znużonym gestem. Niczego sobie rozważania, Razumowski. Dobrze, że nie wynaleziono aparatu do czytania myśli...
– Mogę i ja zadać wam pytanie? – odezwał się Kamyszyn.
– Tak?
– Dlaczego mnie tu przywieziono?
W jego głosie nie wychwyciłem najmniejszego nawet śladu nadziei, raczej rezygnację, jeśli się spodziewał jakiejś niespodzianki, to jedynie na gorsze. No i masz! Trafił w dziesiątkę...
– Jest nam potrzebny wasz syn. Jako przewodnik po podziemnej Moskwie. Zanim zgodził się współpracować, postawił warunek: macie być zwolnieni z łagru.
– Kto zadecydował o moim zwolnieniu?
– Genkom Beria...
Rzucił się w moim kierunku, warcząc jak dzikie zwierzę; gdybym nie miał się na baczności, mógłby mnie zabić. Uniknąłem wycelowanej w gardło pięści, uderzyłem kolanem; kiedy zgiął się wpół, poprawiłem kantem dłoni w kark. Bez złości, tylko po to, żeby powalić zeka na podłogę, dać czas na zastanowienie. Poczekałem, aż podniesie się z szarą, pobrużdżoną cierpieniem twarzą, postawiłem na biurku dwie szklanki, nalałem wódki.
– Staraliśmy się przekonać waszego syna, żeby tego nie robił – powiedziałem. – Ja i pułkownik Poliakow. Ale on był uparty, ignorował wszystkie nasze argumenty, koniecznie chciał was wyciągnąć z obozu...
Podałem Kamyszynowi alkohol, poczekałem, aż weźmie szkło trzęsącą się ręką. Rozumiałem go. Odzyskał syna tylko po to, aby zaraz stracić. Nie miał żadnych złudzeń, widać znał dobrze Generalnego Komisarza.
– Możecie oddać mi przysługę? – spytał, wypiwszy jednym haustem swoją porcję. – Drugi raz już tego nie wytrzymam. – Wyciągnął przed siebie dłonie.
Widoczne wyraźnie blizny i zniekształcenia świadczyły, że ktoś zrywał mu paznokcie i wielokrotnie łamał palce.
– A i mój syn... – załamał mu się głos.
Po długiej, bardzo długiej chwili skinąłem głową.
Przede mną stało kilkuset żołnierzy, wszyscy młodzi – żaden nie miał więcej niż czterdzieści lat, wysportowani, zahartowani w walce. Elita Armii Czerwonej. Oddziały inżynieryjno-szturmowe stanowiły specjalny odwód Stawki, najwyższego organu zarządzającego armią. Przeznaczono ich do szturmu zamienionych w twierdze miast i silnie umocnionych kompleksów obronnych. I odpowiednio wyszkolono. Każdy z żołnierzy po mistrzowsku posługiwał się materiałami wybuchowymi, ciężkim sprzętem, znakomicie strzelał i był ekspertem walki wręcz. Nauczono ich walczyć w domach, piwnicach oraz ciasnych podziemnych korytarzach. I zabijać, zabijać na wszelkie sposoby. Mieli zwyciężać tam, gdzie inni ponieśli klęskę. Wszyscy wyposażeni byli w grube na dwa milimetry stalowe napierśniki. Wiedziałem, że kanibale chcą wciągnąć nas w walkę na swoich warunkach, i cóż, przygotowałem dla nich niespodziankę. Zobaczymy, jak poradzą sobie z zawodowcami, z ludźmi, dla których codziennością jest walka w podziemiach. Ich istnienie było na razie tajemnicą, Inżynieryjno-Saperskie Brygady Szturmowe, jak je oficjalnie nazywano, miały zostać sformowane dopiero w połowie przyszłego roku. Tymczasem intensywnie szkolono żołnierzy, którzy wejdą w ich skład, prowadzono selekcję, także pod względem intelektualnym. Każdy żołnierz oddziałów inżynieryjno-szturmowych musiał być dużo sprawniejszy i bardziej samodzielny niż przeciętny, a nawet nieprzeciętny krasnoarmiejec. No i dobrze, dzisiaj szturmowcy przejdą chrzest bojowy. Rzecz jasna, każdy z nich niejednokrotnie brał udział w walce, ale po raz pierwszy wejdą do akcji jako samodzielna jednostka. Zobaczymy, co z tego wyniknie...
Ponownie przyjrzałem się twarzom żołnierzy, których miałem dzisiaj poprowadzić przeciwko kanibalom. Nie zauważyłem specjalnego napięcia. Ot, lekka ekscytacja, jak to przed atakiem.
– Pamiętajcie, że wasi przeciwnicy mogą być pod działaniem narkotyków – zacząłem. – Nie będą czuli strachu ani bólu, a przynajmniej w dużo mniejszym stopniu niż przeciętny człowiek. Nie bierzcie jeńców, dobijajcie rannych, bo jeśli odwrócicie się do nich plecami, może to być wasz ostatni błąd! Bądźcie bezlitośni, pamiętajcie, że walczycie z zaciekłymi wrogami władzy radzieckiej, ludźmi, którzy mordowali cywilów i rannych!
Wymownym gestem zasygnalizowałem zakończenie części oficjalnej. Koniec przemówień, czas na czyny. Rozległy się krótkie jak wystrzał komendy, podjechały ciężarówki. Nadchodził finał. Stojący opodal Drozd i Kotuszew zapalili papierosy, panna Turkuł nieco nerwowym ruchem poprawiała swój napierśnik. Widać było po niej zdenerwowanie, ale za żadną cenę nie zgodziła się odpuścić akcji. Nie sprzeciwiałem się – w końcu trzeba dziewczynę jakoś szkolić, a już ja dopilnuję, żeby nie poniósł jej entuzjazm. Zagadujący Wierę Miszka Kamyszyn przytupywał niespokojnie, ale jak na sytuację, w jakiej się znalazł, i tak trzymał się nieźle. Tyle że już trzy razy spytał mnie, czy pamiętam, że po skończonej akcji ma się spotkać z ojcem. W kanałach. Do tej pory pozwolono im jedynie pogadać z kwadrans – na więcej nie zgodził się towarzysz Beria. Ech, Miszka, Miszka, spotkasz ty jeszcze ojca, spotkasz...
– Jedziemy? – zapytał Kotuszew, wyrzucając niedopałek.
– Jedziemy!
Siedzący w ostatniej ciężarówce żołnierze pomogli nam wdrapać się na pakę, ruszyliśmy, zamykając kawalkadę. Do Moskwy. Do podziemnej Moskwy.
Ze ścian i sufitu kapała woda, pod nogami chlupotało błocko. Szliśmy gęsiego prowadzeni przez Miszkę, trzymając się za ręce niczym małe dzieci. Nie rozmawialiśmy i nie używaliśmy latarek. Ciszę zakłócało mlaskanie mieszanego żołnierskimi buciorami błota i piski szczurów. Do bazy sekciarzy prowadziły jedynie trzy drogi – wszystkie zapewne pełne pułapek i obserwowane. Oddziały pod dowództwem Poliakowa, Drozda i Kotuszewa miały je zablokować. My nadchodziliśmy od tyłu, trasą, którą znał tylko Miszka.
Idący przede mną żołnierz dwukrotnie szarpnął mnie za rękę, przekazałem sygnał pannie Turkuł. Zbliżaliśmy się do celu. Szeroki na metr kanał nagle zawęził się tak, że niemal muskałem ściany ramionami. Trzy szarpnięcia – maski włóż! Przystanąłem na chwilę i po omacku nałożyłem maskę przeciwgazową. W samą porę, smród stawał się nie do wytrzymania. Poziom cuchnącej brei zaczął się podnosić równocześnie z obniżaniem sufitu. Wkrótce pełzliśmy już na kolanach, starając się jedynie ochronić broń przed zabrudzeniem. Szkła maski zaparowały, prawie nic nie widziałem, czułem gramolących się przede mną i za mną ludzi. Miszka uprzedzał, że droga jest ciężka, lecz nie miałem pojęcia, że aż tak. Jeśli wybuchnie panika, nikt z nas nie wyjdzie stąd żywy. Kanał był tak wąski, że przychodziło miejscami przeciskać się siłą. Jeżeli ktoś się zaklinuje...
Z oddali doszły nas serie karabinowych strzałów i wybuchy granatów. Pozostałe grupy atakowały, aby odwrócić od nas uwagę. Już nie trzymaliśmy się za ręce, nie było jak. Z chłodną, kliniczną ciekawością zastanawiałem się, na ile jeszcze wystarczy dyscypliny i zimnej krwi? Oddychałem z trudem, filtrowane przez maskę powietrze nie dawało wytchnienia spragnionym tlenu płucom. Długo tak nie wytrzymam...
Nagle wpadłem na mojego poprzednika. Mężczyzna utknął. Desperackimi szarpnięciami usiłował uwolnić zakleszczony pomiędzy ścianami plecak. Naparłem barkiem, pchnąłem z całych sił. Bezskutecznie. Słyszałem swój świszczący oddech i szum krwi w uszach. Spróbowałem jeszcze raz. Co ten skurwysyn tam naładował?! Lekarstwa? Dodatkową amunicję? Dużo mu teraz pomogą.
Poleciałem twarzą w błoto – poszło. Dobrze, że miałem maskę, wolałbym, żeby to, w czym pełzaliśmy, nie dostało mi się do oczu. Ruszyliśmy dalej. Przewiesiłem broń przez plecy – wcześniej owinąłem ją brezentem: albo wytrzyma, albo nie. Potrzebowałem obu rąk. Czułem pod palcami odłamki pokruszonych cegieł, kanał zaczął opadać. Sufit jeszcze bardziej się obniżył, słyszałem, jak mój plecak szoruje o sklepienie. A wydawało mi się, że biorę tylko to, co konieczne: cztery bębnowe magazynki do pepeszy, pakiet medyczny, kilka granatów, latarkę. Kurwa mać! Ileż jeszcze? Przed oczyma latały mi czerwone kręgi, dusiłem się. W akcie desperacji ściągnąłem maskę, zaczerpnąłem łapczywie powietrza. Już tak nie śmierdziało. Może przeszliśmy najgorszy odcinek?
Usłyszałem przytłumiony łoskot i przyciszone przekleństwa, poprzedzający mnie żołnierz zniknął. Ostrożnie zbadałem drogę – jakieś pół metra przede mną kanał się kończył. Miszka twierdził, że do podłogi są niecałe dwa metry. Wyszliśmy na tyły bazy sekciarzy. Jeszcze tylko trzeba skoczyć...
Nie było mowy, żeby się odwrócić ani choćby zdjąć z grzbietu plecak. Zanurkowałem w dół, wyciągając przed siebie ręce. Jak nie złamię karku...
Nie złamałem. Ktoś mnie podtrzymał, pomógł stanąć na nogi. W półmroku – kilkadziesiąt metrów dalej, u wylotu wysokiego korytarza, jarzyła się mdłym światłem lampa – pojawiały się kolejne sylwetki. Żołnierze odwijali opatulone jak egipskie mumie pepesze, szykowali się do akcji. Zuchy! Żaden nie stchórzył, wszyscy dali radę.
Poczekałem, aż dowódcy niewielkich, kilkuosobowych zespołów zbiorą swoich ludzi, widząc, że wszystko gra, dałem znak. Ruszyliśmy do ataku niczym stado wilków: cicho, do ostatniego momentu pozostając w mroku.
Weszliśmy do obszernego, nisko sklepionego pomieszczenia, wpadając na trójkę ubranych po cywilnemu mężczyzn. Nie widziałem, kto strzelił pierwszy, ale chwilę później starcie się zakończyło – podziurawione jak sito zwłoki sekciarzy zostały za nami. Mimochodem zauważyłem, że któryś z żołnierzy podszedł do leżących i z bliska strzelił każdemu w głowę. No i dobrze! Chuj z tym całym kanibalskim mistycyzmem; jak komuś mózg wycieknie na posadzkę, to raczej nie wstanie. Choćby nie wiadomo ile serc wcześniej zeżarł...
Okrzyki zaskoczenia i chaotyczne błyski skierowanych w naszą stronę latarek świadczyły, że kanibale wiedzą już o naszej obecności.
– Ognia! – krzyknąłem, naciskając spust.
Ostrym szarpnięciem pociągnąłem Wierę na kolana, żeby inni mogli strzelać nad naszymi głowami. Snopy światła wydobywały z cienia miotających się na wszystkie strony sekciarzy, na ich spotkanie wychodziły ogniste linie pocisków smugowych. Miałem nadzieję, że dzięki użyciu smugaczy, widząc kierunek ostrzału, nie pozabijamy się wzajemnie.
Niespodziewanie z przeraźliwym, słyszalnym mimo palby rykiem zaszarżowała na nas grupa kilkunastu osób. Zdawało się, że wyłonili się znikąd, widać gdzieś tu znajdowało się jeszcze jedno pomieszczenie, a może ślepy tunel. Ech, kurwa... Dwiema krótkimi seriami dokończyłem magazynek, nie tracąc czasu na wymianę, sięgnąłem po pistolet. Widziałem, jak kule rwały ciała atakujących, ci jednak biegli, jakby obrzucano ich konfetti, a nie ołowiem. Ujrzawszy błysk stali, gdy jakiś brodacz zamierzył się na mnie saperką, rzuciłem się na plecy, kopiąc napastnika obunóż. Pomogło jak umarłemu kadzidło – w ułamku sekundy sekciarz siedział już na mnie. Zablokowałem rozpaczliwie pierwszy cios, ale zadane z potworną siłą uderzenie odrzuciło moje przedramię, wiedziałem, że drugi raz sztuczka nie wyjdzie – facet był zbyt szybki. Znienacka przy jego skroni pojawiła się lufa pepeszy, opryskało mnie coś wilgotnego.
– Nic wam nie jest, komandir? – spytała troskliwie panna Turkuł.
– Wszystko w porządku – wycharczałem, podnosząc się na nogi.
Walka przeniosła się w dalsze rejony podziemi, zewsząd dochodziły strzały i bojowe okrzyki. Wokół kręciło się jedynie kilku żołnierzy. Dobijali rannych. Obmacałem rękę – chyba była cała.
– Ależ się wystraszyłam, kiedy ten gnojek na was skoczył, myślałam, że nie zdążę – powiedziała dziewczyna z ulgą.
Podziękowałem jej klepnięciem w ramię, nie ma co – nieźle Wiery pilnowałem, nie dość, że straciłem kontrolę nad sytuacją, to gdyby nie panna Turkuł, gryzłbym już piach. Chyba ratowanie mi życia zaczyna jej wchodzić w nawyk...
– Co robimy? – spytała.
– Czekamy.
Nie zaprotestowała. Pewnie miała dosyć przygód na dzisiaj. Nie ma co ukrywać, ja też. Niestety, musiałem załatwić jeszcze jedną sprawę.
Stopniowo strzały rozlegały się coraz rzadziej, serie z pistoletów maszynowych zastąpiły suche trzaski tetetek. Podeszliśmy do stolika zastawionego butelkami wina – nieźle sobie tutaj żyli, gady. Pewnie wyszabrowali to z jakiegoś prominenckiego magazynu. Usiadłem z westchnieniem ulgi, starając się nie zwracać uwagi na otaczający mnie zapach. Wolałem nie myśleć, w czym się dzisiaj tarzałem, chyba będę musiał kąpać się z tydzień, zanim pozbędę się tego smrodu. Podkręciłem pozostawioną przez sekciarzy lampę naftową, kopnięciem podsunąłem pannie Turkuł krzesło. Usiadła z wyraźnie nieszczęśliwą miną.
– Czy ich naprawdę trzeba było... no, wiecie?
– Dobijać? – odburknąłem niedelikatnie. – Sama widziałaś, ile kul dostał ten skurwiel, który mnie mało nie wykończył. I jaki był żwawy, dopóki nie rozwaliłaś mu czaszki.
– Wiem, wiem – przyznała. – Ale tak mi jakoś...
Otworzyłem nienaruszoną butelkę, podałem jej bez słowa. Upiła posłusznie kilka łyków.
– Lepiej?
Skinęła głową.
– Komandir!
W krąg rzucanego przez lampę światła wkroczył energicznie Drozd.
– Wszystko w porządku! – zameldował, zabierając dziewczynie bezceremonialnie flaszkę. – Straciliśmy – łyknął solidnie – tylko pięciu ludzi. Do tego mamy paru rannych.
– Co z Kotuszewem?
– Nic mu nie jest, poszedł po ojca Miszki.
– Wypuścimy ich, jak obiecaliśmy, prawda? – odezwała się Wiera.
Odpowiedziała jej cisza.
– Komandir!
– Problem w tym, że obiecywał Genkom, nie my... Zapewne jego ludzie obsadzili już wszystkie tunele, stąd nie ma ucieczki.
– Przecież obiecał!
– I co? Oskarżysz Berię przed oficerskim sądem honorowym? O ile pamiętam, wszelkie tego typu instytucje umarły wraz z batiuszką carem. A Genkom Kamyszynom nie daruje.
– Czego, u licha?! Prawda, że Miszka postawił Genkoma pod ścianą, ale i wy nie byliście zadowoleni z tych jego żądań...
– Ty naprawdę myślisz, że jestem zły na Miszkę? Za to, że chciał ratować ojca?
– Słyszałam, jak krzyczeliście na niego z Poliakowem.
– Chcieliśmy ocalić mu życie!
– Nie rozumiem...
– Wiesz, za co poszedł siedzieć starszy Kamyszyn?
– No wiem, czytałam akta: sabotaż i dywersja. Ale przecież przy budowie metra zastosowano w końcu plan ojca Miszki, wyjścia z podziemi są daleko od stacji. I zobaczcie, jak to się przydało! Ten cały proces to jakieś nieporozumienie!
– Nie ma w tym żadnego nieporozumienia – zapewniłem. – Towarzysz Beria chciał zgnoić Kamyszyna i to zrobił.
– Ale dlaczego? Co mu przeszkadzał plan budowy metra?
– W ogóle mu nie przeszkadzał, to był tylko pretekst. W rzeczywistości chodziło o żonę Kamyszyna. Rozumiesz, spodobała mu się. Tyle że fascynacja okazała się jednostronna, kobieta nie chciała mieć z Berią nic wspólnego, a kiedy towarzysz, wówczas jeszcze prominentny działacz z Zakaukazia, zaczął się robić nachalny, Kamyszyn poskarżył się na zebraniu organizacji partyjnej.
– Więc on... On go za to?
– Za to.
– Co się stało?
– Kamyszyna wysłali do łagru, jego żona popełniła samobójstwo, a dzieciak wylądował w DietDomie.
– A co na to towarzysz Stalin? Socjalistyczna praworządność wymaga...
– Towarzysz Stalin miał zapewne inne, ważniejsze sprawy na głowie, a socjalistyczna praworządność to pojęcie dość abstrakcyjne i rzadko spotykane w realnym życiu – odparłem szorstko. – Tymczasem Genkom rozkazał, aby i owszem, przyprowadzić tu ojca Miszki, pozwolić im na spotkanie, tyle że później odstawić na Łubiankę...
– Po co to wszystko? On się z nimi bawi czy co?
– Nie mam pojęcia, co miał na myśli Generalny Komisarz, wydając taki, a nie inny rozkaz. Wiem, że powinienem go wykonać.
– I co, wydacie ich czekistom?!
– Nie – odpowiedziałem po chwili milczenia. – Nie wydam ich czekistom.
Dalszą rozmowę przerwał nam odgłos kroków: Kotuszew prowadził starszego Kamyszyna, Poliakow Miszkę. Mimo zalegającego tunele błocka chłopak poruszał się zwinnie i cicho, niemal bezszelestnie. Pewnie stąd ta ksywka: „Duch”. Tymczasem w wylocie tuneli znikali ostatni żołnierze, zabierając ze sobą zabitych i rannych. Zwłoki sekciarzy pozostawiono tam, gdzie padli. Być może usuną je enkawudziści – założyłbym się o każdą sumę, że okoliczne kanały roiły się już od ludzi Genkoma. Cóż, przyszedł czas na finał.
– Wszystko w porządku? – spytał Miszka nieufnie.
Obrzucił ukradkowym spojrzeniem jeden z tuneli. Czyżby sądził, że w razie kłopotów zdoła uciec wraz z ojcem? Ech, młodość... Usiadł okrakiem na krześle, oparciem do przodu. Stara, choć wciąż skuteczna sztuczka: oparcie to niezła ochrona brzucha. Prawa ręka chłopaka zatrzymała się tuż przy cholewie buta. Wiedziałem, że ma tam nóż. Mimo woli poczułem szacunek do smarkacza – nie tylko nie okazywał żadnego strachu, ale i w razie kłopotów zamierzał osłonić ucieczkę ojca. Chciałbym mieć kiedyś takiego syna...
Rachuby Miszki popsuł starszy Kamyszyn: wyciągnął ręce, chwycił chłopaka w objęcia.
– Synku! – wymamrotał. – Synku...
Miszka nie odpowiedział. Płakał w ramionach ojca.
Stanęliśmy za plecami młodzieńca: ja, Poliakow, Drozd i Kotuszew. Tylko panna Turkuł obserwowała wszystko z wyrazem niezrozumienia na twarzy. Patrzyłem w oczy starszego Kamyszyna, czekałem na znak. Ten pocałował syna w czoło, wreszcie skinął energicznie głową. Wydałem bezgłośną komendę: „Pli!”. I nacisnąłem spust. Zanim upadli, nadal trzymając się w objęciach, opróżniłem magazynek. Tak jak i inni.
– Komandir! – zawołała z rozpaczą Wiera. – Dlaczego?!
Nie musiałem odpowiadać – z przylegających do sali tuneli dochodził pospieszny tupot podkutych butów. Nadciągali czekiści. Tyle że obaj Kamyszynowie byli już poza ich zasięgiem...