ROZDZIAŁ SZÓSTY

Jeszcze raz zlustrowałem teren przez lornetkę: wydawało się, że jedynymi żywymi istotami w zasięgu wzroku – poza nami, rzecz jasna – są dwaj niemieccy wartownicy. Stali przed wejściem do magazynów, z papierosami w rękach, pogrążeni w cichej rozmowie. Jakieś pięćdziesiąt metrów od nas, trochę za daleko. Zastanawiałem się, czy nie wziąć na akcję karabinu Mosina z tłumikiem, ale po namyśle zdecydowałem się jedynie na pepesze i rewolwery. W końcu nie mieliśmy brać udziału w walkach ulicznych, lecz zlikwidować paru Szwabów. No i przy skokach spadochronowych liczy się i rozmiar broni, i każdy dodatkowy kilogram. Tyle że dla rewolweru, tym bardziej z tłumikiem, odległość była zbyt duża. Zakląłem pod nosem, klepnąłem chłopaków po plecach. Natychmiast ruszyli naprzód. Uzbrojeni jedynie w nagany i noże wtopili się momentalnie w nocny mrok. Zagryzłem wargi, przypominając sobie po raz kolejny, jak odmówiłem wzmocnienia grupy. Pomysł, aby załatwić sprawę w czwórkę, nie wydawał mi się już aż tak genialny jak wcześniej. Z jednej strony Niemcy nie byli zawodowcami, to biło po oczach, żaden doświadczony żołnierz nie pozwoliłby sobie na pogaduszki na warcie, nie mówiąc już o paleniu papierosa, z drugiej chłopcy niedawno przeszli rekonwalescencję. Czy dadzą radę? Nie zawiodą w krytycznym momencie?

Ponownie uniosłem lornetkę do oczu, zamrugałem, oślepiony jasnym światłem. Nieco z lewej, nad niewielką przybudówką, zapewne wartownią, kołysała się na wietrze zaopatrzona w silną żarówkę lampa. Umieszczona na wysokości pierwszego piętra oświetlała jedynie niewielki obszar. Moje szkła miały siedmiokrotne powiększenie, widziałem Niemców, jakbym stał tuż obok. Na pewno nie byli w stanie obserwować tego, co działo się wokół, każde źródło światła upośledza nocne widzenie, ale może któryś z nich był fanatycznym zwolennikiem marchewki czy jagód? I posiadał ponadprzeciętną wrażliwość? Ech... szlag by to.

Rozmyślania przerwał mi odgłos podobny do wyskakującego korka od szampana. Zawtórowały mu kolejne. Najwyraźniej Drozd i Kotuszew nie mieli zamiaru ryzykować, zareagowali jak na ćwiczeniach: dwa strzały w korpus, kontrolny w głowę. I po sprawie. Żadnych popisów, żadnej brawury. Doskonale!

Podbiegliśmy do magazynów, za moimi plecami cicho zagrzechotała stal – Wiera niosła broń chłopaków, ja musiałem mieć wolne ręce.

Drozd uchylił drzwi, wpadłem do środka, trzymając oburącz rewolwer, zająłem pozycję w korytarzu. Mijały długie jak wieczność, odliczane łomotem serca sekundy. Nie było gorąco, jednak po pomazanej sadzą twarzy spływały mi krople potu. Kiedy te matołki wreszcie tu przylezą? Kwatery mieszkalne mieściły się na pierwszym piętrze, jedyna ubikacja na parterze. Jeśli ktoś zejdzie się odlać... Jednej osobie dam radę, ale co, jeżeli pojawią się dwie? Wystarczy, żeby któraś krzyknęła. A i tłumik typu Bramit to żadne cudo – strzał i tak słychać, tyle że ciszej niż normalnie. Bramit... Też mi, kurwa, komunistyczna skromność... Ciekawe, komu wpadło do głowy, aby tak nazwać to ustrojstwo? Bra-cia Mit‍-ynowie. Też coś!

Usłyszałem cichy szelest, w korytarzu pojawiła się reszta mojej ekipy. W końcu! A przecież mieli tylko schować ciała wartowników, grób im kopali czy co?

Ruszyliśmy na górę, na szczęście schody były marmurowe. Nie zaskrzypią. Czyżby magazyny mieściły się w jakimś pałacu? Akcję szykowaliśmy w takim pośpiechu, że nie zdążyłem nawet poznać detali, jedynie zapoznałem się z ogólnym planem budynku. Szczegółowego nie było. No i chuj! Damy sobie radę. Nie mamy wyjścia. Zresztą co za różnica: pałac nie pałac? Pałaców ci u nas dostatek, podobnie jak cerkwi. Tyle że większość z tych ostatnich pozamieniano w publiczne wychodki – na osobisty rozkaz towarzysza Stalina. W ramach walki z zabobonami i religijnym obskurantyzmem.

Tima i Pietka zaczęli przeszukiwać pomieszczenia, pokój po pokoju. Spokojnie i po cichu; żadnej bieganiny, żadnego trzaskania drzwiami. Ja i Wiera, rozstawieni w przeciwległych końcach korytarza, stanowiliśmy ubezpieczenie, na wypadek gdyby ktoś z personelu postanowił wyjść na spacer. Przechodząc do kolejnego pomieszczenia, Tima pokazał dwa palce, w chwilę później jeden. Znaczy trzech Szwabów mniej. Ilu jeszcze zostało? Niestety, informacje zaczerpnięte od miejscowych partyzantów okazały się dość ogólnikowe: na terenie magazynów miało przebywać czterech wartowników i bliżej nieokreślona liczba fachowców z zakresu historii sztuki. Prosiłem, żeby któregoś z uczonych rabusiów zostawić przy życiu, mógł nam się przydać, ale czort wie co z tego wyjdzie.

Nocną ciszę przerwało skrzypnięcie drzwi, a jednak ktoś się obudził... Tuż obok Wiery pojawił się przysadzisty, niekształtny cień. Wiatr – jak zwykle w takich sytuacjach nie w porę – odchylił bujającą się na zewnątrz lampę, pogrążając korytarz na moment w mroku. Odruchowo strzeliłem, celując wzdłuż lufy; nie było możliwości użycia przyrządów celowniczych, na podobny do kaszlnięcia odgłos niemal natychmiast nałożył się charakterystyczny suchy trzask. Ze ściany odpadł kawał tynku. Ożeż kurwa! Chybiłem. Teraz dopiero się zacznie... Rzuciłem się naprzód, odbezpieczając w biegu pepeszę. Zaraz facet wrzaśnie, a wtedy koniec konspiracji. Wypada tylko mieć nadzieję, że niewielu już Niemców zostało.

Zamiast krzyku rozległ się cichy jęk. Przede mną stał krępy facet w bufiastych gaciach i podkoszulku. Bez namysłu skręciłem mu kark. Kiedy upadł, ujrzałem sterczący mu z brzucha nóż. A więc dlatego nie krzyknął... Zuch dziewczyna! Widać to dźganie wieprzowiny na coś się przydało.

Panna Turkuł z mocno nietęgim wyrazem twarzy uniosła dłonie do ust. No nie, jeszcze brakuje, żeby mi się tu porzygała! Groźnym gestem nakazałem jej unieść broń i zająć pozycję przy wpółotwartych drzwiach. Lepiej sprawdzić, czy facet nie miał współlokatora. Tymczasem na korytarzu pojawili się chłopcy, do sprawdzenia zostały jeszcze trzy pokoje.

– Żywcem! – wyartykułowałem bezgłośnie.

Pietka skinął głową.

Grube gumowe podeszwy głuszyły moje kroki, kiedy ostrożnie wśliznąłem się do pokoju. Usłyszałem przytłumione chrapanie. Gruby Szwab nie mieszkał sam. Przysunąłem się ostrożnie bliżej łóżka, odchyliłem lekko kołdrę, kantem dłoni uderzyłem w bok szyi śpiącego. Zwiotczał momentalnie, jego regularny dotąd oddech zamienił się w charczenie. Cóż, o ile nie zmiażdżyłem mu tętnicy, przeżyje. Jak Bóg da... Choć może powinienem rozpatrywać tę kwestię w kategoriach dialektyki? A i czort z tym! Moich myśli nikt nie słyszy. Na szczęście...

– Mamy jeńca, piętro czyste, na następnym wszystkie pomieszczenia są zamknięte i zaplombowane – zameldował Kotuszew, stając w progu.

– W porządku – mruknąłem i zapaliłem światło.

– Nikt nas nie zobaczy? – zaniepokoiła się Wiera.

– Może i zobaczy. – Wzruszyłem ramionami. – Tyle że za... – spojrzałem na zegarek – dwadzieścia minut partyzanci zaatakują garnizon i wysadzą w powietrze tory, jakiś kilometr od stacji. To powinno odciągnąć ciekawskich w inną stronę. Tak czy owak, światło w oknach nawet w środku nocy jest mniej podejrzane niż użycie latarek. Bo wiesz, to z zewnątrz też widać.

Przyjrzałem się Szwabowi: zaczynał sinieć. Nie wyglądało to zbyt dobrze.

– Tima, co z nim? – spytałem.

Kotuszew przeszedł szkolenie medyczne, jeszcze zanim trafił do wojska. W okolicy, gdzie mieszkał, nie było żadnych lekarzy, stąd jego zainteresowanie tematem.

Chłopak podszedł do nieprzytomnego Niemca, zbadał tętno, wreszcie frasobliwie pokręcił głową.

– Zbyt silne uderzenie, komandir... – orzekł. – Nawet jeśli jakoś się z tego wyliże, w najbliższym czasie nie będzie z niego pożytku.

– A ten drugi jeniec?

– To kobieta – odparł Drozd. – Chyba sekretarka.

Zakląłem wściekle, za dwie godziny przylatywał samolot. Prowizoryczne lądowisko znajdowało się kawałek drogi stąd, jakieś pół godziny jazdy samochodem. Miałem zamiar zebrać, co się da, załadować na ciężarówkę – załoga magazynów dysponowała wojskową wersją büssinga – i dotrzeć na pilnowaną przez partyzantów polanę. Tuż przed wojną rozpoczęto tam budowę lotniska. Sprawy z oczywistych względów nie dokończono, ale wystarczyło wyciąć krzaki na oczyszczonym wcześniej terenie, aby umożliwić start i lądowanie naszej maszyny. Podobno... Problemem był czas: na wybranie co cenniejszych dzieł sztuki miałem mniej więcej godzinę. Wiedziałem, że obrazy czy rzeźby znajdę bez trudu, ale przecież nie przybyłem tu po to, aby uszczęśliwić towarzysza Berię. Miałem własne plany.

– Dawajcie tutaj tę babę! – poleciłem.

– Może lepiej przenieść się do jej pokoju? – zaproponował Tima. – Przywiązaliśmy ją do krzesła.

– Niech będzie – burknąłem. – A tego tutaj...

Nie musiałem kończyć, Kotuszew już ciął zasłony na pasy.

– Kiedy skończysz, sprawdźcie ciężarówkę i zacznijcie załadunek – rozkazałem. – Wiera, za mną!

Pokoik sekretarki, choć niewielki, robił wrażenie: cenne meble, bibeloty, srebrna zastawa... Najwyraźniej ktoś tu miał luksusowe upodobania, chyba że pomieszczenie traktowano jako tymczasowy skład. Kobieta, drobna brunetka, blada jak ściana, wpatrywała się w nas przerażonym wzrokiem. Cóż, zapewne nie budziłem w niej zaufania. No i dobrze, może dzięki temu chętniej odpowie na moje pytania?

Otworzyłem szafę, zawartość wyrzuciłem na podłogę. Zawsze warto wiedzieć, z kim mamy do czynienia, a rzeczy osobiste świadczą o właścicielu. Ciekawe: futro z norek, jakieś jedwabne fatałaszki, dwie pary nylonowych pończoch. No, no... Panienka sobie nie żałuje. Albo ktoś obsypuje ją prezentami. Nie znałem się specjalnie na damskiej modzie, wiedziałem jednak, że nylony to marzenie niemal każdej baby. Wiele kobiet smarowało sobie nogi ołówkiem kopiowym, aby stworzyć wrażenie, że chodzą w nylonowych pończochach. Te jednak były towarem z sennych marzeń. No i nie dziwota; z chwilą wybuchu wojny Amerykanie zaniechali masowej produkcji, a nylon stał się surowcem strategicznym – zaczęto wyrabiać z niego spadochrony.

Wyjąłem kobiecie knebel.

– To twoje? – spytałem, wskazując pończochy.

Zamiast odpowiedzieć, zaczęła przeraźliwie piszczeć. Przerwałem ten koncert solidnym policzkiem. Nie miałem czasu na babską histerię.

– Twoje? – powtórzyłem.

Tym razem przytaknęła, szlochając spazmatycznie.

– Kto ci je dał?

– He... Heinrich – wyjąkała.

– Co za Heinrich?

– Heinrich Thielmann. Dowódca Oddziału Rekwizycyjnego – dodała szybko.

Parsknąłem pogardliwie: Oddział Rekwizycyjny, też coś! No, ale jakkolwiek by patrzeć, słowo „rekwizycja” brzmi lepiej niż „kradzież”.

– Gdzie są złote monety? – spytałem bezceremonialnie.

Przygryzła wargi, widać było, że zastanawia się, co powiedzieć. Źle. Znaczy wie coś na ten temat, lecz nie ma zamiaru odpowiedzieć. A przynajmniej nie od razu. Dać jej czas, a cholera wie co wymyśli. Gdybym tylko mógł porządnie ją przesłuchać... Wyjąłem rewolwer, ostentacyjnie nakręciłem tłumik.

– Gadaj albo zdechniesz! – warknąłem.

Milczała. Zerknąłem na zegarek: zostało mi czterdzieści minut. Cholera, cholera! Jeśli się zatnie, nic nie poradzę i wrócę z misji z pustymi rękoma. Nacisk fizyczny nie wchodził w rachubę – nie zdążę. A i ryzyko zbyt duże. Sam widziałem, jak kobieta, której w czasie przesłuchania złamano nos, przestała zupełnie reagować na bodźce. Kiedy czekiści poprawili jej fizjonomię, życie straciło dla niej sens. Ech, dopust boży z tymi babami... Myśl, Razumowski! Myśl! Czego ona się boi? Na co się gapi? Zdjęcie! Na stoliku stała fotografia przedstawiająca zwalistego faceta o nalanej, podobnej do wieprza twarzy. Czyżby podobizna Heinricha? Tylko dlaczego ta twarz wydaje mi się znajoma?

Wypadłem na korytarz. Szwab w zbyt luźnych gaciach leżał tam, gdzie go zostawiłem. Oto i nasz Heinrich... Złapałem trupa za nogi, z pewnym trudem dowlokłem do pokoju sekretarki. Facet musiał ważyć grubo ponad sto kilogramów.

– Poznajesz?! – ryknąłem.

Poznała. Widać było, że straciła wszelką nadzieję, oczy kobiety zmatowiały, w chwilę później ujrzałem błysk białek. Straciła przytomność. Ocuciłem ją, chlusnąwszy w twarz zimną wodą. Drżała, chyba nie tylko z chłodu. Jeśli była kochanką Heinricha, świadomość, że tamten nie żyje, może rozwiązać jej język. Przełamie poniekąd naturalną niechęć przed kablowaniem. W końcu nikt jej nie osądzi – słodki Heini nie żył. Chyba że go naprawdę kochała...

Stanowczym gestem uniosłem broń, władowałem w zwłoki kilka pocisków.

– Gadaj! – wrzasnąłem.

– W sejfie – wyszeptała cichutko.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu – na pewno nie znajdował się w nim żaden sejf, zauważyłbym.

– Gdzie jest sejf?!

– W gabinecie Heinricha.

– Który to?

Kilkakrotnie otwierała usta, żeby opowiedzieć, ale nie wychodziło. Bywa. Szczególnie w takich sytuacjach.

– Na tym piętrze? – indagowałem.

Kiwnęła głową.

– Drugi pokój na lewo – powiedziała wreszcie.

– Szyfr?!

– Data urodzin Führera...

– To znaczy?

Łapała powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba, ale z ust nie wydobył się żaden dźwięk. Przyklęknąłem, spojrzałem jej w oczy – nie udawała. Wyglądało, że jest w szoku, może wpadła w stupor. Teraz będzie milczeć, chuj wie jak długo. Niech to szlag! Pamiętałem, że Hitler urodził się w tysiąc osiemset osiemdziesiątym dziewiątym roku, ale potrzebny był mi jeszcze dzień i miesiąc.

– Wiera! Znasz datę urodzin Adolfa?!

Nikak niet! – zameldowała dziarsko panna Turkuł.

– Leć po Drozda! – rozkazałem.

Sam poszedłem szukać gabinetu nieodżałowanego Heinricha. Znalazłem bez trudu: wielkie biurko i portret Hitlera na ścianie świadczyły o oficjalnym charakterze pomieszczenia. W rogu stał sejf. Ponownie spojrzałem na zegarek – jeszcze trzydzieści minut. Widok potężnej konstrukcji z centralnie umieszczonym zamkiem szyfrowym wybił mi z głowy wszelkie myśli o próbie siłowego otwarcia ustrojstwa. Albo wpiszę kod, albo...

Komandir?

Wyraźnie zaniepokojony Drozd stanął w drzwiach. Zza pleców chłopaka wyglądała twarz Wiery.

– Znasz datę urodzin Hitlera?

– Dwudziesty kwietnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku – odparł bez namysłu.

Rzuciłem się do sejfu nastawiać zamek numeryczny, po chwili szarpnąłem drzwiczki. Ani drgnęły...

Komandir...

– Czego?!

– Trzeba przekręcić tę gałkę. Bez tego drzwi się nie otworzą. Mieliśmy w kołchozie podobny. Stara szwabska robota, jeszcze z dziewiętnastego wieku.

Obróciłem prostą stalową gałkę o dziewięćdziesiąt stopni – dalej się nie dało, coś zgrzytnęło, jednak sejf nadal pozostawał zamknięty.

– Przyniosę klucz francuski – zaproponował Pietka. – Chyba widziałem jakiś w garażu.

– Tylko się pospiesz! – warknąłem. – A ty – zwróciłem się do Wiery – znajdź mi jakąś torbę, w ostateczności walizkę.

– Jaką walizkę?

– Dużą i mocną. Najlepiej skórzaną.

Ponownie, tym razem oburącz, spróbowałem skręcić gałkę. Ani drgnęła. Pospieszny tupot butów świadczył, że Drozd i panna Turkuł ruszyli wypełniać swoje zadania. Mój całkiem zwyczajny zegarek stał się nagle podobny do wyłupiastego, szyderczo wpatrzonego we mnie oka. Dwadzieścia pięć minut. Niech to szlag... Z bezsilną wściekłością kopnąłem sejf, odgłos zabrzmiał ledwie słyszalnie. Znaczy drzwiczki mają sporą grubość, inaczej by zadudniło.

– Może ja spróbuję? – Lekko zdyszany Drozd założył klucz na sześcioboczny trzpień gałki.

– Otwieraj! – zarządziłem.

Metaliczny zgrzyt świadczył, że coś się ruszyło, po chwili zawtórował mu drugi i trzeci.

– No, w końcu! – sapnął chłopak.

Szarpnął drzwiczki, te uchyliły się z potwornym skrzypieniem. Cóż, chyba nadeszła chwila prawdy... Zerknąłem do wnętrza sejfu: na górnej półce leżały jakieś dokumenty, wszystkie inne zastawione były metalowymi kasetkami. Czasem używa się takich do przechowywania niewielkich, no, względnie niewielkich sum pieniędzy. Gdy podniosłem jedną z nich, mimowolnie gwizdnąłem z podziwu, ledwo dałem radę. Teoretycznie wewnątrz mogły być łożyska kulkowe albo ołów, ale jeśli wykluczyć te ewentualności, pozostawała jedna, dużo bardziej prawdopodobna: złoto.

– Zabieramy kasety. Wszystkie – poleciłem. – Wiera! Gdzie te walizki?!

– No idę już, idę! – burknęła panna Turkuł.

Objuczona rozmaitego rodzaju sakwojażami wyglądała dość pociesznie.

– Tylko nie ładujcie za dużo, żeby nie rozwaliły się w drodze!

– Co w tym, do cholery, jest? – wystękał Drozd, z trudem unosząc dwie kasetki.

– Wyjaśnienia na potem! – powiedziałem niecierpliwie. – Zabierzcie wszystko z sejfu i na ciężarówkę z tym!

Sam wróciłem do pokoju sekretarki. Kobieta wpatrywała się w przestrzeń nieobecnym wzrokiem. Najwyraźniej stupor jeszcze nie minął. No i dobrze, będzie jej lżej. A i mnie jakoś łatwiej...

Przeszedłem za plecy nadal przywiązanej do krzesła sekretarki i przyłożywszy jej do głowy poduszkę, dwukrotnie nacisnąłem spust.

– Dlaczego wy tak... Dlaczego?

Stojąca w drzwiach Wiera wyglądała, jakby miała zemdleć.

– Przy takim strzale mózg i krew mogą pryskać na kilka metrów – wyjaśniłem rzeczowo, udając, że nie zrozumiałem pytania. – Nie chciałem się uświnić. Załadowaliście wszystko na ciężarówkę? – zmieniłem temat.

– Tak, ale...

– Żadne „ale” – uciąłem. – Jedziemy!

Zbiegłem po schodach, nie oglądając się za siebie, po chwili usłyszałem, że panna Turkuł schodzi w ślad za mną. Tyle że powoli i, jak można było się domyślić, bez specjalnego entuzjazmu. Cóż, Francuzi mawiają: „Na wojnie jak na wojnie”. Trzeba się przyzwyczaić, ot i wszystko...

Z zadowoleniem stwierdziłem, że wszystko jest gotowe do odjazdu, a Tima i Pietia siedzą już w szoferce.

– Pospiesz się, Wiera! – krzyknąłem.

Wgramoliłem się na pakę büssinga, kiedy podeszła, podałem jej rękę. Przyjęła ją, choć – nie ma co ukrywać – z pewnym wahaniem. Ech, baby...

Wciągnąłem dziewczynę do ciężarówki, dałem sygnał do odjazdu. Ruszyliśmy. Przez kilka minut, zanim wjechaliśmy do lasu, siedziałem z palcem na spuście pepeszy, później się rozluźniłem; najgorsze już za nami. Nadszedł czas, aby pogadać z panną Turkuł...

– Jak się czujesz? – spytałem spokojnie.

Kilkakrotnie przełknęła ślinę, zanim odpowiedziała.

– Czy musieliście ją...

– Musiałem.

– Ale dlaczego?

– Lepiej, jak nie będziesz wiedziała.

– Nie chcecie mi powiedzieć?!

Mimowolnie pokręciłem głową, zapominając, że dziewczyna nie może w ciemnościach dostrzec mojego gestu. Oj, naiwna ta nasza Wierka, naiwna...

– Gdybym ci wszystko wyjaśnił i coś poszłoby nie tak, byłabyś pierwszą podejrzaną. W naszej... branży lepiej nie wiedzieć zbyt wiele. Jakby co, nie pójdziemy na milicję, nie będzie rozprawy sądowej. Załatwimy to we własnym zakresie. A kara jest tylko jedna: kula w łeb! Żal ci tej baby?

– Żal – przyznała cichutko.

– Musiałem ją zabić, żebyśmy my przeżyli. Wierz mi, nie żartuję. Więcej wiedzieć nie musisz.

– Ale to kobieta...

– Owszem, taka sama jak te, które mordują i gwałcą faszyści! Tylko że one niczym i nikomu nie zawiniły, nie okupowały cudzego kraju, nie okradały go. Wiesz, że gdybyś została ranna, a my nie mielibyśmy możliwości wziąć cię ze sobą, któryś z nas zastrzeliłby i ciebie? Zbyt dużo wiesz, nie moglibyśmy ryzykować...

– Nie wydałabym was! – zawołała z oburzeniem.

– Z własnej woli na pewno nie – przyznałem. – Ale pod presją... Każdego można złamać, to tylko kwestia czasu.

– Was też?

– I mnie...

– A gdybyście to wy zostali ranni?

– To któreś z was oddałoby mi ostatnią przysługę. A potem zdjęlibyście mi buty...

– Jakie buty? O czym wy mówicie?!

– Wiesz, jest taki wiersz... Napisał go młody czołgista Ion Degen.

Mój towarzyszu, w śmiertelnej agonii


nie wołaj druhów, na nic twój krzyk.


Pozwól mi ogrzać zmarznięte me dłonie nad ciałem twym krwawym, co jeszcze drży...

Nie płacz i nie krzycz, tyś przecie nie baba.


Jesteś już martwy – nie boli cię nic.


Wezmę twe buty, normalna to sprawa.


Atak przede mną, a ja muszę żyć...

– Taka jest wojna – powiedziałem posępnie. – Postaraj się zrozumieć, bo jeśli tego nie pojmiesz, zginiesz nie tylko ty, ale sprowadzisz śmierć i na nas.

– Zdjęlibyście moje buty? – spytała.

– Zdjąłbym. Nie okradłbym cię ani nie podstawił pod kule dla własnej korzyści, ale gdybyś była martwa, a coś z twojego dobytku by mi się przydało...

Długo nie odpowiadała, wreszcie przysunęła się bliżej, przytuliła. W tym geście nie doszukiwałem się żadnego erotycznego podtekstu: na wojnie przyjaciele dzielą się nie tylko wódką i tytoniem, także ciepłem własnego ciała. Noc była chłodna, mżyło.


Krople deszczu ponuro bębniły po plandece ciężarówki, głuszyły odgłosy lasu. Siedziałem przygarbiony, kurczowo ściskając pepeszę, wpatrzony w nocny mrok. Któryś z chłopaków zastukał dwa razy: znaczy jeszcze dziesięć minut.

– Wyjdę zapalić – powiedziała Wiera.

– Siedź! – syknąłem ostro. – Trzymaj broń w pogotowiu!

– Myślicie, że Niemcy nas znajdą? – spytała niepewnie.

Złapałem dziewuchę za kark, przyciągnąłem do siebie.

– Nie wiem, jak Niemcy, mała idiotko, na razie musimy strzec się swoich – szepnąłem jej do ucha.

– Swoich?! – sapnęła z oburzeniem.

– Jest ich tu z dziesięciu, to biedni wieśniacy. Wiedzą, że mamy wóz pełen niemieckiego dobra, a Moskwa daleko... Samolot przyleci i co? W końcu operacja mogła się nie udać...

– Przecież musieli zameldować przez radio, że wszystko w porządku, inaczej maszyna zawróci!

– Może zameldowali, a może i nie... A mało to może zdarzyć się w ostatnim momencie?

– Na co im obrazy?

– Na nic, ale przecież nie wiedzą, co tu mamy. Za to widzieli ciebie.

– I co z tego?

– To, że zapewne nieco różnisz się od miejscowych dziewuszek: nie śmierdzisz gnojówką i masz wszystkie zęby. Gdyby tylko mieli okazję, zabawiliby się z tobą na wszystkie znane ci i wiele nieznanych sposobów, a potem zabili. Dlatego siedź cicho, uważaj na każdy szmer, a jeśli zacznie się rozpierducha, wal we wszystko, co się rusza!

Rozległo się pojedyncze stuknięcie: pięć minut. Tuż przy ciężarówce trzasnęła gałązka. Panna Turkuł nerwowo przeładowała broń.

– Spokojnie! – zawołał ktoś z ciemności. – Słychać już samolot.

– Róbcie swoje! – odkrzyknąłem, nie ruszając się z miejsca.

Nieznajomy oddalił się, ostentacyjnie hałasując. Po chwili zapłonęły ogniska.

– Wychodzimy?

W głosie Wiery wyraźnie usłyszałem ulgę. Tyle że ja jej nie podzielałem. Ni cholery...

– Jeszcze nie!

Stopniowo szemrzącą osnowę deszczu przenikał jakiś inny dźwięk, przez jakiś czas obecny na granicy słyszalności, wreszcie możliwy do zidentyfikowania. Samolot. Rzeczywiście przylecieli po nas. Nareszcie... Czekałem w napięciu, póki nie ucichł szum silnika – do ostatniej chwili nic nie było pewne. Kto wie czy maszyna nie rozwali się na prymitywnym lądowisku, a nocy nie potną na strzępy wrogie reflektory? Byliśmy na obcym terytorium, zdani tylko na siebie.

Zeskoczyłem z ciężarówki, kiedy silnik samolotu kaszlnął po raz ostatni. Błysnąłem kilka razy latarką, dając załodze znać, że wszystko w porządku.

– Jedziemy, Tima! – zawołałem.

Chłopak zatrzymał wóz, niemal zahaczając o skrzydło. Z ciemności doleciała wiązanka podająca w wątpliwość cnotę rodzicielki Kotuszewa.

– Załadować wszystko! – poleciłem. – Migiem!

Sam stanąłem plecami do samolotu, omiatając czujnie lufą otoczenie. Jeden z pilotów ruszył pomagać chłopakom, drugi zatrzymał się przy mnie. Poczułem zapach dobrego tytoniu, takiego u nas nie sprzedają.

– Matwiej? – spytałem niepewnie.

Wokół panował niemal absolutny mrok – księżyc zakryły chmury, a okolice oświetlało jedynie kilka latarek. Z drugiej strony ilu pilotów wojennoj razwiedki lubi zachodnie papierosy? Większość naszych paliła to, do czego przyzwyczaiła się przed wojną: biełomorkanały, kazbeki, safo. Zachodnie marki uchodziły za... niemęskie.

– Matwiej – potwierdził znajomy głos. – Kłopoty z miejscowymi? – westchnął, wyjmując broń.

– Staram się unikać kłopotów – odburknąłem.

– Rozumiem.

W ciemności błysnęły białe zęby i lufy rewolwerów. Odetchnąłem z ulgą. Nie dość, że Matwiej pomoże mi przemycić złoto, rzecz jasna, nie za darmo, to jeszcze będę miał do dyspozycji kolejnego dobrego strzelca. W razie problemów z naszymi dzielnymi partyzantami. Mój znajomy jako jeden z nielicznych potrafił strzelać „po macedońsku”. Z obu rąk. Jednocześnie.

– Mam trochę towaru do przewiezienia – mruknąłem, niemal nie otwierając ust.

– Nie ma sprawy. Za tę samą cenę co ostatnio.

Westchnąłem boleśnie, żeby zaznaczyć, jak bardzo czuję się pokrzywdzony, zgodziłem się po krótkotrwałych targach. Co prawda Matwiej jeszcze nigdy mnie nie zawiódł, ale uznałem, że lepiej nie wodzić go na pokuszenie. Po co mu wiedzieć, a nawet podejrzewać, co zawierają kasetki? Niech myśli, że to jakiś chłam. Ostatnio pomógł mi przemycić partię niemieckich kordzików. Jakieś pięćdziesiąt sztuk, prosto z magazynu. Na tyłach zawsze istniało spore zapotrzebowanie na pamiątki „prosto z pola walki”. Sztabowe szczury płaciły nieźle za wszystko, co mogło sugerować, że któryś z nich brał udział w boju. Zwykli żołnierze nie mieli specjalnych możliwości, aby kolekcjonować pamiątki. Co innego oficerowie – ci często wysyłali do domu całe ciężarówki wyładowane wszelkiego typu trofeami. A i nam się zdarzało, więc szkoda przepuścić okazję. Dowództwo przeważnie patrzyło na to przez palce. W razie wpadki wystarczyło dać w łapę milicjantowi czy czekiście, który wykrył kontrabandę. Gorzej, gdy ktoś przesadził i zabrał łup tak cenny, że rabować go wypadało generałom i marszałkom, a nie jakiemuś tam oficerkowi. Worowat’ nie po czinu opasno. Wtedy nie było litości, traktowano wykroczenie jak przestępstwo przeciwko interesom państwa. A mało kto życzyłby sobie, aby ogłoszono go wrogiem rodiny. Taaak... Nie pogłaskaliby was w razie czego, gospodin Razumowski, nie pogłaskali...

– Wszystko gotowe! – zameldował Pietka Drozd.

– Schowajcie kasetki tam, gdzie każe wam Matwiej – wyszeptałem. – Postarajcie się nie dawać mu ich do ręki.

Chłopak skinął głową, choć minę miał ponurą. Wyglądało, że po przylocie do Moskwy będę musiał wytłumaczyć się i przed porucznikiem Drozdem, i przed resztą ekipy. Co innego opchnąć parę drobiazgów i kupić skrzynkę wódki, co innego pozbawić państwo iluś tam kilogramów złota. Mogłem się założyć, że chłopcy zorientowali się już w kwestii kontrabandy. Cóż, nie wybierałem do swojej ekipy idiotów.

W parę minut później startowaliśmy. Panna Turkuł wyglądała na całkowicie rozluźnioną, Drozd i Kotuszew nie pokazywali po sobie niepokoju, wiedziałem jednak, że czekają w napięciu, aż oderwiemy się od ziemi. Podobnie jak ja... Najszybciej można się rozwalić w trakcie startu i lądowania, szczególnie gdy ma się do dyspozycji pas przypominający bardziej wygon dla krów. Jeśli uda nam się wznieść w powietrze, pozostanie tylko przelecieć nad linią frontu. Artyleria przeciwlotnicza nie stanowiła specjalnego zagrożenia, nie mieliśmy zamiaru atakować niemieckich pozycji: o ile ktoś w ogóle otworzy do nas ogień, uczyni to bardziej pro forma niż z przekonania. Gorzej, jeśli napatoczy się jakiś nocny myśliwiec...

Zacisnąłem zęby, kiedy samolot podrzuciło na wybojach, mknęliśmy naprzód, narastał ryk silnika. Wreszcie, po trwającej, zdawałoby się, wieczność chwili, znaleźliśmy się w powietrzu, mignęła ciemna ściana lasu. Odetchnąłem głęboko, rozluźniłem napięte mięśnie. Wreszcie byliśmy bezpieczni. Na tyle, ile było to możliwe w naszej sytuacji...

Komandir? – Siedzący naprzeciwko Drozd pochylił się w moją stronę. – Po co to wszystko?

Nawet nie udawałem, że nie wiem, co chłopak ma na myśli, lecz nie miałem zamiaru niczego wyjaśniać. Nie teraz.

– Pogadamy w Moskwie – odparłem, przekrzykując hałas silnika. – Tutaj nie ma...

Nagle poczułem bolesny ucisk w płucach, odkaszlnąłem. Z ust i nosa buchnęła mi fala krwi. Zacząłem się dusić. Z oddali dochodziły jakieś krzyki, ktoś złapał mnie pod ramiona, domagał się odpowiedzi. Natarczywy głos stawał się coraz bardziej odległy, zapadłem w miękką, przytulną ciemność.


Sypie śnieg. Niesiony wiatrem chłodny biały puch wiruje w powietrzu, opada mokrą zasłoną na twarz, mami wzrok. Gdzieś z wysoka dochodzi blade światło księżyca, ale nie widać gwiazd: przesłania je biały tuman. Biegnę przed siebie. Słyszę chrzęst pod nogami, wdycham mroźne powietrze, lecz nie czuję chłodu. Spieszę się. Na prawo widzę ciemniejszą smugę: mrok w mroku. To las. Groźny, niepokojący, wrogi. Mimo zadymki wydaje mi się, że pomiędzy drzewami przemykają cienie. Nisko nad ziemią, ukradkiem.

Znienacka wybiegam na twardy grunt: wąska dróżka wiedzie przez las. Drzewa zbliżają się z obu stron, tworzą ciasny korytarz. Biegnę. Robi się jaśniej, może księżyc wyszedł zza chmur? Dostrzegam plamy na śniegu – krew. Krwawię. Na tupot moich kroków nakłada się cichy, niemal niesłyszalny szmer. Ktoś mnie ściga. I nie jest sam. Odwracam się za siebie, ale widzę tylko biel przemieszaną z mrokiem. Potykam się i padam. Wstaję i znowu podrywam się do ucieczki. Skądś wiem, że prześladowcy są coraz bliżej. Wyczuwam ich. Przede mną na ścieżce majaczą jakieś kształty, blokują drogę. Odwracam się, sięgając po broń, dłoń trafia na rękojeść noża. Wtedy rozlega się wycie. Dochodzi ze wszystkich stron – jestem otoczony. Nadchodzą wilki.


Kotuszew podrzemywał na krześle przy drzwiach, tuż obok rozłożył się Drozd. Ten pochrapywał cichutko, prawą rękę trzymał za pazuchą. No, no... Czyżby coś się stało? Zamrugałem kilkakrotnie, natężyłem wzrok: białe ściany, szafka z lekarstwami, wiercący w nosie zapach medykamentów. Ani chybi szpital. Tylko jak się tu znalazłem? Po chwili wróciła pamięć; samolot, krwotok...

Poruszyłem się, skrzypnęło łóżko, a Drozd poderwał się na równe nogi. Od razu czujny i gotowy do akcji. Niemal w tym samym momencie przecknął się i Tima.

– Co się stało? – wychrypiałem.

Kotuszew bez słowa podał mi szklankę wody, wychyliłem ją chciwie, oblizałem wyschnięte usta.

– No więc? – ponagliłem.

– Dostaliście krwotoku – mruknął Drozd. – Pamiętacie?

Przytaknąłem ponuro.

– Po przylocie do Moskwy od razu przewieźliśmy was do szpitala. Niby nie straciliście zbyt wiele krwi, ale nie udało się was ocucić. Lekarze zrobili wszelkie badania, sprawdzili nawet, czy nie macie hemoroidów, ale... – Rozłożył bezradnie ręce.

– Co za „ale” i kto mi robił te badania?! – warknąłem.

– Spokojnie, komandir! – Kotuszew uśmiechnął się kpiąco. – Badała was lekarka. Swoją drogą, niezła sztuka, pozwoliłbym jej nie tylko na zbadanie hemoroidów, ale i kilku narządów wewnętrznych.

– I co z tymi badaniami?

– Niby wszystko z wami w porządku, jeśli wierzyć lekarce, nawet hemoroidów nie macie. Czort wie skąd to krwawienie. No i utrata przytomności, zwaliliście się jak kłoda.

– A wy tu po co? Nie macie co robić w domu?

– Generalny Komisarz dzwonił już trzy razy, chce was widzieć natychmiast, jak odzyskacie przytomność. Odwiedzili was też czekiści... No więc pomyśleliśmy, że lepiej plątać się gdzieś w pobliżu. Strzeżonego Pan Bóg strzeże – wzruszył ramionami chłopak.

Skinąłem w podziękowaniu głową. Cóż innego mogłem zrobić? Wypadki chodzą po ludziach, jeden z nich mógł mi się przytrafić, kiedy byłem nieprzytomny. Chłopcy zadbali, aby do tego nie doszło.

– Gdzie Wiera? – spytałem.

– Łazi po korytarzu z jakimś pułkownikiem milicji, takim wielkim bydlakiem. Wygląda, jakby się znali – wyjaśnił Drozd.

Nie utrzymywałem kontaktów z moskiewską milicją, przypuszczałem więc, że odwiedził mnie pułkownik Poliakow. Bo i któż by inny? Zresztą pasował do opisu...

– Zawołaj oboje – poleciłem.

Panna Turkuł uznała za stosowne rzucić mi się na szyję, „Polak” ograniczył się do uścisku dłoni. Teraz, kiedy z jego twarzy zniknęły już strupy i sińce, wyglądał imponująco: potężna, opięta mundurem sylwetka, przeszywający, chłodny wzrok, twarde, jakby wyciosane w granicie rysy. Po raz kolejny pogratulowałem sobie w duchu, że ten facet jest moim przyjacielem. Mieć go za wroga byłoby kiepsko. Bardzo kiepsko.

– Co się dzieje? – spytałem, patrząc na Poliakowa.

– Wiera do mnie zadzwoniła, kiedy w szpitalu pojawili się czekiści – odparł. – Na wszelki wypadek.

– W czym problem? Przecież to ludzie Genkoma? Pewnie chciał, żeby sprawdzili, w jakim jestem stanie.

Milicjant powoli pokręcił głową.

– Na pewno nie – odrzekł. – Sprawdziłem. Przysłał ich niejaki pułkownik Kutiepow.

Zakląłem wściekle, po chwili zawtórowali mi chłopcy. Panna Turkuł wyglądała na zdezorientowaną.

– Przecież on pracował w Leningradzie – zauważyła. – Na urlop przyjechał czy co?

– Przyjechał odwiedzić przyjaciół – wyjaśniłem. – Stęsknił się za nami – doprecyzowałem, widząc, że nie rozumie.

Wyraz twarzy dziewczyny powiedział mi, że pojęła. W końcu.

– Jeśli dacie sobie już radę beze mnie... – zaczął Poliakow.

– Damy – powiedziałem, wchodząc mu w słowo. – I dziękuję.

– Co z towarem? – zapytałem, kiedy tylko milicjant zniknął za drzwiami.

Drozd wysłał Timę na korytarz, dopiero potem usiadł na brzegu łóżka.

– Wszystko w porządku – oświadczył. – Z Matwiejem też już się rozliczyłem. Nawiasem mówiąc, poszedł na to cały mój żołd, ale kasetki są tam. – Wskazał palcem w dół.

– Świetnie! – mruknąłem. – Pojedziemy teraz do mnie, dam ci trochę forsy, a później zajmiemy się towarem.

– Co to znaczy „tam”? – Wiera powtórzyła gest Drozda. – I po cholerę nam te kasetki? Czy w nich naprawdę jest...

Przerwałem jej, kładąc palec na ustach. Co prawda Kotuszew pilnował korytarza, ale czort wie czy w mojej izolatce ktoś nie podłożył jakiejś niespodzianki. Wizyta ludzi Kutiepowa przypominała o zachowaniu ostrożności. Lepiej być żywym paranoikiem niż martwym sceptykiem...

Ubrałem się szybko – o dziwo, mimo że dopiero wstałem z łóżka, nie sprawiło mi to żadnego problemu – i po załatwieniu formalności wsiedliśmy do czekającego przed szpitalem samochodu. Prowadził Kotuszew.

– Mogę się wreszcie dowiedzieć, o co chodzi? – ponagliła niecierpliwie Wiera.

– Skąd wzięliście ten wóz? – odpowiedziałem pytaniem.

– Od Poliakowa – odparł Tima.

– No to możemy pogadać – westchnąłem. – W kasetkach są carskie złote monety.

– Ile?

– Skąd mam wiedzieć? Nie miałem czasu, żeby to zbadać.

– Mamy osiem kasetek – wtrącił Drozd. – Otworzyłem jedną i przeliczyłem monety.

Proszę, proszę... Czyli jednak chłopcy postanowili sprawdzić, co takiego kazałem im taszczyć do domu. Nie miałem im tego za złe, sam na ich miejscu pewnie postąpiłbym podobnie.

– I?

– Naliczyłem około dwóch tysięcy. Większość to dziesiątki.

– Znaczy imperiały – mruknąłem. – No, no...

– Ile by to było w przeliczeniu na radzieckie ruble? – spytała Wiera.

– Więcej, niż zarobiłabyś w ciągu całego życia, a w zasadzie kilku żywotów – poinformował Kotuszew. – W dodatku wewnątrz mogą znajdować się szczególnie cenne okazy, ich wartość jest dużo wyższa, niż wynikałoby to z nominału czy wagi w złocie. Prawda?

– Rzeczywiście – przytaknąłem. – Ale nie ma sensu gadać o tym przed sprawdzeniem szkatułek, może mamy takie monety, a może nie. Zdążyłem rzucić okiem na zabrane z sejfu dokumenty, wśród nich jest wykaz dzieł sztuki znajdujących się w magazynie. Poza monetami. To znaczy naszymi monetami. Spis obejmuje kilkaset sztuk cennych numizmatów, a te dostarczyliśmy wraz z resztą ładunku. Jeśli chodzi o carskie ruble, przypuszczam, że była to prywatna inicjatywa świętej pamięci Heinricha...

– Po cholerę nam to wszystko? – westchnął Drozd. – Wytłumacz, komandir. Bo na zdrowy rozum to prosta droga do łagru, w najlepszym wypadku sztrafbatu.

Panna Turkuł aż sapnęła z wrażenia, najwyraźniej dopiero teraz pojęła, skąd wziął się niepokój chłopaków. No i dobrze, dziewucha w końcu musi dorosnąć. Być może komunizm jest rzeczywiście najlepszym ustrojem na świecie, ale na razie, w fazie przejściowej – inna rzecz, że ta „faza przejściowa” trwa od rewolucji – nie jest lekko. Wrogowie naciskają, mimo naszych sukcesów wojska Hitlera nadal są groźne, a czekiści, ludzie o „gorących sercach i czystych dłoniach”, łowią wszystkich, którym nie podoba się nasza socjalistyczna ojczyzna. Ba, łowią nawet takich, którym się podoba, tylko że zapomnieli w odpowiednio entuzjastyczny sposób to wyrazić. Dlatego naiwni długo nie pożyją, oj, nie...

– Niedługo wyruszymy na kolejną misję – odparłem posępnie. – I wierzcie mi, nie będzie łatwo. Kilka innych grup, które próbowały przed nami, zostało zniszczonych. Nie wrócił ani jeden świadek klęski. Potrzebne są nam dokumenty. Kilka zestawów najwyższej klasy, problem w tym, że razwiedka nie może o nich wiedzieć. Tylko wtedy mamy szanse przeżyć.

– Ciekawe, skąd je weźmiemy? – parsknął gniewnie Drozd. – To nie fałszywe kartki na chleb!

– Pomyślałem o tym. Są pewne opcje, lecz nie za darmo. Dlatego potrzeba nam „świnek”. Inna możliwość to dolary, ale z tym byłoby chyba nawet trudniej. Będziemy musieli zapłacić, drogo zapłacić, i nie wiem, czy skończy się tylko na pieniądzach... Jednak innego wyjścia nie ma! – powiedziałem z naciskiem.

– Gdzie jedziemy? – wtrącił Kotuszew. – Do was czy najpierw do lochu?

– Do lochu – zadecydowałem. – Czas zapoznać pannę Turkuł z sytuacją. – Trąciłem Wierę przyjaźnie łokciem.

Zerknąłem spod oka na chłopaków, żaden nie zaprotestował. Widać zgadzali się z moją decyzją.

Tymczasem Kotuszew minął zoo i skręcił w ulicę wiodącą na cmentarz Wagańkowski. Mieszkał niedaleko nekropolii, w starej, osiemnastowiecznej kamienicy. Trochę mu zazdrościłem: okolica cicha, spokojna, a i chałupa solidna, nie to co moja...

– Cmentarz?! – zawołała z pretensją w głosie dziewczyna. – Mieszkasz przy cmentarzu?!

– No i co z tego? – odburknął Tima. – Boisz się nieboszczyków? To żywych trzeba się bać.

– No nie... Ale jakoś tu dziwnie. I cerkiew się uchowała.

– Nie uchowała się – poinformował ją sucho Drozd. – Teraz to muzeum ateizmu.

– Co tam pokazują?

– Szaty liturgiczne, nagrobki wyszabrowane z okolicznych nekropolii, szczególnie egzemplarze z krzyżami, rozumiesz, drażniły co poniektórych, rozmaite wydania Biblii, kukłę płonącego na stosie Giordana Bruna i takie tam... – odpowiedział. – Może zresztą coś zmienili? Ostatnio byłem tam w podstawówce. Z wycieczką szkolną.

Kotuszew zatrzymał wóz tuż pod kamienicą, wysiedliśmy. Wąskie, wiodące w dół schody były tak samo strome i śliskie, jak zapamiętałem. Dwukrotnie musiałem podtrzymać Wierę, inaczej wyłożyłaby się jak długa. Ze ścian i sufitu skapywała woda, Kotuszew, klnąc pod nosem, ruszył w głąb piwnicy.

– Co to ma być? – spytała z niesmakiem Wiera. – Do kanałów zejdziemy czy co?

– Prawie zgadłaś! – wyszczerzył zęby Drozd.

Każdy nasz ruch przywoływał cienie. Pląsały po ścianach w świetle niesionej przez Kotuszewa latarni naftowej. Ucichł – i tak niewielki w tej okolicy – uliczny gwar. Słychać było każdy szmer, od czasu do czasu rozlegał się cichy pisk. Szczury. Nikt z lokatorów nie schodził do piwnicy, nie było po co. Wreszcie stanęliśmy przed zamkniętymi drzwiami. Kotuszew otworzył kłódkę i przecisnął się naprzód wraz z Drozdem.

– Co oni robią?

– Przesuwają starą szafę, zasłania wejście do podziemi – wyjaśniłem.

– Mamy tam zejść?! – Wzdrygnęła się.

Potwierdziłem nieartykułowanym mruknięciem.

– Po cholerę?!

– Tam jest nasze złoto. No chodź! – ponagliłem.

Nisko sklepiony sufit zmusił nas do marszu z pochylonymi głowami, pod nogami grzechotały odłamki cegieł i jakieś śmieci, czasem chlupotała woda. Wąskie przejście doprowadziło nas do szerokiego, choć nadal niskiego korytarza.

– Pierwszy znak! – zawołał ostrzegawczo Drozd.

Wydobyłem z kieszeni elektryczną latarkę, poświeciłem.

– Uważaj! – powiedziałem surowo. – Popatrz!

Na wysokości metra nad ziemią widać było na ścianie niezgrabny trójkąt. Wyglądał, jakby wydrapało go dziecko. No i dobrze, miał tak wyglądać.

– Dokładnie dwanaście metrów dalej jest raztiażka – powiedziałem. – Licz odległość krokami, tak jak się uczyłaś!

Skierowałem światło pod nogi, choć wiedziałem, że i tak niewiele zobaczę: zawleczki znajdujących się po obu stronach korytarza granatów połączone były cienkim, owiniętym czarną izolacją drutem. Niemal nie do zauważenia na brudnej podłodze. Wystarczyło zahaczyć nogą i...

Jest! Tuż przy ścianie zauważyłem niewielki kopczyk gruzu, po chwili dostrzegłem przewód.

– Uwaga, krok! – uprzedziłem idącą za mną dziewczynę.

Wiera przestąpiła ostrożnie przez rozciągnięty w poprzek drut. Odetchnąłem.

– To naprawdę konieczne?

Prowadziłem dziewczynę za rękę, jej dłoń lekko drżała.

– Wolelibyśmy, aby jakiś przypadkowy poszukiwacz skarbów nie dorwał się do naszej skrytki – mruknąłem.

– Więc wy go granatem?!

Dotarliśmy wreszcie do krypty – podziemia należały do wybudowanej przy cmentarzu cerkwi. Kotuszew powiesił latarnię na haku pod sufitem, pojaśniało. Panna Turkuł wzdrygnęła się, widząc ułożony w malowniczej pozie szkielet odziany w strzępy jedwabnych szat. Flankowało go kilka czaszek, w tym jedna z dziurą w czerepie; widać i dawniej czasy były niespokojne... Swego czasu naszukaliśmy się ich niemało, w krypcie znajdował się tylko jeden grób. Saszka Riumin twierdził, że kiedyś chowano tu dostojników kościelnych. Być może. Dziś szczątki dostojnika leżały na ceglanej podłodze, a w sarkofagu umieściliśmy złoto.

– Widzisz tę płytę? – spytałem, wskazując zakrywające grób kamienne wieko.

Wiera posłusznie skinęła głową.

– Nigdy jej nie ruszaj! – przykazałem. – Tuż pod płytą umieściliśmy szwabską Entlastungsmine. Pamiętasz, jak działa?

– Nie całkiem...

– Jest trudna do wykrycia, bo ma drewniany korpus, eksplozja następuje, kiedy zdejmie się obciążenie przyciskające pokrywę. Znajdująca się wewnątrz sprężyna unosi gwałtownie pokrywę, do której przymocowany jest drut łączący ją z zapalnikiem. To powoduje wyrwanie zawleczki z zapalnika i następuje duże „bum”! Zapamiętałaś?

– T-tak...

– W tylnej ściance sarkofagu wybiliśmy otwór, przez który można sięgnąć do środka, tylko tak da radę bezpiecznie wyciągnąć zawartość. Wątpię, aby komuś to przyszło do głowy, bo specjalnie zostawiliśmy uchylone wieko: widać, że coś jest wewnątrz, ale nie da rady sięgnąć.

– Co tam macie oprócz złota? – spytała.

– Trochę broni i lekarstw, w sumie nic specjalnego.

– Lekarstw?!

– To na wypadek, gdyby komandir zapadł na brzydką chorobę – wyjaśnił z bezczelnym uśmiechem Kotuszew.

Kopnąłem go w tyłek. Rechocząc, uciekł za plecy Wiery.

– Niemieckie leki można sprzedać za niezłą forsę – wyjaśniłem. – Można też za ich pomocą załatwić różne niezałatwialne na pozór sprawy. Ze względu na wojnę w szpitalach i aptekach mamy pewne braki...

– Więc wy już nie pierwszy raz...?

– Nie pierwszy – przyznałem. – Ale dopiero teraz musieliśmy naprawdę zaryzykować. Jeśli rzecz się wyda, zdechniemy wszyscy na Łubiance. Nie darują nam tego złota.

– To po co je było brać?! – zawołała.

– Bo w GRU działa niemiecki agent, który w jakiś sposób znaczy dokumenty drukowane dla przekraczających linię frontu. Rzecz jasna, nie wszystkie. Tyle że szczególnie „troszczy się” akurat o tę operację, do której zostaniemy niedługo skierowani. Nie mieliśmy wyjścia – zakończyłem ponuro.

– Co... Co zrobimy?

– Kotuszew! Dawaj łupy!

– Jakie jeszcze łupy?!

– Gdybyśmy czegoś nie przywieźli z naszej... wycieczki, byłoby to mocno podejrzane. No to przywieźliśmy – wyjaśniłem.

Tima przykucnął i sięgnął między ścianę a tył sarkofagu, wydobył niewielkie zawiniątko. Po chwili rozwiązał je, ukazując zawartość.

– Pończochy i złote kolczyki dla Wiery, dla nas po dwa zegarki, ja wezmę jeszcze ten badziew. – Wskazałem porcelanową figurkę.

– Miśnieńska porcelana – mruknął Drozd, podnosząc drobiazg do światła. – No, no...

– Ja nie chcę tego, ja...

Złapałem dziewczynę za poły, potrząsnąłem, aż zadzwoniła zębami.

– Weźmiesz to, założysz pończochy i pochwalisz się koleżankom kolczykami – wysyczałem cichym, złowrogim tonem. – Bo inaczej będziesz miała szczęście, jeśli zdążysz wyskoczyć przez okno, kiedy przyjdą po ciebie czekiści. Zrozumiałaś?!

– Tak – wychlipała, rozmazując łzy po twarzy.

– Zbieramy się! – zarządziłem. – Mam jeszcze spotkanie z Genkomem.


Zerknąłem w lustro, skontrolowałem stan munduru. Wyglądało, że wszystko jest w porządku. Co prawda nie wybierałem się na randkę, ale lepiej nie prowokować Generalnego Komisarza. Nawet w kwestii takiego drobiazgu jak przepisy ubiorcze. Genkom Beria uchodził za człowieka, który nie zna się na żartach. Wolałem nie sprawdzać, na ile ta opinia zgodna jest ze stanem faktycznym. Znam przyjemniejsze sposoby popełnienia samobójstwa...

Naciskałem już klamkę, kiedy dopadła mnie nagła słabość, zawirowało mi w głowie, musiałem oprzeć się o ścianę. Ujrzałem w lustrze białą jak papier twarz przeciętą wąską strużką sączącej się z nosa krwi. Cholera, znowu mnie wzięło.

Kroki, głośny tupot ciężkich wojskowych buciorów na schodach, w drzwi naprzeciwko łomoczą niecierpliwe pięści. Widzę zrezygnowaną twarz Nataszy i przerażone oczy Loszki. NKWD. Ktoś brutalnie zakłada kajdanki na wyciągnięte dłonie Nataszy, słychać dźwięk rozbijanego szkła. To nie tyle rewizja, co niszczenie wszelkich śladów po rodzinie „wroga ojczyzny”. Widać przyszedł czas, żeby bliscy kapitana Pokrowskiego zapłacili za to, że Wład, zamiast zginąć, znalazł się w niemieckiej niewoli...

Wyciągnąłem chusteczkę, otarłem twarz. Krwi było niewiele. Czyżbym się przyzwyczajał? Tylko skąd te ataki? I co to, do cholery, było? Halucynacje? Wizja?

Wyszedłem na korytarz, trzęsąc się z wyczerpania, jakbym dokonał czegoś, co wymagało nie wiedzieć jak wielkiego wysiłku. Stanąłem, oparłszy się o balustradę. Nie musiałem długo czekać. Zamknąłem oczy, wsłuchałem się w kroki nadchodzących: trzech mężczyzn. Przez moment zastanawiałem się, czy to aby nie po mnie, i niemal natychmiast odrzuciłem tę myśl. Gdyby chcieli mnie aresztować, obstawiliby cały budynek, a i ekipa byłaby zdecydowanie większa. Ta przyszła po Nataszę. W końcu ilu chłopa trzeba, żeby aresztować kobietę? No dobrze, ktoś jeszcze musi rozpierdolić jej chałupę. Ot, takie małe ostrzeżenie dla sąsiadów...

Mundur z wyłogami w barwach NKWD, zerknąłem na pagony – kapitan. Za nim dwóch sierżantów. Wykrzywione w aroganckim grymasie gęby przyzwyczajonych do bezkarności bezpieczniaków. Razumowski, Razumowski... Po co ci to wszystko? Nie lepiej wsiąść do samochodu i zapomnieć o Nataszy? Tyle że tak naprawdę nie chodziło o Nataszę, a przynajmniej nie tylko o nią. Od czasów Leningradu reprezentowana przez pułkownika Kutiepowa instytucja działała mi na nerwy i bywało, że miałem ochotę dać temu wyraz. Jak dzisiaj. Zresztą co mogą mi zrobić? Aresztować? W sytuacji, kiedy Genkom Beria czeka, abym złożył mu meldunek o ostatniej akcji? Wolne żarty.

– Natasza Aleksandrowna Pokrowska to moja przyjaciółka – oznajmiłem zwięźle, blokując schody. – Proszę zawrócić, kapitanie, i nigdy więcej tu nie przychodzić.

Mężczyzna poczerwieniał z wściekłości, sięgnął po broń.

– Wiecie, co grozi komuś, kto usiłuje przeszkodzić oficerowi NKWD w wypełnieniu...

– Za pół godziny oczekuje mnie Generalny Komisarz Beria. Zastanówcie się lepiej, co zrobi z wami Genkom, kiedy dowie się, że przez was spóźniłem się na spotkanie – odpowiedziałem chłodno, demonstrując jednocześnie legitymację wojennoj razwiedki.

Popatrzył na mnie jak na wariata, po chwili jednak schował pistolet, widać było, że ochłonął. Oczywiście i u nas zdarzają się umysłowo chorzy, ale radziecka nauka nie zanotowała do tej pory przypadku, żeby któryś z pacjentów powoływał się na znajomość z towarzyszem Berią. Coś takiego musiałoby się skończyć tylko w jeden sposób: diagnozę stawialiby nie lekarze, lecz czekiści. A w porównaniu z Łubianką najgorsza nawet psychuszka to kurort. Nie, aż takich wariatów to u nas nie ma... Facet zaczął mi wierzyć.

– Ta wasza... przyjaciółka to żona...

– Wiem o wszystkim – przerwałem mu bezceremonialnie. – I jeszcze raz powtarzam: odejdźcie!

Spięliśmy się wzrokiem, oczy pociemniały mu z gniewu, zrozumiałem, że nie ma zamiaru ustąpić. No cóż, zaraz zobaczymy, z jakiej gliny cię ulepili, chłopczyku... Zawróciłem znienacka, przyzywając enkawudzistę gestem.

– Co wy sobie wyobrażacie?! – wrzasnął. – Nie macie prawa...

Wkroczyłem do mieszkania, podszedłem do telefonu. Na szczęście pamiętałem numer, czort wie czym by się to skończyło, gdybym musiał szukać notatek.

– Poproszę adiutanta towarzysza Berii – rzuciłem do słuchawki.

Kapitan pobladł – co innego słuchać gróźb, co innego widzieć, jak się spełniają.

– Wasze nazwisko? – szorstko zwróciłem się do bezpieczniaka.

– Ja...

– Sarkisow! – usłyszałem.

– Wygląda, że mam mały problem, towarzyszu pułkowniku – powiedziałem.

– W porządku, odejdziemy – wymamrotał pospiesznie kapitan.

Już nie miał miny zdobywcy świata. W naszym kraju nie ma ludzi niezastąpionych i nietykalnych, no, może poza jednym człowiekiem – ojczulkiem Stalinem. Wszyscy inni mogą w każdej chwili zostać pozbawieni nawet najwyższych stanowisk i stać się wrogami narodu. Także pracownicy NKWD, ba! – nawet szefowie tej instytucji. Któż wie o tym lepiej niż czekiści, którym przyszło przesłuchiwać niejednego generała czy marszałka? A z bezpieczniackiej katowni wyjście przeważnie jest tylko jedno: pod pluton egzekucyjny.

– Przepraszam najmocniej, panie pułkowniku, chciałem poinformować, że mogę się nieco spóźnić na spotkanie z Genkomem. Nie czuję się jeszcze najlepiej.

– Może jednak postaracie się, majorze! Generalny Komisarz nie ma dla was całego dnia!

– Tak jest! – szczeknąłem służbiście, wpatrując się w plecy wychodzącego kapitana.

Nie byłem pewien, czy bezpieka definitywnie zrezygnuje z nękania Nataszy, ale sama myśl, że po raz pierwszy w życiu przeciwstawiłem się czekistom, napawała dziwną satysfakcją. Trzeba uważać na takie uczucia, można się łatwo przyzwyczaić... A NKWD to przecież tarcza i miecz proletariatu, a co ważniejsze – towarzysza Stalina. Nie ma sensu wchodzić im w paradę, oj, nie...


Wbiegając po schodach, zastanawiałem się, w jakim celu wezwał mnie Beria? W końcu operacja została przeprowadzona pomyślnie: przywieźliśmy kilkanaście płócien znanych mistrzów, nie licząc paru skrzyń antykwarycznego chłamu. Oczywiście mógł mnie wezwać, aby wyrazić wdzięczność w imieniu własnym oraz socjalistycznej ojczyzny, ale jakoś mi to do Berii nie pasowało. Nie robił wrażenia człowieka, który byłby – bez naprawdę ważnego powodu – komukolwiek i za cokolwiek wdzięczny. Nie, nasze spotkanie nie skończy się raczej wręczeniem orderu. Dobrze, jeśli wyjdę z niego żywy. Z drugiej strony, gdyby dowiedział się o złocie, dawno siedziałbym w podziemiach Łubianki, a mój przyjaciel pułkownik Kutiepow starałby się nakłonić mnie do wyznania, dlaczego zdradziłem ideały socjalizmu...

– Nareszcie! – warknął czuwający przed gabinetem Genkoma Sarkisow. – Wchodźcie!

Wykonałem polecenie, po chwili stałem już przed rozpartym w fotelu Berią. Ten trzymał na kolanach tekturową teczkę, z wyraźnym zainteresowaniem przeglądał jakieś papiery.

– Dlaczego zastrzeliliście tę Niemkę? Tam, w magazynie? – zapytał znienacka.

Ożeż kurwa... Skąd on to wie? Gdybym nie ufał swoim ludziom, pomyślałbym – po raz kolejny – że któryś z nich sypnął. Tyle że im ufałem. Już wcześniej, indagowani na rozkaz Panfiłowa, wykazali się lojalnością. Zatem musiał być to ktoś inny. Tylko kto? Nasz agent po niemieckiej stronie? Wątpliwe, operacja nie miała aż takiego znaczenia, aby wykorzystywać agenturę. A i co ktoś taki robiłby w zapyziałej wiosce? Do tej pory nikt nie przywiązywał specjalnego znaczenia do skradzionych dzieł sztuki. Zapewne to któryś z miejscowych, może jeden z partyzantów. W takim wypadku nie miałem czego się bać. Zameldował o zabitych faszystach? No i co z tego? Była wśród nich baba? Też mi nowina... Od kiedy to Armia Czerwona rycersko broni czci i życia niemieckich kobiet? Naplewat’...

– Uważam, że w takich sytuacjach lepiej nie zostawiać świadków – odparłem szczerze.

– Świadków czego?! – warknął Beria.

– Naszej działalności – wyjaśniłem z udanym zdziwieniem. – Oczywiście Niemcy już dawno odkryli, co zrobiliśmy w magazynie, ale nasze modus operandi nadal pozostaje nieznane.

– Co takiego?!

– Sposób działania – przetłumaczyłem szybko.

– Znacie łacinę? – Genkom uniósł brwi.

– Skąd! Coś tam liznąłem na studiach, ale o znajomości nie może być mowy. – Uśmiechnąłem się z rozbawieniem. – Czasem przeglądam słowniki, a pamięć mam dobrą.

W rzeczywistości termin „modus operandi” poznałem od Saszki Riumina, ten to lubił błysnąć wiedzą. No i uwielbiał wykazywać mi swoją wyższość intelektualną...

– To może powstrzymajcie się od popisów lingwistycznych – burknął Beria. – Słucham dalej!

– Tak jest! No więc Niemcy nie wiedzą, że operację przeprowadziła kilkuosobowa grupa, tym bardziej że zbiegło się to z atakiem partyzantów na pobliski garnizon i wysadzeniem torów. Gdybyśmy w przyszłości chcieli coś takiego powtórzyć... – zawiesiłem znacząco głos.

– Pracowaliście jakiś czas nad tą sprawą?

– Tak jest, towarzyszu Generalny Komisarzu!

– Gdybyście mieli wyznaczyć cele dla kolejnych operacji tego typu, od czego byście zaczęli? – zapytał pozornie obojętnym tonem.

No tak... To wiadomo już, skąd wiatr wieje. Genkom Beria wyciśnie ze mnie wszelką wiedzę, a potem na bazie tego, co mu powiem, opracuje plan własnej – a jakżeby inaczej! – operacji. Zupełnym przypadkiem identycznej z planem niejakiego majora Razumowskiego. I pewnie przedstawi go towarzyszowi Stalinowi jako swój genialny koncept... Czyli wcześniejsze pytania miały jedynie zbić mnie z tropu, ułatwić wyciągnięcie ze mnie informacji. Powinienem się cieszyć, że nikt mnie nie podejrzewał o kradzież złota, a jednak poczułem złość. Sam się zdziwiłem, jak wielką. Ileż to już razy moi przełożeni wykorzystywali cudze przemyślenia? Ilu idiotów, którzy nie trafiliby do kibla bez psa przewodnika, wspinało się w hierarchii służbowej po moich plecach. Ech, Razumowski, Razumowski, lepiej trzymajcie uczucia na wodzy, bo wystarczy najlżejsze podejrzenie i będziecie wąchać kwiatki od spodu. Nikt nie krzywi się na Genkoma, cokolwiek by ten zrobił. Nikt, komu życie miłe...

Westchnąwszy w duchu, przedstawiłem towarzyszowi Berii wszelkie swoje przemyślenia na temat rewindykacji dzieł sztuki. Niczego nie ukrywając, szczerze. Zaznaczyłem nawet na precyzyjnej sztabowej mapie dyslokację magazynów, w których Niemcy przechowywali skradzione dobra. Przygotowując się do akcji, ustaliliśmy położenie kilku z nich.

Generalny Komisarz wysłuchał mnie bez słowa, porobił jakieś notatki na marginesach sobie tylko wiadomych dokumentów.

– Kiedy według was należałoby wykonać kolejny ruch? – spytał wreszcie.

– Chcąc mieć przewagę zaskoczenia, w ciągu tygodnia. Jak zaznaczyłem, nie sądzę, żeby Niemcy skojarzyli, że nasza akcja to część szerzej zakrojonej operacji, wątpię też, żeby podejrzewali o wykonanie całej roboty niewielką grupkę profesjonalistów. Jednak nie można wykluczyć, że ktoś inteligentny skojarzy fakty i doda dwa do dwóch. Z drugiej strony... – Przygryzłem nerwowo usta.

– Tak?

– Mogę zadać pytanie?

– Pytajcie!

– Czy wydaliście jakieś dodatkowe rozkazy wspierającym nas partyzantom, towarzyszu Generalny Komisarzu?

– A konkretnie?

– Noo... Czy nie mieli po nas posprzątać?

Beria zdjął binokle i przez chwilę masował nasadę nosa.

– Jak się domyśliliście?

– Zgadywałem.

– Owszem, kazałem podpalić magazyn po waszym odjeździe. Grupa, która tego dokonała, miała was też asekurować. Na wszelki wypadek.

Akurat, pomyślałem ponuro. Raczej zlikwidować, gdyby się okazało, że odjeżdżamy w innym kierunku niż ustalony. Specjalne oddziały zaporowe istniały od początku wojny w strukturach NKWD i działały tak sprawnie, że towarzysz Stalin nakazał utworzyć podobne i w armii. Całkiem niedawno – rozkazem numer 227 z lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Teoretycznie każdy żołnierz powinien znać wszystkie rozkazy Głównodowodzącego, w praktyce nikt poza politrukami nie zwracał na nie uwagi. Były oczywiście wyjątki: treść rozkazu numer 227 każdy mógł powtórzyć nawet przez sen. No i nie dziwota – od tego, czy mu się podporządkował, zależało jego życie. Nie było to zresztą skomplikowane, całość sprowadzała się do jednego zdania: „Ani kroku w tył!”. A specoddziały nie znały się na żartach – ten, kto wylądował w karnym batalionie, mógł mówić o szczęściu, bywało, że wycofujących się żołnierzy rozstrzeliwano na miejscu.

– Co z partyzantami? – spytałem, otrząsając się z zadumy.

– A co ma być? – wzruszył ramionami Beria. – Prawie wszyscy zginęli. Ocaleli tylko ci, którzy zabezpieczali lądowisko i zacierali ślady w magazynie. Reszta walczyła do końca, aby osłonić wasz odwrót. Nie mieli żadnych szans, Niemcy błyskawicznie ściągnęli posiłki i przeszli do kontrataku.

Przełknąłem z trudem ślinę. Nie czułem specjalnej sympatii do nieznanych mi w końcu ludzi: na wojnie jak na wojnie – dziś zginiesz ty, jutro ja, jednak nonszalancki stosunek Genkoma do kwestii strat osobowych mroził krew w żyłach. Może to i dobrze, że NKWD przejmie kierownictwo nad wymyśloną przeze mnie operacją? Zapewne mimo ryzyka związanego z przyszłą akcją wojennoj razwiedki i tak dawała mi ona większe szanse na przeżycie niż wykonywanie z pozoru banalnych zadań dla towarzysza Berii...


Wspinałem się na piętro tak wolno, jakbym miał nie trzydzieści pięć, lecz sześćdziesiąt pięć lat. Cóż, ostatnie dni okazały się dość męczące, a i spotkanie z towarzyszem Berią nie należało do przyjemnych. Już na schodach wyczułem zapach jedzenia – pora była obiadowa. Po chwili żołądek odezwał się bolesnym skurczem. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio jadłem normalny posiłek. Zanim zdążyłem włożyć klucz do zamka, drzwi stanęły otworem i Natasza podtrzymała mnie pod ramię.

– Kiepsko wyglądacie – powiedziała z niepokojem w głosie.

Spojrzałem na nią zaskoczony: nie przywykłem, żeby ktoś się o mnie martwił, a nie wyglądało, aby moja sąsiadka udawała. Inna rzecz, że gdyby nie ja, zapewne jechałaby teraz gdzieś na północ. Pod konwojem. Stąd pewnie jej troska...

Natasza pomogła mi się rozebrać, w wannie – tak, miałem w mieszkaniu nawet wannę – czekała na mnie gorąca woda. No, prawie gorąca. Trudno utrzymać odpowiednią temperaturę, dolewając co chwila wody z czajnika czy garnka. Tuż przed wojną pojawiły się pogłoski, że cała nasza dzielnica ma zostać zaopatrzona w ciepłą bieżącą wodę. Niestety, niedługo później zaczęto budować schrony, zamiast modernizować wodociągi.

Mimo że byłem głodny, a kuchenne zapachy dochodziły do łazienki, moczyłem się dobre pół godziny. Dopiero teraz zniknęło pobitewne napięcie, zaczynało do mnie docierać, że przeżyłem – raz jeszcze. Będę regularnie jadał, spał w cieple przez całą noc, może pójdę na jakiś koncert albo do kina? Wiedziałem, że takie życie nie potrwa zbyt długo, prędzej czy później sielankę przerwie rozkaz Panfiłowa, lecz chwilowo nic mi nie groziło. Byłem wśród swoich, bezpieczny.

Z niechętnym stęknięciem wygramoliłem się z wanny, przetarłem dłonią zaparowane lustro. Z drugiej strony spojrzał na mnie mężczyzna o szarej cerze i zmęczonych oczach. Sięgnąłem po szczoteczkę i proszek do zębów: obok pudełka mojego ulubionego proszku „Rekord” ktoś położył tubkę pasty. No, no... pewnie Natasza się porządziła. Od czasu do czasu można było u nas kupić i pastę do zębów, o ile pamiętałem, sprzedawała ją – jak większość kosmetyków i środków higieny – firma „TeŻe”, ale ludzie i tak woleli stare, sprawdzone metody. Cóż, może najwyższy czas spróbować czegoś nowego? Ostrożnie wycisnąłem odrobinę pasty; smak nie był najgorszy. Ostatecznie poradziłem sobie z myciem zębów bez użycia proszku. Zobaczymy, jakie będą skutki...

Po chwili siedziałem już nad miską barszczu. Natasza nalała i sobie odrobinę zupy, ale nie jadła, przycupnęła na brzeżku krzesła, czujna na każdy mój ruch.

– Skąd ta nerwowość? – spytałem, zaspokoiwszy pierwszy głód.

– Podsłuchiwałam – przyznała ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Wtedy gdy przyszli czekiści. Dotrzymaliście słowa – dodała z niedowierzaniem w głosie.

Wzruszyłem ramionami, odsunąłem pusty talerz. Natasza natychmiast pobiegła do kuchni, wróciła, niosąc kaszę z grzybami.

– To nic takiego – wymamrotałem wreszcie. – Przecież obiecałem. I może zaczniesz zwracać się do mnie po imieniu? – zaproponowałem. – W końcu znamy się dość blisko...

Przytaknęła ruchem głowy, na jej policzki wpełzł malinowy rumieniec.

– Dobrze... Saszka.

– Gdzie twój syn?

– W piwnicy. Od paru dni biega tam, kiedy tylko mu pozwolę. Nie mam nic przeciwko, bo jest tu bardziej bezpieczny niż na ulicy, a trudno trzymać go cały czas w domu. Chyba bawi się z jakimś chłopcem.

– Dzieciaki – westchnąłem.

– Nie powiedziałam jeszcze, jak bardzo jestem ci wdzięczna. Gdyby nie ty, i ja, i Losza bylibyśmy teraz...

Powstrzymałem Nataszę ruchem dłoni. Nie miałem ochoty wysłuchiwać wylewnych podziękowań. To był tylko układ, nic więcej. I chyba to ja skorzystałem na nim bardziej niż Natasza: w zamian za utarcie nosa jakiemuś gówniarzowi z NKWD zyskałem gospodynię i wdzięczną kochankę. Dziewczyna musiała coś dostrzec w moich oczach, bo sięgnęła do kołnierzyka, rozpięła guziczek bluzki.

– Nie zachowuj się jak prostytutka – powiedziałem. – Pamiętasz, co mówiłaś o tym, jak na mnie patrzysz? Jak wyobrażałaś sobie, że moglibyśmy...

Wyraźnie zawstydzona zakryła twarz rękoma.

– To była prawda?

– Tak.

– No więc wyobraź sobie, że jesteśmy małżeństwem albo coś w tym stylu. I zachowuj się, jakby tak rzeczywiście było. Nie chcę, żebyś robiła to ze strachu.

– Nie bałam się ciebie, Saszka. Nigdy. Ty nigdy byś mnie nie skrzywdził jak...

Nie dokończyła zdania, a ja nie naciskałem. Być może chodziło jej o Włada, to przecież przez niego te wszystkie przykrości. Tyle że sam fakt znalezienia się w niewoli nie był przecież jego pomysłem. A i wytyczne Gławkoma Stalina wydawały mi się nieco... nieżyciowe. Żołnierz powinien walczyć do końca – zgoda! Ale co, jeśli zostanie ranny albo skończy mu się amunicja? Jeżeli jego oddział zostanie otoczony? Ma atakować czołgi z bagnetem w ręku? Ech, ci cywile... Ich wyobrażenia o wojnie częściej mają więcej wspólnego z filmami propagandowymi niż rzeczywistością. No, to jednak nie mój problem. Natasza ma żal do męża? To i lepiej, będzie bardziej hojna dla mnie... W końcu coś mi się od życia należy.

– Posiedź przy mnie – poprosiłem, kładąc się na kanapie.

Po obiedzie ogarnęła mnie nagła senność, najwidoczniej organizm chciał powetować sobie pełne napięcia dni.

– Posiedzę – obiecała.

– Jak położysz małego spać, przyjdź do mnie.

Nie usłyszałem już odpowiedzi. Zasnąłem.

Загрузка...