ROZDZIAŁ I

Wiele imion miał pomocnik kata. Mówiono o nim hycel, rakarz, oprawca, rzeźnik i człowiek nocy.

Niezależnie od tego, jak go zwano, zawsze budził odrazę i pogardę. Kata przynajmniej się bano i z tego tytułu cieszył się szacunkiem. Jego czeladnik nie miał żadnego poważania. Był najlichszym stworzeniem w społeczeństwie.

Pomocnicy kata zazwyczaj rekrutowali się spośród wielkiej rzeszy ukaranych bądź dopiero skazanych przestępców, dlatego często pozbawieni byli języka lub uszu. Zachowywali natomiast sprawne ręce i nogi, potrzebowali ich bowiem do wykonywania swojej profesji. W dzień obrzucano ich kamieniami lub opluwano. Zmuszeni byli do życia w mroku, ośmielali się wychodzić tylko nocą. Stąd prawdopodobnie wziął się przydomek Nattmann. [Nattmann (norw.) człowiek nocy (przyp. tłum.).]

Hycel w Grastensholm nie stanowił wyjątku. Co prawda udało mu się zachować język i uszy, gdyż jak wielu mu podobnych, chcąc uniknąć kary, żebrał o to, by zostać kacim sługą. Był zniszczonym, zgorzkniałym człowiekiem; zgarbiony kręcił się po swym niewielkim domostwie na skraju lasu, a złość do ludzi wyładowywał na córce Hildzie.

Tak, bowiem Joel Nattmann był za młodu żonaty. Miał jednak słaby charakter, stoczył się na dno i w obliczu wyroku przerażony błagał, by pozwolono mu służyć katu. Oczekując na zwolnienie się takiego stanowiska, siedział w więzieniu. Kiedy wyszedł po roku, jego żona już nie żyła, a jedyne, co mu pozostało, to nędzna chałupa pod lasem i jedenastoletnia córka. Stał się wówczas zgorzkniały, przepełniony żądzą zemsty na wszystkim i wszystkich, przeto z wdzięcznością przyjął pracę hycla. Pozwalała mu ona zadawać cierpienia innym, więc nie zastanawiał się już nad niczym więcej. Z upływem lat gorycz stawała się coraz silniejsza, by w końcu przerodzić się w zapiekłą nienawiść. Osobą, która musiała znosić jego bezustanny zły humor, była córka Hilda.

Od kilku lat była już dorosła. Czasami widywano ją z daleka, krzątającą się między domostwem mieszkalnym a oborą pod lasem czy też powracającą do zagrody ze świeżo zebranymi jagodami. Nigdy jednak nie zapuszczała się w pobliże wioskowych zabudowań, nigdy nie widział jej nawet żaden ze współuczestników pijackich biesiad odbywających się w domu Nattmanna. Teraz nie przychodził już nikt; nikt nie mógł znieść kwaśnego humoru hycla. Z rzadka tylko, w razie konieczności, zjawiali się jego zleceniodawcy, ale przed nimi Hilda się chowała.

Nadszedł rok 1654. W chłodny i dżdżysty wiosenny dzień Andreas Lind z rodu Ludzi Lodu orał niewielki spłachetek ziemi w lesie nad polami Lipowej Alei. Przez wiele lat przyglądał się małej leśnej polanie, rozważając, czy udałoby się zamienić ją w urodzajne poletko. Wyglądało na to, że nie ma na niej zbyt wiele kamieni a i zarośla wciąż były jeszcze niezbyt gęste i łatwe do usunięcia. W tym roku nareszcie się zdecydował.

Andreas miał dwadzieścia siedem lat i jak dotąd się nie ożenił. Jakoś się nie składało. Oczywiście zerkał na wioskowe dziewczęta, ale żadna nie zdołała w nim rozniecić płomienia miłości.

Nie, wolał tak iść za koniem, trzymając dłoń na pługu, i patrzeć, jak czarne skiby ziemi odwracają się w jego stronę. Będzie tu nieduże, ale dobre pole, to już było widać wyraźnie. Najlepiej zasiać tu jęczmień, zdecydował.

Lemiesz pługa uderzył o kamień, wstrzymał więc konia. Kamień okazał się niespecjalnie duży, tak że z łatwością przeniósł go na skraj pola. Andreas był bardzo silnym młodzieńcem.

Wspiął się po skałach, żeby mieć lepszy widok na wioskę, gdyż z dołu, z pola, nie mógł jej zobaczyć.

Przysiadł na kamieniu, obejmując ramionami kolana.

Pięknie stąd wyglądała Lipowa Aleja, zadbana i wypielęgnowana. Rodzice i dziadek nadal jeszcze pracowali i za punkt honoru stawiali sobie utrzymanie posiadłości w jak najlepszym stanie. Mimo że Lipowa Aleja nie należała do największych gospodarstw w parafii, to jednak uważano ją za prawdziwy dwór.

Grastensholm prezentowało się równie wspaniale jak Lipowa Aleja, a nawet piękniej, jako że było bardziej okazałe. Tak będzie, dopóki zajmują się nim Tarald z Irją i Liv. Co nastąpi później, kiedy schedę przejmie młody Mattias Meiden, trudno przewidzieć. Mattias był lekarzem i swej pracy oddał się bez reszty. Ale jeśli będzie miał dobrego zarządcę…

Mattias także się nie ożenił, chociaż skończył już trzydzieści lat. Andreas uśmiechnął się. Mattias był tak wspaniałym człowiekiem, że na samą myśl o nim robiło się cieplej na sercu. Byłoby jednak jakby nie w porządku, gdyby wybrał sobie tę jedną jedyną. Uważano, że Mattias jest własnością ogółu ludzkości. Małżeństwo mogłoby go ograniczyć, nie miałby wówczas czasu dla innych.

Rzecz jasna takie myślenie było bardzo egoistyczne. Mattias również miał prawo przeżyć prawdziwą miłość, jaka może zrodzić się między dwojgiem ludzi. Do tej pory jednak wydawało się, że wcale za nią nie tęskni.

Na skraju lasu, niedaleko od miejsca, w którym siedział, ujrzał Andreas niedużą, nędzną chałupę. Ciarki przebiegły mu po plecach. Wiedział, że tam mieszka Nattmann. Hycel i jego córka. Właśnie teraz dostrzegł kobiecą postać zmierzającą ku oborze. Zaraz znikła mu z oczu. To musiała być Hilda. Andreas nigdy nie widział jej z bliska. Mieszkała tam od zawsze, ale dla mieszkańców wioski jakby nie istniała.

Pamiętał ją jednak ze spotkań okolicznej młodzieży w jasne letnie noce podczas tańców w lesie, choć od tamtej pory upłynęło już kilka lat. Zarysowała mu się mgliście jako milcząca postać między drzewami, trzymająca się z dala od wesołej, hałaśliwej gromady. Córkę Nattmanna widywano tylko jako niewyraźną sylwetkę. Jeśli ktoś zanadto się zbliżał, by z niej kpić i drwić, znikała natychmiast wśród leśnych cieni i tej samej nocy nigdy już nie wracała.

Wówczas tak samo jak inni śmiał się z tej dziwnej dziewczyny.

Teraz czuł lekkie ukłucie wyrzutów sumienia. Wydoroślał i więcej rozumiał.

Leżąca poniżej wieś spokojnie odpoczywała w ten szary, zimny dzień. Kościół wydawał się nieco zniszczony. Pastor wspominał, że trzeba koniecznie naprawić wieżę w tym roku, ale parafianie puścili to mimo uszu. Uważali, że nie stać ich na takie wydatki.

Ale przyjdzie dzień, kiedy trzeba ta będzie zrobić, przyznał w duchu, jeżeli wieża ma się nie zawalić.

W oddali dostrzegł dach dworu Gabrielli i Kaleba. Prowadzili tam teraz dom dla sierot – oni i Eli. Nie mieli więcej dzieci poza zmarłą w dniu narodzin córką, ale nawet prawdziwi rodzice nie mogli bardziej kochać własnych dzieci, niż oni kochali Eli. Niewiele już było ludzi, którzy pamiętali, że jest ona ich przybranym dzieckiem. Stanowili szczęśliwą rodzinę. Andreas znów się uśmiechnął. Mieszkańcy dworu różnili się między sobą wiekiem dokładnie o dziesięć lat. Kaleb miał teraz trzydzieści sześć, Gabriella dwadzieścia sześć, Eli szesnaście, a dziecko, gdyby żyło, miałoby sześć lat. Lepiej jednak, że nie dane mu było przeżyć – Kalebowi i Gabrielli niełatwo byłoby wychować stworzenie napiętnowane złym dziedzictwem Ludzi Lodu.

Sam Andreas mógł mieć teraz pewność, że jego dzieci będą całkiem normalne, i najwyższy już chyba czas, by się o nie postarał…

Najpierw jednak musi znaleźć sobie odpowiedni materiał na żonę.

Tak, tak, ale z tym chyba nie ma pośpiechu.

Andreas odetchnął głęboko i podniósł się tak gwałtownie, że aż zatrzeszczały mu kości. Czas już wrócić do pługa, jeśli mam skończyć przed wieczorem, pomyślał.

Pracował długo. Zdążę chyba przeorać pole jeszcze raz, powtarzał w duchu. I jeszcze raz. I jeszcze…

Ciężkie od deszczu chmury, przesuwające się nad wierzchołkami świerków, nabrały już ciemnej barwy wieczoru, kiedy zajął się ostatnim skrawkiem ziemi pomiędzy skałami. Chciał ten kawałeczek też włączyć do pola, bo zapowiadał się nieźle; nie rosło na nim zbyt wiele trawy.

Pług napotkał miękką przeszkodę.

Andreas cofnął się o krok i spróbował raz jeszcze.

Nie, najwyraźniej coś stawiało opór. Nie kamień ani też korzeń drzewa, to musiało być bardziej miękkie.

Andreas pochylił się i odsunął na bok kawałek darni, który poddał się łatwo, jak gdyby niedawno został położony.

Pod spodem zamajaczyło coś przypominającego tkaninę. Ciemne grube płótno.

Odsunął jeszcze jeden kawałek darni i zobaczył wyszczerzone w makabrycznym uśmiechu zęby w na wpół zgniłej twarzy.

Odskoczył gwałtownie, czując, że cała krew odpływa mu od serca. Błyskawicznie wyciągnął pług z ziemi, przeniósł nad straszliwym znaleziskiem i popędził konia. Kiedy znalazł się na skraju trójkątnego poletka, odczepił pług, skoczył na nie osiodłanego konia i pognał do domu.

Doskonale pojmował; że czymkolwiek było jego odkrycie, to na pewno nie był to poświęcony grób. Nie poświęcony także. Czasami grzeszników grzebano poza murami cmentarza, ale ostatnio nie wydarzył się żaden wypadek, od dłuższego czasu nie grasowała też żadna zaraza. Było oczywiste, że kryje się za tym ponura tajemnica.

Dalej nie chciał posunąć się nawet w myślach, dopóki nie sprowadzi kogoś na pomoc. Jaka szkoda, że asesor Dag Meiden już nie żyje! Będzie teraz musiał zwrócić się do wójta, a ten niestety nie należał do najsympatyczniejszych.

Ale Kaleb zna się na przepisach i prawie. Tak, pośle także po Kaleba.

Ta myśl nieco go uspokoiła.

Z dworu dostrzeżono, że Andreas pędzi na koniu jak szalony, i pospieszono mu na spotkanie. Dziad Are, ojciec ojca, mimo sześćdziesięciu ośmiu lat wciąż trzymający się prosto jak młody chłopak, ojciec Brand, spokojny i po-godny, z włosami gdzieniegdzie naznaczonymi już siwizną, i kochana matka Matylda, zawsze korpulentna, wcale nie szczuplejąca z wiekiem…

Kiedy zeskakiwał z konia, otoczyli go, mocno poruszeni.

– Ależ, Andreasie – odezwał się Brand. – Straszliwie pobladłeś. Co się stało?

– Znalazłem zabitego człowieka na polu, tam na górze. Najlepiej będzie, jeśli od razu wezwiemy wójta, by nie mógł nam zarzucić najmniejszej zwłoki.

– Co ty mówisz, chłopcze? Zaraz poślę parobka.

Wójt mieszkał w sąsiedniej, ale niezbyt daleko położonej wiosce. Trzeba było tylko dostać się na drugą stronę wzgórza.

– Sprowadźcie także Kaleba – powiedział Andreas.

– Dobrze, tak zrobimy.

Niebawem cały dwór wiedział już o wszystkim i ludzie małymi grupkami zaczęli podążać ku leśnemu poletku. Niektórzy zaciekawieni, inni z postanowieniem, że choć nie będą patrzeć na zwłoki, to i tak muszą być świadkami wydarzeń. Gospodarze z Lipowej Alei bardzo się spieszyli, żeby dotrzeć na polanę przed wszystkimi i dopilnować porządku.

Andreas zatrzymał napierającą gromadę na skraju lasu.

– Nie wchodźcie na polanę, bo możecie zadeptać ślady, a wtedy będziecie mieć wójta na karku! – wołał. – Jeżeli już koniecznie musicie to zobaczyć, stańcie na skałach!

Brand i Are przyglądali się zwłokom.

– Och – odezwał się Brand. – Teraz pojmuję, że to mógł być dla ciebie szok, Andreasie.

Andreas odparł w zamyśleniu:

– Spójrzcie na kawałki darni! Jak starannie je poukładano! To zostało zrobione tej wiosny.

Ludzie ze dworu dotarli już na miejsce i przypatrywali się znalezisku z przerażeniem, ale i z niezdrowym podnieceniem. Niektórzy szybko odchodzili, bladozieloni na twarzach.

– Kto to może być, jak sądzicie? – zapytał stajenny.

– Wydaje się, że to kobieta – odparł Andreas. – Czy nikt z naszej parafii nie zaginął?

Nikt o nikim takim nie słyszał.

Are nadal wpatrywał się w trawę, ostrożnie stąpając po kępkach.

– Spójrzcie – powiedział cicho, a wszyscy przysłuchiwali się w napięciu. – Czy widzicie, że trawa podzielona jest na kwadraty? Każdy z nich musi stanowić odłożony na miejsce kawałek darni, prawda?

Pokiwali głowami. Nietrudno było to zrozumieć.

– Wyraźnie widać, że to zostało zrobione w tym roku. Ale popatrzcie jeszcze tam!

Oczy wszystkich skierowały się na miejsce, które wskazywał. Koło zwłok wyraźnie rysowały się kolejne czworokąty.

– Czy ktoś mógłby podnieść darń? – zapytał Are.

Nie było chętnego, nikt się nawet nie poruszył.

Jeden ze stojących bliżej lasu mężczyzn gwałtownie zamachał rękami.

– Tutaj także są ślady kwadratów, gospodarzu!

Are i Brand podeszli bliżej. Mężczyzna miał rację. Jeszcze w kilku miejscach widać było słabe ślady czworokątów w długim szeregu.

– Sądzę, że poczekamy na wójta – zdecydował Are. – Czy ktoś może sprowadzić Mattiasa?

Wszyscy wiedzieli, że chodzi o doktora Meidena. Natychmiast pobiegły po niego dwie służące, zadowolone, że nie będą świadkami dalszych przerażających odkryć.

– Przywołajcie też pastora – zawołał za nimi Brand. Ta decyzja nie wywołała entuzjazmu zebranych, ale Brand wyjaśnił: – Musimy poświęcić to miejsce, zanim zdobędzie nad nami władzę jakiś zły duch.

Wtedy wiele kobiet nagle przypomniało sobie, że jedzenie przypala się w garnkach, że krowy czekają, że one same mają coś do zrobienia… Zniknęło także paru mężczyzn.

Pierwszy nadszedł Mattias. Jak zawsze miły, o łagodnym spojrzeniu, podziałał na wszystkich niby środek kojący. Nie chciał niczego dotykać, dopóki wójt nie powie swego, ale potwierdził domysły innych. Kobieta, nie całkiem młoda, jako że można było dojrzeć kilka pasm siwych włosów, w eleganckim ubraniu z najlepszego sukna.

Uczynił natomiast to, przed czym wzbraniali się inni. Uniósł kolejny kawałek darni.

Kiedy to zrobił, większość zebranych ukryła twarze w dłoniach, ale po chwili coraz więcej osób zaczęło zerkać przez szpary między palcami.

Było tak, jak przypuszczali – jeszcze jeden trup. Kobieta; zmarła całkiem niedawno. Mrówki i inne stworzenia w popłochu uciekały z prawie nie naruszonej twarzy.

Ta kobieta była nieco młodsza, mogła mieć około trzydziestu pięciu lat. Nie była ładna, ale jej włosy nadal układały się w eleganckie fale.

Nikt nie powiedział ani słowa. Oczy wszystkich kierowały się tylko powoli ku dwóm ostatnim czworokątom odznaczającym się na trawie.

– Nie – orzekł Brand. – Trzeba coś zostawić wójtowi.

Przybyli już ludzie z Grastensholm. A na górze, na skraju lasu, ćwierć mili stąd, ci, którzy stali wysoko na kamieniach, mogli dostrzec samotną postać kobiety. Tkwiła nieruchomo, ze zdziwieniem wpatrując się w zgromadzenie.

Hycla nie było nigdzie widać.

– Ściemnia się – zauważył Are, spoglądając w niebo.

– O tej porze roku nie będzie bardzo ciemno – burknął jeden z mężczyzn.

– Nie, ale jest pochmurno. Będzie ciemniej niż zwykle.

Wójt i pastor przybyli niemal równocześnie. Ciężko oddychali, wspinając się pod górę. Za nimi, w niedużych grupkach, podążali ludzie ze wsi.

– No i co tu się dzieje? – zapytał niezadowolony wójt. Był Niemcem jak większość wójtów i źle mówił po norwesku. Natura hojnie obdarzyła go wzrostem i tuszą, ale poskąpiła rozumu. Sprawiał zdecydowanie niesympatyczne wrażenie, miał małe świńskie oczka i wielkie, obwisłe wargi. Wydawało się, że od innych ludzi spodziewa się tylko nienawiści, i odwzajemniał się tym samym. Mówiono, że jego największą namiętnością są pieniądze. Bogactwo i władza. Nie miał więc szczególnie oryginalnych zainteresowań.

Andreas wyjaśnił, co zaszło. Wójt miał minę, jakby chciał powiedzieć, że niczego innego nie można spodziewać się po norweskich chłopach. Pastor wzdychał i najwyraźniej był głęboko poruszony wydarzeniami.

– Czy zechcecie odmówić modlitwę za dusze zmarłych, a tym samym oczyścić okolicę i odegnać błąkające się duchy, panie pastorze? – zapytał Brand.

– Nie wiemy przecież jeszcze, kim były te kobiety. Nie mogę odprawiać modłów za dusze zatwardziałych grzeszników – zaprotestował duchowny.

– Tym większy macie powód, by je odprawić – powiedział Are ostro. – Jezus nie odwracał się plecami od grzesznych.

Synowi Tengela z rodu Ludzi Lodu nie należało się sprzeciwiać; o tym wiedział nawet nowy pastor.

Spojrzał więc tylko karcąco na Arego i odmówił modlitwę za spokój nieczystych dusz.

Kiedy obrządek został zakończony, wszyscy odetchnęli z ulgą.

Napięcie zelżało jednak tylko na moment, bowiem już w następnej chwili wójt, podnosząc głowę, jęknął:

– Jezu Chryste! To chyba nie może być… Nie, oczywiście, że nie! – dodał jakby się uspokajając.

Jednak wszyscy usłyszeli jego słowa. Z tłumu wyłonił się Kaleb. Ponieważ budził powszechne zaufanie, wiele osób, chcąc poczuć się bezpieczniej, zbliżyło się do niego.

– O czym myśleliście? – ostro zapytał wójta Brand.

– Nie, to niemożliwe.

– Mówcie!

– Na pustkowiu, daleko stąd, w dolinach, przez kilka lat gadano o mężczyźnie-wilku. My nazywamy go wilkołakiem. Mniej więcej rok temu pewna kobieta została rozszarpana na strzępy. A w lesie widziano trzynogiego wilka…

Jakaś dziewczyna zasłoniła usta dłonią, tłumiąc krzyk.

– Och, matko!

– Wilkołak? – Oczy Arego wyrażały gniew. – Nie wolno wam straszyć ludzi!

– Nie straszę, mówię po prostu, o czym gadają.

Jeden z mężczyzn rzekł powoli:

– Wygląda jednak na to, że mamy tu cztery nie poświęcone groby. Być może leżą w nich tylko kobiety. Może on tu właśnie krąży? Porywa samotne kobiety przy pełni księżyca…

Kilka dziewcząt krzyknęło. Ktoś spojrzał w niebo, by sprawdzić, jak wygląda księżyc, ale skrył się za chmurami. Inni rozglądali się dokoła, starając się dojrzeć coś w lesie.

– Trzynogi wilk? – zapytał ktoś. – Dlaczego trzynogi?

– Nie wiesz? – oburzył się wójt. – Wilkołak to człowiek, który przemienia się w wilka podczas pełni księżyca, a bywa, że i w inne noce. Ponieważ jest człowiekiem, nie ma ogona. To ogromny wstyd dla wilka, dlatego wyciąga jedną nogę, udając, że to ogon, i biegać może tylko na trzech…

– Och! – jęknął ktoś wśród zgromadzonych.

Wójt surowo popatrzył na zebranych.

– Przyjrzyjcie się więc waszym mężom, kobiety! Jeśli okaże się, że któryś z nich wychodzi nocą, wezwijcie mnie! Przyglądajcie się ich zębom! Być może między nimi nadal tkwi nić z materiału, a na twarzy widnieją ślady krwi…

Are westchnął cicho.

– A kobiety w błogosławionym stanie niechaj lepiej wieczorami siedzą w domu – ciągnął wójt. – Są bowiem szczególną przynętą dla wilkołaka.

– Och, przestańcie opowiadać te bajdy – rzucił porywczo Andreas. – Przywieźliście je tu z waszego kraju. W Norwegii nie ma wilkołaków.

– Jak to nie ma? Oczywiście, że są – odparł wójt, rozgorączkowany, z zaczerwienioną twarzą. – Macie nawet niedźwiedzie, które porywają kobiety i dzieci. A u nas ich nie ma.

– Tak, tak, Andreasie – powiedział spokojnie Are. – Już w czasach wikingów żyli ludzie-wilki. Ale uważam, że nie trzeba o tym głośno mówić, dopóki nie wiemy nic o tych kobietach. I zastanawiam się, dlaczego wilkołak, jeżeli naprawdę krąży po okolicy, ściągnął tu obce kobiety?

– Czy aby na pewno obce? – zapytał inny mężczyzna. – A jak było z Lisen Gustava? Tą, która zeszłej jesieni wyjechała za służbą? Obiecywała, że napisze do domu, a wcale się nie odezwała. Nie przyjechała też na Boże Narodzenie, jak było umówione.

– Czy wyruszyła w podróż wieczorem? – dopytywał się wójt.

– Tego nie wiem. Zapytajcie Gustava.

– Nie omieszkam tego uczynić – odburknął stróż prawa.

Las był ciemny i niemy. Nikt nie chciał stać samotnie. Ludzie garnęli się do siebie, skupiali w większe grupy. Ciężkie, szaroczarne chmury wisiały nad wierzchołkami świerków. Coś mogło kryć się między drzewami.

Are polecił zapalić pochodnie, by rozświetlić zapadający zmierzch. Z Lipowej Alei i Grastensholm przybyli mężczyźni z łopatami i ostrożnie rozpoczęto kopanie.

Zebrani z napięciem obserwowali wszystko, co działo się na polanie, ale coraz częściej wymowne spojrzenia wędrowały w kierunku samotnej chaty na skraju lasu.

Wójt jednak zainteresował się także dalszą okolicą.

– Kto mieszka tu w pobliżu? Jakie są dwory? – zawołał ostro, a jego głos niósł się daleko po łące zatopionej w ciszy wieczoru.

Odpowiedział Mattias:

– Jest Lipowa Aleja i Grastensholm. I jeszcze chałupa pomocnika kata. A w lesie jest zagroda Klausa.

– Klaus nie żyje już przecież od dawna – wtrącił się pastor. – I jego Rosa także.

– Tak, Jesper mieszka tam samotnie, odkąd jego siostra wyszła za mąż.

– Jeszcze jakieś dwory?

– Nie, tu już nic nie ma.

– Hm… – Wójt obrzucił surowym i badawczym, jak mu się wydawało, spojrzeniem twarze Arego, Branda i Andreasa z Lipowej Alei oraz Mattiasa i Taralda z Grastensholm. Utkwił wzrok w Andreasie. – Najwyraźniej dobrze była wam znana ta polana w lesie – stwierdził tonem inkwizytora.

– Tak. Ale jeśli wydaje wam się, że jestem na tyle niemądry, by wygrzebywać dobrze ukryte przez samego siebie zwłoki, to nie wiem, którego z nas należałoby nazwać głupcem – odparł Andreas ostro.

Wydawało się, że wójt uznał tę odpowiedź za logiczną.

– W rodzie jest jeszcze jeden nowy dwór, prawda? Elistrand. Ten Kaleb, skąd on się właściwie wziął?

– Sądzę, że nie należy go w to mieszać – powiedział Andreas chłodno. – To dobry człowiek, który cieszy się powszechnym poważaniem. Ale sami możecie go o wszystko zapytać. Stoi za wami.

Wójt odwrócił się gwałtownie. Nie znał wszystkich mieszkańców parafii i nigdy jeszcze nie spotkał Kaleba. Teraz cofnął się nieco na widok jasnowłosego olbrzyma.

Andreas mówił dalej lekko złośliwym tonem:

– Poza tym Kaleb jest świetnie obeznany z prawem. Może służyć wam wielką pomocą w tej sprawie.

Wójt wymamrotał coś na temat amatorów.

– Mylicie się – odparł Andreas. – Kaleb pobierał nauki u asesora Daga Meidena, a potem przez wiele lat zasiadał w lagtingu.[Lagting wojewódzkie zgromadzenie ludowe, będące sądem drugiej instancji (przyp. tłum.).]

Słysząc to, wójt umilkł. Kiedy odkopywano kolejne ciała, nie odezwał się już ani słowem. Nie co dzień zdarzały się takie sprawy jak ta i wielką nadzieję pokładał w Mattiasie i Kalebie oraz w mężczyznach z Lipowej Alei. Jego władczy głos niczym echo powtarzał to, co zostało już przez nich powiedziane, jak gdyby były to jego własne słowa. Nie, wójtem nikt nie był szczególnie zachwycony. Uważano, że jest zbyt zapatrzony w siebie i zainteresowany wyłącznie wyciąganiem pieniędzy od ludzi.

Od strony łąki przy skalnych blokach rozległy się stłumione okrzyki:

– Tu chyba też coś jest! Tak!

Ostrożnie usunięto darń. Trudno było ocenić, co kryje się pod spodem. Upłynęło już sporo czasu, ciała zaczęły się rozkładać.

– Jest za ciemno – narzekał Mattias.

– Tak, teraz jest już za ciemno – jak echo powtórzył wójt. – Oględziny zwłok lepiej odłożyć do jutra.

– Dobrze – zgodził się Kaleb. – Ale dziś jeszcze możemy sprawdzić pozostałą część pola. Na wszelki wypadek.

Po godzinie cała niewielka trójkątna polana została dokładnie przekopana. Znaleziono ciała czterech kobiet. Gdzieniegdzie na próbę kopano głębiej, ale nic więcej nie odkryto.

Cztery zmarłe. Jedna całkiem niedawno, druga wcześniej, choć jeszcze tej samej wiosny, dwie pozostałe musiały leżeć w tym miejscu przez całą zimę. Jedna prawdopodobnie od jesieni, druga od lata.

Kim były? Skąd pochodziły? Kto pozbawił je życia i w jaki sposób?

Mattias i Kaleb stali wraz z ludźmi z Lipowej Alei nad ostatnim znaleziskiem, kiedy przywołał ich wójt. Pochylał się nad zwłokami kobiety, którą zamordowano najpóźniej.

Podeszli bliżej.

– Zobaczcie! – mruknął wójt. – I co wy na to?

Odrzucił wcześniej ziemię z jednej ręki ofiary i teraz sięgnął po znajdujący się tam brudny sznur.

– Był owinięty wokół jej dłoni – stwierdził.

Sznur był długi. Wójt uniósł rękę, a jeszcze spora część sznura leżała na ziemi.

Are ujął go w dłonie.

– Węzły – mruknął.

– Różne sznurki – powiedział wójt. – Dziewięć różnych sznurków. A więc to z taką ohydą mamy do czynienia!

Wszyscy poczuli się nieswojo.

– Zatrzymajcie to odkrycie dla siebie – powiedział Are stanowczo. – Jeśli ludzie się dowiedzą, histeria opanuje całą wioskę. Mieliśmy tu już dość procesów czarownic, więcej tego nie chcemy! Wystarczy nam wasz wilkołak.

– Ale mamy przecież niezbity dowód – oponował wójt. – A wczoraj w sąsiedniej wiosce schwytaliśmy czarownicę! Naprawdę mamy do czynienia z czarną magią!

– Tak. I dokładnie zbadamy tę sprawę. Jutro! Dziś wieczorem nie powinniśmy uczynić niczego, co sprawi, że ludzie podejmą działania na własną rękę. Wystawcie tu na noc straże, a pozostałych odeślijcie do domów!

Wójt zacisnął usta, ale poddał się.

Zapadła już noc, kiedy wielka gromada zaczęła schodzić łąkami w dół ku wiosce.

Jaspera nie było z nimi. Jego maleńka zagroda leżała głęboko w lesie, daleko od miejsca wydarzeń, tak że nie był świadkiem całego zamieszania. Wszyscy jednak pamiętali, że jest nieuleczalnym kobieciarzem.

Nattmann także się nie pokazał.

Gromada zaczęła się rozdzielać, ludzie po kolei rozchodzili się do domów, by wrócić tu nazajutrz.

Tak przynajmniej się wydawało. Nie wszyscy jednak udali się na spoczynek. W mroku krążyły ciemne sylwetki. To ci, którzy nie wiedzieli nic o sznurze czarownicy. Mieli swoje plany. Zaczaili się na rozstajach na nową ofiarę: Nattmanna.

Teraz nareszcie mieli okazję wyładować złość na znienawidzonym pomocniku kata. Któż lepiej pasował do roli wilkołaka? A poza tym… Czy może nie mieszkał najbliżej polany?

Dłonie „sprawiedliwych” mężczyzn i kobiet z wioski zakryły usta Nattmanna, by stłumić jego krzyki.

Nikt nie widział, co stało się na rozstaju dróg, gdzie spłynęły kłębki wieczornej mgły, by odtańczyć taniec elfów.

Nazajutrz wczesnym rankiem Andreas, który szedł do kowala podkuć konia, znalazł w przydrożnym rowie mężczyznę w pożałowania godnym stanie.

Natychmiast rozpoznał kaciego pomocnika, chociaż ten był straszliwie zmasakrowany. Andreas pochylił się nad leżącym, próbując go nieco unieść.

– Biegnij, sprowadź wóz – nakazał towarzyszącemu mu parobkowi. – Kołacze się w nim jeszcze resztka życia. Potem zaprowadzisz konia do kowala i pójdziesz do Mattiasa. Poprosisz, żeby przyszedł do chaty na skraju lasu. Ja odwiozę Joela Nattmanna do domu.

W oczekiwaniu na parobka i wóz Andreas przysiadł na trawie i przyglądał się leżącemu obok nieszczęśnikowi.

Jego myśli były pełne smutku.

To, co wczoraj znaleziono w dłoni zabitej kobiety, poruszyło wszystkich w jego rodzinie. To oczywiste, że tak bardzo byli czuli na tym punkcie. Na razie wiedział o tym tylko wójt, ale kiedy plotka rozniesie się po wsi…

Andreas spojrzał na Joela Nattmanna. Pewne było, że niegodziwego uczynku dokonano dziś w nocy, podobnie jak to, że miało to związek z makabrycznym odkryciem na leśnej polanie. Ludzie znaleźli kozła ofiarnego – kogoś, na kim łatwo było się zemścić. Ale nastawienie ludzi zmienia się bardzo szybko. Jeśli tylko upatrzą sobie nową ofiarę, będą gotowi do następnych bestialskich czynów.

To dopiero początek, pomyślał. To dopiero początek…

Загрузка...