30 Początki

Perrin jedną ręką przytrzymywał poły podbitego futrem płaszcza i pozwalał, by Stayer szedł swoim własnym tempem. Południowe słońce nie grzało, a zbity śnieg pokrywający drogę do Abili utrudniał jazdę. On i dwunastka jego towarzyszy byli na drodze właściwie sami, nie licząc dwóch tylko, turkoczących wozów zaprzężonych w woły i garstki wieśniaków w prostych ciemnych wełnach. Wszyscy napotkani na drodze brnęli przez śnieg ze spuszczonymi głowami, przy każdym silniejszym podmuchu wiatru przyciskając do głów kapelusze lub czapki. Na nic nie zwracali uwagi, tylko wbijali spojrzenia w ziemię.

Usłyszał, jak jadący za nim Neald opowiada przyciszonym głosem wulgarny dowcip, na co Grady mruknął coś niezrozumiale, Balwer zaś parsknął z naganą. Wydawało się, że nic, co widzieli albo słyszeli w ciągu miesiąca, jaki minął od pokonania granicy amadiciańskiej, nie wywarło na żadnym z tej trójki najmniejszego wrażenia, podobnie zresztą jak to, co ich czekało na końcu drogi. Edarra ostro karciła Masuri za to, że tamta pozwoliła, by kaptur zsunął jej się z głowy. Oprócz płaszczy głowy i ramiona Edarry i Carelle dodatkowo chroniły szale, a jednak odmówiły zdjęcia swych suto marszczonych spódnic i zastąpienia ich czymś bardziej odpowiednim do konnej jazdy, dlatego więc nogi, obnażone po kolana, miały odziane tylko w ciemne pończochy. Ziąb zresztą chyba nie bardzo im dokuczał, dziwowały się tylko śniegowi. Carelle zaczęła cichym głosem przestrzegać Seonid, co się stanie, jeśli nie będzie kryła twarzy.

Oczywiście jeśli zbyt wcześnie odsłoni twarz, to porcja pasów będzie z pewnością najłagodniejszą z kar, jakich powinna się obawiać, o czym zarówno ona, jak i Mądre dobrze wiedziały. Perrin nie musiał oglądać się za siebie, by wiedzieć, że trzej Strażnicy zamykający kolumnę, bez swoich charakterystycznych płaszczy, potwierdzają całym swym wyglądem, że są w każdej chwili gotowi do wydobycia ostrzy i wycięcia sobie drogi przez szeregi napotkanych wrogów. Tak wyglądali od czasu, gdy o świcie opuścili obóz. Musnął kciukiem rękawicy topór wiszący u swego pasa, potem znowu zebrał poły płaszcza, zanim nagły poryw wiatru je rozwiał. Jeśli sprawy przybiorą zły obrót, może się okazać, że postawa Strażników stanowi wzór jak najbardziej godny naśladowania.

Po lewej stronie — w pobliżu miejsca, gdzie droga wchodziła na drewniany most wiszący nad zamarzniętym strumieniem, który wił się wokół miasta — z zasp śniegu okrywających wielką kamienną podmurówkę sterczały zwęglone belki. Jakiś lokalny lord, który ociągał się z ogłoszeniem swego poparcia dla Smoka Odrodzonego, i tak miał szczęście, że wykpił się tylko chłostą oraz utratą posiadanych dóbr. Mała grupka strzegących mostu ludzi przyglądała się konnemu oddziałowi, który się do nich zbliżał. Perrin nie dostrzegł żadnego hełmu czy zbroi, jednak każdy z tamtych ściskał w ręku kuszę równie kurczowo co rozwiane poły płaszcza. Nie rozmawiali ze sobą. Po prostu patrzyli, a mgiełki ich oddechów unosiły się w powietrze. Całego miasta strzegły podobne oddziały, ustawione na każdej wiodącej doń drodze, w każdej szczelinie zwartej zabudowy. To był kraj Proroka, ale armia Białych Płaszczy i króla Ailrona wciąż miała pod swoim zarządem spore części jego terytorium.

— Miałem rację, nie chcąc jej zabierać — mruknął — ale i tak będę musiał za to zapłacić.

— Oczywiście, że będziesz musiał zapłacić — warknął Elyas. Jak na człowieka, który przez większość ostatnich piętnastu lat podróżował dużo i głównie pieszo, zupełnie nieźle radził sobie z myszowatym wałachem. Wygrał w kości od Gallenne’a płaszcz podbity futrem z czarnego lisa. Aram, jadący przy drugim boku Perrina, mierzył Elyasa mrocznymi spojrzeniami, brodacz jednak ignorował je. Nie układało się między nimi dobrze. — Mężczyzna wcześniej czy później zawsze płaci, odnosi się to do każdej kobiety, czy zawinił wobec niej czy nie. Ale miałem rację, nieprawdaż?

Perrin pokiwał głową. Niechętnie. Nie miał jakoś ochoty słuchać od obcego mężczyzny rad na temat postępowania z własną żoną, nawet jeśli były to rady bardzo dyskretne i wyrażone w oględny sposób. Co prawda okazały się skuteczne. Rzecz jasna, podniesienie głosu na Faile było równie trudne, jak podnoszenie go na Berelain, jednak to drugie przychodziło mu z coraz większą łatwością, a to pierwsze udało mu się osiągnąć nawet kilka razy. Do rad Elyasa stosował się dosłownie. Cóż, mniej więcej. Jak tylko potrafił. Ten kłujący zapach zazdrości wciąż drażnił jego nozdrza, gdy tylko Berelain znajdowała się w pobliżu, za to z drugiej strony, gdy tylko rozpoczęli powolną jazdę na południe, zupełnie zniknęła tamta woń znamionująca poczucie krzywdy. Ale nie było mu z tym wygodnie. Kiedy wtedy zdecydowanie oznajmił jej, że tego ranka nie będzie mu towarzyszyła, nie zaprotestowała nawet jednym słowem! Pachniała wręcz... zadowoleniem! Choć była także zaskoczona. A jakim sposobem mogła być równocześnie zadowolona i rozzłoszczona? Oczywiście żadnego z tych uczuć nie wyrażała jej twarz, jednak nos nigdy go nie zawiódł. Niemniej czasami myślał sobie, że im więcej dowiaduje się o kobietach, tym mniej o nich wie!

Kiedy kopyta Stayera zadudniły głucho na drewnianych deskach, strażnicy mostu zmarszczyli brwi, a ich palce zabłądziły w stronę spustów broni. Stanowili zwyczajową zbieraninę, z której składały się rzesze wyznawców Proroka: ludzie o brudnych twarzach w jedwabnych kaftanach zbyt wielkich dla nich, uliczni zabijacy o pokrytych bliznami twarzach i różowolicy neofici, wcześniej zapewne rzemieślnicy lub kupcy, których niegdyś przyzwoite odzienie wyglądało tak, jakby od miesięcy nie zdejmowali go nawet na noc. Broń za to mieli w dobrym stanie. Oczy niektórych płonęły gorączką, ale twarze pozostałych były całkowicie bez wyrazu, jakby nawet na chwilę nie mogli sobie pozwolić na okazanie emocji. Oprócz dominującej woni nie mytych ciał, pachnieli skwapliwością, niepewnością, lękiem, zapałem, obawą — wszystko to wymieszane razem.

Nie uczynili najmniejszego ruchu, by zagrodzić im drogę, tylko patrzeli, prawie nie mrugając. Z tego, co Perrin wcześniej słyszał, wynikało, że do Proroka ściągają ludzie wszelkiego pokroju — od dam w jedwabiach po żebraków — w nadziei, że osobiste oddanie mu hołdu zapewni im dodatkowe łaski. Albo może dodatkową ochronę. Dlatego właśnie on również zdecydował się na tę drogę, zabierając ze sobą tylko garstkę towarzyszy. W razie konieczności gotów był zagrozić Masemie, o ile Masemę można było czymkolwiek przestraszyć, jednak wydawało mu się, że lepiej postąpi, jeśli spróbuje dotrzeć do tego człowieka, nie staczając wcześniej bitwy. Przez cały czas, gdy znajdowali się na krótkim moście, a potem póki nie zniknęli wśród domostw Abili, za zakrętem wybrukowanej kamieniami uliczki, Perrin czuł na swoich plecach wzrok tamtych. Gdy wreszcie uczucie zniknęło, nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi.

Abila była całkiem sporym miasteczkiem z kilkoma wysokimi wieżami strażniczymi, wiele budynków liczyło nawet i po cztery piętra, wszystkie pokrywała dachówka. Tu i tam szczelinę w zabudowie wypełniał stos zwalonych na kupę kamieni i belek, znacząc miejsce zburzonej gospody lub kupieckiego domostwa. Prorok nie pochwalał bogactw zdobytych drogą handlu ani zysków ciągniętych z pijackich zabaw, wreszcie tego, co jego zwolennicy określali mianem „lubieżności”. Nie pochwalał wielu rzeczy i dawał to do zrozumienia nauczkami nie pozostawiającymi wątpliwości.

Ulice zatłoczone były ludźmi, ale tylko Perrin i jego towarzysze dosiadali koni. Śnieg już dawno zmienił się pod butami przechodniów w na poły zamarzniętą, sięgającą po kostki papkę. Wśród tłumu przesuwały się liczne wozy zaprzężone w woły, niewiele było konnych i właściwie żadnego powozu. Wyjąwszy tych, którzy mieli na sobie znoszone i wyrzucone przez kogoś, a najpewniej zresztą ukradzione ubrania, reszta odziana była w zgrzebne wełny. Większość najwyraźniej spieszyła za jakimiś sprawami, jednak podobnie jak spotkani na drodze, głowy mieli spuszczone. Natomiast leniwie poruszały się grupki uzbrojonych mężczyzn. Ulice pachniały głównie brudem i strachem. Perrin czuł, jak włosy jeżą mu się na karku. W ostateczności, jeśli już do tego przyjdzie, wydostanie się z miasta nie otoczonego murami; nie będzie to trudniejsze niż wjazd do środka.

— Mój panie... — mruknął Balwer, gdy przejeżdżali obok kolejnej sterty gruzu. Ledwie zaczekał na skinienie głowy Perrina, zanim skręcił swym wierzchowcem o tępym pysku i pojechał w inną stronę, skulony w siodle, ciasno owinięty brązowym płaszczem. Nawet tutaj Perrin nie obawiał się, czy ten wysuszony człowieczek da sobie radę. Jak na zwykłego sekretarza, potrafił dowiedzieć się niezliczonych rzeczy podczas tych swoich wypadów. Teraz chyba również doskonale wiedział, co robi.

Po chwili Perrin przegnał z głowy myśli o Balwerze i zajął się tym, po co tutaj przybyli.

Wystarczyło zadać jedno pytanie, kierując je pod adresem chudego młodzieńca z obliczem pełnym zachwytu, aby dowiedzieć się, gdzie przebywa Prorok, a znalezienie wiadomego domu kupca wymagało tylko trzykrotnego zagadywania o drogę. Dom był okazały — cztery piętra z szarego kamienia zdobione marmurowymi gzymsami i marmurowymi framugami. Masema potępiał gromadzenie bogactw, ale chętnie korzystał z gościny u tych, którzy się parali takim procederem. Z drugiej jednak strony Balwer donosił, że równie często nocował w rozpadających się chatynkach biedaków i też był zadowolony. Masema pił tylko wodę, a dokądkolwiek się udał, zawsze wynajmował biedną wdowę i jadł tylko to, co ona mu ugotowała, dobre czy niesmaczne, bez słowa skargi. Perrin sądził jednak, że człowiek ten przysporzył światu zbyt wielkiej liczby wdów, by jego dobroczynność liczyła się jakoś w ogólnym rozrachunku.

Przed frontem wysokiego domu nie było śladu po ciżbie zapełniającej pozostałe ulice miasteczka, ale liczni uzbrojeni strażnicy — przypominający tamtych na moście — sprawiali, że bynajmniej nie było tu pusto. Jedni patrzyli na Perrina ponuro, inni obraźliwie szczerzyli zęby. Dwie Aes Sedai kryły twarze w głębokich kapturach, spod których unosiły się białe obłoczki pary. Kątem oka Perrin dostrzegł, że Elyas muska kciukiem rękojeść długiego noża. On sam musiał się mocno hamować, by nie gładzić topora.

— Przybywam z wiadomością dla Proroka od Smoka Odrodzonego — oznajmił. Kiedy żaden z mężczyzn nawet nie drgnął, dodał: — Jestem Perrin Aybara. Prorok mnie zna. — Balwer wcześniej przestrzegł go przed ryzykiem, jakie niosło wymienianie prawdziwego imienia Masemy, albo określanie Randa inaczej jak tylko mianem Lorda Smoka Odrodzonego. A nie przybył tutaj przecież po to, by wzniecać rozruchy.

Twierdzenie o znajomości z Masemą chyba wzbudziły jakąś iskierkę zainteresowania w oczach strażników. Paru wymieniło spojrzenia zdziczałych oczu, a potem jeden wszedł do środka. Pozostali zaś patrzyli na niego, jakby mieli przed sobą barda co najmniej. Nie minęło dużo czasu, a przed dom wyszła kobieta. Przystojna, o skroniach przyprószonych siwizną, w sukni z niebieskiej wełny z wysokim karczkiem, dobrze skrojonej, choć pozbawionej jakichkolwiek ozdób, mogła nawet być właścicielką tego domu. Masemą tych, którzy oferowali mu gościnę, nie wyrzucał na ulicę, aczkolwiek ich służący lub pomocnicy na farmach zazwyczaj kończyli w szeregach jednej z band, by „szerzyć chwałę Smoka Odrodzonego”.

— Jeśli pozwolisz, panie Aybara — powiedziała spokojnie kobieta — zaprowadzę ciebie i twoich towarzyszy do Proroka Lorda Smoka, oby Światłość opromieniła jego imię. — Może i wydawała się spokojna, jednak przerażenie wyraźnie znać było w zapachu.

Perrin kazał Nealdowi oraz obu Strażnikom zająć się końmi do ich powrotu i wraz z pozostałymi wszedł za kobietą do środka. Ciemne wnętrze domostwa oświetlały nieliczne lampy, było w nim niewiele cieplej niźli na dworze. Nawet Mądre wydawały się przygnębione panującą w nim atmosferą. Nie pachniały strachem wprawdzie, ale, podobnie jak Aes Sedai, czymś do niego zbliżonym, od Grady’ego zaś i Elyasa biła woń czujności, włosów zjeżonych na karku i uszu płasko przylegających do czaszki. Co dziwne, Aram aż pałał zapałem. Perrin ufał tylko, że tamten nie wyciągnie miecza, kiedy spuści go na chwilę z oka.

Wielki, wyłożony dywanem pokój, do którego wprowadziła ich kobieta, z ogniami płonącymi w kominkach na przeciwległych ścianach, równie dobrze mógł być gabinetem jakiegoś generała, ponieważ wszystkie stoły i połowę krzeseł zaścielały mapy oraz rozmaite papiery, upał zaś panował w nim tak przemożny, że Perrin odrzucił poły płaszcza, żałując, że włożył tego dnia aż dwie koszule. Jednak jego spojrzenie — niczym opiłki żelaza przyciągane przez magnetyt — natychmiast przykuła sylwetka Masemy, stojącego pośrodku pomieszczenia. Smagły, posępny mężczyzna z ogoloną głową i bladą trójkątną blizną na policzku, w wymiętym szarym kaftanie i butach z popękanej skóry. Głęboko osadzone oczy płonęły czarnym ogniem, zapach zaś... Jedynym słowem, które mogło określić ten zapach — twardy niczym stal i ostry jak klinga, drżący od dzikiej intensywności — jedynym, jakie się Perrinowi nasuwało, było szaleństwo. To właśnie temu człowiekowi Rand chciał założyć kaganiec?

— A więc to ty — warknął Masemą. — Nie sądziłem, że odważysz się tu pokazać. Wiem, do czego zmierzasz! Hari ostrzegł mnie dobry tydzień temu, a od tego czasu otrzymywałem nieprzerwanie informacje. — W kącie pokoju poruszył się jakiś człowiek, o wydatnym nosie i zmrużonych oczach, Perrin zaś złajał się wewnętrznie za to, że nie dostrzegł go wcześniej. Hari miał na sobie kaftan z zielonego jedwabiu, znacznie lepszy od ubrania, które nosił wówczas, gdy się wypierał obcinania innym uszu. Tamten zatarł dłonie i wyszczerzył się paskudnie na Perrina, jednak nie odzywał się słowem, Masemą zaś ciągnął dalej. Z każdym słowem jego przemowa była coraz gorętsza, i to wcale nie z gniewu, tylko jakby z pragnienia, by każda sylaba wypaliła się ogniem w ciele słuchacza. — Wiem o twoich mordercach, którzy przeszli pod sztandar Lorda Smoka. Wiem, że próbujesz wykroić sobie własne królestwo! Tak, wiem o Manetheren! Znam twoje ambicje! Twoją żądzę chwały! Odwróciłeś się plecami do!...

Nagle oczy Masemy wyszły z orbit i po raz pierwszy w jego woni pojawił się ton gniewu. Z gardła Hariego wydobył się zdławiony odgłos, on sam zaś próbował chyba wtopić się w ścianę. Seonid oraz Masuri odrzuciły kaptury i odsłoniły oblicza, chłodne, spokojne, po których wszakże każdy, kto choć raz w życiu widział podobne, mógł z łatwością rozpoznać Aes Sedai. Perrin zastanawiał się, czy ujmują Moc. Gotów byłby się założyć, że Mądre tak właśnie postąpiły. Edarra i Carelle w milczeniu rozglądały się czujnie na wszystkie strony, a pomijając niewzruszone twarze, jeśli kiedykolwiek widział kogoś gotowego do walki, były to właśnie one. A skoro już o tym mowa, to Grady sprawiał takie wrażenie, jakby gotowość otuliła go szczelnie niczym czarny kaftan, niewykluczone, że on również obejmował Moc. Elyas stał oparty o ścianę przy drzwiach, z pozoru równie opanowany jak siostry, roztaczał wokół siebie woń wilka chętnego w każdej chwili skoczyć do gardła. Aram zaś stał, patrząc na Masemę z otwartymi ustami! Światłości!

— A więc to też prawda! — warknął Masema i strużka śliny pociekła mu z ust. — Wszędzie wokół krążą wstrętne plotki, kalające święte imię Lorda Smoka, a ty ośmielasz się pokazywać z tymi... tymi!...

— Zaprzysięgły lojalność Lordowi Smokowi, Masema — wszedł tamtemu w słowo Perrin. — Służą mu! A czy ty mu służysz? Wysłał mnie po to, bym położył kres zabijaniu. I żebym sprowadził cię do niego. — Nikt nie zaproponował mu krzesła, więc zrzucił z jednego stos papierów i usiadł. Żałował, że pozostali nie zechcą postąpić podobnie, krzyczenie na kogoś w pozycji siedzącej zdawało się bowiem znacznie trudniejsze.

Hari patrzył na niego wytrzeszczonymi oczyma, Masema zaś właściwie cały się trząsł. Ponieważ usiadł bez pozwolenia? Aha. No, tak.

— Zrezygnowałem z imienia, które nadali mi ludzie — oznajmił chłodno Masema. — Jestem po prostu Prorokiem Lorda Smoka, niech Światłość opromienia jego imię i niech świat odda mu należną cześć. — Z tonu jego głosu można było wnosić, że zarówno Światłość, jak i świat gorzko pożałują, jeśli tego nie uczynią. — Tu zostało jeszcze wiele do zrobienia. Ogromna praca. Na wezwanie Lorda Smoka każdy musi stawić się posłusznie, ale zimą podróż zawsze jest uciążliwa. Kilkutygodniowa zwłoka nie sprawi większej różnicy.

— Dzisiaj już możesz być w Cairhien — oznajmił Perrin. — Kiedy tylko Lord Smok z tobą porozmawia, będziesz mógł wrócić w ten sam sposób. — O ile Rand pozwoli mu wrócić.

Słysząc to, Masema aż się skręcił. Obnażył zęby, spojrzał płonącym wzrokiem na Aes Sedai.

— Jakieś dzieło Mocy? Nie pozwolę, by dotykano mnie Mocą! To bluźnierstwo, gdy parają się nią śmiertelnicy!

Perrin omal nie wytrzeszczył oczu.

— Smok Odrodzony potrafi przenosić, człowieku!

— Błogosławiony Lord Smok nie jest takim samym śmiertelnikiem, jak inni ludzie, Aybara! — warknął Masema. — On jest Światłością wcieloną! Podporządkuję się jego wezwaniu, ale nie pozwolę się unurzać w plugastwie będącym dziełem tych kobiet!

Perrin osunął się w krzesło i westchnął. Jeśli tego człowieka tak bardzo drażnią Aes Sedai, to co zrobi, gdy się dowie, że Grady i Neald również mogą przenosić? Przez chwilę bawił się pomysłem, by zwyczajnie walnąć Masemę w głowę i... Ale korytarzem wciąż przechodzili jacyś ludzie, którzy zerkali do środka. Wystarczy, że jeden tylko krzyknie, a cała Abila zamieni się w rzeźnię.

— A więc pojedziemy, Proroku — oznajmił kwaśno. Światłości, Rand kazał zachować w tajemnicy całą rzecz, póki Masema nie stanie przed nim. W jaki sposób zorganizować w ogóle tę podróż aż do Cairhien? — Tylko bez żadnej zwłoki. Lord Smok bardzo się niecierpliwi, chcąc z tobą porozmawiać.

— Ja również z niecierpliwością wyczekuję rozmowy z Lordem Smokiem, oby jego imię błogosławione było w Światłości. — Jego spojrzenie na moment objęło dwie Aes Sedai. Próbując je ukryć, naprawdę uśmiechnął się do Perrina. Ale pachniał... ponuro. — Zaiste, z ogromną niecierpliwością.


— Czy moja pani życzy sobie, abym kazała jednemu z sokolników przynieść ptaka? — zapytała Maighdin. Jeden z czterech sokolników Alliandre, mężczyzn smukłych jak ich ptaki, podstawił dłoń chronioną grubą rękawicą pod drewnianą żerdkę przymocowaną przed jego siodłem, skłonił gładkopiórego jastrzębia wytresowanego do łowienia kaczek, który wciąż miał na głowie ozdobiony piórami kaptur, do przejścia na jego rękę, a następnie podał go jej. Sokół o niebiesko zakończonych lotkach skrzydeł siedział już na chronionym zieloną rękawicą nadgarstku Alliandre. Ten ptak był, niestety, zarezerwowany dla niej. Alliandre znała swoje miejsce jako wasala, jednak Faile potrafiła pojąć, czemu nie chce zrezygnować z ulubionego ptaka.

Tylko pokręciła przecząco głową, Maighdin zaś ukłoniła się i odprowadziła swą kasztankę na bok, stając w dostatecznej odległości, aby nie przeszkadzać, nadal jednak blisko, na wypadek gdyby Faile ją zawołała. Pełna godności złotowłosa kobieta dowiodła swej wartości jako pokojówka damy; okazała się tak kompetentna i mądra, jak Faile miała nadzieję. Przynajmniej od czasu, gdy zrozumiała, że niezależnie od tego, jaka była ich pozycja u poprzedniej pani, wśród służących Faile to Lini zajmowała pierwsze miejsce — z tego przywileju zresztą tamta chętnie korzystała. Ku jej zaskoczeniu, nie obyło się bez incydentu z rózgą, ale udawała, że o niczym nie wie.

Tylko skończona idiotka wprawiała w konfuzję swoje służące. Oczywiście wciąż otwarta pozostawała kwestia Maighdin i Tallanvora. Była pewna, że Maighdin dzieli z nim łoże i postanowiła, że jeśli znajdzie dowód, to ich ożeni, choćby przez to miała napuścić na nich Lini. Ta sprawa wszelako również była stosunkowo nieistotna i rozmyślaniami o niej nie należało psuć sobie poranka.

Polowanie z ptakiem było pomysłem Alliandre, jednak Faile nie miała nic przeciwko przejażdżce przez rzadki las, gdzie śnieg pokrywał ziemię puszystą powłoką, a białe czapy przysiadły na gałęziach. Zieleń na tych drzewach, które jeszcze zachowały liście, podkreślała tylko urodę kontrastu. Powietrze było rześkie, pachniało świeżością i odnową.

Bain i Chiad nalegały, by jej towarzyszyć, jednak teraz przykucnęły nieopodal, naciągnęły na głowy shoufy i obserwowały ją rozczarowanymi spojrzeniami. Sulin chciała zabrać wszystkie Panny, jednak w obliczu setek plotek o napaściach Aielów, jakie wszędzie krążyły, widok Aiela z pewnością wystarczyłby, aby większość ludzi w Amadicii natychmiast rzuciła się do miecza. Jakieś ziarno prawdy musiały te plotki zawierać, w przeciwnym razie tak wielu nie potrafiłoby rozpoznać Aiela na pierwszy rzut oka, chociaż Światłość jedna wiedziała, kim byli napastnicy, skąd się pojawili. Nawet Sulin przyznawała, że kimkolwiek byli, odeszli na wschód, prawdopodobnie do Altary.

W każdym razie tak blisko Abili dwudziestu żołnierzy Alliandre oraz tyluż Mayenian ze Skrzydlatej Gwardii stanowiło dostateczną ochronę. Proporce na ich lancach, czerwone lub zielone, powiewały niczym wstążki wraz z każdym podmuchem lekkiego wiatru. Jedyną ciemniejszą plamę stanowiła obecność Berelain. Aczkolwiek przyglądanie się, jak ta kobieta drży w swym obrzeżonym futrem czerwonym płaszczu, grubym dość, by zeń wykonać dwa koce, z pewnością było zabawne. A pogoda przecież była jak podczas schyłku jesieni. W Saldaei w samym środku zimy powietrze porażało odkrytą skórę niczym cios drewnianą pałką. Faile wciągnęła głęboki oddech. Chciało jej się śmiać.

Jakimś cudem jej mąż, jej ukochany wilk, zaczął się zachowywać, jak należy. Zamiast krzyczeć na Berelain i uciekać przed nią, Perrin tolerował obecnie zaloty tej szkapy, zachowując się demonstracyjnie w taki sposób, jakby miał do czynienia z dzieckiem, które bawi się pod jego stopami. A najlepsze ze wszystkiego było to, że nie musiała dłużej tłumić swego gniewu, kiedy potrzebowała dlań ujścia. Kiedy krzyczała na niego, on się jej rewanżował. Wiedziała, że nie jest Saldaeaninem, ale to było takie trudne, nie sądzić w najskrytszych głębiach serca, iż on uważa ją za zbyt słabą, aby mogła mu dorównać. Kilka wieczorów temu, przy kolacji, miała nawet zamiar poinformować go o swoim spostrzeżeniu, że Berelain chyba wypadnie ze swej sukni, jeśli choć odrobinę bardziej pochyli się nad stołem. Cóż, tak daleko się nie posunęła, przynajmniej nie w obecności Berelain, a jednak ta nierządnica wciąż myślała, że będzie go miała dla siebie. A później, rankiem, zaczął jej rozkazywać, milczeniem ucinając wszelkie argumenty i zachowując się dokładnie w taki sposób jak mężczyzna, o którym kobieta wie, że musi być silną, aby nań zasłużyć, aby mu dorównać. Oczywiście będzie musiała trochę go przyhamować. Mężczyzna, który rozkazywał, był cudowny, póki mu się nie wydawało, że może rozkazywać zawsze i wszędzie. Śmiać się? Chętnie by zaśpiewała!

— Maighdin, mimo wszystko sądzę, że jednak... — Maighdin była przy niej w jednej chwili, na jej twarzy zastygł pytający uśmiech. Faile urwała jednak, widząc przed sobą trzech jeźdźców, którzy pędzili przez śnieg tak szybko, jak tylko zdołały nieść ich konie.

— Przynajmniej zajęcy jest tu mnóstwo, moja pani — powiedziała Alliandre, prowadząc swego wysokiego białego wałacha obok Jaskółki — ale miałam nadzieję... Kim oni są? — Jej sokół poruszył się niespokojnie na białej rękawicy, dzwoneczki na pętach zadźwięczały. — Cóż, wyglądają jak twoi ludzie, moja pani.

Faile pokiwała ponuro głową. Ona ich również rozpoznała. Parelean, Arrela i Lacile. Ale co oni tutaj robili?

Wszyscy troje osadzili przed nią konie, z pysków zwierząt dobywały się kłęby pary. Parelean patrzył oczyma tak rozszerzonymi jak u jego srokacza. Lacile, z twarzą niemal skrytą w głębinach kaptura, nerwowo kaszlnęła, a ciemne oblicze Arreli zupełnie zszarzało.

— Moja pani — oznajmił gwałtownie Parelean — przerażające wieści! Prorok Masema nawiązał kontakt z Seanchanami!

— Z Seanchanami! — wykrzyknęła Alliandre. — Z pewnością nie może sądzić, że oni przyłączą się do Lorda Smoka!

— Sprawa może być znacznie prostsza — powiedziała Berelain, zatrzymując swą białą klacz przy drugim boku Alliandre. Ponieważ Perrina tu nie było, miała na sobie całkiem skromną granatową suknię, karczek sięgał aż do podbródka. Dalej jednak drżała. — Masema nie cierpi Aes Sedai, a Seanchanie obracają w niewolnice kobiety, które potrafią przenosić.

Faile z irytacją mlasnęła językiem. Zaiste były to przerażające wieści. Mogła mieć tylko nadzieję, że Parelean oraz pozostali zachowali dość zdrowego rozsądku, by udawać, iż najzwyczajniej podsłuchali przypadkowo cudzą rozmowę. Ale nawet w takiej sytuacji musiała się najpierw upewnić, a potem szybko działać. Perrin mógł już dotrzeć do Masemy.

— Jaki masz dowód, Parelean?

— Rozmawialiśmy z trójką farmerów, którzy widzieli, jak wielki latający stwór wylądował cztery noce temu, moja pani. Przywiózł kobietę, którą następnie zaprowadzono do Masemy i która przebywała z nim trzy godziny.

— Udało nam się wytropić ją aż do miejsca, gdzie Masema zatrzymał się w Abili — dodała Lacile.

— Wszyscy trzej mężczyźni uważali, że stwór był Pomiotem Cienia — wtrąciła Arrela — ale wydawali się raczej godni zaufanią. — Jeśli ona mówiła, że mężczyzna, który nie należał do Cha Faile, był raczej godny zaufania, to tak jakby ktoś inny powiedział, iż jego słowa są szczere niczym dzwon.

— To w takim razie muszę chyba pojechać do Abili — oznajmiła Faile, zbierając wodze Jaskółki. — Alliandre, zabierz ze sobą Maighdin i Berelain. — W każdej innej sytuacji zaciśnięte usta Berelain towarzyszące tej wypowiedzi stanowiłyby naprawdę zabawny widok. — Parelean, Arrela i Lacile pojadą ze mną... — Jakiś mężczyzna krzyknął i wszyscy aż podskoczyli.

Pięćdziesiąt kroków od miejsca, gdzie stali, jeden z odzianych w zielone kaftany żołnierzy Alliandre właśnie zsuwał się z siodła, a chwilę później Skrzydlaty Gwardzista spadł na ziemię ze strzałą sterczącą z gardła. Wśród drzew pojawili się Aielowie, twarze mieli zasłonięte, w biegu naciągali łuki. Padli kolejni żołnierze. Bain i Chiad już były na nogach, czarne zasłony skrywały im twarze aż po oczy; ich włócznie były wsunięte za pasy przytrzymujące futerały łuków na plecach, one zaś gładko naciągały cięciwy, jednak przed strzałem spojrzały na Faile. Wszędzie wokół byli Aielowie, setki, jak się zdawało. Zaciskała się wokół niech wielka pętla okrążenia. Żołnierze, wciąż siedzący na koniach, opuścili lance, tworząc mur wokół Faile i pozostałych, jednak natychmiast pojawiły się w nim szczeliny, kiedy kolejne strzały Aielów znalazły drogę do celu.

— Ktoś musi przekazać wieści o Masemie lordowi Perrinowi. — Faile zwróciła się do Pareleana oraz dwu kobiet. — Jedno z was musi do niego dotrzeć! Pędźcie jak na skrzydłach wiatru! — Objęła jednym spojrzeniem Alliandre i Maighdin oraz Berelain. — Wszystkie pędźcie jak ogień albo umrzecie tutaj! — Ledwie czekając na potwierdzające skinienia, przeszła od słów do czynów i wbiła obcasy w boki Jaskółki, przemykając przez krąg bezużytecznych żołnierzy. — Na koń! — krzyknęła. Ktoś musiał zanieść wieści Perrinowi. — Na koń!

Pochyliła się nisko nad karkiem Jaskółki i pchnęła karą klacz do wytężonego galopu. Śnieg tryskał spod kopyt, kiedy Jaskółka mknęła, lekko jak ptak, któremu zawdzięczała swe imię. Przez jakieś sto kroków Faile sądziła, że uda jej się uciec. A potem Jaskółka zarżała, potknęła się i przewróciła przez kark z towarzyszeniem ostrego trzasku pękającej kości. Faile wyleciała w powietrze, a potem ciężko uderzyła o ziemię, zanurkowała twarzą w śnieżną zaspę, impet uderzenia pozbawił ją tchu. Desperacko chwytając oddech, powstała jakoś i wyciągnęła nóż zza pasa. Jaskółka zarżała, zanim się potknęła, jeszcze zanim złamała nogę.

Przed nią zamajaczyła sylwetka wysokiego zamaskowanego Aiela, który pojawił się jakby znikąd, a potem uderzył ją w nadgarstek wyprostowaną ręką. Nóż wyślizgnął się z odrętwiałych nagle palców, a zanim zdążyła dobyć następne ostrze, tamten już ją złapał.

Walczyła co sił, wierzgała, biła pięściami, nawet gryzła, ale tamten był tak potężnie zbudowany jak Perrin i co najmniej o głowę wyższy. Wydawał się równie twardy jak Perrin, biorąc pod uwagę wrażenie, jakie wywierały na nim jej ciosy. Gotowa była płakać ze złości wobec poniżającej swobody, z jaką dał sobie z nią radę, najpierw pozbawiając wszystkich noży, które spokojnie wsadził za swój pas i którymi rozciął później jej rzeczy. Zanim zdała sobie sprawę, już leżała naga na śniegu, nadgarstki miała skrępowane za plecami jedną z pończoch, drugą zaś obwiązaną wokół szyi jak smycz.

Nie miała innego wyboru, jak tylko pójść za nim, drżąc i ślizgając się na śniegu. Skóra pierzchła jej z zimna. Światłości, jak mogła nie zauważyć, że ten dzień jest naprawdę mroźny? Światłości, gdyby tylko komuś udało się uciec z wieściami o Masemie! I żeby temu komuś udało się też donieść Perrinowi o jej schwytaniu, aczkolwiek nie wątpiła, że uda jej się jakoś uciec.

Pierwsze ciało, które zobaczyła, należało do Pareleana, spoczywał rozciągnięty na wznak z mieczem w wyprostowanej ręce. Znakomity kaftan z pasami satyny na rękawach cały zalany był krwią. Potem przestała liczyć poległych. Skrzydlaci Gwardziści w czerwonych napierśnikach, żołnierze Alliandre w ciemnozielonych hełmach, jeden z sokolników, nad którym zakapturzony jastrząb trzepotał na próżno skrzydłami, ponieważ tamten wciąż trzymał pęto w zaciśniętej, zesztywniałej w śmierci garści. Postanowiła jednak nie tracić nadziei.

Pierwszymi jeńcami, których zobaczyła, klęczącymi wśród Aielów — mężczyzn i Panien z opuszczonymi na piersi zasłonami — były Bain i Chiad, każda naga, z rękoma spoczywającymi na kolanach. Po twarzy Bain spływała krew, zlepiając jej ognistorude włosy. Lewy policzek Chiad był purpurowy i obrzmiały, szare oczy patrzyły cokolwiek szkliście. Klęczały przed tamtymi, prostując plecy, biernie, ale bez wstydu, kiedy jednak wielki Aiel pchnął ją brutalnie, by uklękła obok nich, powstały.

— To nie jest słuszne, Shaido — niewyraźnie, ze złością powiedziała Chiad.

— Ona nie przestrzega ji’e’toh — warknęła Bain. — Nie możesz z niej uczynić gai’shain.

— Niech gai’shain będą cicho — powiedziała obojętnym głosem jakaś siwiejąca Panna. Bain i Chiad obdarzyły Faile pełnymi skruchy spojrzeniami, a potem na powrót zagłębiły się w milczącym wyczekiwaniu. Kuląc się i próbując chociaż w ten sposób ukryć swą nagość, Faile nie wiedziała, śmiać się czy płakać. Wybrałaby te dwie kobiety, gdyby trzeba było uciekać z dowolnego więzienia na świecie, ale w obecnej sytuacji żadna z nich nie podniesie nawet ręki, a wszystko przez ji’e’toh.

— Powtarzam raz jeszcze, Efalin — mruknął człowiek, który ją pojmał — to głupota. My pełzniemy po tym... śniegu. — Słowo to dziwnie zabrzmiało w jego ustach. — Zbyt wielu tu wszędzie uzbrojonych mężczyzn. Powinniśmy pójść na wschód, a nie brać kolejnych gai’shain, przez których tylko wędrujemy jeszcze wolniej.

— Sevanna chce mieć więcej gai’shain, Rolan — odrzekła siwiejąca Panna. Jednak zmarszczyła brwi, a w jej szarych oczach na moment rozbłysła dezaprobata.

Wciąż drżąca Faile zamrugała, słysząc te imiona. Światłości, ależ ziąb potrafił osłabiać procesy myślowe. Sevanna. Shaido. Przecież byli na Sztylecie Zabójcy Rodu. Najdalej jak można od tego miejsca bez przekraczania Grzbietu Świata! Najwyraźniej jednak wcale tak nie było. O tym także Perrin powinien się dowiedzieć, kolejny powód do jak najszybszej ucieczki. Teraz wszakże, kiedy tak klęczała na śniegu, zastanawiając się, które członki najpierw sobie odmrozi, szansę na ucieczkę wyglądały marnie. Koło najwyraźniej postanowiło w dwójnasób odpłacić jej za szyderstwa z drżącej Berelain. Naprawdę z tęsknotą zaczęła wyglądać grubych wełnianych szat, w jakie przyodziewano gai’shain. Tym, którzy ją schwytali, nie spieszyło się jednak. Najpierw należało poczekać na innych jeńców.

Pierwsza była Maighdin, obdarta z szat i skrępowana jak Faile, która jednak przez cały czas opierała się i walczyła, póki prowadząca ją Panna jednym kopnięciem nie zbiła jej z nóg. Maighdin opadła ciężko i siedziała w śniegu, wytrzeszczając oczy tak mocno, że Faile gotowa byłaby się roześmiać, gdyby nie było jej żal kobiety. Następna była Alliandre, zgięta niemalże w pół w próżnym wysiłku ukrycia swej nagości, po niej przyszła kolej na Arrelę, która zdawała się na poły sparaliżowana brakiem odzienia i dwie Panny musiały ją prawie wlec za sobą. Na koniec pojawił się jeszcze jeden wysoki Aiel, który niósł wściekle wierzgającą Lacile pod pachą jak paczkę.

— Pozostali nie żyją albo zdołali uciec — powiedział mężczyzna, ciskając drobną Cairhieniankę na śnieg obok Faile. — Sevanna będzie musiała zadowolić się tym, co mamy Efalin. I tak za bardzo interesują ją ludzie noszący jedwabie.

Kiedy postawiono ją na nogi i zmuszono do brnięcia przez śnieg na czele pochodu jeńców, Faile już się nie opierała. Była zbyt ogłupiała, by myśleć o walce. Parelean zginął, Arrela i Lacile schwytane, podobnie jak Alliandre i Maighdin. Światłości, ktoś przecież musiał ostrzec Perrina przed Masemą. No właśnie, ktoś. Ta myśl wydała się niczym kropla przepełniająca czarę. Ona tutaj, drżąca i zaciskająca zęby, aby nie szczękały, starająca się ze wszystkich sił udawać, że nie jest zupełnie naga i związana, że nie wędruje ku niepewnemu losowi w niewoli. A na domiar wszystkiego ma nadzieję, że ta przebiegła lisica — ta nierządnica o wydętych usteczkach! — że Berelain zdołała uciec i ostrzeże Perrina. To wydawało się ze wszystkiego najgorsze.


Egwene prowadziła Daishara wzdłuż kolumny inicjowanych, na którą składały się siostry na koniach jadące wśród wozów oraz idące pieszo mimo śniegu Przyjęte i nowicjuszki. Słońce świeciło jasno na niebie poznaczonym nielicznymi chmurami, jednak z nozdrzy wałacha dobywały się obłoki pary. Sheriam i Siuan jechały tuż za nią, rozmawiając cicho o informacjach, które docierały do Siuan przez jej siatkę szpiegowską. Płomiennowłosą kobietę Egwene uważała za całkiem kompetentną Opiekunkę, przynajmniej od czasu, gdy tamta pogodziła się z myślą, że nie zostanie Amyrlin, jednak z każdym dniem Sheriam najwyraźniej coraz pilniej przykładała się do swych obowiązków. Za nimi podążała Chesa, dosiadająca klaczy o wydętych bokach, blisko, na wypadek, gdyby Amyrlin miała jakieś życzenia i znowu mówiła o tym, że Meri i Selame uciekły, dwie niewdzięczne wywłoki, zostawiając jej samej robotę trzech. Kolumna posuwała się powoli, Egwene zaś bardzo uważała, by nie oglądać się na nią zbyt często.

Po miesiącu prowadzenia naboru, po miesiącu od chwili, gdy księga nowicjuszek otwarta została dla wszystkich chętnych, wciąż miała do czynienia z prawdziwą powodzią kobiet nade wszystko pragnących zostać Aes Sedai, kobiet w każdym wieku, przybywających nawet z odległości setek mil. W kolumnie wędrowało prawie dwukrotnie tyle nowicjuszek, co przedtem. Prawie tysiąc! Większość nie miała najmniejszej szansy na wyniesienie do szala, wszyscy jednak wytrzeszczali oczy, słysząc o ich liczbie. Niektóre mogły spowodować drobne kłopoty — przybycie jednej, babci wnukom o imieniu Sharina, dysponującej możliwościami przewyższającymi nawet Nynaeve, z pewnością dogłębnie zaskoczyło wszystkie kobiety — jednak nie chodziło nawet o to, że unikała widoku matki i córki kłócących się, ponieważ córka któregoś dnia stanie się znacznie silniejsza, albo szlachcianek, które powoli zaczynały podejrzewać, że jednak powzięły błędną decyzję, pozwalając poddać się sprawdzianom, wreszcie niepokojąco bezpośrednich spojrzeń Shariny. Siwowłosa kobieta przestrzegała wszystkich ustanowionych zasad i okazywała w każdym calu należny respekt, jednak swoją wielką rodziną kierowała za pomocą brutalnej siły charakteru i nawet niektóre siostry czujnie obchodziły ją z dala. Egwene nie chciała oglądać młodych kobiet, które przyłączyły się do nich przed dwoma dniami. Dwie siostry, które je przyprowadziły, były jeszcze bardziej zaskoczone, widząc Egwene w roli Amyrlin, jednak ich podopieczne nie chciały za nic uwierzyć własnym oczom — przecież nie Egwene al’Vere, córka burmistrza z Pola Emonda. Nie chciała zarządzać kolejnych kar dla żadnej, jednak będzie musiała, gdy zobaczy raz jeszcze, jak pokazują jej język.

Armia Garetha Bryne’a podążała również w szyku szerokiej kolumny, szeregi kawalerii i piechoty mocno rozciągnięte ginęły aż między drzewami. Blade słońce lśniło na napierśnikach, hełmach i grotach pik. Konie niecierpliwie udeptywały kopytami śnieg.

Bryne wyjechał jej na spotkanie na swym krępym gniadoszu, zanim zdążyła dotrzeć do wielkiej polany, do której zmierzały obie kolumny i gdzie już czekały na swych koniach Zasiadające. Uśmiechnął się do niej zza krat przyłbicy. Uznała, że jest to uśmiech dodający ducha.

— Piękny ranek na to, co mamy przedsięwziąć, Matko — powiedział.

Skinęła głową, a on zajął miejsce u jej boku, obok Siuan, która bynajmniej nie zaczęła nań od razu pomstować. Egwene nie była pewna, jaki też kompromis osiągnęła ze sobą ta para, jednak ostatnimi czasy rzadko nań narzekała, przynajmniej w obecności Egwene, a nigdy, kiedy on również był w pobliżu. Egwene była zadowolona, że ma go teraz przy sobie. Zasiadająca na Tronie Amyrlin mogła nie informować swego generała, że potrzebuje jego wsparcia, ale tego ranka odczuwała taką właśnie potrzebę.

Zasiadające stały rzędem na koniach przy skraju lasu, a następne trzynaście sióstr znajdowało się nieopodal, uważnie przyglądając się tamtym. Romanda i Lelaine niemal w jednej chwili spięły swe wierzchowce ostrogami, Egwene zaś ledwie stłumiła westchnienie, widząc, jak nadjeżdżają, z połami płaszczy powiewającymi z tyłu, a śnieg tryska spod kopyt ich koni niczym podczas szarży bojowych rumaków. Komnata była jej posłuszna, ponieważ nie miała innego wyboru. W sprawach obejmujących wojnę przeciwko Elaidzie zaiste były jej uległe, jednak żywe spory budził już choćby taki problem, co do takich zagadnień zaliczyć. Kiedy zaś przestawały wadzić się ze sobą, uzyskanie czegokolwiek od nich było niczym wyrywanie zębów kaczce! Czyniąc wyjątek dla Shariny, gotowe były za wszelką cenę udaremnić przyjmowanie kobiet w dowolnym wieku. Wszelako Sharina nawet na Romandzie wywarła odpowiednie wrażenie.

Obie ściągnęły wodze swych rumaków tuż przed nią, zanim jednak któraś zdążyła otworzyć usta, Egwene rzekła:

— Przede wszystkim ważny jest czas, córki, i nie możemy marnować go na puste pogaduszki. Ruszajcie. — Romanda parsknęła, aczkolwiek cicho, Lelaine zaś wyglądała tak, jakby też miała ochotę parsknąć.

Równocześnie zawróciły swe konie, potem przez chwilę spoglądały na siebie z wściekłością. Wydarzenia ostatniego miesiąca tylko pogłębiły ich wzajemną animozję. Lelaine zadarła gwałtownie głowę, jakby coś przyznawała, a Romanda uśmiechnęła się, nieznacznie wyginając wargi. Egwene sama omal się nie uśmiechnęła. Ta wzajemna niechęć wciąż stanowiła jej najważniejszy argument przetargowy w sporach z Komnatą.

— Zasiadająca na Tronie Amyrlin nakazuje wam zaczynać — oznajmiła Romanda, po królewsku unosząc dłoń.

Światło saidara zalśniło wokół trzynastu sióstr zgromadzonych niedaleko Zasiadających, obejmując jednocześnie wszystkie, i pośrodku polany pojawiła się gruba pręga srebra, która obróciła się powoli, przekształcając w bramę wysoką na dziesięć kroków i szeroką na sto. Z drugiej strony wpadały przez nią wirujące płatki śniegu. Jeszcze tylko krzyki rozkazów wśród żołnierzy i pierwszy szereg uzbrojonej kawalerii przejechał na drugą stronę. Za bramą śnieg kłębił się tak gęsto, że prawie nic nie było widać, jednak Egwene wyobrażała sobie, iż widzi za jego zasłoną Błyszczące Mury Tar Valon i samą Białą Wieżę.

— Zaczęło się, Matko — powiedziała Sheriam, nieomal zaskoczona.

— Zaczęło się — potwierdziła Egwene. I jeśli Światłość zechce, Elaida wkrótce upadnie. Miała zaczekać, póki Bryne nie będzie miał po drugiej stronie dostatecznej liczby żołnierzy, ale nie potrafiła się powstrzymać. Wbiła obcasy w boki Daishara i przejechała przez kurtynę śniegu na równinę, gdzie na tle białego nieba wznosiła się czernią Góra Smoka; jej wierzchołek wypluwał kłęby dymu.

Загрузка...