Min siedziała z założonymi nogami w ciężkim od pozłoty fotelu z wysokim oparciem i próbowała zagłębić się w lekturę dzieła Herida Fela Rozum i nierozum, którego oprawiony w skórę egzemplarz spoczywał na jej kolanach. Nie było to łatwe. Och, sama książka wywierała niemalże hipnotyczne wrażenie; pisma pana Fela zawsze porywały ją w światy myśli, których istnienia ongiś, pracując w stajni, nawet sobie nie wyobrażała. Do dzisiaj nie mogła się pogodzić ze śmiercią miłego staruszka. W jego książkach miała nadzieję odnaleźć wskazówki co do przyczyn, które doprowadziły do tragedii. Ciemne loki zafalowały, gdy potrząsnęła głową, próbując skupić się na lekturze.
Książka była fascynująca, jednak atmosfery w komnacie nie sposób było określić inaczej jak słowem deprymująca. Niewielka sala tronowa Smoka Odrodzonego w Pałacu Słońca aż ociekała złotem, począwszy od szerokich gzymsów, poprzez wysokie, wiszące lustra, jakimi natychmiast zastąpiono te, które Rand potłukł, dwa rzędy foteli identycznych z tym, na którym sama teraz zasiadała, a skończywszy na wieńczącym je podwyższeniu stanowiącym podstawę Tronu Słońca. Sam tron stanowił przykład największej potworności — stylizowany na modłę obowiązującą w Łzie, jak sobie ją wyobrażali cairhieniańscy rzemieślnicy, siedzisko miał wsparte na dwu Smokach, dwa kolejne służyły za poręcze, jeszcze inne wspinały się na oparcie, pozierając oczyma z wielkich kamieni słonecznych; całość wręcz kłuła oczy pozłotą i czerwoną emalią. Masywna złota tarcza Wschodzącego Słońca z falistymi promieniami osadzona w wypolerowanych płytkach posadzki pogłębiała tylko przytłaczające wrażenie. Przynajmniej w dwu wielkich kominkach tańczyły płomienie, na tyle wysokie, że mogłaby cała się w nich upiec, i one dawały komnacie ciepło, które w zestawieniu z sypiącym za oknami śniegiem tworzyło atmosferę przytulności. Poza tym były to pokoje Randa, sama myśl o tym wystarczała, by nieco rozproszyć ogarniające ją przygnębienie. Jednak uświadomiwszy to sobie, zaraz poczuła kolejny napływ irytacji. Będą to pokoje Randa, jeśli kiedykolwiek zechce do nich wrócić. Bardzo irytująca myśl. Miłość do mężczyzny polegała chyba głównie na nieustannej konieczności przyznawania się przed sobą do rozmaitych irytujących myśli!
Zmieniła pozycję, w próżnym wysiłku usadowienia się wygodniej, znowu powróciła do lektury, jednak wzrok jej wciąż uciekał w stronę wysokich drzwi, również obficie wysadzanych glifami Wschodzących Słońc w pozłocie. Cały czas miała nadzieję, że Rand za chwilę przez nie przejdzie, a równocześnie bała się, że zaraz zobaczy Sorileę lub Cadsuane. Odruchowo wygładziła poły błękitnego kaftana, muskając palcami drobne płatki śniegu wyhaftowane na klapach. Kolejne plecionką zdobiły rękawy i nogawki spodni tak obcisłych, że ledwie dała radę wbić w nie łydki. Ubiór nie różnił się bardzo od strojów, które przez całe życie nosiła. Naprawdę. Jak dotąd, chociaż do woli folgowała sobie w zdobnych haftach, udawało jej się uniknąć konieczności nałożenia sukienki, aczkolwiek obawiała się, że Sorilea w końcu postawi na swoim, nawet gdyby Mądre musiały własnymi rękami zdzierać z niej ulubione ubrania.
Ta kobieta wiedziała o niej i Randzie. Wiedziała wszystko. Min poczuła, jak płoną jej policzki. Sorilea najwyraźniej cały czas zastanawiała się, czy Min Farshaw jest odpowiednią... kochanką... dla Randa al’Thora. Wraz z tym słowem opanowała ją jakaś głupawa frywolność; skarciła się w myślach, nie była przecież żadną pustogłową dziewoją! A równocześnie wywołało ono w niej poczucie winy i chęć obejrzenia się przez ramię, czy przypadkiem nie ma tu którejś z ciotek, które ją wychowywały. „Nie — pomyślała ze złością — nie masz pusto w głowie. Pustka w porównaniu z tobą może się poszczycić całkiem niezłym rozumem”.
Może zresztą Sorilea chciała się upewnić, czy to Rand jest odpowiedni dla Min, niekiedy tak właśnie cała rzecz wyglądała. Mądre zaakceptowały Min jako jedną z nich, a przynajmniej prawie, niemniej w ciągu ostatnich kilku tygodni Sorilea traktowała ją jak pranie, które należy przepuścić przez wyżymaczkę. Siwowłosa Mądra o pomarszczonej twarzy chciała wiedzieć o niej, jak również o Randzie, wszystko. Chciała nawet dostać proch z dna jego kieszeni! Po dwakroć Min próbowała uniknąć nie kończącego się przesłuchania, a Sorilea dwukrotnie wyciągnęła rózgę! Ta potworna starucha zwyczajnie przełożyła ją przez blat najbliższego stołu, a kiedy wszystko się skończyło, powiedziała, że być może ten sposób przyczyni się do poprawy jej pamięci. Przy czym żadna z pozostałych Mądrych nie okazała jej nawet śladu współczucia! Światłości, ileż trzeba znosić dla mężczyzny! A na dodatek i tak nie będzie go mogła mieć tylko dla siebie!
Z Cadsuane natomiast było zupełnie inaczej. Pełna niezmierzonego dostojeństwa Aes Sedai o włosach tak srebrnych, jak Sorilei były białe, z pozoru nawet na jotę nie dbała o Randa czy Min, a jednak większość czasu spędzała w Pałacu Słońca. Całkowite unikanie spotkania z nią było niemożliwe, najwyraźniej swobodnie spacerowała tam, gdzie tylko zapragnęła. A kiedy Cadsuane spoglądała na Min, choćby tylko przelotnie, ta nie mogła nic poradzić, że zaraz stawała jej przed oczyma kobieta, na której rozkaz byki będą tańczyć i niedźwiedzie śpiewać. Cały czas spodziewała się, że Cadsuane wskaże na nią palcem i oznajmi, że nadszedł czas, by Min Farshaw nauczyła się żonglować piłeczką na nosie. Wcześniej czy później Rand będzie musiał znowu stawić czoło Cadsuane, a na samą tę myśl Min czuła, jak żołądek skręca się jej w ciasny supeł.
Znowu pochyliła się nad książką. A wtedy jedno skrzydło drzwi otworzyło się gwałtownie i do środka wkroczył Rand piastujący Berło Smoka w zagięciu łokcia. Na głowie miał złotą koronę w kształcie szerokiego splotu wawrzynu — to musiała być ta Korona Mieczy, o której wszyscy tyle mówili — nogi nadzwyczaj korzystnie prezentowały się w obcisłych spodniach, haftowany złotem kaftan z zielonego jedwabiu uderzał w oczy pięknym krojem. Cały był piękny.
Założyła miejsce w książce listem, w którym pan Fel określał Min jako „śliczną”, pieczołowicie zamknęła tom i ostrożnie odłożyła na posadzkę obok fotela. Potem zaplotła ramiona na piersiach i czekała. Gdyby stała, pewnie zaczęłaby rytmicznie przytupywać stopą, ale nie pozwoli przecież, by ten mężczyzna pomyślał, że wystarcza sam jego widok, by poderwała się na równe nogi.
Na chwilę zatrzymał się i przyglądał jej z uśmiechem, z jakiegoś powodu szczypiąc płatek ucha — chyba nawet nucił pod nosem! — potem raptownie odwrócił się i spojrzał na drzwi.
— Panny, które strzegą komnaty, nie powiedziały mi, że czekasz. Zresztą, prawie nic nie chciały powiedzieć. Światłości, sprawiały takie wrażenie, jakby na mój widok chciały natychmiast zasłonić twarze.
— Może je zdenerwowałeś — oznajmiła spokojnie. — Może martwiły się, co się z tobą stało. Tak jak ja. Może zastanawiały się, czy nie leżysz gdzieś ranny, chory albo zmarznięty. — „Tak jak ja” — pomyślała z goryczą. Niemniej Rand chyba naprawdę się zmieszał!
— Napisałem do ciebie — powiedział powoli, ale ona tylko parsknęła.
— Dwa razy! Mając Asha’manów, którzy dostarczyliby każdy twój list, napisałeś tylko dwa razy, Randzie al’Thorze. Jeśli można to w ogóle określić mianem listów!
Zachwiał się, jakby mu wymierzyła policzek — nie, jakby go kopnęła w brzuch! — i zamrugał. Wzięła się w garść i na powrót spróbowała rozmościć w fotelu. Okaż mężczyźnie współczucie w niewłaściwym momencie i nigdy nie odzyskasz straconego terenu. Jakaś jej część chciała podbiec i zarzucić mu ramiona na szyję, pocieszyć go, ukoić wszelki ból, położyć balsam na wszystkie rany. Tak wiele ich miał, a nie chciał się przyznać do żadnej. Jednak nie miała najmniejszego zamiaru podrywać się z fotela, biec ku niemu, paplać, zadając pytania, co jest nie tak... Światłości, przecież z nim musi być wszystko w porządku.
Coś delikatnie ujęło ją pod łokcie i uniosło z fotela. Wierzgając niebieskimi bucikami, frunęła w powietrzu ku niemu. Berło Smoka poleciało na bok. A więc jemu się wydaje, że to jest śmieszne, tak? Myśli sobie, że miłym uśmiechem wszystko załatwi? Otworzyła już usta, chcąc mu powiedzieć, co naprawdę o nim myśli. Zrugać go porządnie! A wtedy wziął ją w ramiona i pocałował.
Kiedy była już w stanie oddychać, spojrzała na niego spod zasłony rzęs.
— Za pierwszym razem... — Przełknęła ślinę, ponieważ głos jej się załamał. — Za pierwszym razem Jahar Narishma wkradł się tutaj, swoim zwyczajem spoglądając na wszystkich, jakby chciał ich prześwietlić wzrokiem, podał mi strzęp pergaminu i natychmiast zniknął. Niech sobie przypomnę. Napisane na nim było: „Zgłosiłem swoje roszczenia do korony Illian. Nie ufaj nikomu, póki nie wrócę. Rand”. Trochę zbyt mało, jak na list miłosny, można by rzec.
Znowu ją pocałował.
Tym razem jeszcze dłużej odzyskiwała oddech. Wszystko toczyło się zupełnie inaczej, niż sobie zaplanowała. Z drugiej jednak strony wcale nie było aż tak nieprzyjemnie.
— Za drugim razem Jonan Adley dostarczył skrawek papieru, na którym było napisane: „Wrócę, jak tylko tutaj skończę. Nie ufaj nikomu. Rand”. Adley wszedł, kiedy byłam w kąpieli — dodała — i nawet nie udawał, że odwraca wzrok. — Rand zawsze próbował udawać, że nie jest zazdrosny... jakby istniał na świecie mężczyzna wolny od tego uczucia... jednak doskonale zdawała sobie sprawę, jak chmurnie popatruje na mężczyzn, którzy jej się przyglądali. A potem jego, i tak przecież płomienne, zapały stawały się jeszcze gorętsze. Zastanawiała się wcześniej, jak też będzie wyglądał ten pierwszy pocałunek. Może powinna zaproponować, by przeszli do sypialni? Nie, przecież nie będzie tak bezpośrednia...
Rand postawił ją na posadzce, jego twarz nagle sposępniała.
— Adley nie żyje — powiedział. Korona nagle sfrunęła z jego głowy i wirując wokół własnej osi, przemknęła przez komnatę, jakby ciśnięta w gniewie. W chwili, gdy już pomyślała, że zaraz uderzy w oparcie Tronu Smoka, może nawet przebije je na wylot, szeroka złota obręcz zatrzymała się nagle i opadła powoli na siedzisko tronu.
Min spojrzała na niego i wreszcie odzyskała oddech. Nad lewym uchem lśniła ciemną czerwienią krew zlepiająca włosy. Wyciągnęła z rękawa koronkową chusteczkę i wykonała gest ku jego skroni, ale schwycił ją za rękę.
— Ja go zabiłem — powiedział cicho.
Zadrżała, słysząc ton, jakim to powiedział. Pełen takiego spokoju, jaki kojarzy się z grobem. Może jednak z tą sypialnią to najlepszy pomysł. Mniejsza już o czelność, jakiej wymagał. Zmusiła się do uśmiechu — i zarumieniła, kiedy zrozumiała, jak łatwo pojawił się na jej wargach, gdy tylko pomyślała o wielkim łożu — a potem schwyciła przód jego koszuli, gotowa od razu zedrzeć z niego i koszulę, i kaftan.
Ktoś zapukał do drzwi.
Ręce Min jakby same puściły koszulę Randa. Odskoczyła. Któż to może być, zastanawiała się z irytacją. Panny albo anonsowały gości, kiedy Rand był w środku, albo wpuszczały ich bez żadnych ceregieli.
— Wejść — powiedział głośno, obdarzając ją przepraszającym uśmiechem. A ona znowu spłonęła rumieńcem.
W szczelinie drzwi ukazała się najpierw głowa, potem reszta postaci Dobraine; kiedy zobaczył ich stojących razem, szybko zatrzasnął skrzydło. Cairhieniański lord był mężczyzną drobnym, niewiele tylko wyższym pod samej Min, czoło miał wysoko wygolone, reszta długich, w większości mocno przyprószonych siwizną włosów spływała mu na ramiona. Przód czarnego prawie, sięgającego bioder kaftana zdobiły białe i błękitne pasy. Jeszcze zanim Rand uczynił zeń swego faworyta, cieszył się szeroką władzą w tym kraju. Teraz, właściwie rzecz ujmując, nim rządził, chyba że Elayne zgłosi pretensje do Tronu Słońca.
— Mój Lordzie Smoku — wymruczał, kłaniając się. — Moja lady ta’veren.
— Taki żart — wymamrotała Min, kiedy Rand spojrzał na nią spod uniesionych brwi.
— Może — odparł Dobraine, lekko wzruszając ramionami — wszelako połowa szlachcianek w mieście nosi teraz jaskrawe barwy, naśladując lady Min. Spodnie, które zdradzają kształt nóg, kaftany, które nawet nie zakrywają ich... — Kaszlnął dyskretniezdając sobie sprawę, że również kaftan Min nie maskuje stosownie linii jej bioder.
Przez moment zastanawiała się nawet, czy nie poinformować go, że sam też ma bardzo zgrabne łydki, szkoda tylko, że pokryte taką liczbą żylaków, potem jednak zrezygnowała z tej złośliwości. Zazdrość Randa mogła być, kiedy byli sam na sam, jednak nie chciała, by skierował jej żar przeciw Dobraine. A obawiała się, że jak najbardziej byłby do tego zdolny. Poza tym zdawała sobie sprawę, że naprawdę było to przejęzyczenie — lord Dobraine Taborwin nie był człowiekiem zdolnym do bodaj aluzyjnie nieprzyzwoitych żartów.
— A więc ty też zmieniasz świat, Min. — Rand wyszczerzył zęby i palcem dotknął czubka jej nosa. Pogłaskał ją po nosie! Jakby była dzieckiem, które go czymś rozbawiło! Co gorsza, zdawała sobie sprawę, że sama też się do niego przymila, jak jakaś głupia. — I to, jak się wydaje, w przeciwieństwie do mnie, na lepsze — dokończył i ten przelotny, chłopięcy uśmiech rozwiał się niczym dym.
— Czy w Łzie i Illian wszystko w porządku, mój Lordzie Smoku? — dociekał Dobraine.
— W Łzie i Illian wszystko jest w jak najlepszym porządku — odparł ponurym głosem Rand. — Co masz dla mnie, Dobraine? Siadaj, człowieku. Siadaj. — Gestem zaprosił tamtego w kierunku stojących foteli, sam natychmiast zajmując jeden.
— Postępowałem w myśl wszystkich wskazówek zawartych w twoich kolejnych listach — powiedział Dobraine, siadając naprzeciw Randa — ale obawiam się, że niewiele mam dobrych wieści.
— Podam coś do picia — oznajmiła Min nerwowym głosem. Listy? Niełatwo chodzić na palcach w butach na wysokich obcasach... mimo że się do nich przyzwyczaiła, czasami jednak traciła równowagę... doprawdy jest to niełatwe, wszelako dla dostatecznie mocnej złości nie ma żadnych przeszkód. Podeszła więc na palcach do małego pozłacanego stoliczka pod jednym z wielkich zwierciadeł, na którym stał srebrny dzban i puchary. Zajęła się nalewaniem wina przyprawionego korzeniami, zupełnie nie zwracając uwagi, że je przecież rozlewa. Służący zawsze dbali o to, by pucharów było więcej, na wypadek gdyby miała gości, chociaż prócz Sorilei i gromadki głupich szlachcianek nieczęsto ktokolwiek ją odwiedzał. Wino było ledwie ciepłe, jednak ci dwaj nie zasłużyli sobie na nic lepszego. Otrzymała dwa listy, a gotowa była się założyć, że Dobraine miał w swoim biurku przynajmniej dziesięć! Dwadzieścia! Hałasując dzbanem i pucharami, równocześnie czujnie nadstawiała ucha. Cóż oni knuli za jej plecami, że wymagało to wymiany dziesiątków listów?
— Toram Riatin chyba zniknął na dobre — powiedział Dobraine — aczkolwiek, jeśli wierzyć pogłoskom, wciąż żyje, co oczywiście nie jest kompletne. Według plotek Daved Hanlon oraz Jeraal Mordeth... Padan Fain, jak go nazywasz... opuścili go. Tak na marginesie, przydzieliłem siostrze Torama, lady Ailil, luksusowe apartamenty, ze służbą, która... cieszy się zaufaniem. — Z tonu jego głosu wynikało jasno, że cieszy się jego zaufaniem. Ta kobieta nie będzie w stanie zmienić sukienki, żeby on o tym nie wiedział. — Rozumiem, dlaczego sprowadzono ją tutaj, podobnie jak lorda Bertome i pozostałych, jednak co tu robią Wysoki Lord Weiramon albo Wysoka Lady Anaiyella? Oczywiście, rozumie się samo przez się, że ich służba również jest godna zaufania.
— Jak poznać, że jakaś kobieta chce cię zabić? — zamyślił się na głos Rand.
— Kiedy wie, jak masz na imię? — Ton głosu Dobraine bynajmniej nie sugerował, że żartuje. Rand w namyśle przekrzywił głowę, a potem przytaknął. Przytaknął! Miała nadzieję, że przynajmniej już nie słyszy żadnych głosów.
Rand wykonał taki gest, jakby odpędzał od siebie kobietę, która chce go zabić. Kiepska sprawa, skoro żadnej prócz niej nie było w pobliżu. Nie chciała go zabić, rzecz jasna, ale nie miałaby nic przeciwko nasłaniu nań Sorilei z jej rózgą! Spodnie nie dawały szczególnie dobrej ochrony przed takim zabiegiem.
— Weiramon jest głupcem, który popełnia zbyt wiele błędów — poinformował Rand Dobraine, ten zaś skinął krótko głową. — Ja także mylnie sądziłem, iż uda mi się go wykorzystać. W każdym razie wydawał się dostatecznie uszczęśliwiony, mogąc przebywać w otoczeniu Smoka Odrodzonego. Co jeszcze? — Min podała mu puchar, on zaś uśmiechnął się do niej, mimo że część zawartości wylała się na jego nadgarstek. Może uznał to za przypadek.
— Niewiele więcej, a równocześnie za dużo — zaczął Dobraine, po czym uchylił się gwałtownie, by nie dać oblać się winem, gdy Min podała mu drugi puchar. Krótka kariera służebnej dziewki z tawerny niewiele ją nauczyła. — Wielkie dzięki, lady Min — mruknął elegancko, ale spoglądał na nią z ukosa, gdy brał puchar. Spokojnie odeszła na bok, po własny puchar.
— Obawiam się, że lady Caraline i Wysoki Lord Darlin przebywają na terenie miasta, w pałacu lady Arilyn — ciągnął dalej cairhieniański szlachcic — korzystając z ochrony Cadsuane Sedai. Być może „ochrona” nie stanowi w tym przypadku najlepiej dobranego słowa. Kiedy chciałem się z nimi zobaczyć, odmówiono mi pozwolenia na wejście, ale słyszałem, że podjęli próbę opuszczenia miasta i zostali na siłę przywiezieni z powrotem. W workach, jak utrzymuje jedna z relacji. Ponieważ miałem przyjemność spotkania Cadsuane, łatwo potrafię w to uwierzyć.
— Cadsuane — mruknął Rand, a Min poczuła, jak przeszywa ją dreszcz. W jego głosie nie słychać było obawy, niemniej dźwięczało w nim coś zbliżonego, może niepokój. — Jak sądzisz, co powinienem zrobić z Caraline i Darlinem, Min?
Min spoczęła wcześniej w fotelu odległym od niego o dwa miejsca, a teraz podskoczyła, zrozumiawszy, że została włączona do rozmowy. Ze smutkiem wbiła wzrok w plamy od wina na swojej najlepszej kremowej bluzce; na spodniach również były.
— Caralaine poprze roszczenia Elayne do Tronu Słońca — powiedziała ponuro. Jak na grzane wino, wydawało się bardzo zimne, poza tym wątpiła, by plama kiedykolwiek miała zniknąć z bluzki. — Nie wynika to z wizji, po prostu jej wierzę. — Nawet nie zerknęła w stronę Dobraine, on jednak skinieniem głowy potwierdził trafność rady. Obecnie wszyscy już wiedzieli o jej widzeniach. Jedyną bezpośrednią konsekwencją było grono szlachcianek, które koniecznie chciały poznać przyszłość, a potem słusznie się dąsały, kiedy je informowała, że nic im nie powie. Większość nie byłaby zadowolona z tych strzępów, jakie zdołała dostrzec, nic szczególnie złowieszczego, ale też żadne oszałamiające cuda, którymi karmili swoich klientów wróżbiarze na jarmarkach. — Jeśli zaś chodzi o Darlina, to pomijając już kwestię, że poślubi Caraline, po tym jak ona przepuści go przez wyżymaczkę i powiesi na słońcu, aby wysechł, to mogę powiedzieć tyle, iż pewnego dnia będzie królem. Widziałam koronę nad jego głową, miała na przedzie miecz, nie mam jednak pojęcia, jakiego kraju władzę symbolizuje. Aha, jeszcze jedno. Umrze w łóżku, a ona go przeżyje.
Dobraine zakrztusił się winem, rozbryzgując wokół siebie krople, potem osuszył usta zwykłą lnianą chusteczką. Większość z tych, którzy wiedzieli, nie wierzyła. Bez reszty zadowolona z siebie Min dopiła resztkę wina. I po chwili już sama krztusiła się i desperacko łapała oddech, wyszarpując z rękawa chusteczkę, by wytrzeć usta. Światłości, musiała nalać sobie samych szumowin z dna!
Rand tylko pokiwał głową, zaglądając do swego naczynia.
— A więc oboje będą żyli, żeby sprawiać mi kłopoty — mruknął. Bardzo cicho, ale słowa brzmiały twardo niczym stukot toczących się kamieni. W ogóle był twardy jak stalowa klinga, ten jej pasterz. — A co mam zrobić z...
Nagle, nie wstając, odwrócił się ku drzwiom. Jedno skrzydło uchyliło się. Miał bardzo dobry słuch. Min nic nie usłyszała.
Poczuła, jak opuszcza ją napięcie, kiedy zobaczyła, że żadna z dwóch wchodzących Aes Sedai nie jest Cadsuane, spokojnie więc odjęła chusteczkę od ust. Kiedy Rafela zamykała drzwi, Merana skłoniła się głęboko przed Randem, aczkolwiek Szara siostra zdążyła najpierw objąć wzrokiem i najwyraźniej zdyskwalifikować Min oraz Dobraine; po chwili zaś również obdarzona twarzą niczym księżyc w pełni Rafela szeroko rozpościerała swe ciemnoniebieskie suknie. Żadna nie podniosła się, póki Rand im nie pozwolił, po czym majestatycznie ruszyły w jego stronę, odziane w chłodne opanowanie niczym w suknie. Tyle że palce pulchnej Błękitnej siostry na chwilę zacisnęły się na szalu, jakby musiała sobie przypominać, że wciąż ma go na sobie. Min już wcześniej widziała ten gest u innych sióstr, które przysięgły Randowi lojalność. Z pewnością nie było to dla nich łatwe. Aes Sedai słuchały jedynie poleceń z Białej Wieży, jednak teraz Rand wykonał tylko nieznaczny gest palcem, a natychmiast do niego podeszły. Gdyby go wyprostował, wyszłyby bez słowa. Aes Sedai rozmawiały z królami i królowymi jak z równymi sobie, być może nawet z odrobiną wyższości, a jednak Mądre widziały w nich uczennice i oczekiwały po nich dwakroć bardziej skwapliwego posłuszeństwa, niźli Randowi przyszłoby do głowy wymagać.
Oczywiście nic z domniemywanych przez Min uczuć nie odbiło się na gładkiej twarzy Merany.
— Mój Lordzie Smoku — powiedziała z szacunkiem. — Właśnie dowiedziałyśmy się o twoim powrocie i uznałyśmy, że być może chcesz poznać rezultaty negocjacji z Atha’an Miere. — Zerknęła obojętnym wzrokiem na Dobraine’a, ten jednak natychmiast się poderwał. Dla Cairhienian było rzeczą oczywistą, że ludzie chcą ze sobą rozmawiać na osobności.
— Dobraine może zostać — grzecznie oznajmił Rand. A może zawahał się lekko? On sam nie wstał. Jego oczy były niczym błękitny lód, wreszcie wyglądał jak Smok Odrodzony w pełni swego majestatu. Min zapewniała go, że te kobiety naprawdę są jego, że może liczyć na lojalność wszystkich pięciu, które towarzyszyły mu na pokładzie statku Ludu Morza, że całkowicie respektują złożoną przysięgę, a tym samym zawsze nagną się do jego woli, jednak najwyraźniej on sam miał trudności z bezwarunkowym zaufaniem Aes Sedai. Rozumiała oczywiście powody, jednak w końcu przecież będzie musiał jakoś ułożyć z nimi stosunki.
— Jak sobie życzysz — odparła Merana, lekko skłaniając głowę. — Rafela i ja zawarłyśmy umowę z Ludem Morza. Dobiłyśmy Targu, jak oni to nazywają. — Różnica była wyraźnie słyszalna. Z dłońmi wciąż spoczywającymi na zielonej sukni z szarymi wstawkami wciągnęła głęboki oddech. — Harine din Togara Dwa Wiatry, Mistrzyni Fal klanu Shodein, przemawiając w imieniu Nesty din Reas Dwa Księżyce, Pani Statków Atha’an Miere, a tym samym wyrażając się wiążąco dla wszystkich Atha’an Miere, obiecała, że okręty, których zażąda Smok Odrodzony, popłyną wszędzie tam, gdzie i kiedy on uzna za stosowne, realizując cele, jakie im zleci. — Kiedy Mądrych nie było w pobliżu, które jej normalnie na to nie pozwalały, Merana stawała się odrobinę pompatyczna.
— W zamian Rafela i ja, przemawiając w twoim imieniu, obiecałyśmy, że Smok Odrodzony nie zmieni żadnych praw Atha’an Miere, jak to uczyniłeś u... — Na moment się zawahała. — Wybacz mi. Zobowiązana jestem do przekazania treści ugody słowami, w których została zawarta. Terminem, którego użyły było: „przykutych do brzegu”, ale miały na myśli to, co się stało w Łzie i Cairhien. — W jej oczach na chwilę zamigotał pytający wyraz, ale natychmiast zniknął. Być może zastanawiała się, czy z Illian postąpił tak samo. Ostatecznie wyraziła już kiedyś na głos, jak bardzo jej ulżyło, że w jej rodzimym Andorze nic nie zmienił.
— Przypuszczam, że to się da jakoś wytrzymać — mruknął.
— Po wtóre — podjęła Rafela, splatając pulchne dłonie na podołku — musisz ofiarować Atha’an Miere ziemię, kwadrat o boku jednej mili, w każdym mieście położonym nad żeglownymi wodami, które pozostaje pod twoim panowaniem teraz albo w przyszłości znajdzie się na obszarze poddanym twojej władzy. — Przemawiała w sposób odrobinę mniej pompatyczny niż jej towarzyszka, ale tylko odrobinę. Nie była też szczególnie zadowolona z treści głoszonych słów. Mimo wszystko była Tairenianką, a niewiele portów sprawowało bardziej ścisłą kontrolę nad prowadzonym przez nie handlem niż Łza. — Na tym obszarze prawa Atha’an Miere zachowają pierwszeństwo przed prawami lokalnymi. Ugodę tę sygnować muszą również władze odpowiednich portów, aby... — Tym razem to na nią przyszła kolej, by się zawahać.
— Aby ugoda zachowała ważność po mojej śmierci? — zapytał Rand sucho. Udało mu się nawet nieszczerze roześmiać. — To również da się jakoś wytrzymać.
— Chodzi o każde miasto nad wodą? — wykrzyknął Dobraine.
— Czy oni mają na myśli również nasze? — Poderwał się z fotela i zaczął przechadzać się nerwowo, rozlewając jeszcze więcej wina niż przedtem Min. Ale nie zwracał na to uwagi. — Milę kwadratową? Na Światłość, kto kiedy słyszał o tak dziwnym prawie? Podróżowałem już wcześniej na statkach Ludu Morza i naprawdę nie bardzo mi ono do nich pasuje! Nagusów takie rzeczy nie interesują! A co z obowiązkiem celnym, opłatą postojową i... — Nagle odwrócił się do Randa. Najpierw spojrzał spode łba na Aes Sedai, które zupełnie to zlekceważyły, ale przemówił, kierując swe słowa do Randa, tonem graniczącym z niegrzecznością. — W ciągu roku doprowadzą Cairhien do ruiny, mój Lordzie Smoku. Zrujnują każdy port, który im na to pozwoli.
Min skłonna była się zgodzić, jednak nie miała zamiaru stwierdzać tego na głos, za to Rand tylko machnął ręką i znowu się roześmiał.
— Być może tak im się wydaje, ja jednak wiem co nieco na ten temat, Dobraine. Nie zastrzegli sobie, kto będzie wybierał ziemię, a więc nie będzie musiała wcale znajdować się nad samą wodą. Będą musieli kupować od ciebie żywność i żyć zgodnie z twoimi prawami, gdy będą opuszczali swoją domenę, co trochę powściągnie ich arogancję. W najgorszym przypadku będziesz mógł pobierać cło, kiedy towary będą opuszczać ich... suwerenny obszar. A co do pozostałych spraw... Jeśli ja mogę się na nie zgodzić, ty również możesz. — W jego głosie nie było już śladu wesołości, Dobraine więc tylko skłonił głowę.
Min zastanawiała się, gdzie on się tego wszystkiego nauczył. Przemawiał niczym król i to taki, który doskonale wie, co robi. Może Elayne udzieliła mu paru lekcji.
— „Po wtóre” sugeruje więcej — powiedział Rand do dwójki Aes Sedai.
Merana i Rafela wymieniły spojrzenia, nieświadomie muskając dłońmi suknie i szale, i gdy Merana przemówiła chwilę później, w jej głosie nie było śladu pompatyczności. W rzeczy samej stał się nieco nazbyt beztroski.
— Po trzecie, Smok Odrodzony zgodzi się na instytucję ambasadora wybranego przez Atha’an Miere, który przez cały czas będzie miał do niego dostęp. Harine din Togara na tym urzędzie widziała samą siebie. Będą jej towarzyszyć jej Poszukiwaczka Wiatrów, jej Mistrz Miecza oraz świta.
— Co?! — zawył Rand, podrywając się z fotela.
Rafela jednak nie pozwoliła się zbić z tropu, ciągnęła dalej, jakby w obawie, że może jej przerwać.
— A po czwarte, Smok Odrodzony zgodzi się bezzwłocznie zareagować na wezwanie Mistrzyni Statków, wystosowane wszelako nie częściej niźli dwukrotnie w ciągu trzech najbliższych lat. — Skończyła, nieco się zadyszawszy, starając się, by ostatnie słowa zabrzmiały jak najmniej poważnie.
Berło Smoka uniosło się nad posadzkę za plecami Randa, on zaś nie patrząc, porwał je z powietrza. W jego oczach nie było już śladu lodu. Zastąpił go błękitny ogień.
— Ambasador Ludu Morza, który łazi za mną krok w krok? — wykrzyknął. — Posłusznie zareagować na wezwanie? — Kiedy potrząsał im przed nosem rzeźbionym grotem włóczni, zielono-biały chwost kołysał się dziko. — Czekają tam ludzie, którzy chcą nas wszystkich podbić, i być może są w stanie tego dokonać! Tutaj wciąż gdzieś knują Przeklęci! Czarny czyha! Dlaczego od razu nie obiecałyście im, że uszczelnię smołą kadłuby ich statków?
W normalnych okolicznościach Min starała się jakoś ułagodzić jego wybuchy, ale tym razem potrafiła tylko pochylić się naprzód i wściekłym wzrokiem mierzyć Aes Sedai. W pełni się z nim zgadzała. Żeby sprzedać konia, dołożyły do umowy stodołę!
Rafela aż się cofnęła w obliczu tego wybuchu, Merana natomiast najwyraźniej wzięła się w garść, a na jej obliczu zagościła zupełnie niezła kopia burzy, która szalała na jego twarzy; tylko ogień spojrzenia miał barwę brązową, nakrapianą złotem.
— Krytykujesz nas? — warknęła tonem równie lodowatym, jak gorący był płomień jej oczu. Była taką Aes Sedai, jakie widywały dziewczęce oczy Min, bardziej królewską niż królowe, bardziej władczą niż wszelka władza świata. — Byłeś obecny na początku negocjacji, jesteś ta’veren, więc tańczyły, jak im zagrałeś. Mogłeś je skłonić, żeby uklękły przed tobą! Ale ty poszedłeś sobie! Bynajmniej nie były zadowolone, kiedy zrozumiały, że ta’veren manipulował nimi jak marionetkami. Gdzieś się nauczyły splatać tarcze i zanim jeszcze na dobre opuściłeś statek, Rafela i ja zostałyśmy oddzielone od Źródła. Abyśmy nie mogły skorzystać z przewagi, jaką daje nam Moc, tak powiedziały. Nie raz Harine groziła nam, że zawiśniemy przywiązane za palce i będziemy tak wisieć, póki nie odzyskamy zdrowego rozsądku, i jeśli o mnie chodzi, uważam, że mówiła to całkiem poważnie! Ciesz się, że masz okręty, które chciałeś, Randzie al’Thor, Harine nie dałaby ci ich więcej niż garstkę! Ciesz się, że nie chciała również twoich nowych butów i tego twojego okropnego tronu! Aha, tak na marginesie, formalnie uznała, że jesteś Coramoorem, i udław się tym!
Min patrzyła na nią. Rand i Dobraine też patrzyli, a Cairhienianinowi dosłownie opadła szczęka. Rafela spoglądała, poruszając bezgłośnie ustami. Tymczasem oczy tej, na którą patrzyli, powoli przestawały ciskać pioruny, stając się dla odmiany coraz większe, w miarę jak docierało do niej znaczenie właśnie wypowiedzianych słów.
Berło Smoka zadrżało w garści Randa. Min widywała już eksplozje jego gniewu, i to w sytuacjach znacznie mniej prowokujących. Modliła się, by istniał jakiś sposób na uniknięcie katastrofy, ale nic jej nie przychodziło do głowy.
— Wychodzi na to — powiedział na koniec — że słowa, które siła ta’veren potrafi dobyć z ludzkich ust, nie zawsze są tymi, które chciałby usłyszeć. — W jego głosie brzmiał... spokój; Min omalże gotowa byłaby określić go jako głos trzeźwego człowieka w pełni władz umysłowych. — Dobrze sobie poradziłaś, Merano. Sprezentowałem wam ochłap, jakiego psu bym nie rzucił, a jednak wy dobrze sobie z tym poradziłyście.
Dwie Aes Sedai aż się zakołysały i przez chwilę Min myślała, że z czystej ulgi mogą się roztopić na posadzce niczym dwie świece.
— Przynajmniej udało nam się zataić szczegóły umowy przed Cadsuane — powiedziała Rafela, niepewnie wygładzając spódnice. — Nie było sposobu na zablokowanie informacji, że zawarłyśmy jakąś umowę, ale wszystkiego z pewnością nie wie.
— Tak — bez tchu oznajmiła Merana. — Próbowała z nas coś wydobyć nawet po drodze tutaj. Trudno jej się przeciwstawić, ale jakoś sobie poradziłyśmy. Zakładałyśmy, że nie chcesz, aby ona... — Urwała, widząc kamienne rysy twarzy Randa.
— Znowu Cadsuane — powiedział głosem bez wyrazu. Spod zmarszczonych brwi popatrzył na rzeźbiony grot włóczni w ręku, potem cisnął go na fotel, jakby już dłużej nie ufał swoim dłoniom. — Ona przebywa w Pałacu Słońca, nieprawdaż? Min, powiedz Pannom za drzwiami, żeby zaniosły wiadomość do Cadsuane. Najszybciej, jak to tylko możliwe, ma się stawić przed obliczem Smoka Odrodzonego.
— Rand, nie wydaje mi się... — zaczęła niepewnie Min, ale Rand przerwał jej. Niezbyt ostro, ale zdecydowanie.
— Proszę, zrób jak mówię, Min. Ta kobieta jest niczym wilk przyglądający się stadu owiec. Mam zamiar przekonać się, o co jej chodzi.
Min wstała, najwolniej jak potrafiła, po czym powlokła się ku drzwiom. Nie była jedyną spośród zgromadzonych, której ten pomysł nie zachwycił. Wiedziała jednak, że zdecydowanie woli znaleźć się gdzie indziej, kiedy dojdzie do konfrontacji Smoka Odrodzonego z Cadsuane Melaidhrin. Dobraine minął ją, kiedy zmierzała do drzwi, pożegnawszy się krótkim ukłonem, i nawet Merana i Rafela zdołały wyjść wcześniej niż ona z komnaty, chociaż jakimś sposobem udało im się zrobić to tak, że nikt nie zauważył ich pośpiechu. W każdym razie póki nie wyszły na korytarz. Kiedy w końcu Min wyściubiła głowę przez drzwi, obie siostry dogoniły już Dobraine’a i gnały przed siebie.
Dziwne, ale grupka sześciu Panien, które strzegły komnaty, kiedy Min wcześniej do niej wchodziła, rozrosła się niepomiernie — stały pod obu ścianami korytarza tak daleko, jak tylko mogła w obie strony sięgnąć wzrokiem, wysokie kobiety o twardych obliczach w szarościach, brązach i szarościach cadin’sor, z naciągniętymi na głowy shoufami, od których zwisały długie czarne zasłony. Wiele uzbroiło się we włócznie oraz okrągłe tarcze z byczej skóry, jakby gotowały się do walki. Niektóre grały w grę dłoni zwaną „kamień, nożyce, papier”, pozostałe przyglądały im się w skupieniu.
Oczywiście nie całkowitym, żeby jej nie dostrzec. Kiedy przekazała wiadomość od Randa, zamigotały palcami w mowie dłoni, a potem dwie chude Panny truchtem odbiegły. Pozostałe skwapliwie wróciły do poprzedniego zajęcia, jedne grały, inne patrzyły.
Min podrapała się po głowie, skonfundowana, a potem wróciła do komnaty. Przy Pannach często czuła się nieswojo, jednak te zawsze miały dla niej jakieś słowo, niekiedy odnosiły się do niej z szacunkiem, jak do Mądrej, czasami żartowały z nią, chociaż ich poczucie humoru było co najmniej dziwne. Nigdy dotąd jeszcze nie ignorowały jej tak jak teraz.
Randa znalazła w sypialni. Już same skojarzenia, jakie wiązały się z tym pomieszczeniem, sprawiły, że puls jej przyspieszył. Rand zdjął kaftan, rozwiązał tasiemki śnieżnobiałej koszuli, ściągnął też spodnie. Min usiadła w nogach łóżka, oparła się o jeden z masywnych słupków baldachimu, po czym podciągnęła nogi, krzyżując je w kostkach. Nigdy jeszcze nie widziała, jak Rand się rozbiera, i zamierzała w pełni wykorzystać okazję.
On jednak porzucił tę czynność i zamarł bez ruchu, patrząc na nią.
— Czego Cadsuane może mnie nauczyć? — zapytał znienacka.
— Ciebie i wszystkich pozostałych Asha’manów — odparła. Tyle zobaczyła w jednej z wizji. — Nie mam pojęcia czego, Rand. Wiem tylko, że musisz się tego nauczyć. Wszyscy musicie. — Najwyraźniej nie miał zamiaru zdejmować koszuli. Westchnęła i ciągnęła dalej: — Potrzebujesz jej, Rand. Nie możesz sobie pozwolić, by ją rozzłościć. Nie możesz dopuścić, by od ciebie uciekła. — Tak naprawdę, to nie sądziła, by pięćdziesięciu Myrddraali i tysiąc trolloków potrafiło zmusić Cadsuane do ucieczki, niemniej sens pozostawał ten sam.
Oczy Randa zapatrzyły się niewidzącym wzrokiem w przestrzeń, po chwili jednak pokręcił głową.
— Dlaczego miałbym słuchać szaleńca? — wymamrotał, omal niedosłyszalnie. Światłości, czy on naprawdę wierzył, że Lews Therin Telamon przemawia w jego głowie? — Wystarczy, że któreś z nich zrozumie, iż jest ci potrzebne, a już ma nad tobą władzę, Min. To smycz, za którą będzie cię ciągnąć, gdzie zechce. Żadna Aes Sedai nie założy mi kagańca. Nikomu na to nie pozwolę! — Powoli rozprostował zaciśnięte palce. — Ciebie, Min, potrzebuję — oznajmił z prostotą. — Nie dla twoich widzeń, tylko zwyczajnie cię potrzebuję.
„Niech sczeznę — pomyślała Min — ten mężczyzna kilkoma słowami potrafi sprawić, że uginają się pode mną nogi”.
Uśmiechając się równie ochoczo jak ona, schwycił obiema dłońmi krawędź materii koszuli i zaczął ją ściągać przez głowę. Min zaplotła palce na brzuchu i przyglądała się mu spokojnie.
Trzy Panny, które weszły do sypialni nie miały już na głowach shouf, wcześniej skrywających w korytarzu ich krótkie włosy. Puste dłonie, przy pasach nie było nawet tych długich noży. Tyle tylko Min zdążyła zauważyć.
Głowa i ramiona Randa wciąż pozostawały uwięzione w koszuli, gdy Somara — jasnowłosa, wysoka, nawet jak na kobietę Aielów — schwyciła białe płótno i związała, nie pozwalając mu się wydostać. Tym samym ruchem kopnęła go między nogi. Z jego gardła wydobył się zdławiony jęk, zgiął się w pół i zachwiał.
Nesair o płomienno-rudej czuprynie, bardzo piękna mimo białych blizn znaczących oba policzki, wbiła pięść w jego prawy bok, dostatecznie mocno, aby zachwiało nim w drugą stronę.
Min poderwała się z okrzykiem z łóżka. Nie miała pojęcia, jakie też szaleństwo rozgrywa się przed jej oczami, nawet nie chciała się domyślać. Oba jej noże wyszły lekko z rękawów, rzuciła się na Panny, krzycząc:
— Pomocy! Och, Rand! Niech ktoś pomoże! — Przynajmniej tyle chciała krzyknąć.
Trzecia Panna, Nandera, zawróciła niczym atakujący wąż i kopnęła Min w brzuch. Powietrze z sapnięciem uszło z jej płuc. Ostrza wypadły z odrętwiałych dłoni, przekoziołkowała przez podstawioną nogę siwowłosej Panny, lądując na plecach z łomotem, który do reszty pozbawił ją tchu. Próbowała choć drgnąć, próbowała odetchnąć — próbowała pojąć, co się dzieje! — ale wszystko, na co ją było stać, to leżeć i patrzeć.
Trzy kobiety metodycznie oddawały się swemu zajęciu. Nesair i Nandera tłukły Randa pięściami, podczas gdy Somara pilnowała, by nie wyprostował się i nie uwolnił z fałd koszuli. Wystudiowane ciosy bez przerwy sypały się na twardy brzuch i prawy bok Randa. Min śmiałaby się histerycznie, gdyby była w stanie choć odetchnąć. Próbowały stłuc go do nieprzytomności, starannie unikając uderzania w pobliżu wciąż wrażliwej, owalnej blizny w lewym boku, z na poły zagojonym cięciem skroś niej.
Doskonale wiedziała, jak twarde jest ciało Randa, jak silne, ale nikt przecież nie był w stanie długo czegoś takiego wytrzymać. Wreszcie nogi się pod nim powoli ugięły, a kiedy zwalił się na płytki posadzki, Nandera i Nesair odsunęły się odeń. Pokiwały głowami, a Nesair rozprostowała palce zaciśnięte na koszuli. Rand padł twarzą na podłogę. Min słyszała, jak ciężko dyszy, jak zmaga się z jękiem, który mimo wysiłków nabrzmiewał w gardle. Somara uklękła i niemal delikatnie ściągnęła z jego głowy koszulę. Teraz leżał z policzkiem wtulonym w posadzkę, z wytrzeszczonymi oczyma, walcząc o oddech.
Nesair pochyliła się, schwyciła garść jego włosów, szarpnięciem poderwała głowę do góry.
— Wygrałyśmy dla siebie to prawo — warknęła — ale wiedz, że każda Panna chciała położyć na tobie swe ręce. Porzuciłam dla ciebie mój klan, Randzie al’Thor. Nie pozwolę, byś pluł na mnie!
Somara wyciągnęła dłoń, jakby chciała odsunąć włosy z jego twarzy, potem jednak szybko ją cofnęła.
— W taki właśnie sposób potraktowałybyśmy pierwszego-brata, który przyniósłby nam dyshonor, Randzie al’Thor — oznajmiła zdecydowanie. — Za pierwszym razem. Następnym razem użyjemy rzemieni.
Nandera stała nad Randem z pięściami wspartymi na biodrach i obliczem jakby wykutym z kamienia.
— Jesteś powiernikiem honoru Far Dareis Mai, synu Panny — oznajmiła ponuro. — Obiecałeś, że będziemy dla ciebie tańczyć włócznie, a potem wyruszyłeś na wojnę, zostawiwszy nas bez jednego słowa. Po raz drugi już tego nie zrobisz.
Zrobiła krok ponad jego ciałem i ruszyła do wyjścia, pozostałe poszły za nią. Tylko Somara obejrzała się raz, a jeśli w jej oczach błysnął bodaj cień współczucia, nie było go w jej głosie, gdy powiedziała:
— Postaraj się, aby więcej nie było to konieczne, synu Panny.
Zanim Min zdążyła się doń podczołgać, Rand już podparł się dłońmi i kolanami i powoli stanął na czworakach.
— One chyba oszalały — wyskrzeczała. Światłości, ależ ją bolał brzuch! — Rhuarc im pokaże!... — Nie miała pojęcia, co też Rhuarc może im pokazać. W każdym razie cokolwiek to będzie, na pewno nie wystarczy. — Sorilea. — Sorilea każe im piec się na słońcu! Na początek! — Kiedy jej powiemy...
— Nikomu nie powiemy — powiedział. Głosem z pozoru już normalnym, aczkolwiek oczy wciąż wychodziły mu z orbit. Jak on mógł się na to zdobyć? — Miały rację. Zasłużyły sobie na prawo postąpienia ze mną w taki sposób.
Min aż nazbyt dobrze rozpoznała ten ton głosu. Kiedy mężczyzna postanawiał być uparty, to potrafił usiąść nago w pokrzywach i w twarz ci przeczyć, że kłują go w pośladki! Omalże z zadowoleniem powitała jęk, który wydarł się z jego gardła, kiedy pomagał jej wstać. Cóż, oboje podtrzymywali się wzajem. Jeśli zaś zamierzał być wełnianogłowym idiotą, to zasłużył sobie na kilka siniaków!
Rand położył się na łóżku, plecami na stosie poduszek, ona zaś wślizgnęła się obok. Nie odbyło się to w sposób, o jakim marzyła, ale to jej wystarczało, póki w ogóle mogła się przytulić.
— Nie w ten sposób miałem nadzieję wykorzystać to łóżko — wyszeptał. Ale nie była pewna, czy zostało to przeznaczone dla jej uszu.
Roześmiała się.
— Mnie tam się podoba, kiedy mnie obejmujesz... tak samo jak tamto drugie. — Dziwne, ale uśmiechnął się do niej w taki sposób, jakby wiedział, że kłamie. A przecież jej ciotka, Miren, twierdziła, że jest to jedno z trzech kłamstw, w które mężczyzna zawsze uwierzy kobiecie.
— Jeśli przeszkadzam — odezwał się od drzwi chłodny kobiecy głos — to przypuszczam, że mogę wrócić, kiedy chwila będzie bardziej odpowiednia.
Min odskoczyła od Randa jak oparzona, ale kiedy ją przyciągnął do siebie, przytuliła się znowu. Rozpoznała Aes Sedai stojącą w wejściu — pulchną, niewysoką Cairhieniankę, w ciemnej sukni z cienkimi kolorowymi paskami skroś obfitego łona i białymi rozcięciami. Daigian Moseneillin była jedną z sióstr, które przybyły razem z Cadsuane. I w opinii Min dysponowała równie dominującą osobowością jak sama Cadsuane.
— Ciekawe, jak na ciebie mówią w domu? — zapytał leniwie Rand. — Kimkolwiek jednak jesteś, czy nikt nie nauczył cię pukać? — Min czuła jednak, że wszystkie mięśnie w ramieniu, którym ją obejmował, sztywne są niczym skała.
Kamień księżycowy na cienkim srebrnym łańcuszku zdobiący czoło Daigian zakołysał się, gdy powoli pokręciła głową. Najwyraźniej nie była zadowolona z przyjęcia, jakie ją spotkało.
— Cadsuane Sedai otrzymała twoją prośbę o spotkanie — powiedziała, jeszcze bardziej lodowatym tonem niż przedtem — i poprosiła mnie, abym przekazała jej wyrazy ubolewania. Bardzo chciałaby dokończyć tę ręczną robótkę, którą właśnie zaczęła. Być może będzie w stanie spotkać się z tobą innego dnia. Jeśli znajdzie czas.
— Tak właśnie powiedziała? — zapytał groźnym tonem Rand.
Daigian parsknęła lekceważąco.
— Zostawię cię teraz, abyś mógł... kontynuować swoje zajęcie. — Min zastawiała się, czy uszłoby jej na sucho spoliczkowanie Aes Sedai. Daigian zmierzyła ją lodowatym spojrzeniem, jakby mogła usłyszeć jej myśli, a potem odwróciła się i majestatycznym krokiem wyszła z komnaty.
Rand usiadł, tłumiąc przekleństwo.
— Powiedz Cadsuane, że może sobie iść do Szczeliny Zagłady! — krzyknął za odchodzącą siostrą. — Powiedz jej, niech zgnije!
— To się na nic nie zda, Rand — westchnęła Min. Okazało się to trudniejsze, niźli sobie pierwotnie wyobrażała. — Potrzebujesz Cadsuane. Ona nie potrzebuje ciebie.
— Czyżby? — zapytał cicho, a Min zadrżała. Przedtem tylko jej się zdawało, że w jego głosie usłyszała groźbę.
Rand starannie się przygotował, odział na powrót w zielony kaftan, posłał Min do Panien z wiadomościami, które miały przekazać dalej. Przynajmniej pod tym względem wciąż można było na nie liczyć. Żebra w prawym boku bolały go prawie tak samo, jak rana w lewym, brzuch dokuczał, jakby bito go po nim deską. Obiecał im. Zostawszy sam w komnacie, pochwycił saidina, nie chcąc, by nawet Min widziała, z jakimi trudem mu to przychodzi. Mógł zapewnić jej bezpieczeństwo, w taki czy inny sposób, czy jednak mogłaby czuć się bezpiecznie, gdyby widziała, że nieomal się przewraca? Musiał być silny, choćby tylko w jej oczach. Kłębek emocji w głębi czaszki, który był Alanną, stanowił nieustanne napomnienia o kosztach nieuwagi. W danej chwili Alanną popadła w ponury nastrój. Musiała nadużyć cierpliwości Mądrych, ponieważ miała kłopoty z siadaniem.
— Wciąż uważam, że to szaleństwo, Randzie al’Thor — powiedziała Min, kiedy on pieczołowicie sadowił Koronę Mieczy na głowie. Nie chciał, by te maleńkie ostrza znowu utoczyły jego krwi. — Słuchasz mnie? Cóż, jeśli jednak zamierzasz przez to przechodzić, idę z tobą. Przyznałeś, że mnie potrzebujesz, a żeby to zrobić, będziesz mnie potrzebował bardziej niż kiedykolwiek! — W pełni doszła już do siebie, pięści wsparła na biodrach, stopą wystukiwała rytm o posadzkę, oczy nieledwie lśniły gniewem.
— Zostaniesz tutaj — oznajmił jej stanowczo. Wciąż nie do końca był pewien, co właściwie zamierza zrobić, i nie chciał, by widziała, jak się zatacza. Bardzo się bał, że mógłby się zatoczyć. Jednak nie oczekiwał, że Min ustąpi bez kłótni.
Spojrzała ha niego spod zmarszczonych brwi, przestała postukiwać nogą. Złe światełka w jej oczach zgasły, ich miejsce zajęło zmartwienie, które jednak wkrótce także zniknęło.
— No cóż, przypuszczam, że jesteś już na tyle dorosły, aby nie trzeba było cię prowadzić za rękę przez podwórze, pasterzu. Poza tym mam poważne zaległości w czytaniu.
Zanurzyła się w jednym z wysokich złoconych foteli, podwinęła pod siebie nogi i wzięła do ręki książkę, którą czytała przed jego powrotem. Nie minęło kilka chwil, a już bez reszty pochłonęła ją kolejna stronica.
Rand pokiwał głową. Tego właśnie chciał — ona tutaj i bezpieczna. Wciąż jednak nie potrafiła całkowicie zapomnieć o jego obecności.
W korytarzu za drzwiami siedziało w kucki sześć Panien. Popatrzyły na niego pozbawionym wyrazu wzrokiem, żadna się nie odezwała. Wzrok Nandery był ze wszystkich najbardziej pusty. Jednak Somara i Nesair podeszły bliżej. Pomyślał, że skoro Nesair pochodzi z Shaido, będzie musiał bardziej ją mieć na oku.
Asha’mani również czekali — Lews Therin mamrotał o zabijaniu w ciemnościach głowy Randa — wszyscy prócz Narishmy mogli poszczycić się zarówno Smokami, jak i Mieczami wpiętymi w kołnierze. Grzecznie nakazał Narishmie strzec jego apartamentów, tamten zasalutował zdecydowanie, a w jego ciemnych oczach, które zdawały się zbyt wiele rozumieć, błysnął ślad oskarżenia. Rand nie sądził, aby Panny niezadowolenie z niego przeniosły na Min, ale wolał nie ryzykować. Światłości, przecież powiedział Narishmie wszystko o zabezpieczeniach, jakie splótł w Kamieniu, kiedy posyłał go po Callandora. Tamtemu musiało się coś śnić. Ażeby sczezł, naprawdę nie trzeba było podejmować tak szaleńczego ryzyka.
„Jedynie szaleniec nigdy nikomu nie ufa”. — W głosie Lewsa Therina brzmiało rozbawienie. I nie tylko kropla szaleństwa. Rany w boku Randa rwały, jakby wzajem wprawiając się w rezonans pulsacją odległego bólu.
— Zaprowadźcie mnie do Cadsuane — rozkazał. Nandera zgrabnym ruchem podniosła się i ruszyła, nawet nie obejrzawszy się za siebie. Poszedł za nią, a pozostali tuż za nim, Dashiva i Flinn, Morr i Hopwil. W marszu wydawał im naprędce zaimprowizowane instrukcje. Flinn, on jeden ze wszystkich, próbował protestować, Rand jednak uciszył go spojrzeniem; nie było czasu na wahania. Posiwiały były Gwardzista był ostatnim, po którym Rand czegoś takiego by się spodziewał. Morr albo Hopwil, proszę bardzo. Mimo iż w ich oczach trudno byłoby już znaleźć bodaj ślad niewinnego rozmarzenia, wszak wciąż byli młodzi na tyle, by ich brzytwy przez wiele dni schły po goleniu. Jednak do Flinna się to nie odnosiło. Miękkie buty Nandery nie wydawały żadnych odgłosów na posadzce, ich kroki natomiast odbijały się gromkim echem od łukowato sklepionego sufitu, płosząc wszystkich, którzy mieli choć cień powodów do obaw. Rany w boku Randa tętniły do rytmu.
Teraz już wszyscy w Pałacu Słońca znali Smoka Odrodzonego z widzenia, doskonale zdawali sobie również sprawę, kim są mężczyźni w czarnych kaftanach. Służący w czarnych liberiach kłaniali się, służące dygały i jedni i drudzy spieszyli, by jak najszybciej zniknąć im z oczu. Większość szlachty reagowała równie żywo, starając się zachować jak największy dystans od pięciu mężczyzn, którzy potrafili przenosić, i udając ogromne zaaferowanie jakimiś rzekomo nie cierpiącym zwłoki sprawami. Ailil obserwowała ich przemarsz z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Anaiyella oczywiście uśmiechała się sztucznie, ale kiedy Rand obejrzał się za siebie, zobaczył, że odprowadza go wzrokiem z wyrazem twarzy, którego nie powstydziłaby się Nandera. Bertome uśmiechnął się, kiedy z nim się zrównali, mrocznym grymasem, w którym nie było śladu wesołości czy radości ze spotkania.
Nandera nie odezwała się, nawet gdy już dotarli do celu wędrówki, po prostu wskazała tylko zamknięte drzwi grotem jednej z włóczni, odwróciła się na pięcie i zawróciła w stronę, z której przyszli. Car’a’carn bez choćby jednej Panny, która by go strzegła. Czy one sądziły, że czterech Asha’manów wystarczy, by zapewnić mu bezpieczeństwo? Czy też jej odejście było kolejną oznaką niezadowolenia?
— Działajcie, jak wam powiedziałem — oznajmił Rand.
Dashiva wzdrygnął się, jakby dopiero teraz odzyskał świadomość, potem pochwycił Źródło. Strumień Powietrza otworzył z łomotem szerokie drzwi rzeźbione w pionowe linie. Pozostali trzej, dzierżąc saidina, weszli do środka w ślad za Dashivą. Mieli ponure oblicza.
— Smok Odrodzony — głos Dashivy brzmiał donośnie, wzmocniony nieznacznie przez Moc — król Illian, Pan Poranka, przybywa spotkać się z kobietą, Cadsuane Melaidhrin.
Rand wszedł do wnętrza, po czym zatrzymał się sztywno wyprostowany. Nie rozpoznał drugiego splotu, jaki utkał Dashiva, jednak powietrze zdawało się aż stężałe od niewypowiedzianych gróźb, jakby coraz bardziej zbliżało się nieznane.
— Posłałem po ciebie, Cadsuane — powiedział Rand. Nie używał żadnych splotów. Jego głos był dostatecznie twardy i groźny bez magicznej pomocy.
Zielona siostra, którą tak dobrze pamiętał, siedziała przy małym stoliczku z tamborkiem do haftów w dłoniach, na polerowanym blacie stał otwarty koszyk, z niego zaś wylewała się plątanina jaskrawej przędzy odwiniętej z motków pomieszczonych w licznych przegródkach. Wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał. Te zdecydowane rysy twarzy zwieńczonej stalowo siwym kokiem, zdobnym w malutkie wisiorki o kształtach złotych ryb i ptaków, gwiazdek i księżyców. Te ciemne oczy, niemal czarne w bladej twarzy. Chłodne, pełne namysłu. Lews Therin zajęczał i umknął na sam jej widok.
— No cóż — powiedziała, odkładając tamborek na blat stoliczka — muszę przyznać, że widywałam lepsze przedstawienia, i to za darmo. Z tego, czego się na twój temat nasłuchałam, chłopcze, wynikało, że powinnam się spodziewać co najmniej łomotu grzmotów, ryku trąb niebieskich, błyskawic rozcinających nieboskłon. — Z całkowitym spokojem przyglądała się piątce potrafiących przenosić mężczyzn, na których widok każda Aes Sedai zadrżałaby przynajmniej. Niewzruszenie przyglądała się Smokowi Odrodzonemu. — Mam nadzieję, że przynajmniej jeden z was potrafi żonglować — ciągnęła dalej. — Albo przynajmniej połykać ogień? Zawsze urzekał mnie widok bardów połykających ogień.
Flinn nie zdołał się opanować i wybuchnął głośnym śmiechem, a nawet po chwili, gdy już wziął się w garść, dłonią wciąż przeczesywał resztki włosów na głowie i najwyraźniej zmagał z nabrzmiewającym wewnątrz rozbawieniem. Morr i Hopwil wymienili spojrzenia, obaj nieco zbici z tropu i porządnie rozzłoszczeni. Dashiva uśmiechnął się nieszczerze, splot zaś, który trzymał, zaczął gromadzić Moc, aż w końcu Rand ledwie potrafił opanować przymus obejrzenia się przez ramię, by sprawdzić, czy nic go nie ściga.
— Wystarczy, że masz pewność, kim jestem — poinformował ją Rand. — Dashiva, pozostali, zaczekajcie na zewnątrz.
Dashiva otworzył już usta, jakby chciał zaprotestować. Nie mieściło się to we wcześniejszych instrukcjach Randa, jednak Dashiva zrozumiał, że nigdy nie uda im się zastraszyć tej kobiety, przynajmniej nie w taki sposób. Poszedł więc, aczkolwiek po drodze cały czas mamrotał coś pod nosem. Hopwil i Morr z wyraźną ulgą powitali rozkaz Randa i wyszli, rzucając tylko z ukosa spojrzenia na Cadsuane. Flinn jako jedyny opuścił pomieszczenie z godnością, choć przecież kulał. I wciąż wydawał się niesamowicie rozbawiony!
Rand przeniósł i ciężkie rzeźbione w lamparty krzesło uniosło się ze swego miejsca pod ścianą, a potem popłynęło, wirując i koziołkując w powietrzu, póki wreszcie lekko jak piórko nie opadło na posadzkę przed Cadsuane. Równocześnie ciężki srebrny dzban zawisł nad blatem przykrytego obrusem stołu, a potem poleciał przez pomieszczenie, wydając z siebie protestujący brzęk, kiedy nagle został ogrzany; z otworu wydobyła się para, dzban zaś zawirował i zakołysał się niczym wolno obracający bąk, przechylił się w tym samym momencie, gdy pod nim znalazł się srebrny pucharek, zręcznie chwytając strugę płynu.
— Zbyt gorące, jak mi się wydaje — powiedział Rand i z wysokich wąskich okien wyleciały szyby. Płatki śniegu lodowatym jęzorem sięgnęły do wnętrza komnaty, a pucharek wyfrunął na zewnątrz przez jedno z okien, po chwili wrócił, trafiając prosto do ręki Randa, który tymczasem zdążył już zająć miejsce w fotelu. Ciekawe, ile spokoju potrafi zachować ta kobieta w towarzystwie szaleńca. Ciemny płyn okazał się herbatą, zbyt mocną, gdy została podgrzana, i tak gorzką, że aż zęby od niej cierpły. Ale temperatura była akurat odpowiednia. Czuł, jak ciarki chodzą mu po skórze od uderzeń lodowatego wichru, z wyciem wdzierającego się do komnaty i łopocącego draperiami, jednak w Pustce było to wrażenie odległe, jakby chodziło o cudzą skórę.
— Laurowa Korona jest piękniejsza od wielu innych koron — powiedziała Cadsuane z bladym uśmiechem. Ozdoby we włosach kołysały się wraz z każdym nowym podmuchem wiatru, a z koczka wysuwały się cienkie pasemka włosów, jednak ona zareagowała tylko tak, że pochwyciła tamborek, zanim sfrunął ze stoliczka. — Wolę tę nazwę. Ale nie możesz oczekiwać, że jakieś korony będą wywierały na mnie wrażenie. Swego czasu stłukłam pośladki dwóm panującym królom i trzem królowym. Żadne nie było w stanie zasiadać na swych tronach, przynajmniej przez dzień lub dwa po tym, jak z nimi skończyłam, niemniej udało mi się zwrócić ich uwagę. Powinieneś więc zrozumieć, dlaczego korony nie wywierają na mnie żadnego wrażenia.
Rand przestał zaciskać zęby. To nie prowadziło donikąd. Spojrzał na nią szeroko rozwartymi oczyma, w nadziei że uda mu się symulować szaleństwo, a nie tylko wściekłość.
— Większość Aes Sedai unika Pałacu Słońca – poinformował ją. — Wyjąwszy te, które zaprzysięgły mi lojalność. I te, które trzymam w niewoli. — Światłości, a cóż z tymi miał począć? Póki jednak Mądre chciały zdejmować z jego głowy ten kłopot, wszystko jakoś szło.
— Aielowie zdają się uważać, że mogę tu wchodzić i wychodzić do woli — powiedziała z roztargnieniem, przyglądając się trzymanemu w dłoniach tamborkowi, jakby się zastanawiała, czy nie wziąć znowu do ręki igły. — Chyba jest tak, bo swego czasu udzieliłam pomocy temu czy innemu chłopcu, pomocy niegodnej nawet wzmianki. Aczkolwiek nie bardzo rozumiem, czemuż to ktokolwiek, poza jego matką, pragnie mi w związku z tym okazywać wdzięczność.
Rand po raz kolejny spróbował nie zgrzytnąć zębami. Ta kobieta uratowała mu życie. A także życie własne, Damera Flinna i wielu innych, nie licząc Min. Wciąż miał dług wobec Cadsuane. Ażeby sczezła.
— Chcę, żebyś została moją doradczynią. Jestem teraz królem Illian, a królowie mają doradczynie wywodzące się z Aes Sedai.
Obrzuciła jego koronę niechętnym spojrzeniem.
— Mowy nie ma. Doradczyni musi uważać i cały czas się zastanawiać, czy któryś jej krok nie spowoduje nadmiernego zamieszania, co nie bardzo mi odpowiada. Poza tym musi słuchać rozkazów, do czego już wyjątkowo się nie nadaję. Może jakaś inna potrafiłaby wywiązać się lepiej z tego zadania? Na przykład Alanna?
Rand usiadł sztywno wyprostowany, zanim zdołał się opanować. Czy wiedziała o więzi zobowiązań? Merana powiedziała, że trudno cokolwiek przed nią ukryć. Później będzie się przejmował tym, co jego „wierne” Aes Sedai mówiły Cadsuane. Światłości, żałował, że Min choć raz nie mogła się pomylić. Jednak prędzej gotów byłby uwierzyć, że da się oddychać pod wodą.
— Ja... — Nie potrafił się zmusić, by jej powiedzieć, że jest mu potrzebna. Żadnej smyczy! — A gdybyś nie musiała składać żadnych przysiąg?
— Przypuszczam, że w takiej sytuacji mogłoby się udać — powiedziała niepewnie, spoglądając na swoją przeklętą robótkę. Potem uniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Z namysłem. — Słychać w twym głosie... niepokój. Nie lubię mówić mężczyźnie, że się boi, nawet gdy taki ma po temu wszelkie powody. Czy ten niepokój wzbudza w tobie siostra, której nie udało ci się zmienić w oswojonego pieska pokojowego, która na ciebie warczy? Zobaczmy. Mogę złożyć ci kilka obietnic; niewykluczone, że dzięki nim odzyskasz nareszcie spokój ducha. Spodziewam się, że będziesz mnie słuchać, to oczywiste... w każdym razie na pewno pożałujesz, jeśli się przekonam, że strzępię język po próżnicy... ale nie dam rady cię zmusić, byś się stosował do mych rad. Rzecz jasna, nie będę tolerowała kłamstw... z pewnością przekonasz się, że jest to moja kolejna wielce niewygodna cecha... ale z drugiej strony nie będę od ciebie wymagała, byś otwierał przede mną najgłębsze podwoje swego serca. Aha, jeszcze coś. Cokolwiek zrobię, będzie to dla twojego dobra, nie dla mojego, nie dla dobra Białej Wieży, dla twojego. Czy nieco rozproszyłam twój strach? Przepraszam, niepokój.
Zastanawiając się, czy nie powinien zaśmiać się w głos, Rand spojrzał na nią.
— Uczyli cię, jak to robić? — zapytał. — To znaczy, jak formułować obietnicę, by brzmiała niczym groźba?
— A więc to tak. Chcesz jasnych reguł. Większość chłopców ich potrzebuje, cokolwiek by głosili wszem i wobec. Skoro tak, to pozwól, że się zastanowię... Otóż, nie znoszę niegrzeczności. A więc będziesz się wobec mnie zachowywał stosownie, jak również wobec mych przyjaciół i gości. Obejmuje to zakaz przenoszenia z zamiarem wyrządzenia im krzywdy, na wypadek gdybyś o tym zapomniał, oraz obowiązek hamowania temperamentu, który, jak sobie przypominam, jest dosyć wybuchowy. Dotyczy to w tej samej mierze twoich... towarzyszy w tych czarnych kaftanach. Szkoda byłoby, gdybyś musiał dostać lanie za coś, co zrobił jeden z nich. Wystarczy? Jeśli chcesz, mogę ciągnąć to dalej.
Rand odstawił pucharek obok krzesła. Herbata zrobiła się zimna i jeszcze bardziej gorzka. Pod oknami śnieg zaczynał gromadzić się w nawianych zaspach.
— Ja mam rzekomo oszaleć, Aes Sedai, ty jednak już jesteś szalona. — Powstał i podszedł do drzwi.
— Mam nadzieję, że nie próbowałeś użyć Callandora — oznajmiła miłym głosem za jego plecami. — Słyszałam, że zniknął z Kamienia. Raz ci się udało, ale za drugim razem może być inaczej.
Zatrzymał się jak wryty i obejrzał przez ramię. Kobieta spokojnie kłuła tę przeklętą igłą kawałek materiału rozpięty na tamborku! Wiatr zawodził wokół, omiatając ją wirującymi płatkami śniegu, a ona nawet nie uniosła głowy.
— Co masz na myśli, mówiąc: „udało ci się”?
— Co? — zapytała z opuszczonym spojrzeniem. — Ach. Bardzo niewielu, nawet włączając w to kobiety z Wieży, wiedziało, czym jest Callandor, zanim go dobyłeś, niemniej jednak niektóre zakamarki Biblioteki Wieży kryją zaskakujące rzeczy. Parę lat temu przeprowadziłam małe śledztwo, kiedy po raz pierwszy powzięłam podejrzenie, że być może dziecko takie jak ty ssie właśnie pierś matki. Tuż przed moją decyzją odejścia na emeryturę. Z dziećmi jest zawsze mnóstwo zachodu, poza tym jakoś nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak cię znaleźć, zanim nie staniesz się dojrzały.
— Co masz na myśli? — zapytał ostro.
Cadsuane spojrzała wówczas na niego. Z tymi rozwianymi włosami i płatkami śniegu osiadającymi na sukni wyglądała jak prawdziwa królowa.
— Powiedziałam ci, że nie zniosę niegrzeczności. Jeśli powtórnie poprosisz mnie o pomoc, spodziewam się, że uczynisz to grzecznie. I liczę na przeprosiny za dzisiejsze zachowanie!
— Co miałaś na myśli, mówiąc o Callandorze?
— Jest uszkodzony — odparła grzecznie — brakuje mu tłumika, który czyni inne sa’angreale bezpiecznymi w użytkowaniu. I najwyraźniej powoduje tylko intensyfikację oddziaływania skazy, przepełniając umysł szaleństwem. Przynajmniej póki używa go mężczyzna. Jedynym bezpiecznym sposobem, abyś mógł posługiwać się Mieczem Który Nie Jest Mieczem, jedynym sposobem korzystania zeń bez ryzyka natychmiastowej śmierci albo spróbowania dokonania Światłość jedna wie jakich rzeczy w szaleństwie, jest połączenie z dwoma kobietami, z których jedna będzie plotła strumienie.
Wyszedł z komnaty, starając się nie garbić. A więc nie tylko dziwaczność saidina wokół Ebou Dar zabiła Adleya. Zamordował człowieka w momencie, gdy wyprawił Narishmę po ten przedmiot.
Ścigał go głos Cadsuane.
— Pamiętaj, chłopcze. Musisz bardzo ładnie poprosić i błagać o wybaczenie. Być może nawet się zgodzę, jeśli twe przeprosiny będą dostatecznie szczere.
Rand ledwie słyszał jej słowa. Miał nadzieję, że znowu użyje Callandora, gdy tylko będzie dostatecznie silny. Teraz został tylko jeden sposób, a na myśl o nim czuł ogarniające go przerażenie. W jego uszach dźwięczały słowa innej kobiety, dawno nieżyjącej kobiety. „Możesz rzucić wyzwanie Stwórcy”.