Seaine wędrowała po korytarzach Wieży, czując, jak z każdym pokonanym zakrętem nasila się przepełniająca ją konsternacja. Biała Wieża była całkiem spora, to prawda, jednak ile godzin można tak chodzić? Bardzo już chciała znaleźć się w zaciszu własnych apartamentów. Mimo że wszystkie okiennice były zamknięte, po szerokich, obwieszonych gobelinami korytarzach hulały przeciągi, wprawiając w drżenie płomienie stojących lamp. Lodowate przeciągi, nieprzyjemnie sięgające palcami chłodu pod spódnice. W jej pokojach zaś było ciepło, miło i bezpiecznie.
Pokojówki dygały; a służący kłaniali się w ślad za nią, na poły tylko widzialni dla jej oczu, całkowicie zaś ignorowani. Większość sióstr przebywała w kwaterach własnych Ajah, nieliczne, które jakieś sprawy zmusiły do ich opuszczenia, przemieszczały się z czujną dumą, często parami, zawsze w towarzystwie siostry spod tych samych barw, a ich szale — demonstracyjnie rozpostarte na ramionach — wyglądały niczym bitewne sztandary. Uśmiechnęła się i życzliwie skinęła głową w stronę Talene, ale posągowa, złotowłosa Zasiadająca odpowiedziała jej twardym spojrzeniem — piękno wyrzeźbione z bryły lodu — a potem oddaliła się, gwałtownie skubiąc obszyty zielonymi frędzlami szal.
Za późno już, by prosić Talene o pozwolenie na udział w poszukiwaniach, nawet gdyby Pevara wyraziła poparcie. Pevara upierała się, aby zachowywać jak najdalej idącą ostrożność, w zaistniałych okolicznościach Seaine nie miała najmniejszej ochoty się jej sprzeciwiać. Chodziło tylko o to, że Talene była przyjaciółką. Kiedyś.
Talene wcale zresztą nie była najgorsza. Zdarzało się, że zwykłe siostry otwarcie parskały na jej widok. Na widok Zasiadającej! Oczywiście nie było wśród nich żadnej Białej, ale co za różnica. Niezależnie od tego, co działo się w Wieży, należało zachowywać stosowne maniery. Juilaine Madome, wysoka, atrakcyjna kobieta z krótko przyciętymi czarnymi włosami, która zaledwie od roku przewodziła Brązowym, potrąciła ją w przejściu, nawet nie mruknąwszy przepraszająco, a potem oddaliła się tym swoim męskim krokiem. Saerin Asnobar, jeszcze jedna Zasiadająca Brązowych, obdarzyła Seaine wściekłym spojrzeniem i musnęła palcami rękojeść zakrzywionego noża, który zawsze nosiła u pasa, zanim zniknęła w głębi bocznego korytarza. Saerin była Altaranką, nieznaczne muśnięcia siwizny na ciemnych skroniach podkreślały cienką, prawie zatartą przez lata białą bliznę przecinającą oliwkowy policzek, a chyba tylko mars na czole Strażnika mógłby równać się z jej nachmurzoną miną.
Być może nie należało się spodziewać niczego innego. Ostatnimi czasy doszło do kilku niefortunnych incydentów, żadna z sióstr nie zapomni, jak bezceremonialnie ją odesłano z korytarzy otaczających kwatery innych Ajah, nie mówiąc już o tym, co niekiedy takiej eksmisji towarzyszyło. Krążyły plotki, że na skutek poczynań Czerwonych ucierpiała godność jednej z Zasiadających — Zasiadających! — aczkolwiek jej imię pozostawało nieznane. Wielka szkoda, że Komnata nie potrafiła uchylić szalonego dekretu Elaidy, jednak z początku jedne Ajah, a po niedługim czasie już wszystkie, rzuciły się na nowe uprawnienia, niewiele zaś Zasiadających chciało z nich zrezygnować, skoro już zostały uchwalone — w rezultacie powstała Wieża, odpowiednio rzecz ujmując, podzielona na zwalczające się obozy. Pewnego razu Seaine przyszła do głowy myśl, że atmosfera w Wieży przypomina galaretę, trzęsącą się i gorącą, była to atmosfera podejrzeń i wzajemnego podgryzania; teraz była niczym trzęsąca się galareta o smaku kwasu i goryczy.
Wpatrzona w plecy znikającej Saerin, aż mlasnęła językiem ze strapienia, poprawiając własny, obrzeżony białymi frędzlami szal. Nierozsądne byłoby obrażanie się tylko dlatego, że Altaranka spojrzała na nią spode łba — nawet Seaerin nie posunęłaby się dalej, z pewnością nie — a bardziej jeszcze niźli czystą głupotą byłoby zamartwianie się tym, czego zmienić nie mogła, zwłaszcza że nagliło czekające zadanie.
I wtedy, po poszukiwaniach, które zabrały jej cały ranek, dała jeszcze jeden krok i zobaczyła cel swych wędrówek zbliżający się spokojnie do niej. Zerah Dacan była szczupłą, ciemnowłosą dziewczyną, pełną godności i stosownej samokontroli, z pozoru całkowicie niedostępną dla zapalczywych żywiołów, które w tych dniach nurtowały Wieżę. Cóż, w ścisłym sensie słowa, nie była już dziewczyną, Seaine jednak miała pewność, że tamta nie nosiła szala z białymi frędzlami dłużej niż pięćdziesiąt lat. Była niedoświadczona. Względnie niedoświadczona. Co mogło okazać się pomocne.
Zerah nie wykonała najmniejszego ruchu, z którego należałoby wnosić, że chce uniknąć spotkania z Zasiadającą własnych Ajah, tylko z szacunkiem skłoniła głowę, gdy Seaine zaczęła jej towarzyszyć. Rękawy śnieżnobiałej sukni Zerah zdobiły skomplikowane i bogate hafty, które tworzyły również szeroki pas obrzeżający spódnice. Jak na Białe Ajah, było to dosyć niezwykłe.
— Zasiadająca — mruknęła tamta. Czy w błękitnych oczach przemknął cień niepokoju?
— Jesteś mi do czegoś potrzebna — powiedziała Seaine znacznie bardziej spokojnie, niżby to mogło wynikać z przepełniających ją uczuć. Najprawdopodobniej projektowała własne emocje w wyraz oczu Zerah. — Chodź ze mną. — Nie było się czego obawiać, zwłaszcza w samym sercu Białej Wieży, ale zadbanie, by ręce spokojnie spoczywały zaplecione na podołku, wymagało zaskakującego wysiłku.
Jak się spodziewała — i na co miała nadzieję — Zerah poszła za nią, mruknęła tylko coś pod nosem, ale podporządkowała się bez sprzeciwu. Sunęła wdzięcznie obok Seaine, kiedy schodziły po szerokich marmurowych schodach, potem po szerokich zakręcających rampach; zaledwie zmarszczyła nieznacznie brwi, kiedy Seaine otworzyła na parterze drzwi prowadzące na wąskie schody, których spirala ginęła w ciemnościach.
— Ty pierwsza, siostro — powiedziała Seaine, przenosząc Moc i zapalając niewielką kulę światła. Zgodnie z protokołem, ona winna iść pierwsza, ale nie potrafiła się do tego zmusić.
Zerah nie wahała się ani przez moment. Logicznie rzecz biorąc, nie miała się czego obawiać ze strony Zasiadającej, Zasiadającej Białych. Logicznie rzecz biorąc, Seaine powie jej, o co chodzi, gdy nadejdzie właściwy czas i nie będzie to nic, czego nie mogłaby zrobić. Za to Seaine całkiem wbrew logice czuła, jak żołądek kurczy jej się jakby w rytm skrzydeł żyjącej w nim — wielkiej ćmy. Światłości, przecież to ona obejmowała saidara, nie Zerah. Która ponadto była od niej słabsza. Nie było czego się bać. Myśl ta bynajmniej nie uspokoiła trzepotania w żołądku.
Schodziły coraz niżej, mijając drzwi wiodące do przyziemia i rozciągających pod nimi piwnic, póki nie dotarły do najniższego poziomu, położonego jeszcze głębiej niż komnata, w której Przyjęte były poddawane sprawdzianom. Mroczny korytarz rozjaśniał tylko maleńki płomyk Seaine. Obie unosiły wysoko suknie, jednak ich pantofle wzbijały w powietrze tumany kurzu, niezależnie jak uważnie stawiałyby stopy. W gładkich kamiennych ścianach osadzony był rząd prostych drewnianych drzwi, na wielu zawiasy i zamki dawno zmieniły się już w bezkształtne bryły rdzy.
— Zasiadająca — zapytała Zerah, wreszcie zdradzając choć odrobinę wątpliwości — czego właściwie tutaj szukamy? Od lat nikt tu nie zaglądał.
Seaine była pewna, że jej wizyta w tych lochach, kilka dni temu, stanowiła pierwsze odwiedziny tego podziemia od przynajmniej stulecia. Był to jeden z powodów, dla których razem z Pevarą wybrały to miejsce.
— To już tutaj — powiedziała, otwierając drzwi, które uchyliły się z lekkim tylko skrzypnięciem. Żadna ilość wlanej w zawiasy oliwy nie dała rady oczyścić ich z rdzy, Jedyna Moc również okazała się bezużyteczna. Wprawdzie sama radziła sobie z Ziemią lepiej niż Pevara, ale to jeszcze nie znaczyło, że była w tym naprawdę dobra.
Zerah przeszła przez drzwi i aż zamrugała z zaskoczenia. W całkowicie pustym poza nią pomieszczeniu stała Pevara za solidnym, choć już raczej mocno sfatygowanym stołem, który otaczały trzy ławy. Zniesienie ich na dół okazało się niełatwym zadaniem, zwłaszcza że służbie nie można było ufać. Oczyszczenie pomieszczenia ze wszechobecnego kurzu okazało się znacznie łatwiejsze, nawet jeśli niewiele przyjemniejsze, za to zacieranie śladów w kurzu na zewnętrznym korytarzu po każdej wizycie było istną udręką.
— Powoli już mi się odechciewało siedzenia tutaj w ciemnościach — warknęła Pevara. Poświata saidara otoczyła ją, gdy przeniosła, dobywając spod stołu lampę, którą następnie zapaliła za pomocą innego splotu. Światła było akurat tyle, na ile zasługiwała ta nędzna komórka. Czerwona siostra, nieco pulchna i w normalnych okolicznościach nawet przystojna, w obecnej chwili wyglądała niczym niedźwiedź, którego bolą zęby. — Chcemy ci zadać kilka pytań, Zerah. — I w chwili gdy Seaine zamykała drzwi, oddzieliła tamtą tarczą od Źródła.
Skryta w cieniach twarz Zerah pozostała całkowicie spokojna, jednak słychać było jak z wysiłkiem przełyka ślinę.
— W sprawie czego, Zasiadające? — W głosie młodszej kobiety słychać było nieznaczne drżenie. Aczkolwiek dalej mogło chodzić tylko o tę atmosferę, która panowała w Wieży.
— W sprawie Czarnych Ajah — odrzekła grzecznie Pevara. — Chcemy się przekonać, czy nie jesteś Sprzymierzeńcem Ciemności.
Zdumienie i wściekłość strzaskały wreszcie maskę spokoju Zerah, co już samo w sobie mogło posłużyć za dostateczne zaprzeczenie, tym bardziej gdy warknęła:
— Nie muszę wysłuchiwać takich słów z waszych ust! Wy, Czerwone, od wielu lat tworzycie fałszywych Smoków! Jeśli o mnie chodzi, uważam, że nie trzeba szukać dalej jak w kwaterach Czerwonych, żeby znaleźć Czarne siostry!
Oblicze Pevary pociemniało ze złości. Jej lojalność wobec własnych Ajah była silna, rzecz sama przez się zrozumiała, niemniej jednak straciła całą rodzinę z rąk Sprzymierzeńców Ciemności. Seaine zdecydowała się wkroczyć, zanim Pevara ucieknie się do przemocy. Nie dysponowały żadnymi dowodami. Jeszcze nie.
— Usiądź, Zerah — powiedziała z taką sympatią, na jaką potrafiła się zdobyć. — Usiądź, siostro.
Zerah zawróciła już w stronę drzwi, jakby mimo wszystko gotowa była nie posłuchać rozkazu Zasiadającej — na dodatek z własnych Ajah! — w końcu jednak zasiadła sztywno na samym brzegu jednej z ław.
Zanim Seaine zdążyła się usadowić w taki sposób, że miały Zerah między sobą, Pevara już położyła na zniszczonym blacie białą kość słoniową różdżki przysiąg. Seaine westchnęła. Były Zasiadającymi, co dawało im prawo do swobodnego korzystania z każdego ter’angreala, jaki im tylko przyjdzie do głowy, jednak ona musiała ukraść ten — nie potrafiła o swym czynie myśleć inaczej jak o kradzieży, ponieważ cała rzecz odbyła się z naruszeniem wszelkich stosownych procedur — i bez przerwy w głębi duszy czuła się tak, jakby za jej plecami cały czas stała od dawna już nieżyjąca Sereille Bagand, gotowa zawlec ją za ucho do gabinetu Mistrzyni Nowicjuszek. Było to uczucie całkowicie irracjonalne, a jednak wcale przez to nie mniej rzeczywiste.
— Chcemy się upewnić, że powiesz nam prawdę — wyjaśniła Pevara, głosem wciąż nasuwającym na myśl rozzłoszczonego niedźwiedzia — a więc przysięgniesz na ten ter’angreal, a potem zapytam cię znowu.
— Nie pozwolę, by poddawano mnie takiemu traktowaniu — powiedziała Zerah, zerkając oskarżycielsko na Seaine — ale powtórzę na powrót rotę wszystkich Przysiąg, jeśli tego trzeba, by was zadowolić. A potem będę oczekiwała przeprosin od was obu. — Nikt nie wtajemniczony nie domyśliłby się, że mówi te słowa kobieta, którą odcięto od Źródła i której zadano tego rodzaju pytanie. Z pogardą prawie sięgnęła po cienką, długą na stopę różdżkę. Biel zalśniła w przyćmionym świetle latarni.
— Przysięgniesz okazywać nam dwóm całkowite posłuszeństwo — poinformowała ją Pevara, a wtedy ręka tamtej odskoczyła do tyłu niby na widok zwiniętego jadowitego węża. Pevara jednak spokojnie kontynuowała, a nawet przysunęła dwoma palcami różdżkę bliżej tamtej. — W ten sposób będziemy mogły ci nakazać mówić prawdę i będziemy wiedziały, że nic innego nie wyjdzie z twoich ust, a jeśli udzielisz niewłaściwych odpowiedzi, będziemy pewne, że posłusznie pomożesz nam znaleźć pozostałe Czarne siostry. Jeśli udzielisz właściwej odpowiedzi, będzie można użyć Różdżki, aby uwolnić cię od tej przysięgi.
— Uwolnić?... — wykrzyknęła Zerah. — Nigdy nie słyszałam o żadnej kobiecie, którą uwolniono od przysięgi złożonej na Różdżkę Przysiąg.
— Dlatego właśnie powzięłyśmy te wszystkie środki ostrożności — wyjaśniła jej Seaine. — Logicznie rzecz biorąc, Czarna siostra musi być zdolna do kłamstwa, co z kolei oznacza, że musiała wcześniej zostać uwolniona przynajmniej od tej jednej Przysięgi, a najpewniej i wszystkich trzech. Pevara i ja badałyśmy tę sprawę i odkryłyśmy odpowiednią procedurę, zresztą w znacznym stopniu przypominającą rytuał składania przysięgi. — Nie wspomniała wszakże, jak było to bolesne, ile razy obie płakały. Nie napomknęła też, że Zerah nie zostanie zwolniona ze swej przysięgi, niezależnie od odpowiedzi, jakiej udzieli, przynajmniej do czasu, gdy nie zakończą się poszukiwania Czarnych Ajah. Przede wszystkim nie można jej było pozwolić, by pobiegła do kogoś ze skargami na temat tego przesłuchania, co z pewnością by uczyniła, mając do tego pełne prawo, jeśli nie była Czarną Ajah. Jeśli.
Światłości... jak bardzo Seaine pragnęła, aby jakaś siostra z innych Ajah pasowała do kryteriów, które sobie ustaliły. Zielona lub Żółta byłaby jak najbardziej na miejscu. Ta hałastra zadzierała nosa w najlepszych czasach, ostatnio zaś!... Nie. Nie padnie ofiarą choroby szerzącej się w całej Wieży. Jednak nie potrafiła nic poradzić na to, że imiona przelatywały jej przed oczami, kilkanaście Zielonych, co najmniej dwakroć tyle Żółtych, a także wiele imion z długiej przeszłości, które wywoływały w jej pamięci alarmowe dzwonki. Parskać na Zasiadającą?
— Uwolniłyście się od jednej z Przysiąg? — W głosie Zerah zabrzmiało zaskoczenie, niesmak, lęk, wszystko naraz. Doskonale racjonalne reakcje.
— I znowu je złożyłyśmy — mruknęła niecierpliwie Pevara. Schwyciła cienką różdżkę i przeniosła w jeden koniec odrobinę Ducha, równocześnie cały czas trzymając tarczę Zerah. — W imię Światłości, przysięgam nie wypowiadać żadnych innych słów prócz prawdy. W Imię Światłości, przysięgam nie tworzyć żadnej broni, za pomocą której jeden człowiek mógłby zabić drugiego. W imię Światłości, przysięgam nigdy nie używać Jedynej Mocy jako broni, z wyjątkiem sytuacji, kiedy kieruje się ją przeciwko Pomiotowi Cienia, albo w ostateczności zagrożenia własnego życia, życia Strażnika lub innej Aes Sedai. — Nawet się nie skrzywiła, wypowiadając tę frazę o Strażnikach, co się często zdarzało siostrom nowo przyjętym w poczet Czerwonych. — Nie jestem Sprzymierzeńcem Ciemności. Przypuszczam, że to cię zadowala. — Spojrzała na Zerah, obnażając zęby, ale czy w uśmiechu, czy grymasie złości, trudno było orzec.
Następnie Seaine złożyła kolejne Przysięgi — każda powodowała lekki ucisk obejmujący całe ciało, od stóp do głów. Po prawdzie to ledwo czuła ten ucisk, bo tak bardzo mrowiła ją skóra po tym, jak powtórzyła Przysięgę zabraniającą kłamać. Możliwość twierdzenia, że Pevara ma brodę albo że ulice Tar Valon wybrukowane są serem, w swoim czasie stanowiło doprawdy wzniosłe przeżycie — nawet Pevara chichotała — jednak nie bardzo warte obecnego dyskomfortu. W jej oczach zresztą takie testy zdawały się zupełnie niepotrzebne. Logicznie rzecz biorąc, nie mogło być inaczej. Kiedy powiedziała, że nie jest Czarną Ajah, język omal nie stanął jej kołkiem — już samo wypieranie się tak paskudnej rzeczy było czymś paskudnym — ale moment później podała Zerah Różdżkę z towarzyszeniem zdecydowanego skinienia głową.
Szczupła kobieta lekko zmieniła pozycję na swojej ławie, ujęła gładką białą różdżkę w palce, z wysiłkiem przełknęła ślinę. W mętnym świetle latarni wydawała się chora. Przez długą chwilę popatrywała to na jedną, to na drugą, wreszcie jej dłoń zacisnęła się na Różdżce, ona zaś skinęła głową.
— Powtarzaj dokładnie za mną — warknęła Pevara, znowu przenosząc w Różdżkę strumień Ducha — albo będziesz przysięgać dopóty, dopóki nie powiesz tego właściwie.
— Przysięgam wam dwóm absolutne posłuszeństwo — powiedziała Zerah napiętym głosem, potem jej ciało przeszył dreszcz, kiedy przysięga zadziałała. Za pierwszym razem było to zawsze najbardziej dotkliwe. — Zapytajcie mnie o Czarne Ajah — zażądała. Jej dłonie trzęsły się, ściskając Różdżkę. — Zapytajcie mnie o Czarne Ajah! — Intensywność jej wybuchu sprawiła, że Seaine znała odpowiedź, jeszcze zanim Pevara uwolniła strumień Ducha i zadała pytanie, domagając się równocześnie absolutnej prawdy. — Nie! — krzyknęła Zerah. — Nie, nie jestem Czarną Ajah! A teraz zdejmijcie ze mnie tę przysięgę! Uwolnijcie mnie!
Seaine poczuła ogarniające ją przygnębienie, tak głębokie, że aż musiała oprzeć łokcie na stole. Z pewnością nie chciała, by Zerah odpowiedziała „tak” na zadane pytanie, ale wcześniej była pewna, że przyłapały tę kobietę na kłamstwie. Jedno jedyne kłamstwo, tak się przynajmniej wydawało, i to po tygodniach poszukiwań. Jak wiele jeszcze tygodni takiej pracy było przed nimi? I ciągłego oglądania się przez ramię, od przebudzenia do zaśnięcia? O ile w ogóle udawało jej się zasnąć.
Pevara wyciągnęła oskarżycielsko wyprostowany palec w stronę Zerah.
— Mówiłaś wszystkim, że przyjechałaś z północy.
Oczy Zerah znowu się rozszerzyły.
— Zaiste — powiedziała powoli. — Jechałam wzdłuż brzegu Erinin aż do Jualdhe. Teraz uwolnijcie mnie od tej przysięgi! — Oblizała wargi.
Seaine zmarszczyła brwi i spojrzała na nią.
— W fałdach derki twojego konia znaleziono nasiona ciernio-złotu i sok z czerwonego kąkolu, Zerah. Cierniozłotu i czerwonego kąkolu nie znajdzie się w odległości stu mil na południe od Tar Valon.
Zerah poderwała się na równe nogi, a Pevara warknęła:
— Siadaj!
Tamta opadła na ławkę z głośnym łomotem, ale nawet nie mrugnęła. Cała drżała. Nie, trzęsła się wręcz. Szczęki miała mocno zaciśnięte, w przeciwnym razie, Seaine była tego pewna, dzwoniły jej zęby. Światłości, pytanie o kierunek, z którego przyjechała, przerażało ją bardziej niźli podejrzenie, że jest Sprzymierzeńcem Ciemności.
— Skąd wyruszyłaś — zapytała Seaine, starannie dobierając słowa — i dlaczego?... — Chciała zapytać, dlaczego tamta wybrała okrężną drogę, by ukryć miejsce, skąd rzeczywiście jechała, ale odpowiedź wręcz wyrwała się z ust Zerah.
— Z Salidaru — pisnęła. Nie można było określić tego inaczej. Wierciła się na ławie, wciąż ściskając Różdżkę Przysiąg. Łzy płynęły z jej oczu, rozwartych tak szeroko, jak to tylko możliwe, i utkwionych w Pevarze. Z jej ust natomiast wylewały się słowa, aczkolwiek już nie potrafiła powstrzymać szczękania zębami: — P-przybyłam, aby z-zadbać o to, by wszystkie siostry dowiedziały się o Cz-czerwonych i o Logainie i mogły ussunąć Elaidę, a W-wieża znowu stała się całością. — Jej słowa przeszły w płaczliwy, nieartykułowany bełkot, wciąż jednak patrzyła na Czerwoną siostrę.
— No, tak — powiedziała Pevara. A potem powtórzyła, bardziej złowieszczo: — No, tak! — Jej oblicze mogłoby służyć za wzór opanowania, a jednak w ciemnych oczach nie było śladu tej psotności, którą Seaine pamiętała z czasów, gdy jeszcze obie były nowicjuszkami, a potem Przyjętymi. — A więc to ty jesteś źródłem tych... plotek. Staniesz przed Komnatą i odwołasz te jawne kłamstwa! Musisz przyznać, że to jest potwarz, dziewczyno!
Jeśli oczy Zerah można było wcześniej określić jako szeroko rozwarte, to teraz naprawdę wychodziły już z orbit. Różdżka wypadła jej z rąk i potoczyła się pod stół, ona zaś schwyciła się obiema dłońmi za gardło. Z nagle rozwartych ust wydobył się zdławiony odgłos. Pevara patrzyła na nią wstrząśnięta, ale Seaine wkrótce zrozumiała.
— Na litość Światłości — wyszeptała. — Nie musisz kłamać, Zerah. — Zerah rozpaczliwie wierzgała nogami, jakby próbowała powstać i nie mogła znaleźć oparcia dla stóp. — Powiedz jej, Pevara. Ona wierzy, że to prawda! Rozkazałaś jej równocześnie powiedzieć prawdę i kłamstwo. Nie patrz tak na mnie! Ona w to wierzy! — Usta Zerah zaczynały już powoli sinieć. Oczy uciekały w głąb czaszki. Seaine z całej siły próbowała przemawiać spokojnie. — Pevara, ty jej wydałaś to polecenie i najwyraźniej ty je musisz odwołać, w przeciwnym razie udusi się tu wprost na naszych oczach.
— Ona jest buntowniczką. — W to wymruczane słowo Pevara włożyła całą pogardę, jaką było w stanie pomieścić. Potem westchnęła. — Jednak jeszcze nie została osądzona. Nie musisz... kłamać... dziewczyno. — Ciało Zerah osunęła się na blat stołu, a potem leżała tak z policzkiem wciśniętym w drewno, łapiąc urywany oddech między kolejnymi jękami.
Seaine ze zdumieniem pokręciła głową. Nie wzięły pod uwagę ewentualnej sprzeczności wewnętrznej między rozmaitymi przysięgami. A jeśli Czarne Ajah nie usunęły po prostu Przysięgi zabraniającej kłamać, tylko zastąpiły ją własnym ekwiwalentem? A jeśli wszystkie Trzy zastąpiły innymi? Ona i Pevara będą musiały postępować bardzo ostrożnie, jeśli wykryją Czarną siostrę, w przeciwnym razie tamta może umrzeć, zanim odkryją, na czym polega sprzeczność. Być może należałoby najpierw skłonić taką do odwołania wszelkich przysiąg — nie było sposobu na załatwienia sprawy bardziej ostrożnie, jeśli nie wiedziały, co zaprzysięgły Czarne siostry — a potem dopiero kazać im powtarzać na powrót Trzy Przysięgi? Światłości, ból zwolnienia ze wszystkich zobowiązań naraz niewiele będzie się różnił od poddania przesłuchaniu. A być może wcale. Z pewnością jednak Sprzymierzeńcy Ciemności zasłużyli sobie na to, a nawet i na więcej. O ile kiedykolwiek znajdą jakiegoś Sprzymierzeńca Ciemności.
Pevara patrzyła bez choćby śladu litości w twarzy na kobietę, która chwytała teraz kurczowo oddech.
— Kiedy będzie sądzona za bunt, chcę zasiadać w trybunale.
— Kiedy będzie sądzona, Pevara? — zapytała z namysłem Seaine. — Szkoda byłoby rezygnować z pomocy kobiety, o której wiemy, że nie jest Sprzymierzeńcem Ciemności. A ponieważ naprawdę jest buntowniczką, nie musimy szczególnie przejmować się tym, że ją wykorzystujemy. — Toczyły między sobą liczne dyskusje, dyskusje, które nie doprowadziły do żadnych konkretnych wniosków, na temat dodatkowego powodu, by pozostawić nietkniętą nową przysięgę. Siostrę, którą zaprzysiężono do posłuszeństwa, można zmusić... Seaine poruszyła się nerwowo; brzmiało to doprawdy zbyt podobnie do zabronionej niegodziwości Przymusu... można skłonić do pomocy w polowaniu, póki nie będzie się za bardzo przejmować tym, że wystawia się ją na niebezpieczeństwo, nie pytając o zdanie. — Nie wydaje mi się, aby przysłały tylko tę jedną — ciągnęła dalej. — Zerah, ile tu was przybyło, by rozpowszechniać tę bajeczkę?
— Dziesięć — wybełkotała tamta, ustami wciąż wciśniętymi w blat stołu, a potem nagle zadarła głowę, w oczach zagorzał jej płomień sprzeciwu. — Nie zdradzę moich sióstr! Nie!... — Nagle urwała, krzywiąc w kwaśnym grymasie usta, kiedy zrozumiała, że właśnie to zrobiła.
— Imiona! — warknęła Pevara. — Podaj mi ich imiona albo od razu obedrę cię ze skóry!
Potok imion wylał się z ust Zerah wbrew jej woli. Na rozkaz, który z pewnością znaczył wiele więcej niż groźba. Jednak przyglądając się ponurej twarzy Pevary, Seaine była pewna, że wystarczy tylko najdrobniejsza prowokacja, a tamta będzie gotowa wychłostać Zerah niczym nowicjuszkę przyłapaną na kradzieży. Co dziwne, ona sama nie czuła w sobie nawet śladu tej animozji. Może odrobinę odrazy, ale z pewnością nie tak silnej. Tamta kobieta była buntowniczką, która przyłożyła rękę do strzaskania jedności Białej Wieży, w sytuacji gdy każda siostra powinna ze wszystkiego zrezygnować, byle tylko jedność tę utrzymać, niemniej... Bardzo dziwne.
— Zgadzasz się, Pevara? — zapytała, kiedy lista imion dobiegła końca. Uparta kobieta odpowiedziała jej tylko zapalczywym skinieniem głowy. — Bardzo dobrze. Zerah, dziś po południu przyprowadzisz Bernaile do moich apartamentów. — Wychodziło na to, że w każdej Ajah, wyjąwszy Błękitne i Czerwone, są po dwie, uważała jednak, że zrobią najlepiej, jeśli zaczną od drugiej Białej. — Powiesz tylko tyle, że chcę z nią porozmawiać w osobistej sprawie. Nie ostrzeżesz jej w żaden sposób, czy to słowem, czynem czy zaniedbaniem. Później zachowasz milczenie i pozwolisz ranie oraz Pevarze zrobić to, co konieczne. Zostałaś właśnie zwerbowana do o wiele poważniejszej sprawy niż ta wasza pomylona rebelia, Zerah. — To oczywiste, że była pomylona. Niezależnie od tego, do jakiego stopnia Elaida oszalała na punkcie władzy. — Będziesz nam pomagać w szukaniu Czarnych Ajah.
Każdy nakaz Zerah akcentowała mimowolnymi skinieniami głowy, jej twarz wykrzywiał ból, ale na wzmiankę o polowaniu na Czarne Ajah aż westchnęła. Światłości, klepki w jej głowie w wyniku niedawnych przejść musiały zupełnie się obluzować, skoro tego nie dostrzegła!
— I przestaniesz rozpowszechniać te... historie — wtrąciła zdecydowanie Pevara. — Od tej chwili nie wymienisz w jednym kontekście Czerwonych Ajah i fałszywych Smoków. Rozumiemy się?
Oblicze Zerah przyoblekło się w maskę ponurego uporu. A jednak powiedziała posłusznie:
— Zrozumiałam, Zasiadająca. — Miała taką minę, jakby lada chwila gotowa była znowu się rozpłakać, tym razem z czystej frustracji.
— A więc zejdź mi z oczu — rozkazała jej Pevara, uwalniając równocześnie tarczę tamtej i Źródło. — I doprowadź się do porządku! Umyj twarz, uczesz włosy! — Ostatnie słowa wypowiedziała już w kierunku pleców oddalającej się od stołu kobiety. Zerah musiała prawie odrywać dłonie od głowy, by móc sobie otworzyć drzwi. Kiedy te głośno skrzypiąc, zamknęły się za nią, Pevara parsknęła:
— Nie mogłam dopuścić, by wyglądała jak ostatnia fleja, gdy uda się do Bernaile, w nadziei że w ten sposób ją ostrzeże.
— Słuszna uwaga — przyznała Seaine. — Ale czy przypadkiem same którejś nie ostrzeżemy, jeśli będziemy patrzeć z ukosa na te kobiety? Zapewne co najmniej zwrócimy na siebie uwagę.
— Sprawy tak się mają, Seaine, że nie przyciągniemy niczyjej uwagi, nawet gdybyśmy kopniakami przeganiały je po całym obszarze Wieży. — Pevara mówiła takim głosem, jakby pomysł wydawał się jej całkiem atrakcyjny. — To są buntowniczki, a ja zamierzam trzymać je tak mocno w garści, że zaczną śpiewać, gdy tylko któraś choćby zacznie myśleć nie tak, jak trzeba.
Potem długo się na ten temat kłóciły. Seaine twierdziła, że wystarczy tylko pieczołowicie sformułować rozkazy, nie zostawiając w nich żadnych szczelin. Pevara wskazywała, że pozwalają dziesięciu buntowniczkom — dziesięciu! — spacerować bezkarnie po korytarzach Wieży. Seaine replikowała, że w końcu przecież zostaną ukarane, Pevara zaś marudziła, że „w końcu” to dla niej nie dość szybko. Seaine zawsze podziwiała siłę woli tamtej, niekiedy jednak zasadzała się ona wyłącznie na czystym uporze.
Słabe skrzypnięcie zawiasów stanowiło jedyne ostrzeżenie, Seaine jednak zdążyła zsunąć Różdżkę Przysiąg na podołek i schować w fałdach spódnicy, zanim drzwi otworzyły się szeroko. Razem z Pevarą jednomyślnie objęły Źródło.
Do wnętrza weszła spokojnie Saerin trzymająca lampę, po czym zaraz odsunęła się na bok, by przepuścić Talene, za którą wędrowała drobniutka Yukiri, niosąca drugą lampę, potem chłopięco szczupła Doesine, wysoka, jak na Cairhieniankę, która zamknęła drzwi dość zdecydowanym ruchem i oparła się o nie plecami, dając jasno do zrozumienia, że nikt stąd nie wyjdzie. Cztery Zasiadające, przedstawicielki wszystkich pozostałych Ajah w Wieży. Zdawały się nie zwracać uwagi na fakt, że Seaine i Pevarę wypełnia saidar. Seaine znienacka odniosła wrażenie, że znajduje się w dość zatłoczonej izbie. Wszystko to wyobraźnia i irracjonalne myśli, a jednak...
— Dziwny widok stanowicie tu tak razem — powiedziała Saerin. Twarz miała pogodną, jednak dłonie błądziły wokół zakrzywionego noża przy pasku. Zajmowała swój fotel od czterdziestu lat, dłużej niźli którakolwiek w Komnacie, i przez ten czas wszystkie nauczyły się wystrzegać wybuchów jej temperamentu.
— To samo mogłybyśmy powiedzieć o was — sucho odparła Pevara. Jej nigdy jakoś nie onieśmielał temperament Saerin. — Czy może zeszłyście tu na dół, by pomóc Doesine trochę się wyprostować? — Nagły rumieniec na twarzy Żółtej siostry sprawił, że mimo elegancji postawy jeszcze bardziej niż zwykle przypominała urodziwego młodzieńca, a Seaine domyśliła się zaraz, która z Zasiadających zabłąkała się zbyt blisko kwater Czerwonych z tak nieszczęsnym wynikiem. — Ale nie sądzę, że taki właśnie motyw mógł was wszystkie sprowadzić na dół. Zielone rzucają się do gardeł Żółtym, Brązowe wadzą się z Szarymi. Czy może sprowadziłaś je tutaj na cichy pojedynek, Saerin?
Myśli Seaine jak oszalałe krążyły wokół pytania o powód, jaki mógł sprowadzić te cztery kobiety do samych trzewi litej skały, na której spoczywało Tar Valon. Cóż takiego mogło je łączyć? Ich Ajah — wszystkie ich Ajah — rzeczywiście znajdowały się w stanie cichej wojny. Wszystkim czterem Elaida zdążyła już wyznaczyć pokutę. Żadnej z Zasiadających nie cieszyła perspektywa Pracy, zwłaszcza wtedy, gdy wszyscy wiedzieli, dlaczego szorują posadzki lub garnki, jednak na tym nie sposób przecież zbudować żadnej więzi. Co jeszcze? Żadna nie urodziła się szlachcianką. Saerin i Yukiri były córkami karczmarzy, Talene pochodziła z farmerów, natomiast ojciec Doesine wyrabiał noże. Saerin najpierw pobierała nauki u Cór Milczenia, była zresztą jedyną wśród nich, której udało się zdobyć szal. Całkowicie bezużyteczne bzdury. Nagle uderzyła ją myśl, od której aż zaschło jej w gardle. Saerin pozwalająca się ponosić wybuchom gniewu, nad którym ledwie potrafiła panować. Doesine, która po trzykroć uciekała jako nowicjuszka, aczkolwiek tylko raz dotarła bodaj do mostu. Talene, która być może zarobiła sobie więcej kar niźli jakakolwiek inna nowicjuszka w historii Wieży. Oraz Yukiri, wśród Szarych zawsze ta ostatnia, która przyłączała się do zgody wypracowanej przez pozostałe siostry, zawsze ta ostatnia, która wspierała decyzję Komnaty, jeśli już o tym mowa. Wszystkie cztery uważano za buntowniczki, w pewnym sensie rzecz jasna, i każda padła ofiarą poniżenia ze strony Elaidy. Czyżby doszły do wniosku, że popełniły błąd, popierając detronizację Siuan i wyniesienie Elaidy? Czyżby odkryły prawdę o Zerah i pozostałych? A jeśli tak, to co zamierzały z tym począć?
Seaine przygotowała się w duchu do tkania splotów saidara, aczkolwiek bez większej nadziei, że uda jej się uciec. Pevara była równie silna jak Saerin i Yukiri, za to ona sama była słabsza od wszystkich prócz Doesine. Przygotowała się już, a wtedy Talene wystąpiła naprzód i cały gmach jej dedukcyjnego rozumowania legł w gruzach.
— Yukiri zauważyła, że wy dwie często wymykacie się razem, i chciałyśmy się dowiedzieć, dlaczego to robicie. — Jej zaskakująco głęboki głos przepełniony był żarem, całkowicie sprzecznym z lodowatym spokojem widocznym na twarzy. — Czy przywódczynie waszych Ajah wyznaczyły wam tajne zadanie? Publicznie przywódczynie Ajah krzywią się na siebie bardziej niż pozostałe, ale wychodzi na to, że równocześnie gromadzą się po kątach i rozmawiają. Komnata ma prawo wiedzieć, na czym polega intryga.
— Och, daj już spokój, Talene. — Głos Yukiri stanowił zawsze równie wielką niespodziankę jak głos Talene. Wyglądała jak miniaturka królowej, zwłaszcza w tych ciemnosrebrnych jedwabiach zdobionych koronką w kolorze kości słoniowej, a tymczasem przemawiała miłym i bezpretensjonalnym głosem wieśniaczki. Twierdziła, że stanowi to nieocenioną pomoc przy negocjacjach. Uśmiechnęła się do Seaine i Pevary niczym monarchini nie do końca pewna, ile okazać łaski. — Widziałam, że wy dwie węszycie niczym łasice w kurniku — ciągnęła dalej — ale słowa nie powiedziałam... wedle wszystkich znaków, możecie być przecież przyjaciółkami od poduszki, i co komu do tego?... Słowa nie powiedziałam, póki obecna tutaj Talene nie zaczęła skamleć o chowaniu się po kątach. Sama widziałam w życiu trochę chowania się po kątach, toteż podejrzewam, że takie kobiety równie dobrze mogą kierować swoimi Ajah, więc... Czasami sześć i sześć daje tuzin, a czasami tylko zamieszanie. A więc powiedzcie nam natychmiast, o ile umiecie coś powiedzieć. Komnata ma prawo znać prawdę.
— Nie odejdziemy stąd, póki się nie dowiemy — dodała Talene, jeszcze bardziej zapalczywie niż przedtem.
Pevara parsknęła i zaplotła ręce na piersiach.
— Nawet gdyby przywódczyni moich Ajah wymieniła ze mną choć dwa słowa, to i tak nie widzę powodu, dla którego miałabym was informować, jak niby te słowa brzmiały. Tak się jednak składa, że to, o czym z Seaine tutaj rozmawiamy, nie ma nic wspólnego z Czerwonymi czy Białymi. Idźcie węszyć gdzie indziej. — Ale nie wypuściła saidara. Podobnie zresztą jak Seaine.
— Cholernie niepotrzebna sprawa i, cholera, wiedziałam o tym od początku — mruknęła Doesine ze swego stanowiska obok drzwi. — Dlaczego pozwoliłam wam się namówić do tej przeklętej... Najlepiej, żeby, cholera jasna, nikt się o tym nie dowiedział, w przeciwnym razie stracimy twarz na oczach całej Wieży. — Czasami wyrażała się językiem właściwym raczej małym chłopcom, i to takim chłopcom, którym bardzo przydałoby się porządne szorowanie buzi.
Seaine wstałaby i spróbowała wyjść z pomieszczenia, gdyby się nie bała, że ugną się pod nią kolana. Pevara jednak podniosła się z ławki i, patrząc na kobietę stojącą między nią a drzwiami, wygięła brwi gestem znamionującym zniecierpliwienie.
Saerin musnęła palcami rękojeść noża i przyjrzała się im badawczo, nie ruszając się jednak ani na krok ze swego miejsca.
— Zagadka — wymruczała. Nagle skoczyła naprzód, wolną dłonią sięgając do podołka Seaine tak szybko, że tamta nawet nie zdążyła westchnąć. Wciąż próbowała chronić Różdżkę Przysiąg, ale jedyny efekt był taki, że Saerin trzymała Różdżkę za jeden koniec na wysokości talii, ona zaś dzierżyła drugi przez garść fałd spódnic. — Uwielbiam zagadki — powiedziała Saerin.
Seaine zrezygnowała w końcu, potem wygładziła spódnice; nic więcej raczej nie mogła zrobić.
Na widok Różdżki wszystkie zaczęły gadać jedna przez drugą.
— Krew i popioły — warknęła Doesine. — Schodzicie tutaj na dół, żeby wynosić do szala nowe siostry?
— Och, zostaw je w spokoju, Saerin — zaśmiała się Yukiri, wchodząc jej w słowo. — Czymkolwiek się zajmują, to jest ich prywatna sprawa.
Na to Talene warknęła, nie zwracając uwagi na ich słowa:
— W jakiej jeszcze sprawie mogą się tu zakradać... razem!... jeśli nie chodzi o misję zleconą przez przywódczynie Ajah?
Saerin machnęła dłonią i po chwili zapanowała cisza. Wszystkie obecne były Zasiadającymi, jednak ona miała prawo przemawiać pierwsza przed Komnatą, a czterdzieści lat w niej spędzonych też miało swoją wagę.
— Myślę, że to jest właśnie klucz do zagadki — powiedziała, wodząc kciukiem po Różdżce. — Bo dlaczego właśnie ta, ze wszystkich rzeczy! — Nagle ją również otoczyła poświata saidara i przeniosła odrobinę Ducha do Różdżki. — W imię Światłości, nie wypowiem żadnego innego słowa prócz prawdy. Nie jestem Sprzymierzeńcem Ciemności.
W ciszy, jaka zapanowała, nawet pisk myszy zdałby się głośny.
— Mam rację? — zapytała Saerin, wypuszczając Moc. Wycelowała Różdżkę w stronę Seaine.
Po raz trzeci Seaine złożyła przysięgę, że nie będzie kłamać, i po raz drugi powtórzyła, że nie jest Czarną Ajah. Pevara postąpiła tak samo, na jej twarzy zastygł wyraz lodowatej godności. A oczy jej łyskały niczym orłu.
— To jest zupełnie bez sensu — powiedziała Talene. — Nie istnieją żadne Czarne Ajah.
Yukiri wzięła Różdżkę z rąk Pevary i przeniosła.
— W imię Światłości, nie wypowiem żadnego innego słowa prócz prawdy. Nie jestem Czarną Ajah. — Otaczające ją światło saidara zamigotało i zgasło. Podała Różdżkę Doesine.
Talene zmarszczyła z niesmakiem czoło.
— Nie rób tego Doesine. Ja przynajmniej nie zniosę tego wstrętnego pomówienia.
— W imię Światłości, nie wypowiem żadnego innego słowa prócz prawdy — powiedziała Doesine takim tonem, jakby wygłaszała słowa modlitwy. Otaczająca ją poświata była niczym aureola. — Nie jestem Czarną Ajah. — Kiedy sprawy przybierały poważny obrót, potrafiła wyrażać się językiem całkowicie wolnym od przekleństw, takim, jakiego życzyłaby sobie Mistrzyni Nowicjuszek. Wyciągnęła Różdżkę w stronę Talene.
Złotowłosa kobieta odskoczyła w tył, jakby zobaczyła jadowitego węża.
— To istna potwarz prosić o coś takiego. Gorzej niż potwarz! — W jej oczach zalśniły dzikie ogniki. Może było to całkowicie irracjonalne, ale tyle Seaine dojrzała. — A teraz zejdźcie mi z drogi — zażądała Talene, wkładając w swój głos cały autorytet Zasiadającej. — Wychodzę!
— Nie sądzę — cicho powiedziała Pevara, a Yukiri powoli przytaknęła. Saerin nie gładziła już rękojeści noża. Ściskała ją zbielałymi kłykciami.
Jadąc przez głębokie śniegi Andoru, a właściwie brnąc przez nie, Toveine Gazal przeklinała dzień, w którym się urodziła. Niska i pulchna, o gładkiej skórze miedzianej barwy i długich, lśniących, ciemnych włosach, niejednemu na przestrzeni tych wszystkich lat wydawała się ładna, ale nikt nigdy nie nazwał jej piękną. A z pewnością nikt tak by jej nie określił teraz. Ciemne oczy, których spojrzenie kiedyś można było nazwać badawczym, teraz właściwie wwiercały się w to, na co patrzyła. I to tylko wtedy, gdy nie była zła. A dzisiaj była zła. Kiedy zaś Toveine się gniewała, nawet węże zmykały.
Cztery pozostałe Czerwone jechały — brnęły — jej śladem, za nimi zaś podążała dwudziestka Gwardzistów Wieży w ciemnych kaftanach i płaszczach. Żadnemu z mężczyzn nie było w smak, że ich zbroje zapakowano na grzbiety jucznych koni, las po obu stronach drogi obserwowali tak, jakby w każdej chwili spodziewali się ataku. Jak sobie wyobrażali pokonanie trzystu mil po terytorium Andoru bez przyciągania niczyjej uwagi, w kaftanach i płaszczach z Płomieniem Tar Valon odznaczającym się jaskrawo, tego Toveine nie potrafiła sobie wyobrazić. Niemniej jednak znajdowali się już blisko kresu podróży. Za dzień, może dwa, drogą, na której śnieg zalegał po pęciny koni, spotkają się z dziewięcioma oddziałami takimi jak jej. Niestety, nie wszystkie uczestniczące w wyprawie siostry były Czerwone, ale to jej nie kłopotało szczególnie. Toveine Gazal, ongiś Zasiadająca w imię Czerwonych, przejdzie do historii jako kobieta, która zniszczyła rzekomą Czarną Wieżę.
Pewna była, że Elaida spodziewa się po niej wdzięczności za daną szansę, za odwołanie z wygnania i uchylenie niełaski, szansę na odkupienie. Warknęła na samą myśl, a gdyby wilk przypadkiem zajrzał w głębokie rozcięcie kaptura jej płaszcza, mógłby zaskowytać z przestrachu. To, co zostało uczynione dwadzieścia lat temu, było konieczne i niech Światłość spali wszystkie, które szeptały o ewentualnym udziale Czarnych Ajah. Było to konieczne i słuszne, jednak w efekcie Toveine Gazal została pozbawiona fotela w Komnacie i zmuszona, by pod rózgami skamleć o litość, podczas gdy zgromadzone siostry obserwowały wszystko, a ponadto nawet nowicjuszkom i Przyjętym pozwolono się przekonać, że Zasiadające także są równe wobec prawa, chociaż nie powiedziano im, o jakie prawo chodzi. A potem została wysłana do pracy — na całe te dwadzieścia lat — na odosobnioną pośród Czarnych Wzgórz farmę pani Jary Doweel, kobiety, która odbywające pokutę Aes Sedai traktowała nie lepiej niż wszystkich pozostałych pracowników, którzy musieli harować, czy to słońce, czy śnieg. Toveine z łatwością czuła odciski na dłoniach, zwłaszcza wtedy, gdy zaciskały się na wodzach. Pani Doweel — nawet teraz nie potrafiła myśleć o tej kobiecie bez tytułu, jakiego tamta się domagała — pani Doweel wierzyła w ciężką pracę. I w dyscyplinę tak ścisłą, jaka była udziałem nowicjuszek! Nie miała litości dla nikogo, kto próbował unikać pracy ponad siły — sama siebie zresztą również nie oszczędzała — a już zupełnie nie miała jej dla kobiety, która wymknęła się na chwilę, by znaleźć pocieszenie w ramionach ładnego chłopca. Takie było życie Toveine przez ostatnie dwadzieścia lat. A Elaidy nie przyłapano, jakoś prześlizgnęła się przez oczka sieci, by w końcu wytańczyć sobie drogę do Tronu Amyrlin, o którym Toveine kiedyś śniła dla siebie. Nie, nie była wdzięczna. Ale nauczyła się czekać cierpliwie na szansę.
Znienacka z lasu na drogę wyskoczył konny mężczyzna w czarnym kaftanie, z rozwianymi długimi, ciemnymi włosami, zatrzymał się tuż przed nią, rozbryzgując tumany śniegu.
— Walka nie ma najmniejszego sensu — oznajmił zdecydowanie, unosząc dłoń w rękawiczce. — Poddajcie się spokojnie, a nikomu nie stanie się krzywda.
Ale to nie jego pojawienie się, ani też słowa sprawiły, że Toveine ściągnęła wodze, pozwalając, by dogoniły ją pozostałe siostry.
— Brać go — oznajmiła spokojnie. — I lepiej się połączcie. Mnie oddzielił tarczą. — Wychodziło na to, że przybył do niej jeden z tych Asha’manów. Jak to uprzejmie z jego strony.
Nagle do niej dotarło, że nic się nie dzieje, i spuściła mężczyznę z oczu, by spojrzeć na Jenare. Kwadratowa twarz tamtej zdawała się zupełnie bezkrwista.
— Toveine — powiedziała niepewnie kobieta. — Ja również jestem odcięta.
— I ja też zostałam odgrodzona tarczą — wyszeptała z niedowierzaniem Lemai, pozostałe także dołączyły do chóru coraz bardziej oszalałych głosów. Wszystkie odgrodzono.
Spośród drzew po obu stronach drogi wyjechali kolejni mężczyźni w czarnych kaftanach, na wolno kroczących wierzchowcach. Przy piętnastym Toveine przestała rachować. Gwardziści mruczeli coś ze wściekłością, czekając na rozkaz sióstr. Jeszcze niczego nie rozumieli, widzieli tylko bandę zbójców atakujących ich z zasadzki. Zirytowana Toveine mlasnęła językiem. Ci mężczyźni, rzecz jasna, nie mogli być wszyscy zdolni do przenoszenia, najwyraźniej jednak każdy potrafiący radzić sobie z Mocą Asha’man akurat musiał na nią trafić. Nie poddała się jednak panice. W przeciwieństwie do towarzyszących jej sióstr nie byli to pierwsi potrafiący przenosić mężczyźni, jakich w życiu spotkała. Wysoki mężczyzna ruszył w jej stronę, uśmiechał się, najwyraźniej pewien, że posłuchały tego głupiego rozkazu.
— Na moje słowo — powiedziała cicho — rozpierzchniemy się na wszystkie strony. Kiedy już odjedziecie dostatecznie daleko, by ten człowiek wypuścił tarczę — mężczyznom zawsze się wydawało, że utrzymają swoje sploty, póki widzą ich cel, co w rezultacie oznaczało, że istotnie musieli go widzieć — zawróćcie i pomóżcie Gwardzistom. Przygotujcie się. — Jej głos przeszedł w krzyk. — Gwardziści, do boju!
Gwardziści z wyciem runęli naprzód, wymachując mieczami i bez wątpienia zamierzając otoczyć siostry chroniącym je kordonem. Toveine poprowadziła Kawkę, swoją klacz, na prawo, po czym wbiła ostrogi w jej boki i skuliła się nad jej karkiem, przemykając obok zaskoczonych Gwardzistów, a potem między dwoma bardzo młodymi mężczyznami w czarnych kaftanach, którzy obserwowali ją zdumieni. A chwilę później już była wśród drzew, starając się mknąć jeszcze szybciej, nie dbając o to, czy klacz nie złamie sobie nogi. Lubiła to zwierzę, ale dzisiaj nie tylko konie miały umierać. Za jej plecami rozlegały się krzyki. I jeden głos wybijający się ponad tę kakofonię. Głos wysokiego mężczyzny.
— Na rozkaz Smoka Odrodzonego, bierzcie je żywcem! Za każdą krzywdę uczynioną Aes Sedai odpowiadacie przede mną!
Na rozkaz Smoka Odrodzonego. Po raz pierwszy Toveine poczuła ukłucie strachu, lodowatego robaka pełzającego we wnętrzu jej brzucha. Smok Odrodzony. Wodzami wściekle biła kark Kawki. Tarcza wciąż ją odgradzała! Z pewnością dzieliło ją od tych przeklętych mężczyzn już dosyć drzew, żeby stracili ją z oczu! Och, Światłości, Smok Odrodzony!
Jęknęła, czując uderzenie w brzuch, jakby o gałąź, w miejscu, gdzie nie było żadnej gałęzi, po czym wyleciała z siodła. I zawisła w powietrzu, obserwując Kawkę, która umknęła spod niej, galopując tak szybko, jak jej na to pozwalał kopny śnieg. A ona wisiała. W powietrzu, z ramionami spętanymi u boków i nogami wierzgającymi stopę nad ziemią. Przełknęła ślinę. Z wysiłkiem. To, co trzymało ją w powietrzu, to musiała być męska część Mocy. Nigdy wcześniej nie zaznała dotknięcia saidina. Czuła, jak gruba macka nicości ściska jej ciało. Miała wręcz wrażenie, że potrafi wyczuć skazę Czarnego. Zadrżała, tłumiąc krzyk.
Wysoki mężczyzna ściągnął wodze konia tuż przed nią, a wtedy coś przeniosło ją przez powietrze i zawiesiło przy siodle. Jednak jego najwyraźniej nieszczególnie interesowała Aes Sedai, którą schwytał.
— Hardlin! — zawołał. — Norley! Kajima! Niech no tu który podjedzie, młode błazny!
Był bardzo wysoki, z ramionami szerokimi na długość trzonu topora. Tak przynajmniej rzecz by ujęła pani Doweel. Wkraczał w wiek średni i był przystojny w posępny, nieokrzesany sposób. W niczym nie przypominał ładnych chłopców, za którymi przepadała Toveine, chętnych, wdzięcznych i jakże łatwych do kontrolowania. Srebrny miecz zdobił jeden róg wysokiego kołnierza czarnego wełnianego kaftana, na drugim widniał osobliwy stwór ze złotej i czerwonej emalii. Był mężczyzną, który potrafił przenosić. I oddzielił ją tarczą od Źródła, a potem jeszcze wziął do niewoli.
Krzyk, który wyrwał jej się z gardła, zaskoczył nawet ją samą. Gdyby była w stanie, stłumiłaby go, ale już drugi wyrywał się z ust, jeszcze bardziej przeraźliwy, a potem kolejny i jeszcze jeden, i jeszcze. Dziko wierzgając nogami, szarpała się na lewo i prawo. Bezsensowna strategia przeciw Mocy. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale tylko jakąś cząstką świadomości. Reszta wyła co sił w płucach, wykrzykując błagania o ocalenie przed Cieniem. Krzyczała i walczyła niczym oszalała bestia.
Ledwie zdała sobie sprawę, że jego koń tańczy i podskakuje, kiedy jej obcasy biły w jego bark. Z trudem dosłyszała, że mężczyzna mówi:
— Spokojnie, kluskouchy worku ziemniaków! Uspokój się, siostro. Nie zamierzam... Spokojnie, ty łogawy mule! Światłości! Proszę o wybaczenie, siostro, ale w taki sposób nauczyliśmy się to robić. — A potem ją pocałował.
Miała ledwie mgnienie oka, by zrozumieć, że jego usta dotykają jej warg, a potem zrobiło jej się ciemno przed oczami i poczuła wzbierający w niej przypływ ciepłej krwi. Więcej niż ciepłej. W środku czuła się niczym płynny miód, gotujący się miód, chętny w każdej chwili wykipieć. Była niczym struna harfy, wibrująca coraz szybciej, wibrująca tak szybko, że nie było jej widać, i jeszcze szybciej. Była niczym delikatny kryształowy wazon, drżący na krawędzi pęknięcia. Struna pękła, wazon roztrzaskał się.
— Aaaaaaaaaaaaaaaaach!
Z początku nie rozumiała, że ten dźwięk wydobył się z jej własnych ust. Przez chwilę nie potrafiła zebrać myśli. Dysząc ciężko, spojrzała w twarz mężczyzny, zastanawiając się, do kogo należy. Tak. Wysoki mężczyzna. Ten, który potrafił...
— Mógłbym sobie poradzić bez tych dodatkowych efektów — westchnął, klepiąc kark konia; zwierzę parsknęło, ale już było spokojne. — Jednak przypuszczam, że to było konieczne. Choć nie bardzo nadajesz się na żonę. Bądź spokojna. Nie próbuj uciekać, nie atakuj nikogo w czarnym kaftanie i nie dotykaj Źródła, chyba że otrzymasz pozwolenie. Teraz powiedz mi, jak masz na imię?
Dopóki nie otrzyma pozwolenia? Cóż za arogancja!
— Toveine Gazal — powiedziała i zamrugała. A dlaczego właściwie mu odpowiedziała?
— Tutaj jesteś — powiedział kolejny mężczyzna w czarnym kaftanie, który właśnie przedarł się do nich przez śnieg. Ten byłby znacznie bardziej w jej typie... gdyby nie potrafił przenosić. Wątpiła jednak, by ten chłopiec o różowych policzkach golił się częściej niż dwa razy na tydzień. — Logain! Na Światłość! — wykrzyknął śliczny chłopiec. — Wziąłeś sobie drugą? M’Haelowi to się nie spodoba! Jemu się nie spodoba nawet to, że w ogóle jakiekolwiek bierzemy! Zresztą to bez znaczenia, skoro wy dwoje jesteście ze sobą tak blisko i te rzeczy.
— Blisko, Vinchova? — odparł niemiłym głosem Logain. — Gdyby wszystko się działo po myśli M’Haela, to pieliłbym teraz rzepę razem z nowymi chłopcami. Albo leżałbym pogrzebany pod polem — mruknął pod nosem, sądząc, że nikt nie słyszy.
Niezależnie od tego, ile do niego dotarło z tej przemowy, śliczny chłopiec zaśmiał się z wyraźnym niedowierzaniem. Toveine jednak ledwie go słyszała. Patrzyła na górującą nad nią sylwetkę mężczyzny. Logain. Fałszywy Smok. Przecież on nie żył! Został poskromiony i stracony! A teraz trzymał ją w swoim siodle niedbałą dłonią. Dlaczego więc nie darła się w niebogłosy i nie próbowała go zaatakować? Z tak bliska wystarczyłby zwykły nóż, który nosiła za pasem. A jednak, z jakiegoś powodu wcale nie miała ochoty dotykać rękojeści z kości słoniowej. Mogłaby, zdała sobie sprawę. Krępująca ją macka zniknęła. Mogłaby przynajmniej zeskoczyć z jego konia i spróbować... Na to też nie miała najmniejszej ochoty.
— Coś ty mi zrobił? — zapytała. Spokojnie. Przynajmniej na tyle było ją stać.
Zawróciwszy konia z powrotem ku drodze, Logain wyjaśnił, co jej zrobił, ona zaś wsparła głowę o jego szeroką pierś i zapłakała. I przysięgła sobie w głębi serca, że zmusi Elaidę, by za to zapłaciła. O ile Logain kiedykolwiek jej pozwoli. Ta ostatnia myśl zdała się szczególnie gorzka i brzemienna w skutki.