21 Odpowiedź na wezwanie

Cemaros, straszliwe zimowe burze, wciąż przewalały się nad Morzem Sztormów, gwałtowne jak nigdy. Niektórzy powiadali, że tego roku cemaros stara się nadrobić za wiele miesięcy zwłoki. Niebo bezustannie rozcinały błyskawice, pokrywając je nocą pstrokacizną srebra i czerni. Ziemię chłostały wiatry i strugi deszczu, które przeobrażały nawet najlepiej ubite trakty w rzeki błota. Błoto niekiedy zamarzało wraz z zapadnięciem mroku, ale wschód słońca zawsze przynosił odwilż, nawet pod zszarzałym niebem, i ziemia na powrót przemieniała się w trzęsawisko. Rand nie umiał się nadziwić, że to wszystko stanowi aż tak wielką przeszkodę w realizacji planów.

Wezwani przez niego Asha’mani zjawili się szybko, bo już rankiem następnego dnia wyjechali na koniach z bramy prosto pod siekące strugi ulewy, która tak zasnuła niebo, że równie dobrze mógł być już zmierzch. W powietrzu po drugiej stronie otworu widać było śnieg padający w Andorze, wielkie, białe płaty wirujące gęstymi tumanami, które przesłaniały cały krajobraz. Większość mężczyzn tworzących krótką kolumnę była opatulona w grube czarne płaszcze, ale strugi deszczu zdawały się omijać zarówno ich, jak i ich konie. To może nawet nie bardzo rzucało się w oczy, jednak każdy, kto przypadkiem rzecz całą zauważył, przyglądał im się odtąd znacznie dokładniej. Wystarczył nieskomplikowany splot i człowiek pozostawał suchy, jeśli mu nie przeszkadzało, że tym samym zdradza wszystkim, kim jest. Ale do tego z kolei wystarczał czarno-biały dysk w purpurowym kręgu, który zdobił ich płaszcze. I chociaż prawie nie było ich widać zza kurtyny deszczu, to jednak czuło się dumę bijącą z aroganckich póz, w jakich siedzieli w siodłach. Dumę i butę. Oni chełpili się tym, kim są.

Ich dowódca, Charl Gedwyn, kilka lat starszy od Randa, był średniego wzrostu i podobnie jak Torval nosił Miecz oraz Smoka wpięte w wysoki kołnierz kaftana, znakomicie skrojonego z najprzedniejszego czarnego jedwabiu. Miecz miał suto zdobiony srebrem, okuty srebrem pas zapinał się na srebrną sprzączkę w kształcie zaciśniętej pięści. Gedwyn przedstawiał się jako Tsorovan’m’hael; czyli w Dawnej Mowie Dowódca Oddziałów Szturmowych, cokolwiek by to miało znaczyć. Aczkolwiek przy takiej aurze to miano zdawało się nawet całkiem trafne.

Gedwyn stanął w wejściu do namiotu Randa i zapatrzył się ponurym wzrokiem na kaskady deszczu. Namiot otaczała warta złożona z siedzących na koniach Towarzyszy, dzielił ich dystans tylko trzydziestu kroków, a jednak ledwie ich było widać. Równie dobrze wszelako mogli być posągami lekceważącymi nawałnicę.

— Niby jak miałbym kogoś znaleźć w taką pogodę? — burknął Gedwyn, oglądając się przez ramię na Randa. — Lordzie Smoku — dodał po chwili. Patrzył twardym i wyzywającym spojrzeniem, ono nie ulegało zmianie, czy spoczywało na człowieku, czy na sztachecie w płocie. — Razem z Rochaidem sprowadziliśmy ośmiu Oddanych i czterdziestu Żołnierzy, dość, by zniszczyć armię albo nastraszyć dziesięciu królów. Nawet Aes Sedai zasłoniłyby oczy na nasz widok — dodał złośliwie. — Ażebym sczezł, we dwóch uporalibyśmy się z takim zadaniem. Albo ty sam, w pojedynkę. Po co ci ktoś jeszcze?

— Oczekuję posłuszeństwa, Gedwyn — odparł chłodno Rand. Dowódca Oddziałów Szturmowych? A Manel Rochaid, drugi po Gedwynie, przedstawiał się jako Baijan’m’hael, Dowódca Oddziałów Natarcia. Co temu Taimowi chodziło po głowie, że wymyślał nowe rangi? Ten człowiek miał się zajmować wytwarzaniem broni. Takiej broni, która dostatecznie długo pozostanie przy zdrowych zmysłach, by mogła okazać swą przydatność. — I nie życzę sobie, żebyś marnował czas na kwestionowanie moich rozkazów.

— Jak każesz, Lordzie Smoku — odburknął Gedwyn. — Natychmiast wysyłam ludzi. — Zasalutował, przykładając dłoń do piersi, i wkroczył w sam środek nawałnicy. Ulewne strugi odskakiwały od niego, ześlizgując się po tarczy, którą utkał wokół własnego ciała. Rand zastanawiał się, czy ten człowiek w ogóle się zorientował, jak bliski był śmierci, gdy bez ostrzeżenia objął saidina.

„Musisz go zabić, zanim on zabije ciebie” — zachichotał Lews Therin. — „Bo będą chcieli cię zabić, wiesz przecież. A tylko martwi nie są zdolni do zdrady”. Głos w głowie Randa popadł w zadumę. „Tylko że czasami oni nie umierają. Czy ja umarłem? A ty?”

Rand zepchnął te słowa na sam skraj pola świadomości i odtąd brzmiały nie głośniej niż brzęczenie muchy. Od czasu swego ponownego pojawienia się w głowie Randa Lews Therin rzadko kiedy milkł, jeśli Rand go nie uciszył. Przeważnie zdawał się jeszcze bardziej szalony i bardziej gniewny. I niekiedy też silniejszy. Potrafił wdzierać się nawet do snów, snów, w których Rand często widział siebie, ale za to z obcą twarzą. I nie zawsze też była to twarz, którą nawykł rozpoznawać jako należącą do Lewsa Therina. Czasami była zamazana, a jednak jakby znajoma i Lews Therin też zdawał się zaskoczony jej widokiem. To świadczyło o tym, jak dalece posunęło się szaleństwo tego człowieka. A może jego własne.

„Jeszcze nie” — pomyślał Rand. — „Jeszcze za wcześnie, bym miał popaść w obłęd”.

„W takim razie kiedy?” — szepnął Lews Therin, zanim Rand zdążył go znowu zagłuszyć.

Wraz z przybyciem Gedwyna i Asha’manów nabrał kolorów jego plan przegnania Seanchan na zachód. Machina przygotowań została wprawiona w ruch i pełzła teraz powoli niczym znużony wędrowiec po jednej z tych błotnistych dróg. Natychmiast przeniósł obozowisko, nie starając się maskować swoich poczynań. Nie było sensu silić się na zachowanie tajemnicy. Wraz z nadejściem cemaros wieści niesione przez gołębie podróżowały powoli, a jeszcze wolniej, gdy przekazywali je kurierzy, a jednak Rand nie miał wątpliwości, że jest obserwowany, obserwowany przez Białą Wieżę, przez Przeklętych, przez tych wszystkich, którzy dopatrywali się zysku albo straty w związku z wyprawami Smoka Odrodzonego i mogli wcisnąć ukradkiem monetę jakiemuś żołnierzowi, bo było ich na to stać. Może nawet Seanchanie go obserwowali. Jeśli on mógł prowadzić wśród nich zwiady, to czemu oni nie mieli szpiegować jego poczynań? Ale nawet Asha’mani nie wiedzieli, dlaczego pozostaje w ciągłym ruchu.

Właśnie stał i przyglądał się bezczynnie, jak ludzie pakują jego namiot na furę, gdy pojawił się Weiramon na jednym ze swych licznych wierzchowców, tym razem był to roztańczony biały wałach z najlepszej taireniańskiej hodowli. Deszcz zelżał, ale szare chmury nadal zasnuwały popołudniowe słońce i zdawało się, że można wyżymać wodę z powietrza. Przemoczone płaty Sztandaru Smoka i Sztandaru Światłości zwisały bezwładnie z drzewc.

Towarzyszy zastąpili taireniańscy Obrońcy Łzy i kiedy Weiramon przejeżdżał przez utworzony przez nich pierścień, spojrzał krzywo na Rodrivara Tiherę, mężczyznę szczupłego, nawet jak na Tairenianina, smagłego, z krótką bródką przyciętą w bardzo ostry szpic. Tihera, przedstawiciel najpośledniejszej szlachty, który zapewne awansował za sprawą swych talentów, był obowiązkowy do przesady. Gęste białe pióra kołyszące się na jego hełmie z okapem dodatkowo nadały ceremonialności skomplikowanemu ukłonowi, który złożył przed Weiramonem. Grymas na twarzy Wysokiego Lorda pogłębił się.

Kapitan Kamienia nie musiał dowodzić strażą przyboczną Randa osobiście, ale często to czynił, podobnie jak Marcolin, któremu również zdarzało się wydawać rozkazy Towarzyszom. Między Obrońcami a Towarzyszami często dochodziło do zażartej rywalizacji o to, kto będzie chronił Randa. Tairenianie twierdzili, że to ich prawo, ponieważ dłużej władał Łzą, a Illiańczycy przypominali, że przecież jest królem Illian. Do Weiramona prawdopodobnie dotarły przebąkiwania Obrońców, że czas najwyższy, by Łza miała swojego króla, a kto byłby lepszy niźli człowiek, który obronił Kamień? Weiramon całą duszą zgadzał się z taką potrzebą, ale nie z wyborem tego, kto miał nosić koronę. I nie był w tym odosobniony.

Weiramon ukrył grymas niezadowolenia, gdy tylko spostrzegł, że Rand patrzy, po czym zeskoczył z okutego złotem siodła i wykonał ukłon, przy którym ukłon Tihery zdawałby się prostacki. Z tym swoim sztywnym karkiem potrafiłby nadymać się i kroczyć dumnie nawet przez sen. Aczkolwiek skrzywił się nieznacznie, gdy wdepnął wypolerowanym do połysku butem w błoto. Miał na sobie pelerynę chroniącą jego znakomite odzienie przed deszczem, ale nawet ją zdobił złoty haft i kołnierz z szafirów. Jak najbardziej byłoby pewnie usprawiedliwione przypuszczenie, że to do niego należy Korona Mieczy, a nie do Randa, mimo jego kaftana uszytego z ciemnozielonego jedwabiu i ozdobionego na rękawach i klapach szeregami złotych pszczół.

— Lordzie Smoku — zagrzmiał Weiramon. — Nie potrafię wyrazić, jaki jestem szczęśliwy, widząc, że strzegą cię Tairenianie. Świat zapłakałby z pewnością, gdyby doszło do jakiegoś niefortunnego zdarzenia. — Był zbyt inteligentny, by się odkryć i nazwać Towarzyszy niegodnymi zaufania. Ale dzielił go od tego włos.

— Prędzej czy później zapłacze — odparł sucho Rand. Kiedy spora jego część przestanie już świętować. — Ty na pewno płakałbyś z całego serca, Weiramonie.

Mężczyzna autentycznie się napuszył, gładząc swą siwiejącą bródkę. Usłyszał to, co chciał usłyszeć.

— O tak, mój Lordzie Smoku, możesz być pewien mojej stałości. Dlatego właśnie nie dają mi spokoju rozkazy, które dziś rano dostarczył twój człowiek. — Tym człowiekiem był Adley; wielu arystokratów uważało, że jeśli będą udawali, że Asha’mani to tylko słudzy Randa, tamci staną się dzięki temu jakby mniej niebezpieczni. — Bardzo to z twojej strony roztropne, żeś odesłał większość Cairhienian. I oczywiście także Illian, to się rozumie samo przez się. Potrafię nawet pojąć, dlaczego nie dopuszczasz do siebie Gueyama i innych. — Buty Weiramona plaskały w błocie, gdy podszedł bliżej, a głos nabrał poufnej barwy. — Jestem bowiem osobiście przekonany, że niektórzy z nich... nie powiem, że spiskowali przeciwko tobie, ale tak sobie myślę, że ich lojalność niekoniecznie zawsze była bezsporna. Czyli taka jak moja. Bezsporna. — Jego głos znowu się zmienił, tym razem był silny i pewny, był głosem człowieka, którego interesują wyłącznie potrzeby tego, komu służy. Czyli tego, który bez wątpienia ukoronuje go na pierwszego króla Łzy. — Pozwól, że sprowadzę tu moich zbrojnych, Lordzie Smoku. Razem z nimi i z Obrońcami zapewnię nienaruszalność honoru i bezpieczeństwa Pana Poranka.

We wszystkich obozach pakowano dobytek na wozy i fury, siodłano konie. Większość namiotów została już rozebrana. Wysoka Lady Rosana odjeżdżała w stronę północy, jej sztandar wiódł kolumnę dostatecznie potężną, by mogła wzniecić popłoch wśród bandytów i sprawić, by Shaido przynajmniej dwa razy się zastanowili. Nie dość jednak potężną, by natchnąć Rosanę jakimiś dzikimi pomysłami, tym bardziej że połowę owej kolumny tworzyli ludzie Gueyama i Marconna oraz Obrońcy Kamienia. Zasadniczo to samo tyczyło się Spirona Narettina, który z kolei podążał po wysokiej grani w stronę wschodu, wiodąc za sobą tyluż Towarzyszy i ludzi, którzy poprzysięgli lojalność pozostałym z Rady Dziewięciu, co własnych wasali, nie wspominając już setki innych, którzy wlekli się pieszo z tyłu. Była to część ludzi, którzy poddali się poprzedniego dnia w lesie za tamtą granią. Zadziwiająco liczna rzesza chciała przyłączyć się do Smoka Odrodzonego, ale Rand nie ufał im na tyle, by utworzyć z nich jedną formację. Z podobną zbieraniną wyruszał właśnie na południe Tolmeran, a reszta jeszcze ładowała dobytek na wozy i zaraz potem też mieli wymaszerować. Obie grupy w przeciwne strony, przy czym tworzący je ludzie do tego stopnia nie ufali sobie wzajem, że nie mieli odwagi nie wypełniać rozkazów Randa. Zaprowadzenie pokoju w Illian było zadaniem doniosłym, a jednak wszyscy lordowie i lady żałowali, że się ich odrywa od Smoka Odrodzonego, najwyraźniej się zastanawiając, czy to przypadkiem nie oznacza, że zawiedli jego zaufanie. Aczkolwiek niektórzy zapewne zastanawiali się również, dlaczego postanowił kilku zatrzymać przy sobie. Rosana z pewnością myślała o tym.

— Wzrusza mnie twoja troska — powiedział Rand do Weiramona — ale ilu osobistych strażników potrzebuje jeden człowiek? Nie chcę wszczynać żadnej wojny. — Byłaby to może trafna uwaga, cóż z tego, skoro wojna i tak toczyła się już na dobre. Wybuchła w Falme, o ile nie wcześniej. — Każ swoim ludziom gotować się do drogi.

„Ilu pomarło przez moją pychę?” — jęknął Lews Therin. — ”Ilu pomarło przez moje błędy?”

— Czy wolno mi spytać, dokąd się wybieramy? — Pytanie Weiramona, wypowiedziane jedynie umiarkowanie zirytowanym tonem, zagłuszyło głos w głowie Randa.

— Do miasta — odwarknął Rand. Nie wiedział, ilu umarło przez jego błędy, ale bez wątpienia nikt nie umarł przez jego pychę. Tego był pewien.

Weiramon otworzył usta, zupełnie nie wiedząc, czy ma on na myśli Łzę, Illian czy może Cairhien, ale Rand odprawił go machnięciem Berła Smoka, gwałtownym ruchem naśladującym pchnięcie nożem, który wprawił w kołysanie zielono-białe frędzle. Niemal żałował, że nie jest w stanie zadźgać Lewsa Therina.

— Nie zamierzam siedzieć tu cały dzień, Weiramon! Idź do swoich ludzi!

Niecałą godzinę później objął Prawdziwe Źródło i przygotował się do utworzenia bramy. Musiał zwalczyć zawroty głowy, które ostatnimi czasy dopadały go za każdym razem, gdy zaczerpywał albo uwalniał Moc; nieledwie zakołysał się w siodle Tai’daishara. Od płynnego brudu unoszącego się na powierzchni saidina, od tego zamarzniętego szlamu każde dotknięcie Źródła powodowało skurcze wymiotne. Przez chwilę widział podwójnie, co utrudniało tkanie splotów, o ile wręcz nie uniemożliwiało, a nie mógł kazać Dashivie, Flinnowi albo któremuś z pozostałych, by to zrobili za niego, bo Gedwyn i Rochaid przystanęli razem ze swymi końmi obok odzianych na czarno Żołnierzy, tych wszystkich, którzy nie udali się na poszukiwania. Stali tam i czekali cierpliwie. I obserwowali Randa. Rochaid, niższy od niego zaledwie o dłoń i na oko dwa lata młodszy, był także pełnym Asha’manem, również odzianym w jedwabny kaftan. Na jego wargach pełgał nieznaczny uśmieszek, jakby wiedział o czymś, o czym inni nie wiedzieli, i znakomicie się tym bawił. Co wiedział? Na pewno coś o Seanchanach, a może nawet znał treść Randowych planów w związku z nimi. Co jeszcze? Może nic, ale Rand nie zamierzał zdradzać słabości przy tych dwóch. Zawroty głowy osłabły prędko, chwilę później przestało mu się dwoić w oczach i szybko ukończył splot, po czym, nie zwlekając, uderzył konia piętami i przejechał przez otwór powstały w powietrzu.

Celem jego wyprawy było Illian, ale brama otwarła się na północ od miasta. Wbrew rzekomemu zaniepokojeniu Weiramona nie pojechał tam całkiem bez ochrony. Przez wielki kwadratowy otwór w powietrzu przeszło blisko trzy tysiące ludzi, którzy zatrzymali się na łące nieopodal szerokiej, błotnistej drogi wiodącej do Brodu Północnej Gwiazdy. Mimo że każdemu lordowi wolno było zabrać jedynie garstkę zbrojnych — dla ludzi nawykłych do dowodzenia tysiącem, jeśli nie tysiącami, stu podkomendnych mogło się wydawać garstką — to razem tworzyli sporą rzeszę. Tairenianie, Cairhienianie i Illianie, Obrońcy Kamienia pod dowództwem Tihery i Towarzysze pod dowództwem Marcolina, Asha’mani pod Gedwynem. Dashiva, Flinn i pozostali trzymali się blisko Randa. Wszyscy prócz Narishmy, który jeszcze nie wrócił. Narishma wiedział wprawdzie, gdzie ich szukać, ale Randowi to się wcale nie podobało.

Każda formacja trzymała się tak daleko od pozostałych, jak to tylko było możliwe. Gueyam, Maraconn i Aracome jechali razem z Weiramonem, przy czym bardziej obserwowali Randa niż drogę, a Gregorin Panar z trzema innymi z Rady Dziewięciu, wychylali się z siodeł, by o czymś rozmawiać ściszonymi i pełnymi niepokoju głosami. Semaradrid i towarzysząca mu grupka cairhieniańskich lordów o zawziętych twarzach przyglądali się Randowi niemal równie uważnie jak Tairenianie. Rand wybrał tych, którzy jechali z nim tak samo starannie, jak tych, których odesłał, i to nie zawsze z tych samych powodów.

Gdyby tam byli jacyś gapie, to zapewne z ochotą oglądaliby teraz ów imponujący pokaz męstwa, dodatkowo ubarwiony kolorowymi sztandarami, proporcami i niewielkimi con, które wystawały zza pleców Cairhienian. Barwni, odważni i bardzo niebezpieczni. Niektórzy spiskowali przeciwko niemu, dowiedział się niedawno, że Dom Semaradrida Maravin łączyły dawne sojusze z Domem Riatin, który wszak wszczął przeciwko niemu otwarty bunt w Cairhien. Semaradrid nie wypierał się tych związków, ale nie wspomniał też o nich z własnej woli. A Rady Dziewięciu nie poznał jeszcze na tyle, by ryzykować i pozostawić ich za sobą. Z kolei Weiramon był durniem. Gdyby pozwolić mu polegać na własnym rozumie, to niewykluczone, że próbowałby wkraść się w łaski Lorda Smoka, maszerując ze swoją armią na Seanchan, czyli Murandy albo Światłość tylko wiedziała, na kogo jeszcze czy dokąd. Zbyt głupi, by go zostawiać, zbyt potężny, by go odepchnąć, i dlatego towarzyszył teraz Randowi, przekonany zresztą, że tym samym oddano mu należny honor. Aż żal brał, że nie jest aż tak głupi, by zrobić to, co zasługiwało na egzekucję.

Tuż za nimi jechali słudzy oraz zwykłe fury — nikt nie potrafił pojąć, dlaczego Rand odesłał wszystkie wozy z pozostałymi, a on nie zamierzał nikomu się tłumaczyć — potem długie szeregi zapasowych koni prowadzone przez stajennych, a następnie niezborne zastępy mężczyzn w pogiętych napierśnikach, które nie zawsze na nich pasowały, albo w skórzanych kamizelach z naszytymi zardzewiałymi kółkami, uzbrojeni w łuki, kusze, włócznie, a kilku nawet w piki; była to większa część tych, którzy usłuchali wezwania „lorda Brenda” i postanowili, że nie wrócą do domów bez broni. Dowodził nimi Eagan Padros, człowiek, któremu wiecznie ciekło z nosa i który był znacznie bystrzejszy, niż wyglądał, ten sam, z którym Rand rozmawiał na skraju lasu. Człowiekowi z gminu trudno było zajść daleko, a jednak Rand wyróżnił Padrosa, któremu teraz udało się nawet zebrać swoich ludzi w jednym miejscu, ale kręcili się niespokojnie i poszturchiwali wzajem łokciami, żeby móc lepiej widzieć południe.

Grobla Północnej Gwiazdy, szeroki trakt z ubitej na kamień ziemi przerywany płaskimi kamiennymi mostami, ciągnęła się przez wiele mil, po linii prostej jak lot strzały, przecinając brunatne bagna otaczające Illian. Południowy wiatr niósł morską sól i woń garbarni. Illian było wielkim miastem, z pewnością równie dużym jak Caemlyn czy Cairhien. Kolorowe dachówki i setki smukłych połyskujących w słońcu wież były ledwie widoczne zza morza traw, po którym brodziły długonogie żurawie i skąd ulatywały stada krzykliwych białych ptaków. Illian nigdy nie potrzebowało murów. Aczkolwiek zwykłe mury z kamienia na pewno by nie zatrzymały Randa.

Wszyscy mocno się rozczarowali na wieść, że Rand nie zamierza wjeżdżać do Illian, aczkolwiek nikt nie wypowiedział ani słowa skargi, w każdym razie nie w taki sposób, by on mógł usłyszeć. A jednak rozbijaniu prowizorycznych obozowisk towarzyszyło wiele ponurych spojrzeń i kwaśnych pomruków. Podobnie jak większość dużych miast, Illian słynęło ze swych egzotycznych tajemnic, hojnych barmanów i wyuzdanych kobiet. Przynajmniej wśród ludzi, którzy nigdy go nie widzieli, a do tych zaliczali się też obywatele ziem mieniących Illian swą stolicą. W każdym razie jedynie Morr pogalopował przed siebie groblą. Mężczyźni prostowali się nad kołkami od namiotów albo palikami dla koni i śledzili go zazdrosnymi oczyma. Arystokraci obserwowali go z ciekawością, starając się udawać, że wcale tego nie robią.

Asha’mani z Gedwynem nie zwrócili uwagi na Morra, zajęci organizowaniem własnego obozu, którego główny punkt stanowił czarny jak smoła namiot dla Gedwyna i Rochaida, jego zaś otaczały niewielkie poletka, gdzie wilgotna, zbrązowiała trawa i błoto zostały dokładnie sprasowane i osuszone. Na tak przygotowanym gruncie mieli spać pozostali, otuleni w swoje płaszcze. Rzecz jasna, wykorzystali do tego Moc; Asha’mani wykorzystywali Moc do — wszystkich czynności, nawet się nie trudząc rozpalaniem ognisk. Niektórzy mieszkańcy innych obozów przyglądali im się wielkimi oczyma, zwłaszcza wtedy, kiedy czarny namiot wyrastał jakby mocą własnej woli, a od siodeł frunęły wiklinowe kosze, większość jednak odwracała głowy w przeciwną stronę, gdy do nich docierało, co się tam dzieje. Dwóch albo trzech odzianych w czarne kaftany Żołnierzy mamrotało chyba coś do siebie.

Flinn i inni nie przyłączyli się do grupy Gedwyna — mieli kilka własnych namiotów, które zostały wzniesione nieopodal namiotu Randa — ale Dashiva podszedł do „Dowódcy Oddziałów Szturmowych” i „Dowódcy Oddziałów Natarcia”, którzy stali w niedbałych pozach i od czasu do czasu rzucali ostrym głosem jakieś rozkazy. Zamienił z nimi kilka słów i zaraz wrócił, kręcąc głową i mrucząc coś gniewnie pod nosem. Gedwyn i Rochaid nie byli usposobieni przyjaźnie. Nie oni jedni zresztą.

Rand natychmiast wycofał się do swego namiotu, gdy ten tylko stanął, po czym legł w pełni ubrany na posłaniu, ze wzrokiem wbitym w skośny dach. Spodnia strona jedwabiu, z którego wykonano namiot, też była pokryta haftem przedstawiającym pszczoły. Hopwil przyniósł mu cynowy dzban pełen parującego wina przyprawionego korzeniami — Rand nie zabrał swoich służących — ale stygło na stoliku do pisania. Umysł pracował mu na najwyższych obrotach. Najdalej za dwa, może trzy dni na Seanchan spadnie cios; który zwali ich z nóg. Potem trzeba będzie wrócić do Cairhien i sprawdzić, jak poszły negocjacje z Ludem Morza, dowiedzieć się, do czego zmierza Cadsuane — był jej dłużnikiem, ale ta kobieta naprawdę go intrygowała! — może ostatecznie rozprawić się z niedobitkami rebelii. Ciekawe, czy Caraline Damodred i Darlin Sisnera nie skorzystali przypadkiem z zamieszania i nie uciekli. A Wysoki Lord Darlin mógłby położyć kres rebelii w Łzie, jeśli nim umiejętnie pokierować. Andor. Jeżeli Mat i Elayne są w Murandy, na co wszystko wskazywało, to w takim razie upłynie jeszcze wiele tygodni — w najlepszym razie — zanim Elayne zasiądzie na Tronie Lwa. A kiedy to już się stanie, będzie musiał trzymać się z dala od Caemlyn. Koniecznie natomiast trzeba było pogadać z Nynaeve. Czy da się oczyścić saidina? Może tak. Ale równocześnie można zniszczyć cały świat. Lews Therin zamamrotał coś do niego głosem wyrażającym najczystsze przerażenie. Na Światłość, gdzie ten Narishma?

Cemaros podpełzał, jeszcze gwałtowniejszy w takiej bliskości morza. Krople deszczu uderzające o płótno łomotały niczym bęben. Wejście do namiotu rozświetlało błękitno-białe światło błyskawic, grzmiały pioruny, wydając taki odgłos, jakby to góry przetaczały się po ziemi.

Właśnie z takiej nawałnicy wszedł do namiotu Narishma, cały ociekający wodą, jego ciemne włosy oblepiały mu czaszkę. Rand nakazał mu za wszelką cenę unikać ściągania na siebie uwagi. Żadnego chwalenia się, kim jest. Narishma miał na sobie bury kaftan, teraz całkowicie przemoczony, a włosów nie splótł w warkocz, tylko związał je z tyłu. Sięgający pasa warkocz u mężczyzny przyciągałyby wzrok nawet wtedy, gdyby nie zdobiły go dzwoneczki. Narishma miał krzywą minę, a pod pachą niósł owalny tobołek związany powrozem, grubszy od męskiego uda.

Rand poderwał się z posłania i porwał tobołek, zanim Narishma zdążył mu go podać.

— Czy ktoś cię widział? — spytał. — Co tak długo? Spodziewałem się ciebie ubiegłej nocy!

— Trochę potrwało, zanim wymyśliłem, co robić — odparł beznamiętnym głosem Narishma. — Nie powiedziałeś mi wszystkiego. Omal mnie nie zabiłeś.

Niedorzeczność. Powiedział temu człowiekowi wszystko, co tamten musiał wiedzieć. Tego był pewien. Po prostu nie widział sensu w obdarzaniu Narishmy przesadnym zaufaniem, skoro ów mógł przez niego zginąć i wszystko zniszczyć. Ostrożnie wepchnął tobołek pod posłanie. Ręce drżały mu z pragnienia, by go natychmiast rozpakować i sprawdzić, czy w środku jest to, po co posłał Narishmę. Który nie odważyłby się wrócić, gdyby tak nie było.

— Przebierz się w świeży kaftan, zanim się przyłączysz do pozostałych — powiedział. — I, Narishma... — Wyprostował się, wbijając w tamtego niewzruszone spojrzenie. — Jak komuś o tym wszystkim opowiesz, to cię zabiję.

„Zabij cały świat” — zaśmiał się Lews Therin drwiąco. Tonem rozpaczy. — „Ja zabiłem świat, to i ty też możesz, pod warunkiem że się postarasz”.

Narishma z całej siły uderzył się pięścią w pierś.

— Jak rozkażesz, Lordzie Smoku — odparł kwaśnym tonem.

Wczesnym promiennym rankiem następnego dnia tysiąc mężczyzn z Legionu Smoka wymaszerowało z Illian, po Grobli Północnej Gwiazdy, krocząc zgodnie z rytmem podawanym przez bębny. Cóż, ranek na pewno był wczesny. Na niebie kłębiły się gęste szare chmury, a słona morska bryza rozwiewała płaszcze i sztandary, zwiastując swym pomrukiem nadejście kolejnej burzy. Członkowie Legionu przyciągali niemałą uwagę już w obozowisku, dzięki andorańskim hełmom pomalowanym na niebiesko oraz długim niebieskim kaftanom z wyszytym na piersi czerwono-złotym Smokiem. Każdą z pięciu kompanii wyróżniał niebieski sztandar z wizerunkiem Smoka oraz numerem. Ludzie z Legionu różnili się pod wieloma względami. Na przykład mieli na sobie napierśniki, ale ukryte pod kaftanami, żeby nie zakrywać Smoków — z tego samego powodu kaftany zapinały się z boku — i wszyscy nosili krótkie miecze przy biodrach oraz okute stalą kusze, ułożone na ramionach pod jednakowym kątem. Oficerowie szli pieszo, każdy z wysokim czerwonym pióropuszem przy hełmie, tuż przed bębnem i sztandarem. Nie mieli koni oprócz wierzchowca mysiej barwy, na którym jechał Morr, oraz jucznych koni, które zamykały pochód.

— Piechota — mruknął Weiramon, uderzając wodzami o dłoń w rękawicy. — Ażeby mi dusza sczezła, piechota do niczego się nie nadaje. Pierzchną przy pierwszej szarży. Albo i wcześniej. — Czoło kolumny schodziło już z grobli. Pomogli w odbiciu Illian i wcale nie pierzchli.

Semaradrid pokręcił głową.

— Żadnych pik — mruknął. — Widywałem już dobrze dowodzoną piechotę, tyle że z pikami, za to bez... — Z gardła wyrwał mu się odgłos obrzydzenia.

Gregorin Panar, trzeci mężczyzna, który zatrzymał się obok Randa, by stamtąd obserwować nowo przybyłych, nic nie powiedział. Może on akurat nie żywił żadnych uprzedzeń względem piechoty — gdyby tak było, zaliczałby się do nielicznej garstki arystokratów znanych Randowi, którzy mieli pod tym względem otwarty umysł — ale z całej siły starał się nie krzywić i prawie mu się udawało. Wszyscy już wiedzieli, że ludzie ze Smokiem na piersi otrzymali broń, bo postanowili przyłączyć się do Randa, bo postanowili przyłączyć się do Smoka Odrodzonego, bez żadnego innego powodu, oprócz tego, że chcieli. Illianin zapewne się zastanawiał, dokąd to Rand chce posłać Legion, skoro Rada Dziewięciu okazała się na tyle godna zaufania, by to wiedzieć. A skoro już o tym mowa, Semaradrid przyglądał się Randowi z ukosa. Jedynie Weiramon był za głupi, by w ogóle się nad czymś zastanawiać.

Rand zawrócił Tai’daishara. Przepakował tobołek przywieziony przez Narishmę, zmieniając go w nieco chudsze zawiniątko, i przywiązał go rzemieniem pod skórą lewego strzemiona.

— Zwijajcie obóz, ruszamy — powiedział do trzech arystokratów.

Kazał Dashivie utkać bramę. Obdarzony pospolitą twarzą mężczyzna spojrzał na niego koso i coś wymamrotał pod nosem — w rzeczy samej wyglądał na obrażonego z jakiegoś powodu! — a Gedwyn i Rochaid, jadący konno ramię w ramię, przyglądali się z sardonicznymi uśmieszkami, kiedy srebrzysta świetlna kreska obróciła się i przekształciła w otwór w powietrzu. Raczej jednak przyglądali się Randowi niż Dashivie. A niech sobie patrzą. Ileż to już razy obejmował saidina, ryzykując, że upadnie za sprawą zawrotów głowy? Nie dopuścił jednak, by ktoś to widział.

Tym razem brama przeniosła ich na szeroki gościniec wykuty skroś niskich, porośniętych krzakami podnóży gór położonych na zachodzie. Góry Nemarellin. Nie dorównywały Górom Mgły, a Grzbietowi Świata nie dostawały w ogóle, ale ich ciemne szczyty rysowały się surową linią na tle nieba, ostre wierzchołki, które ograniczały niczym mur zachodnie wybrzeże Illian. Za nimi znajdowała się Głębia Kabala, a jeszcze dalej...

Nie minęło wiele czasu i ludzie zaczęli rozpoznawać te szczyty. Gregorin Panar raz omiótł wzrokiem otoczenie i pokiwał głową, ni stąd, ni zowąd z czegoś zadowolony. Pozostali trzej członkowie Rady oraz Marcolin ściągnęli wodze, by podjechać do niego bliżej i zamienić słowo, gdy tymczasem z bramy wciąż wylewał się potok konnicy. Semaradrid potrzebował tylko odrobinę czasu więcej, by rozszyfrować zagadkę; również Tihera i inni mieli takie miny, jakby już się połapali.

Srebrna Droga łączyła Miasto z Lugard i stanowiła główną trasę handlu lądowego z zachodem. Istniała również Złota Droga, która wiodła do Far Madding. Te drogi i ich nazwy wywodziły się jeszcze z czasów poprzedzających powstanie Illian. Przez całe wieki koła, kopyta i buty ubiły ich powierzchnię na kamień, tak że podczas cemaros jedynie z wierzchu pokrywało ją błoto. Zaliczały się do tych nielicznych dróg w Illian, po których duże grupy ludzi mogły przemieszczać się również zimą. Wszyscy dowiedzieli się o Seanchanach już w Ebou Dar, przy czym z opowieści, których Rand nasłuchał się z ust ludzi tworzących armię, wynikało, że najeźdźcy to kuzyni trolloków, tylko znacznie od nich wredniejsi. Jeżeli Seanchanie zamierzali uderzyć na Illian, to Srebrna Droga stanowiła znakomite miejsce, z którego można je było bronić.

Semaradridowi i innym wydawało się, że rozumieją jego strategię: na pewno się dowiedział, że nadciągają Seanchanie, a Asha’mani są tu po to, by ich zniszczyć. Żaden nie wyglądał na specjalnie zmartwionego tym, że to im pozostawiało niewiele do roboty, co wcale nie dziwiło, jeśli wziął pod uwagę krążące o Seanchanach historie. Zmartwił się tylko Weiramon, któremu oczywiście musiał to wszystko wytłumaczyć Tihera, aczkolwiek usiłował to ukryć za pompatyczną tyradą poświęconą mądrości oraz militarnemu geniuszowi Lorda Smoka, której towarzyszyło zapewnienie, że to on, osobiście, poprowadzi pierwszą szarżę na Seanchan. Nadęty dureń. Może szczęście dopisze i wszyscy, którzy dowiedzą się o koncentracji sił na Srebrnej Drodze nie okażą się o wiele bystrzejsi od Semaradrida albo Gregorina. Może szczęście dopisze i nikt, kto się liczył, nie dowie się o niczym, zanim nie będzie za późno.

Rand nastawił się na czekanie, przekonany, że to potrwa dzień czy dwa, a jednak mijał tak dzień za dniem i już zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest takim samym durniem jak Weiramon.

Większość Asha’manów rozproszyła się po Illian, Łzie i Równinach Maredo, szukając ludzi, których kazał im znaleźć Rand. Szukali, mimo że szalał cemaros. Niby mogli posługiwać się bramami i Podróżować, a jednak nawet Asha’mani potrzebowali czasu, by znaleźć tych, których szukali, bo ulewne deszcze nie pozwalały widzieć dalej niż na pięćdziesiąt kroków, a powstałe trzęsawiska niemal całkiem zatamowały obieg plotek. Asha’man pokonywał milę i dowiadywał się, że poszukiwani przezeń ludzie znowu przemieścili się dalej. Niektórych czekała jeszcze dłuższa przejażdżka za bramą, musieli bowiem dosłownie gonić ludzi, którym bynajmniej nie w smak było spotkanie z nimi. Minęło wiele dni, zanim pierwszy Asha’man przywiózł jakieś wieści.

Wysoki Lord Sunamon, który przyłączył się do Weiramona, był tłustym mężczyzną o nienagannych manierach, przynajmniej w stosunku do Randa. Wytworny w swym jedwabnym kaftanie, zawsze uśmiechnięty, chętnie deklarował lojalność, a jednak spiskował przeciwko Randowi od tak dawna, że zapewne robił to nawet podczas snu. Przybył też Wysoki Lord Torean, z tą swoją bulwiastą twarzą farmera i nieprzebranym bogactwem, bąkał coś o honorze, jaki go spotyka, skoro oto może znowu jechać u boku samego Lorda Smoka. Toreana nic nie interesowało bardziej niż złoto, z wyjątkiem być może przywilejów, jakie Rand odebrał arystokratom z Łzy. I zdruzgotała go wieść, że w obozie nie ma ani jednej posługaczki, w okolicy zaś żadnej wioski, gdzie dałoby się znaleźć jakieś potulne dziewczęta. Torean spiskował przeciwko Randowi z takim samym zapamiętaniem jak Sunamon. Być może z jeszcze większym niż Gueyam, Maraconn czy Aracome.

Systematycznie przybywali pozostali. Był wśród nich Bertome Saighan, niski i przystojny mężczyzna, który golił sobie przód czaszki. Powiadali, że nie opłakiwał zbyt żarliwie śmierci swej kuzynki Colavaere, bo teraz to on został nową Głową Domu Saighan, a poza tym musiały do niego dotrzeć pogłoski, jakoby egzekucję przeprowadzono na rozkaz Randa: Albo że to sam Rand ją zamordował. Bertome kłaniał się i uśmiechał, uśmiechem, który nigdy nie obejmował jego ciemnych oczu. Niektórzy powiadali, że bardzo lubił swoją kuzynkę. Przybyła też Ailil Riatin, szczupła, pełna godności kobieta o dużych ciemnych oczach, niemłoda, ale dość jeszcze ładna, która protestowała, że nie zamierza sama ruszać w pole, bo od dowodzenia swymi zbrojnymi ma Kapitana Lansjerów. Ona też zapewniała o swej lojalności względem Lorda Smoka. Niemniej jednak jej brat Toram rościł sobie prawo do tronu, który Rand chciał przekazać Elayne, i szeptano, że zrobiłaby dla Torama wszystko, dosłownie wszystko. Że nawet przyłączyłaby się do jego wrogów, żeby im coś utrudnić albo przeciwko nim szpiegować, albo jedno i drugie, rzecz jasna. Przyjechali też Dalthanes Annalin, Amondrid Osiellin i Doressin Chuliandred, lordowie, którzy wsparli Colavaere na Tronie Słońca, bo im się wydawało, że Rand nigdy nie wróci do Cairhien.

Cairhienianie i Tairenianie zjawiali się jedno po drugim, każde ze wsparciem świty liczącej co najwyżej pięćdziesięciu czy w najlepszym razie stu ludzi. Mężczyźni i kobiety, którym ufał jeszcze mniej niż Gregorinowi albo Semaradridowi. Przeważnie jednak byli to mężczyźni, nie dlatego, by uważał kobiety za mniej nie bezpieczne — nie był aż tak wielkim durniem; kobieta potrafiła zabić dwa razy szybciej niż mężczyzna i zazwyczaj z mało istotnego powodu! — ale dlatego, bo nie potrafiłby zabrać tam, dokąd się wybierał, jakiejkolwiek kobiety z wyjątkiem tych najbardziej niebezpiecznych. Ailil potrafiła uśmiechać się ciepło i jednocześnie kalkulować, jak najbardziej poręcznie wsadzić ci nóż między żebra. Wysoka Lady Anaiyella, smukła i gibka, która znakomicie udawała piękną idiotkę, wróciła do Łzy z Cairhien i zaczęła otwarcie mówić o sobie jako o kandydatce do wciąż jeszcze nie istniejącego tronu Łzy. Być może była głupia, ale udało jej się zdobyć spore poparcie, zarówno wśród arystokracji, jak i na ulicach.

I takim to sposobem wreszcie zebrał ich przy sobie, tych wszystkich ludzi, których dawno temu spuścił z oka. Nie był w stanie obserwować ich wszystkich przez cały czas, ale nie mógł dopuścić, by zapomnieli, że czasami rzeczywiście tak się działo. Zebrał ich i czekał. Przez dwa dni. Zgrzytał zębami i czekał. Pięć dni. Osiem.

Deszcz tłukł w płótno jego namiotu stłumionym werblem, kiedy nareszcie przybył ostatni człowiek, na którego czekał.

Davram Bashere strząsnął z nieprzemakalnej peleryny niewielką strugę wody, z obrzydzeniem dmuchnął w swe gęste, przetkane siwizną wąsy i cisnął pelerynę na fotel o wysokim oparciu. Był niskim mężczyzną, obdarzonym wydatnym, orlim nosem, a jednak sprawiał wrażenie roślejszego. Nie dlatego, że się prężył, ale dlatego, że zakładał, iż dorównuje wzrostem wszystkim obecnym i zresztą inni rzeczywiście tak uważali. W każdym razie czynili tak ci roztropni. Na swoją zakończoną wilczym łbem, rzeźbioną z kości słoniowej buławę Marszałka-Generała Saldaei, wetkniętą teraz beztrosko za pas od miecza, Bashere zasłużył sobie na dziesiątkach pól bitewnych i przy tyluż stołach obrad. Zaliczał się do tych nielicznych, którym Rand powierzyłby własne życie.

— Wiem, że nie lubisz niczego wyjaśniać — mruknął Bashere — ale byłbym rad, gdybyś mnie jednak trochę oświecił. — Poprawiwszy swój miecz z płomienistą głownią, rozsiadł się na drugim krześle i przerzucił nogę przez oparcie. Zawsze zdawał się swobodny i odprężony, ale w razie konieczności potrafił rozprostować się prędzej niż bicz. — Tamten Asha’man nie chciał powiedzieć nic więcej oprócz tego, że potrzebujesz mnie na wczoraj, a jednak zakazał zabierać więcej niż tysiąc ludzi. Miałem przy sobie tylko połowę takiej liczby, ale przywiozłem ich. I widzę, że tu wcale nie zanosi się na bitwę. Połowa godeł, które tu zauważyłem, należy do ludzi, którzy ugryźliby się w język, gdyby zobaczyli za twoimi plecami jakiegoś rzezimieszka z nożem, a wśród pozostałych większość starałaby się odwrócić twoją uwagę. Nie mówiąc o tym, że zapewne opłaciliby nożownika.

Rand, który siedział w samej koszuli za stolikiem do pisania, zmęczonym gestem przycisnął wnętrza dłoni do oczu. Nie zabrał Boreane Carivin, toteż knoty świec nie były przycięte jak należy i w powietrzu wisiała mgiełka dymu. Ponadto prawie wcale nie spał tej nocy, bo studiował mapy rozesłane na stole. Mapy południowej Altary. Nie znalazł dwóch jednakowych.

— Jeśli zamierzasz toczyć bitwę — powiedział do Bashere’a — to kim lepiej zapłacić rachunek rzeźnikowi, jak nie ludźmi, którzy życzą ci śmierci? Tak czy owak, w tej bitwie to nie żołnierze będą zwycięzcami. Ich zadaniem będzie jedynie pilnowanie, by nikt nie wziął podstępem Asha’manów. I co ty na to?

Bashere parsknął tak głośno, że aż mu się wzburzyły wąsy.

— To śmiercionośny gulasz, takie jest moje zdanie. I ktoś udławi się nim na śmierć. Oby Światłość sprawiła, abyśmy to nie byli my. — I wybuchł śmiechem, jakby właśnie powiedział znakomity dowcip.

Lews Therin też się roześmiał.

Загрузка...