14 Wiadomość od M’Haela

Milę na zachód od grani rozciągały się już obozowiska — ludzie, konie, światła ognisk, targane wiatrem sztandary i nieliczne tylko namioty, zgrupowane podług narodowości albo Domów. Z daleka wyglądały jak rozlewiska spienionego błota poprzedzielane wstęgami wrzosowisk. Konni i piesi obserwowali mijający ich potok sztandarów Randa, ale równocześnie nie spuszczali z oka pozostałych, śledząc każdy ich ruch. Gdy jeszcze widzieli wokół siebie Aielów, wówczas czuli się jak jedna ogromna wspólnota, mieli bowiem coś, co ich scalało: nie byli Aielami i bali się Aielów, choć nie dopuszczali tej myśli do świadomości. Rand nie łudził się, że może liczyć na ich lojalność albo że bodaj pojmą kiedyś, iż przeznaczenia świata nie da się tak nagiąć, by mogli spokojnie realizować własne cele, zaspokajać żądze złota, sławy, władzy. Może zresztą nieliczni wiedzieli, jak się sprawy mają, ale takich była tylko garstka, większość szła za nim, ponieważ bali się go bardziej niż Aielów. A może nawet bardziej niż samego Czarnego, bo jedni w skrytości serca w ogóle nie wierzyli w istnienie Czarnego, innym zaś zwyczajnie nie mieściło się w głowach, że Czarny mógłby skorumpować świat jeszcze bardziej, niż to się już stało. Randa mieli na wyciągnięcie ręki i tylko dlatego godzili się poniekąd na uznanie jego roszczeń. Jakoś się z tym pogodził. Czekało go zbyt wiele bitew, by tracić siły na niemożliwą do wygrania. Póki go nie zdradzą i będą wypełniali rozkazy, da im spokój.

Jego obóz był największy: illiańscy Towarzysze wystrojeni w zielone kaftany z żółtymi mankietami, taireniańscy Obrońcy Kamienia w czarno-złotych kaftanach z bufiastymi rękawami oraz Cairhienianie reprezentujący ponad czterdzieści Domów, w ciemnych barwach; nad głowami niektórych kołysały się sztywne con. Gotowali przy osobnych ogniskach, osobno spali, osobno wiązali konie, bez końca na siebie wzajemnie czujnie spoglądając, a jednak stanowili oddział. Byli odpowiedzialni za bezpieczeństwo Smoka Odrodzonego i do swoich obowiązków podchodzili nadzwyczaj sumiennie. Każdy z nich mógł go zdradzić, ale nie wtedy, gdy inni patrzeli. Stare waśnie i nowe animozje ujawniłyby spisek, jeszcze zanim zdrajca przystąpiłby do jego realizacji.

Namiot Randa — ogromna spiczasta konstrukcja z zielonego jedwabiu, zdobna wizerunkami pszczół haftowanymi złotą nicią — należał pierwotnie do jego poprzednika, Mattina Stepaneosa i, rzec można, razem z koroną przypadł Randowi w schedzie po tamtym. Cały czas strzegł go krąg Towarzyszy w polerowanych stożkowatych hełmach, stojących ramię w ramię z Obrońcami w hełmach żebrowanych, z wygiętym brzeżkiem, oraz Cairhienianami w hełmach o kształcie dzwonów; mimo silnego wiatru wszyscy byli wyprężeni na baczność, z halabardami ustawionymi ukośnie, pod takim samym kątem. Żaden nawet nie drgnął, gdy Rand zatrzymał obok nich swego konia, to należało do służby, która natychmiast zaroiła się wokół, gotowa na każde skinienie jego i Asha’manów. Koścista kobieta w zielono-żółtej kamizeli stajennej z Królewskiego Pałacu w Illian odebrała od Randa wodze, a strzemiono przytrzymał mężczyzna obdarzony bulwiastym nosem, odziany w czarno-złotą liberię noszoną w Kamieniu Łzy. Gięli się przed nim w ukłonach, obrzucając się wzajem przypadkowymi ostrymi spojrzeniami. Boreane Carivin, krępa, bladolica Cairhienianka z wyniosłym spojrzeniem, podsunęła w jego stronę srebrną tacę pełną parujących ręczników. Obserwowała przy okazji dwoje innych służących, głównie dlatego, by sprawdzić, jak wypełniają swoje zadania, niż by odwzajemnić im się wrogim spojrzeniem. Ale była też w jej postawie pewna czujność. Służący, podobnie jak żołnierze, wiedzieli, o co toczy się gra.

Rand ściągnął rękawice i, nawet nie spojrzawszy na tacę, machnął ręką, odprawiając Boreane. W chwili gdy zeskoczył na ziemię, ze zdobnie rzeźbionej ławy ustawionej przed namiotem powstał Damer Flinn. Niemal łysy, gdyby nie kępka rozwichrzonych siwych włosów, Flinn bardziej przypominał wyobrażenie dziadka niźli Asha’mana. Niemniej jednak twardy jak wyprawiona skóra, ze sztywną nogą, znacznie lepiej poznał szeroki świat niż okolice własnej farmy. Miecz u biodra pasował doń, jakby się z nim urodził, co nie dziwiło weterana Gwardii Królowej. Rand ufał mu bardziej niż pozostałym Asha’manom. W końcu to właśnie on uratował mu życie.

Flinn zasalutował, przykładając pięść do piersi, a kiedy Rand powitał go skinieniem głowy, przykuśtykał bliżej. Zaczekał, aż stajenni odejdą z końmi, i dopiero wtedy przemówił zniżonym głosem:

— Przyjechał Torval, twierdzi, że z polecenia M’Haela. Zażyczył sobie poczekać w namiocie rady. Kazałem Narishmie go pilnować. — To Rand wydał taki rozkaz, nie bardzo zresztą pewien po co: nie wolno zostawiać bez straży nikogo, kto przybył z Czarnej Wieży. Flinn zawahał się, po czym musnął palcami Smoka wpiętego w kołnierz czarnego kaftana. — Niespecjalnie ucieszył się, słysząc, żeś nas wszystkich awansował.

— Dlaczego mnie to nie dziwi? — zadrwił cicho Rand, wpychając rękawice za pas. A ponieważ Flinn nadal miał nietęgą minę, dodał: — Wszak wszyscy na to zasłużyliście. — Zamierzał wysłać jednego z Asha’manów do Taima, Wodza, czyli M’Haela, jak go nazywali Asha’mani, ale w tej sytuacji wiadomość przekaże mu Torval. W namiocie rady? — Każ przynieść poczęstunek — poprosił Flinna, po czym dał znak Hopwilowi i Dashivie, że mają iść za nim.

Flinn znowu zasalutował, ale Rand już odchodził, rozdeptując czarne błoto. W głośnym szumie wiatru nie słyszał żadnych wiwatów na swoją cześć. A przecież kiedyś było inaczej. Jeśli to znowu nie jest jednym ze wspomnień Lewsa Therina, które mu przyszło do głowy. Lewsa Therina, o którym nie wiadomo, czy kiedykolwiek naprawdę mieszkał w jego głowie. Kolorowy błysk tuż na krawędzi pola widzenia, wrażenie, że ktoś zaraz z tyłu sięgnie ręką, dotknie go. Skoncentrował się z najwyższym wysiłkiem.

Namiot rady — wielki, z płótna w czerwone paski — ten sam, który jeszcze nie tak dawno stał na Równinach Maredo, teraz królował w samym środku obozowiska, otoczony pierścieniem gołej ziemi o średnicy trzydziestu kroków. Właściwie nigdy nie był pilnowany, chyba że Rand spotykał się z arystokratami. Ale i tak każdy, kto by próbował wślizgnąć się ukradkiem do środka, zostałby natychmiast zauważony przez tysiąc dociekliwych oczu. Trzy sztandary na wysokich masztach — Wschodzące Słońce Cairhien, Trzy Półksiężyce Łzy i Złote Pszczoły Illian — stanowiły wierzchołki trójkąta, w który namiot był wpisany, natomiast nad jego purpurowym dachem, wyżej niż pozostałe, umieszczono Sztandar Smoka oraz Sztandar Światłości. Płaty sztandarów falowały i głośno łopotały na wietrze, podmuchy były tak silne, że marszczyły nawet ściany namiotu. Wnętrze wyłożono barwnymi, obrzeżonymi frędzlami dywanami, a za całe umeblowanie służył ogromny stół, gęsty od rzeźbień i złoceń. Prawie całą powierzchnię blatu inkrustowanego kością słoniową i turkusami zakrywały teraz mapy.

Torval zadarł głowę znad map, najwyraźniej gotów użyć swego niewyparzonego języka, jeśli któryś ośmieli się mu przeszkodzić. Mężczyzna wchodzący w wiek średni, który zdawałby się wysoki przy każdym oprócz Randa albo Aiela, o wyniosłym spojrzeniu, teraz niemal trzęsący się z oburzenia. Smok i Miecz wpięte w kołnierz kaftana iskrzyły się światłem odbitym od stojących lamp, przy czym ów kaftan, z połyskliwego czarnego jedwabiu, skrojony był doskonale, jak, nie przymierzając, na jakiegoś lorda. Miecz Torvala zdobiły srebrne okucia oblane złotem, a w rękojeści płatnerz osadził czerwony klejnot. Kolejny kamień połyskiwał w pierścieniu na palcu. Jeśli robiło się z ludzi żywą broń, nie należało się potem dziwić, że stają się aroganccy, ale Rand po prostu nie lubił Torvala. I nie potrzebował rozpaczliwych zawodzeń Lewsa Therina, by być podejrzliwym w stosunku do wszystkich mężczyzn odzianych w czarne kaftany. Do jakiego stopnia ufał samemu Flinnowi? Cóż, byli jego ludźmi. Stwarzając ich, wziął za nich odpowiedzialność.

Na widok Randa Torval wyprostował się i zasalutował, ale wyraz jego twarzy prawie nie uległ zmianie. Na ustach miał szyderczy grymas, tak samo, jak wtedy, kiedy Rand zobaczył go po raz pierwszy.

— Mój Lordzie Smoku — rzekł z taraboniańskim akcentem, tonem, jakby witał równego sobie. Albo wręcz robił łaskę komuś niżej stojącemu w społecznej hierarchii. Buńczuczny ukłon zaadresowany był równocześnie do Hopwila i Dashivy. — Gratuluję podboju Illian. Wielkie zwycięstwo, czyż nie? Wino czekałoby tu na twoje przywitanie, ale ten młody... Oddany... zdaje się nie rozumieć rozkazów.

W jednym z kątów cicho zabrzęczały dzwoneczki, które Narishma wplatał w swoje długie, ciemne warkocze. Twarz mial mocno ogorzałą od południowego słońca, ale poza tym niewiele się zmienił. Starszy od Randa, choć obdarzony przez naturę obliczem tak świeżym, że zdawał się młodszy od Hopwila, czerwienił się, ale z gniewu raczej, nie z zażenowania. Przepełniała go duma ze świeżo zdobytego Miecza wpiętego w kołnierz, cicha, niemniej wyraźna. Torval uśmiechnął się do niego, niby od niechcenia i z rozbawieniem, ale w istocie groźnie. Dashiva wybuchnął krótkim śmiechem i znieruchomiał.

— Co tu robisz, Torval? — spytał obcesowo Rand. Cisnął Berło Smoka i rękawice na rozłożone mapy, za nimi poleciał pas i miecz w pochwie. Torval nie miał żadnego powodu, by studiować te mapy.

Tamten wzruszył ramionami, wyciągnął z kieszeni list i wręczył Randowi.

— To od M’Haela. — Papier był śnieżnobiały, zapieczętowany wizerunkiem smoka odciśniętym w dużym owalu z niebieskiego wosku mieniącego się złotymi plamkami. List, godny z wyglądu samego Smoka Odrodzonego, świadczył o wysokim mniemaniu, jakie Taim miał o sobie. — M’Hael kazał mi przekazać, że pogłoski o Aes Sedai i ich armii w Murandy są prawdziwe. Chodzą słuchy, że to Aes Sedai, które zbuntowały się przeciwko Tar Valon. — Torvalowi z niedowierzania aż stężały wykrzywione szyderstwem rysy. — A prawda jest taka, że one maszerują na Czarną Wieżę. Niebawem mogą się stać niebezpieczne.

Rand przełamał pieczęć.

— Ich celem jest Caemlyn, nie Czarna Wieża, toteż nie stanowią żadnego zagrożenia. Moje rozkazy były jasne. Zostawić Aes Sedai w spokoju, chyba że was zaatakują.

— Skąd pewność, że nie są niebezpieczne? — upierał się Torval. — Może ich celem jest Caemlyn, jak powiadasz, ale możesz się mylić. Zaatakują, nim się zorientujemy.

— Torval może mieć rację — wtrącił ostrożnie Dashiva. — Nie wiem, czy na twoim miejscu potrafiłbym zaufać kobietom, które wsadziły mnie do skrzyni, a poza tym te, o których mówimy, nie złożyły żadnych przysiąg. Może się mylę?

— Zostawić je w spokoju, powiedziałem! — Rand walnął z całej siły pięścią w stół i Hopwil aż podskoczył ze zdumienia. Dashiva skrzywił się z irytacją, po czym pospiesznie przybrał niewzruszony wyraz twarzy, ale Randa nastroje Dashivy nie interesowały. Przypadkiem... nie ma wątpliwości, że to tylko przypadek... jego dłoń powędrowała do Berła Smoka. Ramię aż mu zadrżało z chęci, by je unieść i wbić Torvalowi grot w samo serce. W ogóle nie potrzebował do tego szaleństwa Lewsa Therina. — Asha’mani to broń, która zostanie wymierzona w cel wskazany przeze mnie i nie będą się stroszyć niczym kury za każdym razem, gdy Taima przerazi garstka Aes Sedai jedzących wieczerzę w tej samej co on oberży. Jeśli trzeba, mogę wrócić do Wieży i wyrazić się jaśniej.

— Jestem pewien, że nie musisz — zapewnił go Torval tępym głosem. Nareszcie ten krzywy uśmieszek zniknął z jego twarzy. Rozłożył ręce, niemal onieśmielony, wręcz przepraszając. Wyraźnie był przerażony. — M’Hael chciał cię tylko poinformować. Twoje rozkazy są odczytywane na głos codziennie, w ramach Porannej Odprawy, tuż po Wyznaniu Wiary.

— No i dobrze. — Rand nadal mówił zimnym głosem, bardzo się starając nie okazywać pogardy. Ten człowiek bał się swojego drogocennego M’Haela, nie Smoka Odrodzonego. Bał się, że jeśli swymi słowami ściągnie gniew Randa na głowę Taima, to wtedy Taim może zrozumieć to opacznie i jeszcze obrazi się na niego. — Bo zamierzam zabić każdego, który zbliży się do tych kobiet w Murandy. Macie robić to, co każę.

Torval skłonił się sztywno, mrucząc:

— Jak rzeczesz, Lordzie Smoku. — Pokazał nawet zęby w udawanym uśmiechu, ale marszczył przy tym nos, a ponadto usilnie unikał wzroku innych, udając jednocześnie, że wcale tego nie robi. Dashiva znowu zarechotał, a na twarzy Hopwila wykwitł nieznaczny uśmieszek.

Inaczej niż oni reagował Narishma, którego bynajmniej nie ubawił widok zakłopotanego Torvala. Patrzył na Randa, nie mrugając, jakby w całej tej sytuacji dostrzegał podteksty, które pozostali przeoczyli. Tak to już było, że na jego widok prawie wszyscy, a zwłaszcza kobiety, nabierali przekonania, że nie mają przed sobą nikogo szczególnego, ot, jeszcze jeden urodziwy młodzieniec... jednak w tych ogromnych oczach skrywała się niepokojąco głęboka wiedza.

Rand puścił Berło Smoka i otworzył list, zadowolony, że jego ręce nie trzęsą się aż tak mocno, by inni mogli to zobaczyć. Torval uśmiechnął się blado, kwaśno, niepomny niczego. Stojący pod ścianą Narishma przestąpił z nogi na nogę i poczuł, jak powoli opuszczało go napięcie.

W tym momencie na progu namiotu stanęła Boreane, wiodąc za sobą majestatyczną procesję illiańskich, cairhieniańskich i taireniańskich służących odzianych w stosowne liberie. Do każdego gatunku wina wyznaczono oddzielnego sługę, który niósł je w srebrnym dzbanie na srebrnej tacy, oprócz tego dwóch dźwigało srebrne puchary na gorący poncz i wina przyprawiane korzeniami oraz wspaniałe kielichy z dmuchanego szkła do innych trunków. Jeszcze innego, mężczyznę o zaróżowionej twarzy, w zielono-żółtej liberii, obarczono tacą, na której miano nalewać napoje, a ciemnoskóra kobieta w czerni i złocie była tam po to tylko, by obsługiwać dzbany. Przyniesiono także orzechy, kandyzowane owoce, sery i oliwki, przy czym również i te specjały wymagały usług oddzielnego służącego albo służącej. Wszyscy kolejno wykonywali ten sam rytualny taniec, zgodnie z instrukcjami Boreane kłaniali się albo dygali, podchodzili ze swym poczęstunkiem, po czym ustępowali miejsca następnym.

Rand wybrał wino zaprawiane korzeniami, po czym przysiadł na krawędzi stołu i zajął się listem, odstawiwszy nietknięty parujący puchar obok. Listu nie otwierał żaden zwrot powitalny czy wstęp. Taim nie znosił należnych Randowi tytułów, co, rzecz jastra, starał się zawsze jakoś skryć.

Mam honor donieść, że w Czarnej Wieży służy obecnie dwudziestu dziewięciu Asha’manów, dziewięćdziesięciu siedmiu Oddanych i trzystu dwudziestu dwóch Żołnierzy. Kilku, niestety, zdezerterowało, ich nazwiska zostały wymazane z rejestrów, ale na szczęście są to straty, które da się znieść.

W terenie działa obecnie aż pięćdziesiąt grup werbunkowych, z takim skutkiem, że na listach zaciężnych pojawiają się co dzień kolejne trzy albo i cztery nowe nazwiska. Za kilka miesięcy Czarna Wieża dorówna liczebnością Białej, tak jak przyrzekłem. Za rok Tar Valon zatrzęsie się w posadach pod naporem naszych szeregów.

To ja sam, osobiście, znalazłem ten krzew czarnych jagód. Niewielki to krzew i kolczasty, a jednak rodzi zaskakująco obficie.

Mazrim Taim

M’Hael

Rand skrzywił się, wyrzucając to... porównanie z krzewem czarnych jagód... ze swych myśli. Robili, co robili, bo tak było trzeba. A świat płacił za jego istnienie. Nieważne, że kiedyś miał zapłacić życiem za los świata — świat teraz ponosił koszty.

Ale istniały jeszcze inne powody krzywej miny. Trzech albo czterech nowych dziennie? Rokowania Taima były nazbyt optymistyczne. To prawda, że przy takim tempie za kilka miesięcy przenoszących mężczyzn będzie więcej niż Aes Sedai, ale z kolei nawet najmłodsza z sióstr miała za sobą wiele lat nauk. Nauk, w ramach których szkolono ją, jak rozprawić się z przenoszącym mężczyzną. Nie miał ochoty wyobrażać sobie, jak będzie wyglądać konflikt Asha’manów z Aes Sedai, które wiedzą, z kim mają do czynienia; niezależnie od wszystkiego trudno było oczekiwać innych rezultatów, jak tylko krwi i bólu. A poza tym celem Asha’manów nie miała być Biała Wieża, cokolwiek podejrzewał Taim. Dobrze jednak, jeśli takie było powszechne mniemanie, może ono skłoni Tar Valon do ostrożności. Asha’man nie musiał nic wiedzieć, wystarczyło, że potrafił zabijać. Asha’manów stworzono po to tylko, by zrobili, co trzeba, we właściwym miejscu i czasie. Pod warunkiem, że dożyją tej chwili.

— Ilu zdezerterowało, Torval? — spytał cicho. Podniósł puchar i upił łyk wina, jakby odpowiedź zupełnie go nie interesowała. Wino miało rozgrzewać, a jednak nie poczuł nic prócz gorzkiego posmaku imbiru, cynamonu i gałki muszkatołowej na języku. — Jakie są straty w trakcie szkolenia?

Od momentu, gdy wniesiono trunki, Torval stopniowo odzyskiwał kontenans, zacierał ręce i unosił brwi na widok gatunków win, demonstracyjnie okazując, że nieobce mu są najwyborniejsze smaki. Dashiva przyjął pierwsze lepsze wino, jakie mu podano, i teraz stał nieruchomo, wbijając ponury wzrok w zawartość pucharu. Torval wskazał najpierw jedną z tac, ale zaraz potem przekrzywił głowę, demonstrując, że jeszcze się namyśla. Znał jednak odpowiedź na pytanie Randa.

— Jak dotąd zdezerterowało dziewiętnastu. M’Hael kazał ich szukać, od razu zabijać i przynosić ich głowy, dla przykładu. — Porwał z tacy cząstkę kandyzowanej gruszki, wrzucił ją do ust i uśmiechnął się promiennie. — W tej chwili na Drzewie Zdrajcy wiszą trzy głowy, niczym jakieś owoce.

— To dobrze — odparł zimnym tonem Rand. Nie można ufać takim, którzy uciekli, zrobili to raz, mogli zrobić powtórnie, kiedy życie innych będzie zależało od nich. Poza tym nie wolno dopuścić, by wałęsali się na swobodzie, tamci ludzie ukrywający się w górach nawet całą gromadą byli mniej niebezpieczni niż jeden mężczyzna wyszkolony w Czarnej Wieży. Drzewo Zdrajcy? Taim był znakomity, jeśli chodziło o wymyślanie różnych nazw. Ale z kolei ci mężczyźni potrzebowali tego całego bagażu symboli, nazw, czarnych kaftanów i zdobnych szpilek, dzięki nim bowiem czuli się jednością. Dopóki nie nadszedł czas umierania. — Podczas najbliższej wizyty w Czarnej Wieży chcę widzieć głowy wszystkich dezerterów.

Kawałek gruszki, który właśnie wędrował do ust Torvala, upadł na podłogę, po drodze brudząc przód wykwintnego kaftana.

— Zbyt energiczne poszukiwania mogą spowolnić werbunek — powiedział powoli. — Wszak dezerterzy nie chwalą się głośno, kim są.

Rand tak długo patrzył mu w oczy, aż wreszcie tamten spuścił wzrok.

— Jakie są straty w trakcie szkolenia? — spytał podniesionym głosem. — Ilu? — powtórzył pytanie, widząc, że obdarzony wydatnym nosem mężczyzna zwleka z odpowiedzią.

Narishma pochylił się lekko, wpatrzony z napięciem w Torvala. Hopwil również zamarł. Słudzy kontynuowali swój posuwisty, niemy taniec, oferując tace mężczyznom, którzy nagle przestali je dostrzegać. Boreane skorzystała z tego, że Narishma jest zajęty, i dopilnowała, by w jego srebrnym pucharze znalazło się więcej gorącej wody niż korzennego wina.

Torval wzruszył ramionami z demonstracyjną niedbałością.

— Pięćdziesięciu jeden, wszystkie przypadki potwierdzone. Trzynastu się wypaliło, dwudziestu ośmiu umarło tam, gdzie stali: A pozostali... M’Hael dodaje im coś do wina i już potem się nie budzą. — Do jego głosu ni stąd, ni zowąd wkradła się złośliwa nuta. — Bywa, że to się zdarza całkiem niespodzianie, nie wiadomo kiedy i jak. Jeden to już drugiego dnia zaczął się drzeć jak opętany, że niby obłażą go pająki: — Objął swym złowieszczym uśmiechem Narishmę, Hopwila i Randa, ale to do tych dwóch pierwszych przemawiał przede wszystkim, patrząc to na jednego, to na drugiego. — Rozumiecie teraz? Nie macie co się przejmować, że dopadnie was obłęd. Nie zrobicie nic złego ani sobie, ani w ogóle nikomu. Zwyczajnie zaśniecie... zaśniecie na zawsze. To lepsze niż poskromienie, nawet jeśli wiesz, co cię czeka. Lepsze niż wtedy, gdy nadal żyjesz, ale jesteś obłąkany i odcinają cię od Źródła, może nie mam racji?

Narishma spojrzał w jego oczy, napięty jak struna harfy, ściskając zapomniany puchar w dłoni. Hopwil znowu krzywił się do czegoś, co widział on tylko.

— Zaiste lepsze — zgodził się Rand beznamiętnym tonem, odstawiając puchar. Coś dodaje do wina. „Moja sczerniała od krwi dusza jest skazana na wieczne potępienie”. Ta myśl nie dręczyła, nie jątrzyła, nie denerwowała. Stanowiła proste stwierdzenie faktu. — To akt miłosierdzia, jakiego każdy mógłby sobie życzyć, Torval.

Okrutny uśmiech Torvala przybladł, Asha’man stał teraz nieruchomo i ciężko dyszał. Liczby mówiły same za siebie: jeden na dziesięciu stracony, jeden na pięćdziesięciu obłąkany. Jak wielu innych miało spotkać to samo? To był dopiero początek, a o ewentualnym zwycięstwie nad losem dowiadujesz się i tak nie wcześniej jak w dniu śmierci. Zazwyczaj jednak okazuje się, że to los jest zwycięzcą, w taki czy inny sposób. Niezależnie od tego, jak by się zachowywał, sytuacja Torvala była identyczna.

Nagle dotarło do niego, że Boreane wciąż tu jest. Rozpoznał wyraz malujący się na jej twarzy i w ostatniej chwili się pohamował, by nie powiedzieć paru zimnych słów. Jak ona śmiała odczuwać litość! Co ona sobie myślała? Że Tarmon Gai’don uda się wygrać bez rozlewu krwi? Proroctwa Smoka żądały powodzi krwi!

— Idźcie stąd — rozkazał i Boreane prędko skrzyknęła służących. Kiedy wyganiała ich na zewnątrz, jej oczy nadal wyrażały współczucie.

Rand rozejrzał się dookoła, ale nie znalazł nic, co mogłoby poprawić jego nastrój. Litość osłabiała w równym stopniu co strach, a oni przecież musieli być silni. Silni jak stal, by stawić czoło temu, co było nieuniknione. Stworzył ich, więc ponosił za nich odpowiedzialność.

Pogrążony w myślach Narishma wpatrywał się w parę unoszącą się znad jego wina, a Hopwil nadal wgapiał się w ścianę namiotu, jakby chciał ją przejrzeć na wylot. Torval zaś spoglądał z ukosa na Randa, bez powodzenia starając się jak przedtem wygiąć usta w kwaśny grymas. Jedynie Dashiva sprawiał wrażenie, jakby to wszystko nie wywarło na nim żadnego wrażenia, wpatrywał się w Torvala z założonymi ramionami, wzrokiem handlarza koni, oglądającego towar.

Boleśnie przeciągającą się ciszę przerwało wtargnięcie rzutkiego młodzieńca w rozpiętym czarnym kaftanie, z Mieczem i Smokiem wpiętymi w kołnierz. Rówieśnik Hopwila, w większości krajów jeszcze za młody na żeniaczkę, Fedwin Morr zdawał się wiecznie czymś podminowany; chodził na palcach, jakby się skradał, a jego oczy miały wyraz polującego kota, który jednocześnie wie, że i na niego polują. Kiedyś był inny, i to wcale nie tak dawno temu.

— Seanchanie wynoszą się z Ebou Dar — powiedział, zasalutowawszy najpierw. — W następnej kolejności zaatakują Illian. — Hopwil wzdrygnął się i ocknął ze swoich ponurych medytacji. Dashiva ponownie zareagował śmiechem, tym razem jednak pozbawionym wesołości.

Rand skinął głową i podniósł Berło Smoka. W końcu nosił je dla pamięci, że Seanchanie tańczyli do własnej melodii, a nie do tej pieśni, jaką on sam by im z chęcią zagrał.

I choć Rand przyjął wieści w milczeniu, Torval tym razem nie potrafił się powstrzymać. Znowu skrzywił się szyderczo i — uniósł pogardliwie brew.

— Sami ci to wszystko powiedzieli, co? — spytał drwiąco. — A może potrafisz czytać w ich myślach? Pozwól, że ci coś powiem; chłopcze. Walczyłem i z Amadicianami, i z Domani, toteż wiem, że żadna armia nie zajmuje miasta po to, by zaraz pakować manatki i ruszać w tysiącmilowy marsz! Żeby tysiącmilowy! A może ci się wydaje, że oni potrafią Podróżować?

Morr zareagował na drwiny Torvala ze spokojem. Jeśli tamten w ogóle wytrącił go z równowagi, zdradził to jedynie gest kciuka gładzącego długą rękojeść miecza.

— Zaiste, rozmawiałem z kilkoma. Głównie z Tarabonianami, bo tych coraz więcej przybywa co dzień drogą morską. — Podszedł do stołu, po drodze trącając Torvala i obdarzając go zimnym spojrzeniem. — Wszyscy zaraz usuwają się z drogi, gdy tylko usłyszą kogoś z bełkotliwą mową. — Starszy mężczyzna gniewnie otwarł usta, ale młodszy nie przestawał mówić, kierując swoje słowa wyłącznie do Randa. — Rozlokowują żołnierzy po całym obszarze gór Venir, w oddziałach liczących od pięciuset do tysiąca osób. Pierwsi dotarli już do samej Głowy Arrana. A poza tym kupują albo rekwirują wszystkie wozy i fury w promieniu dwudziestu lig od Ebou Dar, a także zwierzęta, które mogą je ciągnąć.

— Fury — zakrzyknął Torval. — Wozy! Jeszcze powiesz, że może chcą założyć targowisko? I jaki dureń kazałby swej armii maszerować przez góry, gdyby miał do dyspozycji znakomite gościńce? — Zauważył, że Rand mu się przygląda, i w tym momencie umilkł, nagle tracąc rezon.

— Powiedziałem ci przecież, żebyś nie rzucał się w oczy, Morr. — W głosie Randa był gniew. Zeskoczył ze stołu, młody Asha’man w ostatniej chwili zrobił krok w tył. — Nie kazałem ci wypytywać Seanchan o ich plany. Miałeś się tylko rozejrzeć, dyskretnie.

— Byłem ostrożny, nie przypiąłem odznak.

Rand nie dostrzegł jednak żadnej zmiany w wyrazie oczu tamtego, Morr był nadal i myśliwym, i celem łowów. I zdawał się płonąć wewnętrznie. Gdyby Rand nie wiedział, jak jest naprawdę, pomyślałby, że Morr obejmuje teraz Moc, że zmaga się z saidinem.

— Ludzie — ciągnął Morr — z którymi gadałem, nie mówili, co jest ich celem, jeśli w ogóle to wiedzieli, a ja nie pytałem, ale lubili ponarzekać przy kuflu na to, że wiecznie dokądś maszerują, i to bez odpoczynku. W Ebou Dar pili niczym gąbki, bo, jak powiadali, niebawem znów mieli ruszać w drogę. I tak jak powiedziałem, gromadzili wozy. — Wszystko to Morr wygłosił jednym ciągiem i na koniec zacisnął zęby, jakby chciał zatrzymać kolejne słowa, które wciąż niepowstrzymanie cisnęły mu się na usta.

Rand uśmiechnął się niespodzianie i klepnął go w ramię.

— Dobrze się spisałeś. Już sama informacja o tych wozach jest bardzo ważna — powiedział, adresując to również do Torvala. — Armia, która nie ma zapewnionych stałych dostaw żywności, musi żywić się tym, co znajdzie. Czasami nie znajduje nic i wtedy głoduje. — Torval nawet nie mrugnął, słysząc o Seanchanach w Ebou Dar. Jeśli ta wiadomość dotarła do Czarnej Wieży, to dlaczego Taim o niczym nie wspomniał? Rand miał nadzieję, że na twarzy ma normalny, ludzki uśmiech, nie jakiś zwierzęcy grymas. — O wiele trudniej zorganizować tabor do przewożenia zapasów, ale jak już nim dysponujesz, to wiesz, że masz i paszę dla zwierząt, i fasolę dla ludzi. Seanchanie, jak widać, są zapobiegliwi.

Wyszukał wśród map tę właściwą, po czym rozłożył ją na stole, przytwierdzając z jednej strony mieczem, a z drugiej Berłem Smoka. Patrzył na odcinek wybrzeża łączący Illian i Ebou Dar, prawie na całej długości obwiedziony wzgórzami i górami, upstrzony sporą liczbą wiosek rybackich i małych miasteczek. Seanchanie naprawdę zadbali o wszystko. Ebou Dar należało do nich zaledwie od tygodnia, a tymczasem informatorzy kupców donosili o naprawach szkód wyrządzonych w mieście podczas inwazji, o czystych lazaretach urządzanych dla chorych, o żywności i pracy dla biednych i tych, których kłopoty w głębi lądu wygnały z domów. Ulice i okoliczne wsie dniem i nocą patrolowano, nikt więc nie musiał obawiać się złodziei albo bandytów, i o ile każdy kupiec był w Ebou Dar osobą mile widzianą, o tyle mocno przyhamowano przemyt. Rzekomo „uczciwi” illiańscy kupcy opowiadali o przemycie z zaskakująco ponurymi minami. Co Seanchanie planowali teraz?

Pozostali też podeszli do stołu, kiedy Rand zabrał się za studiowanie mapy. Wzdłuż wybrzeża biegły wprawdzie jakieś drogi, ale nędzne i rozrzucone w sporych odległościach, na mapie zaznaczone prawie tak samo jak zwykłe szlaki dla fur. Szerokie trakty handlowe biegły w głębi lądu, omijając niekorzystnie ukształtowane tereny.

— Rajdy z gór przysporzyłyby poważnych kłopotów każdemu, kto próbowałby skorzystać z dróg biegnących w głębi lądu — stwierdził w końcu. — Seanchanie, dzięki temu, że opanowali góry, sprawili, że stały się bezpieczne niczym miejskie ulice. Masz rację, Morr. Ich następny cel to Illian.

Torval wsparł się na pięściach i spojrzał spode łba na Morra, który miał rację, mimo że przecież się mylił. Zapewne tym samym popełniając śmiertelny grzech, wedle zapatrywań Torvala.

— A jeśli nawet, to i tak upłynie wiele miesięcy, zanim tutaj dadzą ci się we znaki — orzekł ponuro. — Stu, a może nawet bodaj pięćdziesięciu Asha’manów w Illian zniszczy każdą armię świata, nim jeden jej żołnierz pokona bród wiodący do miasta.

— Wątpię, by armia, w której służą damane, dała się zwyciężyć tak łatwo — odparł cicho Rand i Torval zesztywniał. — A poza tym muszę bronić całego Illian, nie tylko stolicy.

Wodził palcem po mapie, ignorując Torvala. Między Głową Arrana a miastem Illian ciągnęło się sto lig otwartej wody, obejmujących Głębię Kabala, gdzie, jak donosili kapitanowie illiańskich statków, najdłuższe liny sondujące nie znajdowały dna w odległości zaledwie mili od brzegu. Tamtejsze fale, które pędziły ku północy i uderzały z impetem o wybrzeże, tworząc grzywacze wysokości piętnastu kroków, potrafiły wywracać statki. Przy takiej pogodzie będzie jeszcze gorzej. Ten, kto chciałby dotrzeć do miasta, omijając jednak Głębię, musiałby pokonać dwieście lig, nawet gdyby korzystał ze skrótów, ale jeśli Seanchanie postanowili wyruszyć z Głowy Arrana, to znajdą się na granicy w ciągu dwóch tygodni, nawet przy burzach z ulewami. Albo jeszcze prędzej. Lepiej stoczyć walkę tam, gdzie on zechce, a nie w miejscu narzuconym przez nich. Powiódł palcem po południowym wybrzeżu Altary, zahaczając o góry Venir, które w pobliżu Ebou Dar malały, ledwie zasługując na miano zwykłych wzgórz. Pięciuset tu, tysiąc tam. Niczym sznur upiornych paciorków zdobiących górskie szczyty. Gdyby tak dać im tęgiego szturchańca, może wycofają się z powrotem do Ebou Dar, może nawet przyczają się tam na dłużej, póki jakoś nie pojmą, do czego on zmierza. Albo...

— Jest jeszcze coś — odezwał się nagle Morr, jak wcześniej prawie połykając zgłoski. — Chodzą słuchy o jakiejś odmianie broni stworzonej przez Aes Sedai. Odkryłem miejsce, gdzie została użyta, w odległości kilku mil od miasta. Otaczał je pas do cna wypalonej ziemi, szerokości dobrych trzystu kroków albo i więcej, a rosnące dalej sady przestały istnieć. Piasek stopił się, zamieniając w szkło. Tam z saidinem było najgorzej.

Torval machnął lekceważąco ręką.

— W pobliżu mogły być Aes Sedai, kiedy miasto padło, nieprawdaż? Mogli też dokonać tego sami Seanchanie. Jedna siostra uzbrojona w angreal...

Rand przerwał mu.

— Co chcesz powiedzieć, mówiąc, że z saidinem było tam najgorzej? — Dashiva poruszył się, przyglądając się dziwnym wzrokiem Morrowi, wyciągając rękę, jakby chciał chwycić młodego mężczyznę. Rand odepchnął go brutalnie. — Co chcesz przez to powiedzieć, Morr?

Morr gapił się na niego z zaciśniętymi ustami, wodząc kciukiem po rękojeści miecza. Wydawało się, że zgromadzony w jego wnętrzu żar lada chwila wybuchnie, nie znalazłszy ujścia. Po jego twarzy ściekał pot.

- Saidin był jakiś... jakiś dziwny — wychrypiał, gwałtownie wyrzucając z siebie słowa. — Najgorzej tam... czułem go... czułem go... w tym powietrzu, które mnie otaczało... ale nawet w okolicy Ebou Dar zachowywał się dziwnie. Nawet w odległości stu mil. Musiałem się z nim zmagać, ale nie tak jak zawsze, inaczej. Jakby on żył. Czasami... czasami nie robił tego, co chciałem. A kiedy indziej... robił coś zupełnie innego. Przysięgam, że tak było. Ja nie oszalałem! To saidin! — Zerwał się nagły wiatr, który wył przez chwilę i wstrząsał ścianami namiotu. Morr umilkł. Narishma poruszył głową, potrząsając dzwoneczkami, ale już chwilę potem zaległa zupełna cisza.

— To niemożliwe — mruknął Dashiva w tej ciszy, ledwie słyszalnie. — To niemożliwe.

— Któż wie, co jest możliwe? — odwarknął Rand. — Ja na przykład nie wiem. A może ty wiesz? — Zaskoczony tym wybuchem Dashiva zadarł głowę, ale Rand zwracał się teraz do Morra, powściągając ton. — Nie przejmuj się. — Nie powiedział tego łagodnie, bo nie potrafił, ale pocieszająco, przynajmniej miał taką nadzieję. Jego twór, jego odpowiedzialność. — Jeszcze staniesz u mego boku podczas Ostatniej Bitwy. Obiecuję.

Młodzieniec przytaknął i potarł twarz dłonią, jakby się dziwiąc wilgoci na swoich palcach, po czym zerknął na Torvala, którego twarz zastygła niczym kamień. Czy Morr wiedział o winie podawanym Asha’manom? To rzeczywiście był akt miłosierdzia, jeśli brać pod uwagę inne rozwiązania. Mało imponujący, o gorzkim posmaku.

Rand wziął do ręki list Taima, złożył go i schował do kieszeni kaftana. Do tej pory na każdych pięćdziesięciu przypadał jeden taki, który popadł w obłęd, a na pewno będą jeszcze inni. Czy następnym będzie Morr? Dashiva z pewnością ocierał się już o obłęd. W tym momencie nie tylko spojrzenia Hopwila, ale nawet nieodmienny spokój Narishmy nabrały nowego znaczenia. Obłęd nie zawsze oznaczał histeryczne wrzaski na temat pająków. Zapytał kiedyś tam, gdzie wiedział, że może liczyć na odpowiedź zgodną z prawdą, jak usunąć skazę z saidina. Tymczasem zamiast odpowiedzi usłyszał zagadkę. Herid Fel twierdził wprawdzie, że zagadka opiera się na „słusznych zasadach, dobrze ufundowanych zarówno w filozofii spekulatywnej, jak i naturalnej”, ale nie widział wówczas sposobu jej wykorzystania do rozwiązania zadanego problemu. Czyżby Fel dlatego zginął, że jednak zbliżał się do wyjaśnienia zagadki? Rand natrafił na pewną wskazówkę, która prawdopodobnie wiodła do odpowiedzi, być może jednak tylko tak mu się wydawało. Wskazówki i zagadki niczego nie rozwiązywały, a on koniecznie musiał przedsięwziąć konkretne działania. Jeśli skaza nie zostanie jakoś usunięta, to polem Tarmon Gai’don będą gruzy świata zniszczonego przez szaleńców.

— To byłoby zdumiewające — powiedział nieledwie szeptem Torval — ale jak ktoś, kto nie jest Stwórcą albo?... — Niespokojnie zawiesił głos.

Rand dopiero teraz się zorientował, że wypowiada swoje myśli na głos. Oczy Narishmy, Morra i Hopwila miały identyczny wyraz, wszystkie lśniły nagłym przypływem nadziei. Dashiva dla odmiany robił taką minę, jakby go kto nadział na pal. Rand miał nadzieję, że nie powiedział zbyt wiele. Były takie rzeczy, które musiał zachować w tajemnicy. Łącznie z tym, co zrobi w najbliższym czasie.

Chwilę później Hopwil zaopatrzony w polecenia dla arystokratów biegł po swego konia, Morr i Dashiva pędzili na poszukiwanie Flinna i pozostałych Asha’manów, a Torval z rozkazami dla Taima wybierał się w Podróż z powrotem do Czarnej Wieży. Narishmą Rand zajął się na samym końcu, przekazał mu precyzyjne instrukcje, których młody mężczyzna wysłuchał z zaciśniętymi ustami.

— Z nikim nie rozmawiaj — zakończył cicho Rand, ściskając mocno Narishmę za ramię. — I nie zawiedź mnie.

— Nie zawiodę — odparł Narishma bez namysłu. Zasalutował prędko i też zniknął z namiotu.

„Jest niebezpieczny” — wyszeptał głos w głowie Randa. — ”O tak, bardzo niebezpieczny, zbyt niebezpieczny. Ale to się może udać, naprawdę może. Tak czy owak, musisz zabić Torvala. Musisz”.

Do namiotu rady wszedł Weiramon, który nie dość, że przepchnął się brutalnie obok Gregorina i Tolmerana, to jeszcze usiłował staranować Rosanę i Semaradrida. Wszyscy oni bardzo chcieli powiedzieć Randowi, że ukryci wśród drzew ludzie ostatecznie podjęli decyzję zgodną z nakazami rozsądku. Na co on zaniósł się takim śmiechem, że aż łzy pociekły z jego oczu. Lews Therin powrócił. A może wcale nie powrócił, może to tylko głos obłędu. Tak czy owak, był to powód do śmiechu.

Загрузка...