Robert Jordan Ścieżka Sztyletów

Kto z możnymi zwyczajny wieczerzać, podążać musi ścieżką sztyletów.

Anonimowa adnotacja atramentem na marginesie rękopisu (datowanego na czasy Artura Hawkwinga) przedstawiającego schyłek epoki Konklawe Tovańskich

Na wysokościach nie masz innych ścieżek, jak tylko wiodące po ostrzach sztyletów.

Stare porzekadło Seanchan

Dla Harriet, mojego światła, mojego życia, mojego serca — na zawsze

Prolog Zwodnicze pozory

Ethenielle widywała już w życiu formacje skalne, które pyszniły się mianem gór, mimo iż w istocie były znacznie niższe od tego masywu zwanego, nie wiadomo dlaczego, skromnie Czarnymi Wzgórzami i straszącego wysokimi, pochyłymi gołoborzami na poły wbitych pod ziemię głazów, oplecionymi siecią stromych i krętych przełęczy. Nawet kozica stanęłaby na ten widok. Trzy dni można było jechać przez te uwiędłe od upału lasy i porośnięte zbrązowiałą trawą łąki, nie napotkawszy ni śladu ludzkiej siedziby, po czym znienacka okazywało się, że w odległości zaledwie pół dnia drogi znajduje się kolejne siedem czy osiem maleńkich wiosek, zapomnianych przez świat. Pośród oddalonych od wszelkich szlaków handlowych Czarnych Wzgórz ludziom zawsze żyło się ciężko, teraz było im jeszcze trudniej. Wychudły lampart, który zazwyczaj umyka na widok ludzi, przyglądał się spokojnie ze stromego zbocza, oddalonego nie więcej niż o czterdzieści kroków, jak przejeżdżała obok w towarzystwie zbrojnej eskorty. Na zachodzie, niczym zły omen, uporczywie kołowały sępy. Nawet pojedynczy obłoczek nie szpecił krwistoczerwonej tarczy słońca, jednakże nieba nie sposób było nazwać czystym. Każdy podmuch ciepłego wiatru wzbijał wysoko gęste chmury kurzu.

Ethenielle jechała powoli, czując się bezpiecznie — wzięła przecież ze sobą pięćdziesięciu najlepszych ludzi. W przeciwieństwie do Surasy, swej na poły legendarnej antenatki, nie łudziła się, że pogoda podporządkuje się jej oczekiwaniom tylko dlatego, że zasiadała na stolcu zwanym Tronem Chmur, co do pośpiechu zaś... Porządek marszruty uzgodniony został w drodze wymiany listów, pieczołowicie zaszyfrowanych i powierzanych najbardziej zaufanym posłańcom; warunek był jeden — pod żadnym pozorem nie ściągać na siebie uwagi podczas podróży. Niełatwe zadanie. Niektórzy twierdzili, że wręcz niemożliwe.

Początkowo zasępiona, ucieszyła się teraz ze szczęśliwego zbiegu okoliczności, który, nie narzucając konieczności zabijania nikogo, pozwolił dotrzeć tak daleko i ominąć te wszystkie wioski (niczym musze kropki na mapie), choć często oznaczało to wydłużenie podróży nawet o kilka dni. Nieliczne stedding Ogirów nie nastręczały problemów — Ogirowie z zasady niewiele uwagi poświęcali ludzkim sprawom, a ostatnimi czasy stronili od nich chyba jeszcze bardziej — za to mieszkańcy wiosek... Wiosek zbyt małych, by mogli się w nich ukrywać informatorzy Białej Wieży tudzież człowieka, mieniącego się Smokiem Odrodzonym — może nawet nim był naprawdę, nie umiała orzec, co jest gorsze — nie takich jednak małych, by nie docierali do nich handlarze. A handlarze wymieniali nie tylko towary, rozmawiali z ludźmi, którzy z kolei rozmawiali z innymi ludźmi, i tym sposobem plotki rozprzestrzeniały się niczym wody nieskończenie rozwidlającej się rzeki, pokonując Czarne Wzgórza i szerząc po całym świecie. Kilka przypadkowych słów i samotny pasterz, o którego istnieniu nikt dotąd nie wiedział, mógł stać się zarzewiem pożaru alarmującego wszystkich w odległości pięciuset lig. Pożaru trawiącego lasy i stepy. Trawiącego miasta. Całe kraje.

— Serailla, czy naprawdę dokonałam właściwego wyboru? — Ethenielle skrzywiła się, zirytowana własnymi słowami. Z pewnością nie była już jakąś młódką, jednak nieliczne siwe włosy nie stanowiły usprawiedliwienia dla starczej paplaniny. Decyzja zapadła. Mimo to nie potrafiła przestać analizować stojących za nią racji. Światłość świadkiem, że daleko jej było do beztroski, którą z pozoru zdradzała.

Pierwsza Doradczyni Ethenielle podjechała na gniadej klaczy, zajmując miejsce przy boku smukłego karego wierzchowca królowej. Lady Serailla, z krągłą, spokojną twarzą i bystrymi ciemnymi oczyma, równie dobrze mogła być żoną pierwszego lepszego chłopa, tyle że wbitą w suknię, jaką szlachcianki wkładały do konnej jazdy — jednak umysł ukryty za pospolitymi, teraz na dodatek zlanymi potem rysami, był równie przenikliwy, jak rozum Aes Sedai.

— Inne możliwości pociągały za sobą wcale nie mniejsze ryzyko, aczkolwiek odmiennej natury — odparła zgrabnie. Choć nieco przysadzista, Serailla wszystko robiła zgrabnie. W siodle była równie pełna gracji jak w tańcu, mówiła zawsze gładką, potoczystą frazą. Bez śladu fałszu czy obłudy, po prostu niewzruszenie zgodną z normami stylu. — Niezależnie od tego, jak jest naprawdę, Wasza Wysokość, Białą Wieżę najwyraźniej tknął paraliż, jeśli wręcz nie została obrócona w ruinę. Niemniej; oczywiście, ty mogłabyś trwać dalej ze wzrokiem wbitym w Ugór, niepomna, że świat wali się za twoimi plecami. Mogłabyś, gdybyś była kimś innym.

Zwykła potrzeba zrobienia czegoś. Czy to przez nią właśnie znalazła się tutaj? Cóż, jeśli Biała Wieża nie chce albo nie może zrobić tego, co należy, w takim razie ktoś inny zrobi to za nią. Jaki pożytek z warty na przedmurzu Ugoru, jeśli świat rzeczywiście wali się jej za plecami?

Ethenielle zerknęła na szczupłego mężczyznę, który jechał u jej drugiego boku; siwe pasma na skroniach wywoływały wrażenie buty, podkreślane dodatkowo przez Miecz Kirukan w zdobnej pochwie, ułożony w zgięciu łokcia. Szumna nazwa, niewykluczone jednak, że królowa Aramaelle, sławiona legendami wojowniczka, rzeczywiście się nim posługiwała. Klingę wykuto w czasach starożytnych, jak twierdzili niektórzy, przy użyciu Mocy. Zgodnie z tradycją, oburęczna rękojeść była skierowana w jej stronę, aczkolwiek Ethenielle nawet by przez myśl nie przyszło po nią sięgnąć, nie była przecież jakąś tam krewką Saldaeanką. Królowa miała myśleć, świecić przykładem i rozkazywać — nie podołałaby temu zadaniu, zajmując się równocześnie rzeczami, które każdy żołnierz potrafił wykonać lepiej.

— A ty, Mieczniku? — spytała. — Cóż cię trapi o tak późnej porze?

Lord Baldhere obrócił się w okutym złotem siodle, zerkając w stronę jadących za nimi żołnierzy, dzierżących sztandary chronione futerałami z wytłaczanej skóry i haftowanego jedwabiu.

— Nie lubię kryć, kim jestem, Wasza Wysokość — oznajmił zrzędliwym tonem, patrząc z powrotem przed siebie. — Już niebawem świat się dowie o nas i o tym, czego dokonaliśmy albo próbowaliśmy dokonać. Przyszłość przyniesie śmierć albo miejsce w historii, względnie jedno i drugie, niech więc wiedzą od razu, z kim mają do czynienia. — Baldhere miał cięty język i zachowywał się, jakby interesowały go tylko stroje i muzyka — ten doskonale skrojony, niebieski kaftan był już trzecim, jaki dziś włożył — ale, podobnie jak w przypadku Serailli, pozory myliły. Miecznik Tronu Chmur dźwigał obowiązki znacznie cięższe niż miecz ukryty w wysadzanej klejnotami pochwie. Od śmierci króla małżonka, przed mniej więcej dwudziestu laty, to Baldhere dowodził w imieniu królowej armiami Kandoru i większość żołnierzy poszłaby za nim aż do Shayol Ghul. Nie zaliczał się do najwybitniejszych dowódców, ale wiedział, kiedy podjąć bój, kiedy zeń zrezygnować, umiał też zwyciężać.

— Dotarliśmy chyba już na miejsce spotkania — odezwała się nagle Serailla, dokładnie w tym samym momencie, gdy Ethenielle spostrzegła zwiadowcę wysłanego naprzód przez Baldhere’a, bojaźliwego mężczyznę o imieniu Lomas, kryjącego głowę hełmem z godłem lisiego łba — ściągał właśnie wodze na szczycie przełęczy. Pochylił lancę i wykonał gest oznaczający: „Umówione miejsce w zasięgu wzroku”.

Baldhere zawrócił swego okazałego wierzchowca i wrzasnął do eskortujących żołnierzy, że mają się zatrzymać — a zaiste potrafił wrzeszczeć, kiedy zechciał — po czym spiął siwka ostrogami, by dogonić ją i Seraillę. Miało to być spotkanie odwiecznych sojuszników, jednak kiedy mijali po drodze Lomasa, Baldhere wydał mężczyźnie o szczupłej twarzy zwięzły rozkaz: „Miej wszystko na oku”. Jeśli coś pójdzie nie tak, Lomas da sygnał eskorcie, która natychmiast otoczy królową.

Ethenielle westchnęła cicho, kiedy Serailla przytaknęła, aprobując rozkaz. Odwieczni sojusznicy — a jednak w tych czasach wzajemne podejrzenia były tak częste jak muchy nad kupą gnoju. Ich poczynania miały taki skutek, jakby ktoś zamieszał gnojówkę i spłoszył robactwo. Zbyt wielu władców południa zmarło albo zaginęło zeszłego roku, aby Ethenielle mogła ufać noszonej koronie. Zbyt wiele krain wdeptano w ziemię w sposób, jakiego nie powstydziłaby się armia trolloków. Ten al’Thor — kimkolwiek się okaże — będzie musiał odpowiedzieć na wiele pytań. Bardzo wiele.

Za plecami Lomasa przełęcz otwierała się na płytką nieckę, za małą, by można nazwać ją doliną, podobnie jak porastające ją z rzadka drzewa nie zasługiwały na miano choćby zagajnika. Na drzewach skórzanych, niebieskich jodłach, trójiglastych sosnach, a także niektórych dębach została jeszcze odrobina zieleni, ale rośliny innych gatunków pokrywał zeschły brąz albo sterczały ku niebu ich bezlistne gałęzie. Za to w południowej części niecki znajdowało się coś, co czyniło ją znakomitym miejscem na wyznaczenie spotkania. Smukła iglica z połyskliwej, złotej koronki, choć częściowo zagrzebana w nagim zboczu i tak górowała dobre siedemdziesiąt kroków ponad korony sąsiadujących drzew. Wiedziało o niej każde dziecko z Czarnych Wzgórz, które było wystarczająco duże, by się wyrywać spod opieki rodziców, jednak przez cztery dni podróży od niecki nie spotkali żadnej wioski, nikt też z własnej woli nie podszedłby do niej bliżej niż na dziesięć mil. Krążyły opowieści o obłąkańczych wizjach, o żywych trupach, o tym, że każdego, kto dotknął iglicy, czekała rychła śmierć.

Ethenielle poczuła przeszywający ją lekki dreszcz, choć przecież nie uważała siebie za osobę obdarzoną szczególnie wybujałą wyobraźnią. Nianh powiadała, że iglica stanowi nieszkodliwą pozostałość po Wieku Legend. Na całe szczęście Aes Sedai nie miała powodu, by wspomnieć rozmowę sprzed tylu lat. Szkoda, że martwych nie dawało się zmusić, by ożyli, choćby tylko tutaj. Zgodnie z legendą Kirukan własnoręcznie ścięła głowę jakiemuś fałszywemu Smokowi i urodziła dwóch synów innemu mężczyźnie, który potrafił przenosić. A może to był ten mężczyzna. Kirukan zapewne wiedziała, jak zrealizować swój cel i przeżyć.

Zgodnie z przewidywaniami, dwóch uczestników spotkania już na nich czekało, każdemu towarzyszyła dwójka dworzan. Pociągłą twarz Paitara Nachimana przecinały znacznie liczniejsze zmarszczki niż zapamiętane oblicze tamtego oszałamiająco przystojnego starszego mężczyzny, który tak się podobał młodej dziewczynie, nie mówiąc już o tych przerzedzonych i przetkanych siwizną włosach. Na szczęście przestał splatać je w warkoczyki na arafeliańską modłę i ścinał teraz krótko. W siodle jednakże siedział sztywno wyprostowany, a ramion jego haftowanego kaftana z zielonego jedwabiu z pewnością nie trzeba było wypychać watą; Ethenielle I wiedziała ponadto, że wciąż zręcznie i skutecznie potrafi władać j mieczem. Drugi, Easar Togita, obdarzony kanciastą twarzą i z siwą kitą pozostawioną na czubku wygolonej czaszki, w prostym kaftanie barwy starego spiżu, był nie tylko niższy o głowę od króla Arafel, ale także znacznie smuklejszy — jednak w porównaniu z nim Paitar wyglądał niemalże na słabeusza. Oczu Easara, króla Shienaru, nie rozpłomieniał gniew — zdawało się wręcz, że smutek na stałe osiadł w jego spojrzeniu — ale zdawał się on wykuty z tego samego metalu co jego długi miecz przypasany do pleców. Ethenielle ufała obu mężczyznom — i miała nadzieję, że ich rodzinne koneksje dodatkowo utrzymują owo zaufanie. Ludzi Pogranicza w takim samym stopniu trzymały więzy małżeńskie, co wspólna wojna z Ugorem — jej córka poślubiła trzeciego syna Easara, syna wydała za ukochaną wnuczkę Paitara, a brat i dwie siostry również wżenili się w shienarańskie Domy.

Adiutanci różnili się między sobą tak samo jak ich władcy. Ishigari Terasian, odziany w przedni, a jednak potwornie wymięty czerwony kaftan, wyglądał jak zawsze, jakby właśnie ocknął się z otępienia po pijackiej biesiadzie — zamglone oczy, nie ogolone policzki. Dla odmiany Kyril Shianri, słuszny wzrostem, szczupły i niemal równie elegancki jak Baldhere, gdyby nie twarz okryta kurzem i potem, ze srebrnymi dzwoneczkami przy wysokich butach, rękawicach, a także wplecionymi w warkoczyki, jak zwykle miał niezadowoloną minę i na wszystkich, z wyjątkiem Paitara, zdawał się patrzeć z góry. Shianriego doprawdy pod wieloma względami należało określić mianem głupca — arafeliańscy królowie rzadko kiedy udawali, że słuchają swoich doradców, polegając w zamian na swych żonach — ale on był głupcem jeszcze większym, niż to się wydawało na pierwszy rzut oka. Z kolei Agelmar Jagad był jakby lepszą wersją Easara — niczym się nie wyróżniający, prosto odziany mężczyzna, jakby wykuty ze stali i kamienia, mający więcej broni niż Baldhere, przypominający nagłą śmierć, która czeka, aż ją spuszczą z uwięzi; natomiast Alesune Chulin była tak szczupła, jak Serailla krępa, tak piękna, jak Serailla pospolita i tak zapalczywa, jak Serailla opanowana. Alesune wyglądała, jakby od razu urodziła się w tych wspaniałych niebieskich jedwabiach. Należało jednak pamiętać, że osądzanie Serailli po pozorach też było błędem.

— Oby Pokój i Światłość obdarzyły cię swą łaską, Ethenielle z Kandoru — zagaił szorstkim tonem Easar, kiedy Ethenielle ściągnęła przed nimi wodze, a Paitar, wchodząc mu w słowo, zaintonował: — Oby Światłość przyjęła cię w swe objęcia, Ethenielle z Kandoru. — Paitar nadal mówił głosem, od którego kobiecie serce biło żwawiej. Miał on jednak żonę, która wiedziała, że należy do niej aż po podeszwy butów; Ethenielle wątpiła, by Menuki kiedykolwiek przeżyła bodaj jedną chwilę zazdrości czy przynajmniej miała ku temu cień powodów.

Sama przywitała ich w równie zwięzły sposób, na koniec tylko dodała obcesowo:

— Mam nadzieję, że pokonaliście taki szmat drogi niezauważenie.

Easar parsknął głośno i wsparłszy dłonie o łęk siodła, obrzucił ją ponurym spojrzeniem. Ten twardy mężczyzna owdowiał przed jedenastu laty i nadal opłakiwał żonę, dla której zwykł ongiś pisywać wiersze. Zawsze było coś więcej oprócz tego, co widziało się na powierzchni.

— Gdyby stało się inaczej, Ethenielle — odburknął — to równie dobrze moglibyśmy od razu wracać.

— Już mówisz o odwrocie? — W tonie, jakim Shianri wypowiedział te słowa, wsparte gwałtownym szarpnięciem ozdobionych frędzlami wodzy, lekka uprzejmość maskowała pogardę ledwie na tyle, by nie poczytać ich za obrazę. Agelmar jednak dalej przyglądał mu się zimno, ledwie dostrzegalnie poprawiwszy się w siodle — wcielenie człowieka, który przypomina sobie, gdzie też schował swoją broń. Dawni sojusznicy w rozlicznych bitwach na pograniczu Ugoru, a jednak ta świeżo zrodzona podejrzliwość wciąż podnosiła łeb.

Wierzchowiec Alesune, siwa klacz wielka jak rumak bojowy, zaczęła wierzgać. Cienkie siwe pasma w długich czarnych włosach Alesune nagle zdały się niczym pióropusz hełmu, a ten, kto teraz napotkałby jej wzrok, mógłby od razu zapomnieć, że shienarańskie kobiety bynajmniej nie uczą się posługiwać bronią, ani nie walczą w pojedynkach. Nosiła prosty tytuł shatayan domu królewskiego, ale ten, kto uważał, że wpływy shatayan kończą się na wydawaniu rozkazów kucharzom, pokojowym i dostawcom żywności, popełniał wielki błąd.

— Głupota to nie to samo co odwaga, lordzie Shianri. Zostawiamy Ugór całkiem bez dozoru i jeśli nam się nie powiedzie, a może tak być również wtedy, gdy wygramy, głowy niektórych z nas będą zatknięte na grotach pik. Być może nawet wszystkich. Jeśli nie al’Thor, to Biała Wieża z pewnością tego dopilnuje.

— Ugór wygląda jak pogrążony we śnie — mruknął Terasian i kiedy potarł się po mięsistym podbródku, rozległo się głośne zgrzytanie porastającej go szczeciny. — W życiu nie widziałem, by panował tam taki spokój.

— Cień nigdy nie śpi — wtrącił cicho Jagad, a Terasian przytaknął, jakby i to było godne zastanowienia. Agelmar był najlepszym dowódcą wojskowym z nich wszystkich, jednym z najlepszych na całym świecie, ale Terasian zajmował miejsce po prawicy Paitara wcale nie dlatego, że dobrze się sprawdzał jako kompan od kieliszka.

— Straż, jaką zostawiłam przy Ugorze, poradzi sobie... chyba że znowu wybuchną Wojny z Trollokami — oświadczyła stanowczo Ethenielle. — Ufam, że wszyscy postąpiliście równie roztropnie. Ale nie to akurat jest istotne. Czy ktoś naprawdę uważa, że jeszcze możemy się wycofać? — Zadała to pytanie oschłym tonem, nie spodziewając się odpowiedzi, która jednak padła.

— Wycofać się? — zabrzmiał za jej plecami władczy głos młodej kobiety. Tenobia z Saldaei podjechała galopem do zgromadzonych, po czym ściągnęła wodze tak gwałtownie, że jej biały wierzchowiec stanął dęba. Wzdłuż ciemnoszarych rękawów jej sukni do konnej jazdy umieszczone były grube sznury pereł, a gęste zwoje czerwono-złotego haftu podkreślały smukłość kibici i krągłość łona. Była wysoka, jak na kobietę, i jakimś sposobem sprawiała wrażenie ładnej, jeśli nawet nie pięknej, mimo bardzo wydatnego nosa. Wrażenie to podkreślały nie tylko wielkie, skośne oczy granatowej barwy, ale również pewność siebie, tak wielka, że aż promieniowała z całej jej postaci. Jak się należało spodziewać, królowej Saldaei towarzyszył jedynie Kalyan Ramsin, jeden z jej rozlicznych wujów, naznaczony wieloma bliznami szpakowaty mężczyzna o orlim nosie, z okalającymi usta sumiastymi wąsami. Tenobia Kazadi tolerowała wyłącznie rady pochodzące od żołnierzy. — Ja się nie cofnę — ciągnęła zapalczywym tonem — niezależnie od tego, co zrobi reszta z was. Posłałam mojego drogiego wuja Davrama, by przywiózł mi głowę fałszywego Smoka Mazrima Taima, a tymczasem on wraz z Taimem zaciągnął się pod sztandar al’Thora, jeśli można wierzyć choć w połowę wieści, które do mnie docierają. Mam blisko pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy i cokolwiek postanowicie, nie zrezygnuję, dopóki mój wuj i al’Thor nie popamiętają sobie raz na zawsze, kto włada Saldaeą.

Ethenielle wymieniła spojrzenia z Seraillą i Baldhere, gdy tymczasem Paitar i Easar zaczęli zapewniać Tenobię, że również nie zamierzają rezygnować. Serailla nieznacznie pokręciła głową i lekko wzruszyła ramionami. Natomiast Baldhere wyraźnie przewrócił oczami. Wprawdzie nie sposób było, rzecz jasna, przypisać Ethenielle szczerego pragnienia, by Tenobia w ostatniej chwili zrezygnowała, jednak całkiem poważnie obawiała się kłopotów, których mogła przysporzyć im dziewczyna.

Saldaeanie byli dziwacznym narodem — Ethenielle często się zastanawiała, jak to się stało, że małżeństwo jej siostry, Einone, z kolejnym wujem Tenobii okazało się tak udane — jednakże w przypadku Tenobii owa dziwaczność przekraczała wszelkie granice. Wszyscy Saldaeanie lubili zwracać na siebie uwagę, ale Tenobia wprost uwielbiała wprawiać Domani w osłupienie i sprawiać, że w porównaniu z nią Altaranie sprawiali wrażenie bezbarwnych. O temperamentach mieszkańców Saldaei krążyły legendy, jej temperament zaś przypominał otwarty ogień na porywistym wietrze — człowiek nie był w stanie przewidzieć, co może go rozniecić. Ethenielle nie miała nawet ochoty się zastanawiać, jak, wbrew jej woli, zmusić tę kobietę do posłuchania głosu rozsądku — tego dokonać potrafił jedynie Davram Bashere. Pozostawała też sprawa jej zamążpójścia.

Tenobia była jeszcze młoda, ale już dawno weszła w wiek stosowny do zamążpójścia — małżeństwo stanowiło obowiązek każdego członka panującego Domu, a tym bardziej władcy; należało przypieczętować sojusze, zadbać o następcę tronu — a jednak sama Ethenielle nigdy nie brała dziewczyny pod uwagę jako ewentualnej partnerki dla swych synów. Kandydatowi na męża Tenobia stawiała równie wysokie wymagania, jak wszystkiemu, co ją otaczało. Musiałby sam dać radę dziesięciu Myrddraalom, rzecz jasna, wycinając ich wszystkich w pień. A równocześnie przygrywać na harfie i układać wiersze. Wprawiać uczonych w zdumienie, zjeżdżając przy tym konno ze stromego urwiska, czy też wjeżdżając na nie. I oczywiście we wszystkim jej ulegać — ostatecznie była królową — od czasu do czasu jednak, w stosownym momencie, zignorować to, czego chciała, i raczej postawić na swoim. Ta dziewczyna naprawdę tego właśnie chciała! Światłości, dopomóż takiemu, który stawiałby na swoim wtedy, gdy ona chciałaby uległości albo był uległy wtedy, gdy ona by chciała inaczej. Tenobia nigdy wprawdzie nie powiedziała tego wszystkiego wprost, ale każda rozumna kobieta, która słyszała, co ona wygaduje na temat mężczyzn, potrafiła poskładać to w całość. Tenobia miała umrzeć w stanie panieńskim — tak jej było widocznie pisane. Co oznaczało, że tron odziedziczy jej wuj Davram — jeśli Tenobia pozwoli mu dożyć — a jeśli nie, to jego spadkobierca. Podchwyciła jakieś słowo, wyprostowała się gwałtownie w siodle. Powinna uważać, o nazbyt ważne rzeczy tutaj chodzi.

— Aes Sedai? — powtórzyła ostro. — Jakie Aes Sedai? — Wszystkie doradczynie z Tar Valon, z wyjątkiem towarzyszącej Paitarowi, zareagowały na pierwsze słowo o kłopotach w Białej Wieży; przydzielone jej Nianh i Aisling Easara przepadły bez śladu. Jeśli Aes Sedai bodaj domyślały się, jakie są ich plany... Cóż, Aes Sedai zawsze miały własne plany. Zawsze. Kiepska sprawa, gdyby miało się okazać, że wbrew przewidywaniom nie tylko wsadza rękę w gniazdo szerszeni, ale że gniazda są aż dwa.

Paitar wzruszył ramionami, cokolwiek zakłopotany. Niebłahe osiągnięcie w jego przypadku, podobnie jak Serailla nie dawał się łatwo wytrącić z równowagi.

— Chyba się nie spodziewałaś, że zostawię Coladarę w domu, Ethenielle — powiedział uspokajającym tonem — nawet gdybym był w stanie zataić przed nią przygotowania. — Nie spodziewała się. Kiruna, jego ukochana siostra, sama była Aes Sedai i zaszczepiła w nim moc ciepłych uczuć wobec Wieży. Nie spodziewała się, ale po cichu na to liczyła. — Coladara miała gości — ciągnął. — Aż siedem sióstr. Mając na względzie okoliczności, wydało mi się, że postąpię roztropnie, jeśli wszystkie zabiorę ze sobą. Na szczęście nie musiałem ich długo przekonywać. Tak naprawdę, to w ogóle nie musiałem.

— Oby Światłość opromieniła i zachowała nasze dusze — wyszeptała Ethenielle, a jak echo zawtórowali jej Serailla i Baldhere. — Osiem sióstr, Paitar? Osiem? — Biała Wieża z pewnością znała już dokładnie każdy zamierzony przez nich krok.

— A ja przywiozłam ze sobą jeszcze pięć — wtrąciła Tenobia takim tonem, jakby oznajmiała, że zabrała parę nowych pantofli. — Spotkały mnie tuż przed wyjazdem z Saldaei. Przypadkiem, tego jestem pewna, bo wyglądały na równie zdziwione jak ja. Kiedy się domyśliły, co zamierzam... nadal nie wiem, jak im się to udało, a jednak... no więc, kiedy się domyśliły, oczekiwałam, że natychmiast pognają na poszukiwanie Memary. — Zmarszczyła brwi w przelotnym grymasie. Elaida mocno się przeliczyła, przysyłając siostrę, której zadaniem było okpienie Tenobii. — A tymczasem — skończyła — Illeisien i pozostałym jeszcze bardziej niż mnie zależało na utrzymaniu rzeczy w tajemnicy.

— No i co z tego! — upierała się Ethenielle. — Trzynaście sióstr. I teraz trzeba tylko, by któraś znalazła sposób na przesłanie wiadomości. Choćby kilku linijek listu. Zastraszą jakiegoś żołnierza albo pokojówkę. Czy któremuś z was się wydaje, że potrafi je powstrzymać?

— Kości zostały rzucone — orzekł lakonicznie Paitar. Co się stało, to się nie odstanie. W oczach Ethenielle Arafelianie byli niemal równie dziwni jak Saldaeanie.

— Dalej na południu — dodał Easar — towarzystwo trzynastu Aes Sedai może się okazać jak najbardziej wskazane. — Po tym stwierdzeniu zapadło milczenie, brzemienne w nie dopowiedziane wnioski. Nikt nie miał ochoty formułować ich na głos. To wszystko dalece odbiegało od zwykłych zmagań z Ugorem.

Za to Tenobia wprawiła wszystkich w zdumienie, bo ni stąd, ni zowąd wybuchnęła śmiechem. Jej wierzchowiec usiłował stanąć dęba, ale osadziła go ostro.

— Ja zamierzam dotrzeć na południe tak szybko, jak tylko się da, tymczasem jednak zapraszam wszystkich na wieczerzę w moim obozie. Będziecie mogli porozmawiać z Illeisien oraz jej przyjaciółkami i sami się przekonać, czy wasz osąd zgadza się z moim. A jutrzejszej nocy spotkamy się w obozowisku Paitara i wypytamy przyjaciółki Coladary. — Propozycja była tak sensowna i oczy — wista, że zyskała natychmiastową akceptację. A potem Tenobia dodała jeszcze, jakby po namyśle: — Mój wuj Kalyan będzie zaszczycony, jeśli pozwolisz mu usiąść obok siebie, Ethenielle. Bardzo cię podziwia.

Ethenielle popatrzyła na Kalyana Ramsina, który siedział na koniu, za Tenobią i dotąd ani razu się nie odezwał, sprawiał wręcz wrażenie, jakby nawet nie oddychał. Ich spojrzenia spotkały się i posiwiały orzeł przelotnie spojrzał jej głęboko w oczy. Przez chwilę dostrzegła w jego wzroku coś, czego nie widziała od śmierci Brysa — zobaczyła mężczyznę patrzącego nie na królową, lecz na kobietę. Odczuła to jak cios, który potrafi pozbawić tchu. Tenobia przeniosła spojrzenie z wuja na Ethenielle, a towarzyszył temu źle skrywany uśmieszek satysfakcji.

Ethenielle poczuła wzbierającą w sobie wściekłość. Uśmiech tamtej był przejrzysty niczym źródło, jakby już samego wzroku Kalyana nie wystarczyło. Ta dzierlatka wymyśliła sobie, że ich ożeni? To dziecko sądzi?... Całkiem nagle furię zastąpił smutek. Sama była jeszcze młodsza, kiedy swatała swą owdowiałą siostrę Nazelle. I choć wbrew początkowym protestom siostry o małżeństwie zdecydowała wyłącznie racja stanu, ostatecznie Nazelle pokochała lorda Ismica. Ethenielle od tak dawna aranżowała już tylko cudze małżeństwa, że nigdy się nie zastanowiła, czy sama byłaby zdolna do stworzenia nowego, trwałego związku. Raz jeszcze przyjrzała się Kalyanowi, tym razem dokładniej. Na jego ogorzałej twarzy nie było nic prócz należytego szacunku, jednak wyobraźnia podsuwała wyraz jego oczu, jaki widziała przed chwilą. Oblubieniec, którego wybrałaby dla siebie, musiałby być silnym mężczyzną, ale własnym dzieciom przynajmniej, jeśli już nie rodzeństwu, nigdy nie odbierała szansy na miłość — dla siebie też nie żądałaby mniej.

— Zamiast marnować dzień na czczą gadaninę — powiedziała, głosem bardziej ściśniętym, niżby sobie życzyła — zajmijmy się tym, po co tu przybyliśmy. — Niech Światłość strawi jej duszę, jest przecież dorosłą kobietą, nie zaś młodą dziewczyną, która po raz pierwszy w życiu spotyka potencjalnego kandydata do swej ręki. — No i jak będzie? — spytała podniesionym, tym razem odpowiednio stanowczym tonem.

Wszystko zostało już uzgodnione w ostrożnych słowach tamtych listów, teraz jednak, w miarę jak będą się posuwali coraz dalej na południe, plany miały podlegać modyfikacjom, stosownie do okoliczności. Spotkaniu zaś tak naprawdę przyświecał jeden tylko cel: odnowienie pewnego prostego, starożytnego rytuału Ziem Granicznych, który inicjowano zaledwie siedmiokrotnie przez wszystkie lata, jakie upłynęły od Pęknięcia. Prosty obrządek, który jednak zwiąże ich silniej, niźli potrafiły słowa, jakkolwiek by były wielkie. Władcy podjechali bliżej siebie, a towarzyszące im osoby usunęły się na bok.

Ethenielle syknęła, gdy nóż przeciął skórę na wnętrzu jej lewej dłoni. Tenobia przejechała ostrzem po swojej dłoni i zaśmiała się. Paitar i Easar równie dobrze mogli wyjmować sobie drzazgi. Cztery dłonie spotkały się i w uścisku zmieszały krew płynącą z serca, która kapała na ziemię, wsiąkając w kamienistą glebę.

— Aż po śmierć, jesteśmy jednością — rzekł Easar i wszyscy powtórzyli formułę zgodnym chórem: — Aż po śmierć, jesteśmy jednością. — Tak związali się przysięgą na krew i ziemię. Teraz musieli znaleźć Randa al’Thora. I zrobić, co trzeba. Niezależnie od ceny, jaką przyjdzie zapłacić.


Gdy już nabrała pewności, że wsparta na poduszkach Turanna jest w stanie usiąść bez pomocy, Verin wstała i pozostawiła skuloną Białą siostrę, popijającą wodę. Czy raczej usiłującą popijać. Zęby Turanny szczękały o brzeg srebrnego kubka, czemu zresztą bynajmniej nie należało się dziwić. Wejście do namiotu było tak niskie, że nawet ona musiała się pochylić, by móc wytknąć głowę na zewnątrz. A wtedy poczuła, jak ból umęczonego grzbietu przeszywa ją do głębi. Nie bała się odwrócić plecami do rozdygotanej kobiety w szacie ze zgrzebnej czarnej wełny. Wcześniej Verin otoczyła ją silną tarczą, a nie podejrzewała, by Turannie zostało dość sił na podjęcie próby rzucenia się na nią od tyłu, nawet gdyby tak niedorzeczna myśl przyszła jej do głowy. Białe nie miewały takich pomysłów. A skoro już o tym mowa, stan Turanny zapewne w ogóle nie pozwalał jej przenosić, nawet gdyby nie była oddzielona od Źródła.

Aielowie rozbili swój obóz na wzgórzach, wśród których kryło się Cairhien; niskie namioty barwy ziemi wypełniały przestrzenie między drzewami, których nie było tu wiele ze względu na bliskość miasta. W powietrzu unosiły się nieznaczne tumany pyłu, ale ani kurz, ani skwar, ani też wściekły blask słońca nie przeszkadzały Aielom. Obozowisko tętniło życiem, upodobniając się do dowolnego miasta. Verin ze swego miejsca obejmowała wzrokiem mężczyzn oprawiających upolowaną zwierzynę i łatających namioty, ostrzących noże i szyjących te charakterystyczne miękkie, buty noszone przez wszystkich Aielów, oraz kobiety, które coś gotowały albo piekły na otwartych paleniskach, tkały na małych krosnach, opiekowały się nielicznymi dziećmi. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzała, widziała odzianych na biało gai’shain, którzy coś targali, trzepali dywaniki względnie doglądali jucznych koni i mułów. Żadnych domokrążców ani sklepikarzy. Żadnych fur i powozów. Miasto? Bardziej to przypominało tysiąc wiosek zgromadzonych w jednym miejscu, tyle że mężczyzn było tu znacznie więcej niż kobiet i niemal wszyscy ci mężczyźni, z wyjątkiem kowali dźwięcznie uderzających w swoje kowadła oraz ludzi w bieli, pozostawali uzbrojeni. Zresztą większość kobiet też była uzbrojona.

Zgromadzona tu rzesza dorównywała liczebnością populacjom wielkich miast, z pewnością zaś trudno było w niej rozróżnić wzięte do niewoli Aes Sedai, a jednak Verin zauważyła, w odległości nie większej niż pięćdziesiąt kroków, ubraną na czarno kobietę, która szła z wielkim trudem, wlokąc stertę kamieni ułożonych na bydlęcej skórze, stertę, która sięgała jej aż do pasa. Choć twarz miała skrytą w cieniu kaptura, nikt w obozie, z wyjątkiem uwięzionych sióstr, nie nosił takich czarnych szat. Równolegle do skórzanej płachty szła spacerowym krokiem jakaś Mądra w poświacie Mocy, świadczącej o tym, że więźniarka jest odcięta tarczą od Źródła, a dwie Panny towarzyszyły siostrze z obu stron i poganiały ją rózgami, gdy tylko zwolniła kroku. Verin zastanawiała się, czy to widowisko nie jest przypadkiem przeznaczone specjalnie dla niej. Tego ranka spotkała już Coiren Saeldain, w towarzystwie Mądrej i pod eskortą dwóch wysokich Aielów; z szaleństwem w oczach i twarzą zalaną potem wspinała się chwiejnie na zbocze, uginając pod brzemieniem ogromnego kosza po brzegi wypełnionego piaskiem. Wczoraj podobne szykany spotkały Sarene Nemdahl. Kazali jej garściami przenosić wodę z jednego skórzanego bukłaka do drugiego, najpierw ćwicząc rózgami, by robiła to żwawiej, a potem chłoszcząc za każdą rozlaną kroplę. Sarene skorzystała z chwili nieuwagi tamtych, by zapytać Verin, po co to wszystko, aczkolwiek z tonu głosu odgadła, że raczej nie spodziewa się odpowiedzi. Verin z pewnością nie była w stanie żadnej udzielić, zanim Panny zagnały Sarene z powrotem do jej bezsensownej harówki.

Stłumiła westchnienie. Z jednej strony doprawdy nie podobał jej się widok sióstr traktowanych w taki sposób — niezależnie już od racji, jakie za tym przemawiały, a także celowości takiego postępowania — z drugiej zaś było oczywiste, że wiele Mądrych chciało... No właśnie, czego? Dowieść, że status Aes Sedai nic tutaj nie znaczy? Niedorzeczność. To akurat nazbyt jasno dano jej do zrozumienia już wiele dni temu. Przypomnieć, że i ją można oblec w czarną szatę? Przypuszczała, że to jej raczej nie grozi, choć pewności nie miała — Mądre skrywały wiele tajemnic, które należało odkryć, a najmniej ważna dotyczyła obowiązującej wśród nich hierarchii. I choć był to zdecydowanie najmniej ważny ich sekret, mimo to odeń właśnie zależało życie i całość skóry. Kobiety, które wydawały rozkazy, niekiedy przyjmowały je od tych samych kobiet, którymi wcześniej komenderowały, a później to wszystko znowu ulegało odwróceniu; nie do rymu, nie do taktu, według niej zupełnie bez sensu. Nikt wszelako nie rozkazywał Sorilei i być może to właśnie stanowiło gwarancję bezpieczeństwa. Do pewnego stopnia.

Nie umiała zdławić przepełniającego ją poczucia satysfakcji. Wczesnym rankiem, w Pałacu Słońca, Sorilea chciała koniecznie się dowiedzieć, co jest największą hańbą w oczach mieszkańców mokradeł. Kiruna i pozostałe siostry nie zrozumiały, nie podjęły żadnych realnych wysiłków zrozumienia, co się tu naprawdę dzieje — może z obawy przed tym, czego mogłyby się dowiedzieć i jaki wpływ taka wiedza mogłaby wywrzeć na konieczność dochowywania przysiąg. Nadal mozolnie szukały usprawiedliwienia dla drogi, na którą pchnął je ślepy los, w odróżnieniu od Verin, która znała już racje i cel drogi, jaką sama obrała. W sakwie przy pasie nosiła szczegółową listę przyszłych udręk, gotowa wręczyć ją Sorilei, gdy tylko znajdą się sam na sam. Tamte nie musiały o niej wiedzieć. Wśród pojmanych było kilka sióstr, których wcześniej nie znała, jednak ostatecznie — nie miała większych wątpliwości — udało jej się ująć większość słabych punktów, których poszukiwała Sorilea. Życie kobiet w czerni stanie się znacznie bardziej nieprzyjemne. A jej własne starania, jeśli szczęście dopisze, znajdą bezgranicznie oddanego sprzymierzeńca.

Przed namiotem siedziało dwóch zwalistych Aielów, każdy z trzonem topora wzdłuż pleców. Z pozoru pochłaniała ich gra w kocią kołyskę, ale obejrzeli się natychmiast, kiedy wytknęła głowę między klapami wejścia. Coram wyprostował się gibkim ruchem, a Mendan stracił jedynie tyle czasu, ile trzeba, by schować sznurek. Wyprostowana ledwie sięgałaby głową piersi każdego z nich. Owszem, potrafiłaby obu unieść do góry nogami w powietrze i porządnie obić. Gdyby się tylko ośmieliła. Od czasu do czasu nachodziły ją takie pokusy. Zostali wyznaczeni na jej przewodników, mieli ją chronić w razie nieporozumień w obozie. I bez wątpienia donosili o wszystkim, co powiedziała bądź uczyniła. Pomyślała, że lepiej byłoby mieć przy sobie Tomasa, ale po zastanowieniu nie była już taka pewna. Dochowanie sekretów wobec własnego Strażnika było o wiele trudniejsze niż wobec obcych.

— Proszę, przekaż Colindzie, że już skończyłam z Turanną Norill — powiedziała Coramowi. — I poproś ją, by przysłała do mnie Katerine Alruddin. — Pragnęła najpierw załatwić sprawę z tymi siostrami, które nie miały Strażników. Skinął głową i natychmiast, słowem się nie odezwawszy, pobiegł. Mężczyźni Aielów nie grzeszyli uprzejmością.

Mendan przycupnął, obserwując ją tymi zaskakująco niebieskimi oczyma. Jeden zawsze zostawał przy niej, gdyby jeszcze czegoś chciała. Mendan przewiązywał czoło paskiem czerwonej tkaniny, ze starożytnym symbolem Aes Sedai. Podobnie jak inni mężczyźni, którzy nosili te przepaski, podobnie jak Panny, Mendan zdawał się tylko czyhać na jej najmniejszy błąd. Cóż, nie tylko oni, a i do najgroźniejszych przeciwników wiele im brakowało. Minęło siedemdziesiąt jeden lat, odkąd po raz ostatni popełniła jakiś poważny błąd.

Obdarzyła Mendana rozmyślnie niejasnym uśmiechem i już zaczęła się wycofywać w głąb namiotu, gdy nagle coś przykuło jej wzrok, koląc w oczy niczym złowieszczy omen. Gdyby Aielowie zechcieli w tym momencie poderżnąć jej gardło, mogłaby nic nie zauważyć.

Niedaleko jej namiotu klęczało w szeregu dziewięć, może dziesięć kobiet, obracały płaskie, kamienne żarna, podobnych do tych, jakie zauważyła na opustoszałych farmach. Inne kobiety przynosiły ziarno w koszykach i zabierały grubo mieloną mąkę. Klęczące były ubrane w ciemne spódnice i jasne bluzki, a włosy miały przewiązane zrolowanymi chustkami. Jedna z nich, wyraźnie niższa od pozostałych, jedyna, której włosy nie sięgały przynajmniej do pasa, nie miała na sobie ani jednego naszyjnika czy bransolety. Zadarła głowę i gdy jej oczy napotkały wzrok Verin, niechęć wyostrzyła rysy poróżowiałej od słońca twarzy. Ale tylko na krótką chwilę, potem pospiesznie zgarbiła się nad swoją robotą.

Verin wycofała się prędko do wnętrza namiotu, czując, że przewraca jej się w żołądku. Irgain była Zieloną Ajah. Przynajmniej ongiś była, dopóki Rand al’Thor jej nie ujarzmił. Tarcza osłabiała i rozluźniała więź zobowiązań ze Strażnikiem, natomiast ujarzmienie przerywało tę więź, nieodwracalnie niczym śmierć. Jeden ze Strażników Irgain zmarł ponoć od przeżytego wstrząsu, drugi poległ w walce z tysiącem Aielów, nawet nie spróbowawszy ucieczki. Irgain zapewne żałowała, że sama nie umarła. Ujarzmiona. Verin przycisnęła dłonie do łona. Nie będzie wymiotowała. Widywała już gorsze rzeczy niż ujarzmione kobiety. O wiele gorsze.

— Nie ma żadnej nadziei, nieprawdaż? — mruknęła Turanna zdławionym głosem. Łkała cicho, ze wzrokiem wbitym w dno srebrnego kubka, drżącego w jej dłoniach, jakby widziała tam coś odległego i przerażającego. — Żadnej nadziei.

— Zawsze jest jakieś wyjście, pod warunkiem że go poszukasz — odrzekła Verin, roztargnionym ruchem poklepując kobietę po ramieniu. — Zawsze trzeba szukać.

W głowie wirowało jej od myśli, z których żadna nie obejmowała Turanny. Światłość jedna wie, że widok ujarzmionej Irgain wywołał w niej wrażenie, jakby miała żołądek pełen zjełczałego tłuszczu. Tylko dlaczego ta kobieta mełła ziarno? I czemu była ubrana jak kobieta Aielów?! Czyżby tylko po to zagnano ją tutaj do roboty, aby Verin mogła to zobaczyć? Głupie pytanie, zwłaszcza skoro w odległości kilku mil przebywał ta’veren tak silny jak al’Thor, niemniej istniała jakaś graniczna liczba zbiegów okoliczności, którą gotowa była zaakceptować. Czyżby się przeliczyła? W najgorszym razie skutki błędu nie powinny okazać się skrajnie groźne. Tyle że niekiedy drobne pomyłki okazywały się równie fatalne jak wielkie. Jak długo wytrzyma, jeśli Sorilea postanowi ją złamać? Podejrzewała, że czas ten może okazać się niepokojąco krótki. Pod pewnymi względami Sorilea zaliczała się do najtwardszych osób, jakie w życiu spotkała. I nic nie można zrobić, by temu zapobiec. Ale zamartwiać się będzie, kiedy przyjdzie na to czas. Nie ma sensu wyprzedzać wydarzeń.

Uklękła i próbowała pocieszyć Turannę, jednak bez większego przekonania. Uspokajające słowa brzmiały dla niej równie pusto’, jak i dla tamtej, przynajmniej sądząc po apatycznym wyrazie oczu. Nikt nie mógł odmienić losu Turanny prócz samej Turanny, a to nastąpi dopiero wówczas, gdy naprawdę tego zapragnie. Biała siostra rozszlochała się jeszcze żałośniej, spazmatyczne, nieme łkania targały ramionami, twarz zalewały strumienie łez. Wejście dwóch Mądrych oraz dwóch młodych Aielów chyba nieco rozładowało sytuację. W każdym razie tak odebrała to Verin. Wstała i dygnęła wdzięcznie, jednak żadne z nowo przybyłych nie poświęciło jej osobie szczególnej uwagi.

Daviena miała zielone oczy i jasnorude włosy, Losaine szare oczy i ciemne włosy i tylko na słońcu przebłyskiwały wśród nich rude pasma; obie były ponad głowę wyższe od Verin, obie też miały takie miny, jakby wyznaczono im jakieś paskudne zadanie, którym wolałyby obarczyć kogoś innego. Żadna nie potrafiła przenosić dostatecznie silnie, by mieć pewność, że utrzymają Turannę w pojedynkę, ale łączyły się z taką wprawą, jakby od urodzenia potrafiły uformować krąg, a otaczające je łuny saidara zdawały się stapiać ze sobą, mimo dzielącej je pewnej odległości. Gdzie one się tego nauczyły? Gotowa była założyć się o wszystko, co posiada, że jeszcze kilka dni temu pozostawało to poza zasięgiem ich możliwości.

Wszystko poszło szybko i sprawnie. Kiedy pochyleni mężczyźni wzięli Turannę za ramiona i podnieśli, srebrny kubek poleciał na podłogę. Na szczęście dla niej był pusty. Turanna nie opierała się, co było całkiem rozsądne, zważywszy na to, że każdy z nich mógłby ją wynieść pod pachą niczym worek ziarna. Jedynie z jej otwartych szeroko ust wydobył się bezgłośny jęk. Aielów nic to nie obeszło. Daviena, skupiona na podtrzymywaniu kręgu, utworzyła tarczę, a Verin uwolniła Źródło. Żadna z Mądrych nie ufała jej dostatecznie, by bez usprawiedliwionego powodu pozwolić na objęcie saidara, niezależnie od przysiąg, jakie złożyła. Z pozoru nic nie zauważyły, z pewnością jednak zachowywałyby się inaczej, gdyby postąpiła wbrew ich oczekiwaniom. Mężczyźni wyciągnęli Turannę na zewnątrz, wlokąc jej nagie stopy po warstwach dywaników ułożonych na podłodze namiotu, a Mądre wyszły zaraz za nimi. I na tym koniec. Wszystko, co można było zrobić z Turanną, zostało zrobione.

Wypuściwszy długo wstrzymywany oddech, Verin opadła na jedną z kolorowych, wykończonych frędzlami, poduszek. Na dywanikach tuż obok niej spoczywała taca ze złotej plecionki. Napełniła jedną z nie dopasowanych srebrnych filiżanek herbatą z cynowego dzbana i wypiła łapczywie. To zajęcie męczyło, pobudzało pragnienie. Pozostało jeszcze wiele godzin do zmierzchu, a już czuła się, jakby przez dwadzieścia mil targała ciężką skrzynię. Po górach. Kubek powędrował z powrotem na tacę, a Verin wyciągnęła zza pasa małą, oprawioną w skórę książeczkę. Zawsze to trochę trwało, zanim przyprowadzili siostrę, którą akurat wybrała. Kilka chwil spędzonych na przeglądaniu notatek — i sporządzaniu nowych — nie zawadzi.

Nie prowadziła zapisków na temat sióstr pojmanych w niewolę, natomiast niespodziane pojawienie się Cadsuane Melaidhrin przed trzema dniami dawało dość powodów do niepokoju. Do czego zmierzała Cadsuane? Jej towarzyszki można było zbagatelizować, ale sama Cadsuane stanowiła legendę, której tylko choćby w miarę wiarygodne elementy czyniły z niej osobę doprawdy bardzo groźną. Groźną i nieprzewidywalną. Verin wyjęła pióro z małego drewnianego piórnika, który zawsze miała przy sobie, odkorkowała stanowiący jego część kałamarz. I w tym momencie kolejna Mądra weszła do namiotu.

Verin poderwała się na równe nogi tak szybko, że aż upuściła notatnik. Aeron w ogóle nie potrafiła przenosić, ale Verin dygnęła przed posiwiałą kobietą równie głęboko jak przed Davieną i Losaine. Kończąc ukłon, puściła spódnice, chcąc podnieść notes, ale palce Aeron dosięgły go prędzej. Verin wyprostowała się, spokojnie patrząc, jak tamta wertuje stronice.

Niebieskie jak niebo... jak zimowe niebo... oczy spojrzały w jej oczy.

— Kilka pięknych rysunków i mnóstwo słów na temat roślin i kwiatów — stwierdziła chłodno Aeron. — Nie widzę tu pytań, które polecono ci zadać. — Notatnik wcisnęła jej raczej, niż podała.

— Dziękuję ci, Mądra — odparła potulnie Verin, chowając notatnik w bezpieczne miejsce za pasem. Dygnęła nawet powtórnie dla lepszego efektu, równie głęboko jak za pierwszym razem. — Mam obyczaj notowania wszystkiego, co zauważę. — Któregoś dnia będzie musiała opisać szczegółowo klucz do szyfru, jakim posługiwała się w swych notatnikach... zawierały pracę całego jej życia, pomieszczone w licznych kredensach i kufrach jej izb nad biblioteką Białej Wieży... któregoś dnia, ale miała nadzieję, że niezbyt rychło. — A co do... mhm... więźniarek... jak dotąd wszystkie powtarzają wariacje na ten sam temat. Car’a’carn miał zostać umieszczony w Wieży i czekać tam na nadejście Ostatniej Bitwy. A... mhm... znęcano się nad nim... bo usiłował uciec. Ale o tym naturalnie już wiesz. Nie ma obawy, z pewnością dowiem się więcej. — Wszystko to prawda, nawet jeśli nie cała, jednak zbyt wiele sióstr zmarło na jej oczach, by mogła ryzykować, że pośle inne do grobu, nie mając po temu wystarczającego powodu. Problem zaś polegał na zrozumieniu kwalifikacji konkretnego czynu w oczach Aielów. Podstępny sposób porwania młodego al’Thora przez misję poselską, która rzekomo z nim paktowała, rozwścieczył ich do tego stopnia, że byli bliscy mordu, natomiast to, co określała jako „znęcanie się”, ledwie ich rozgniewało, przynajmniej jak potrafiła się zorientować.

Bransolety ze złota i kości słoniowej zaszczękały cicho, kiedy Aeron poprawiła swój ciemny szal. Patrzyła z wysoka, jakby usiłowała czytać w myślach Verin. Aeron zdawała się zajmować jakieś poczesne miejsce w hierarchii Mądrych i choć Verin zdarzało się niekiedy widywać uśmiech marszczący te ogorzałe policzki, uśmiech ciepły i niewymuszony, nie był on nigdy przeznaczony dla żadnej Aes Sedai.

„Nawet nie podejrzewałyśmy, że w ogóle możecie przegrać”, wyjaśniła nieco mętnie na użytek Verin. Niemniej ciąg dalszy był całkiem zrozumiały. „Aes Sedai nie mają honoru. Spraw, by padł na ciebie choć cień podejrzenia, a własnymi rękoma zwiążę cię tak; że nie dasz rady się wyprostować. Niech cień się pogłębi, a rzucę cię na pożarcie sępom i mrówkom”.

Verin zamrugała, starając się patrzeć na nią tak szczerze, jak tylko potrafiła. I potulnie; nie wolno zapominać o pokorze. Uległa i posłuszna. Nie czuła strachu. W swoim czasie znosiła twardsze spojrzenia kobiet — a i mężczyzn — których wcale nie musiały wspierać równie żałosne groźby, jakie wygłaszała Aeron. Z drugiej strony jednak włożyła sporo wysiłku w zdobycie pozwolenia na prowadzenie tych przesłuchań. Nie mogła sobie teraz pozwolić na jego zmarnowanie. Żeby jeszcze oblicza tych Aielów cokolwiek zdradzały.

Nagle dotarło do niej, że już nie są same w namiocie. Weszły do niego dwie Panny o włosach barwy lnu, z odzianą na czarno kobietą, niższą od nich na szerokość dłoni. Musiały ją podtrzymywać, żeby nie chwiała się na nogach. Po jednej stronie stała Tialin, szczupła i rudowłosa, z ponurą miną wyzierającą zza łuny saidara, odgradzającego tarczą więźniarkę. Włosy siostry opadały przepoconymi puklami na ramiona, kilka pasem przylgnęło do twarzy tak brudnej, że Verin z początku jej nie poznała. Nieco wydatne kości policzkowe, lekko zakrzywiony nos i te odrobinę skośne piwne oczy... Beldeine. Beldeine Nyram. Jej uczennica z wykładów dla nowicjuszek.

— Jeśli wolno spytać — zagaiła ostrożnie — po co ją tu sprowadzono? Prosiłam o inną. — Wprawdzie, mimo przynależności do Zielonych, Beldeine nie miała Strażnika, ponieważ została wyniesiona do szala zaledwie trzy lata temu, a Zielone często bywały wybredne przy wyborze pierwszego. Jeśli jednak zaczną kierować się własnym uznaniem, następna będzie miała dwóch albo trzech Strażników. Verin była przekonana, że poradzi sobie tego dnia jeszcze z dwiema siostrami, wszakże nie wtedy, gdy któraś będzie miała choćby tylko jednego Strażnika. A wątpiła, by dały jej potem drugą szansę.

— Katerine Alruddin uciekła ubiegłej nocy — niemalże wypluła z siebie Tialin, a Verin nie potrafiła powstrzymać głośnego westchnienia.

— Pozwoliłyście jej uciec?! — wybuchnęła bezmyślnie. Zmęczenie nie było żadną wymówką, ale słowa jakby same wymknęły się z ust. — Jak mogłyście być takie głupie? Toż ona należy do Czerwonych! I nie brakuje jej ani odwagi, ani siły posługiwania się Mocą! Car’a’carnowi może grozić niebezpieczeństwo! Dlaczego nam nic nie powiedziano, zaraz kiedy się to stało?

— Wszystko wyszło na jaw dopiero dziś rano — odwarknęła jedna z Panien. Jej oczy przypominały dwa wypolerowane szafiry. — Jedna Mądra i dwóch Cor Darei zostało otrutych, a gai’shain, który przyniósł im napoje, znaleziono z poderżniętym gardłem. I

Aeron spojrzała na Pannę, jej brwi wygięły się w łuk.

— Pozwolono ci z nią rozmawiać, Carahuin? — Obie Panny stały się nagle bardzo zajęte utrzymaniem Beldeine w pozycji pionowej. Aeron ledwie zerknęła na Tialin, za to rudowłosa Mądra spuściła wzrok. Następnie cała uwaga skupiła się na Verin.

— Twoja troska o Randa al’Thora przynosi ci... zaszczyt i jest oznaką honoru — stwierdziła posępnym tonem Aeron. — Car’a’carn będzie strzeżony. Więcej wiedzieć nie musisz. Ani nawet tyle. — Naraz głos jej stwardniał. — Uczennice nie przemawiają takim tonem do Mądrych, Verin Mathwin Aes Sedai. — Ostatnie dwa słowa zostały wypowiedziane przez zaciśnięte zęby.

Stłumiwszy westchnienie, Verin jeszcze raz głęboko dygnęła, trochę żałując, że nie jest już tak szczupła jak wtedy, gdy po raz pierwszy przybyła do Białej Wieży. Doprawdy nie była odpowiednio zbudowana do gięcia karku i pleców.

— Wybacz mi, Mądra — odparła pokornie. Uciekła! Okoliczności ucieczki były, dla niej przynajmniej, jeśli już nie dla Aielów, całkowicie jasne. — Ze zdenerwowania musiałam się zapomnieć. — Szkoda, że wcześniej nie znalazła sposobu na to, by Katerine spotkał śmiertelny wypadek. — Dołożę wszelkich starań, aby się to już nigdy nie powtórzyło. — Na twarzy Aeron nie drgnął nawet jeden mięsień na znak, że przyjmuje jej wyjaśnienia. — Czy mogę przejąć jej tarczę, Mądra?

Aeron skinęła głową, ale nawet nie spojrzała na Tialin; Verin prędko objęła Źródło, przejmując uwolnioną przez Tialin tarczę. Nigdy nie przestało jej zdumiewać, że kobiety, które nie potrafiły przenosić Mocy, tak swobodnie wydawały rozkazy tym, które dysponowały talentem. Tialin była prawie tak silna jak Verin, a jednak obserwowała Aeron niemal równie czujnie jak Panny, a kiedy te wyszły pospiesznie z namiotu, odprawione gestem Mądrej, pozostawiając chwiejącą się Beldeine tam, gdzie stała, ruszyła w ślad za nimi.

Sama Aeron jednak zwlekała z opuszczeniem wnętrza.

— Nie mów nic Car’a’carnowi o Katerine Alruddin — przykazała. — Dość ma kłopotów, by jeszcze zaprzątać mu głowę jakimiś głupstwami.

— Nic nie powiem — obiecała prędko Verin. Głupstwa? Czerwona siostra, na dodatek tak silna jak Katerine, to nie są żadne głupstwa. Chyba trzeba będzie rzecz odnotować. Cała sprawa wymagała przemyślenia.

— Pamiętaj, pilnuj swego języka, Verin Mathwin, bo inaczej przekonasz się, jaki jest przydatny, gdy wyje się z bólu.

Nie bardzo mogąc stosownie zareagować na tę ostatnią uwagę, Verin starała się sprawiać wrażenie potulnej i uległej, jeszcze raz dygając. Miała wrażenie, że jej kolana zaraz głośno zaprotestują.

Dopiero po wyjściu Aeron odetchnęła z ulgą. Już się bała, że Mądra postanowiła zostać przy przesłuchaniu. Uzyskanie pozwolenia na przebywanie sam na sam z więźniarkami kosztowało ją niemal tyleż samo wysiłku co wymuszenie na Sorilei i Amys decyzji o samej konieczności przesłuchania, i to przez osobę związaną z Białą Wieżą. Jeśli się kiedyś dowiedzą, że zostały do tego nakłonione... To zmartwienie również należało odłożyć na później. Odwlekanych spraw było coraz więcej.

— Wody jest dość, byś mogła umyć przynajmniej twarz i dłonie — powiedziała łagodnie do Beldeine. — Uzdrowię cię, jeśli chcesz. — Na ciałach wszystkich sióstr, z którymi przeprowadziła rozmowy, znajdowała pręgi. Aielowie bili więźniarki choćby tylko za rozlewanie wody albo opieszałość w wykonaniu zleconego zadania; butne słowa oporu wywoływały co najwyżej wzgardliwy śmiech, a odziane na czarno kobiety poganiano niczym bydło. Jedno smagnięcie bicza na znak, że mają iść, zawrócić albo się zatrzymać, następne, mocniejsze, gdy nie usłuchały dostatecznie prędko. Zresztą Uzdrawianie ułatwiało również wiele innych rzeczy.

Brudna, spocona i chwiejąca się niczym trzcina na wietrze, Beldeine wydęła wargi.

— Wolałabym raczej wykrwawić się na śmierć, niż być Uzdrawiana przez ciebie! — wycedziła. — Być może powinnam oczekiwać, że będziesz się płaszczyła przed tymi barbarzyńskimi dzikuskami, ale nigdy bym nie pomyślała, że upadniesz tak nisko i zdradzisz sekrety Wieży! To jest równoznaczne ze zdradą, Verin! Z buntem! — Prychnęła pogardliwie. — Ale skoro na to było cię stać, to przypuszczalnie okażesz się zdolna do wszystkiego! Czego jeszcze nauczyłyście je oprócz łączenia?

Verin z irytacją mlasnęła językiem, ale nie miała ochoty czegokolwiek tłumaczyć. Bolał ją kark od zadzierania głowy, by móc patrzeć Aielom w twarz — skoro już o tym mowa, nawet Beldeine była od niej wyższa na szerokość dłoni albo i więcej — bolały ją kolana od dygania, a na dodatek jeszcze ta pogarda i bezrozumna duma tych kobiet, które naprawdę powinny mieć lepszą wiedzę. Czyż to nie Aes Sedai nauczały, że siostra ukazuje światu rozmaite oblicza? I że nie zawsze ludzi da się nastraszyć albo pokonać brutalną przemocą. A poza tym znacznie mądrzej udawać nowicjuszkę, niż znosić kary stosowne dla nowicjuszki, zwłaszcza jeśli niesie to jedynie ból i upokorzenie. Nawet Kiruna musi w końcu dostrzec logikę takiego postępowania.

— Usiądź, zanim się przewrócisz — powiedziała, pierwsza stosując się do własnych słów. — Niech no zgadnę, co dzisiaj robiłaś. Jesteś brudna, więc pewnie kopałaś dziurę w ziemi. Gołymi dłońmi, czy też pozwoliły ci użyć łyżki? Kiedy skończysz, każą ci na powrót ją zasypać, wiesz o tym? No dobrze, sama sprawdzę. Wszystkie odsłonięte części ciała masz brudne, a jednak twoja szata jest czysta, a zatem kazały ci kopać nago. Jesteś pewna, że nie chcesz zostać Uzdrowiona? Od słońca można dostać oparzeń. — Napełniła jeszcze jedną filiżankę wodą i na strumieniu Powietrza przeniosła ją na drugi koniec namiotu; filiżanka zatrzymała się przed twarzą Beldeine. — Zapewne gardło wyschło ci na wiór.

Młoda Zielona przez chwilę wpatrywała się niepewnie w filiżankę, po czym nagle ugięły się pod nią nogi i z gorzkim śmiechem opadła ciężko na jedną z poduszek.

— One... często mnie poją. — Znowu się zaśmiała, choć Verin nie potrafiła pojąć, co w tym śmiesznego. — Wlewają we mnie tyle wody, ile chcę, dopóki jestem w stanie przełykać. — Urwała, przyglądając się Verin gniewnym wzrokiem, po czym ciągnęła dalej zdławionym głosem: — Do twarzy ci w tej sukni. Moją spaliły, sama widziałam. Zabrały wszystko, oprócz tego. — Dotknęła Wielkiego Węża, lśniącego złociście na tle brudu, pokrywającego całą powierzchnię lewej dłoni. — Podejrzewam, że na to zabrakło im czelności. Wiem, co one chcą osiągnąć, Verin, ale im się nie uda. Nie ze mną ani z żadną z nas!

Nadal miała się na baczności. Verin postawiła filiżankę na kwiecistym dywaniku, tuż obok Beldeine, ujęła swoje naczynie, upiła łyk i dopiero potem przemówiła.

— Ach tak? Cóż więc chcą osiągnąć?

Tym razem śmiech Beldeine brzmiał słabo, ale zarazem ostro.

— Chcą nas złamać, sama dobrze wiesz! Chcą nas zmusić, abyśmy złożyły przysięgę al’Thorowi, tak samo jak wy. Och, Verin, jak mogłaś? Przysięgłaś lojalność! Co gorsza, mężczyźnie! Temu mężczyźnie! Zbuntowałyście się przeciwko Zasiadającej na Tronie Amyrlin, przeciwko Białej Wieży, no dobrze... — Powiedziała to w taki sposób, jakby obie rzeczy były równoznaczne. — ...ale jak mogłyście to zrobić?

Verin przez chwilę zastanawiała się, czy sprawy wyglądałyby lepiej, gdyby kobiety trzymane w obozie Aielów trafiły do niewoli w takich samych okolicznościach jak ona — miała wrażenie, jakby była źdźbłem trawy pochwyconym wirem trąby powietrznej szalejącej wokół ta’veren, wokół Randa al’Thora, przypomniała sobie, jak z jej ust zaczął się wylewać potok słów, których nawet nie zdążyła należycie uporządkować w głowie. Nie były to słowa, których nie wypowiedziałaby nigdy z własnej woli — moc ta’veren nie przejawiała się w taki sposób — ale szanse na coś takiego w ówczesnych okolicznościach nie były większe niźli jedna na tysiąc, jedna na dziesięć tysięcy. I choć spory w sprawie tego, czy winno się dotrzymywać przysiąg złożonych w taki sposób, wiedziono długo i zażarcie, a dyskusje, jak to zrobić, trwały do dziś, nie potrafiła bez reszty wyprzeć się swych słów. Zresztą, niewykluczone, że lepiej się stało. Roztargnionym gestem pogładziła twardy kształt ukryty w mieszku przy pasie, niewielką broszę z przezroczystego kamienia wyrzeźbionego w kształt przypominający lilię o zbyt licznych płatkach. Nigdy tej broszy nie przypięła, ale od blisko pięćdziesięciu lat zawsze nosiła ją przy sobie.

— Jesteś da’tsang, Beldeine. Pewnie już o tym słyszałaś. — W istocie nie potrzebowała nieznacznego przytaknięcia tamtej; konieczność poinformowania osoby skazanej stanowiła wymóg prawa Aielów, była równoznaczna z ogłoszeniem wyroku. Tyle już wiedziała, ale tak naprawdę niewiele więcej. — Twoje ubrania i wszystkie inne przedmioty; które dało się spalić, trafiły w płomienie, gdyż żaden Aiel nie chciałby posiadać niczego, co kiedyś należało do da’tsang. Resztę, włącznie z biżuterią, pocięto na kawałki lub zmiażdżono, a potem pogrzebano w dole przeznaczonym na odchody.

— Co z moim?... Co z moim koniem? — spytała z niepokojem Beldeine.

— Oni nie zabijają koni, ale nie wiem, gdzie go trzymają. — Zapewne otrzymał go któryś z mieszkańców miasta, albo może jakiś Asha’man. Gdyby podzieliła się swoimi przypuszczeniami, mogła wyrządzić więcej szkody niż pożytku. Verin przypominała sobie bowiem niejasno, że Beldeine była jedną z tych młodych kobiet, które bardzo przywiązują się do swych koni. — Pozwolili ci zachować pierścień, abyś pamiętała, kim byłaś, i jeszcze głębiej przeżywała swą hańbę. Ale nie sądzę, byś mogła liczyć na szansę złożenia przysięgi panu al’Thorowi, choćbyś je nawet błagała. A to wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobne.

— Nie zrobię tego! Przenigdy! — Słowa te zabrzmiały jednak pusto i bez przekonania, Beldeine zaś zwiesiła ramiona. Była wstrząśnięta, wciąż jednak nie dość dogłębnie.

Verin uśmiechnęła się ciepło. Pewien mężczyzna powiedział kiedyś, że jej uśmiech przywodzi mu na myśl ukochaną matkę. Może przynajmniej w tej jednej sprawie nie kłamał. Nieco później próbował wsunąć jej nóż między żebra i ten uśmiech był ostatnią rzeczą, jaką w życiu zobaczył.

— Jakoś nie potrafię wymyślić powodów, które mogłyby cię przekonać. W takiej sytuacji należy się obawiać, że jedyne, co cię czeka, to ta bezsensowna harówka. Dla nich to hańba. Hańba, której nie sposób zmyć. Oczywiście, jeśli się zorientują, że ty tak na to nie patrzysz... Ale, ale! Założę się, że nie podobało ci się, gdy rozebrana do naga kopałaś dziurę, mimo iż strzegły cię wyłącznie Panny, wyobraź sobie jednak, że, powiedzmy, stoisz tak w namiocie pełnym mężczyzn? — Beldeine wzdrygnęła się, a Verin paplała dalej; umiejętność tę rozwinęła w sobie niemal na miarę Talentu. — Ma się rozumieć, każą ci tylko tak stać. Da’tsang nie może robić nic użytecznego, chyba że zaistnieje doprawdy rozpaczliwa potrzeba, mężczyzna Aielów prędzej zaś objąłby gnijące truchło niż... Cóż, nie jest to przyjemna myśl, nieprawdaż? Ale niestety, na coś takiego właśnie powinnaś być przygotowana. Wiem, że będziesz się opierała tak długo, jak się da, nie bardzo wszakże rozumiem, przeciwko czemu się buntujesz. Nie będą chcieli wyciągnąć z ciebie żadnych informacji, nie wykorzystają, jak to zazwyczaj ma miejsce w przypadku więźniów. A jednak nie zwrócą ci wolności, przynajmniej dopóki się nie upewnią, że nurzasz się w tak głębokiej hańbie, że oprócz niej nic ci już więcej nie zostało. Choćby miało to zabrać resztę życia.

Beldeine bezdźwięcznie poruszyła ustami, ale równie dobrze mogła wymówić te słowa na głos. „Resztę życia”. Poprawiła się niespokojnie na poduszce i natychmiast skrzywiła. Oparzenia, rany od bata albo ból nienawykłych do wysiłku mięśni.

— Odbiją nas — odparła w końcu. — Amyrlin nie zostawi nas tak... Przyjdą nam z pomocą albo... Odbiją nas! — Porwała stojący obok srebrny kubek i odchyliwszy głowę w tył, wypiła do dna, po czym wyciągnęła rękę po jeszcze. Verin uniosła strumieniem Powietrza cynowy dzban i postawiła na ziemi w zasięgu jej ręki, by Beldeine sama mogła sobie dolać.

— Albo uciekniecie? — spytała Verin, a dłonie Beldeine niespokojnie zadrżały, roniąc nalewana wodę. — Ależ zastanów się. Szanse macie mniej więcej takie, jak na uzyskanie odsieczy. Otacza was armia Aielów. No i al’Thor w każdej chwili może przywołać kilkuset Asha’manów, którzy na pewno was znajdą. — Beldeine dygotała, słuchając tych słów, sama Verin zaś tylko z najwyższym trudem potrafiła zachować panowanie nad sobą. Należało od razu zrobić z tym porządek. — Nie, obawiam się, że sama będziesz musiała sobie z tym jakoś poradzić. Spójrz prawdzie w oczy. Nikt ci nie pomoże. Mowy nie ma, by choć pozwoliły ci porozmawiać z innymi siostrami. Jesteś zupełnie sama — westchnęła na koniec. Szeroko otwarte oczy Beldeine patrzyły na nią z takim wyrazem, jakby nagle zmieniła się w czerwoną żmiję. — Po co dodatkowo pogarszać własną sytuację? Pozwól mi się Uzdrowić.

Właściwie nie czekając na żałosne, przyzwalające skinienie głowy, Verin podeszła, uklękła obok i położyła dłonie na głowie Beldeine. Najwyższy czas. Otworzyła się, by zaczerpnąć więcej saidara, uplotła strumienie Uzdrawiania i już po chwili Zielona siostra westchnęła głęboko i zadygotała. Do połowy napełniony kubek wypadł jej z rąk i w sekundę później po ziemi potoczył się dzbanek, potrącony nie kontrolowanym, spazmatycznym ruchem łokcia. I to była właśnie najlepsza chwila.

Podczas gdy Beldeine wciąż jeszcze mrugała oczami i starała się oprzytomnieć, Verin — korzystając z pomieszania, jakie zawsze ogarniało każdego podczas Uzdrawiania — za pośrednictwem rzeźbionego angreala ukrytego w sakwie, zaczerpnęła więcej ze Źródła. Angreal nie był szczególnie potężny, jakoś tam jednak wystarczał, a do realizacji jej zadania przyda się każde dodatkowe pasemko Mocy. Sploty, które zaczęła tkać, w niczym nie przypominały używanych do Uzdrawiania. Wcześniej przeważał Duch, ale były jeszcze Wiatr, Woda, Ogień i Ziemia; nie tylko z tą ostatnią miała trochę trudności, również pasma Ducha splatała z wątków tak drobnych, opartych na osnowie tak skomplikowanej, że tkacz najprzedniejszych dywanów wytrzeszczyłby oczy ze zdumienia. Gdyby teraz jakaś Mądra wsunęła głowę do namiotu, i tak trzeba by doprawdy prawdziwego pecha, by dysponowała rzadkim Talentem, niezbędnym do zrozumienia tego, co robiła Verin. Nie oczekiwała, że będzie jej łatwo, przygotowana była na najbardziej nawet bolesne trudności, jednak prawdziwa katastrofa nastąpiłaby dopiero wówczas, gdyby ją odkryto.

— Co?... — spytała sennym głosem Beldeine. Gdyby nie uścisk Verin, pewnie osunęłaby się bezwładnie na poduszki, powieki jej się zamykały. — Co ty?... Co się dzieje?

— Nic ci nie będzie — zapewniła ją Verin. Oczywiście w wyniku jej działań tamta może umrzeć... za rok, za dziesięć lat... ale sam splot nie mógł jej wyrządzić żadnej krzywdy. — To jest tak bezpieczne, zapewniam cię, że nawet dziecku nic by się nie stało. — Rzecz jasna, w zależności od sposobu wykorzystania splotu.

Musiała umieścić każde pasmo na swoim miejscu, włókno po włóknie, jednak mówienie pomagało się skupić. Ponadto przeciągająca się chwila milczenia mogłaby wzbudzić podejrzenia jej bliźniaczo do siebie podobnych Strażników. Gdyby tamci podsłuchiwali. Pragnęła uzyskać kilka odpowiedzi, którymi nie zamierzała się dzielić. Odpowiedzi, których żadna z wypytywanych kobiet nie chciała udzielić po dobroci. Poza tym splot miał jeszcze drobny efekt uboczny — silniej niż jakiekolwiek ze znanych ziół rozwiązywał język i likwidował mentalne bariery. A na efekt nie trzeba było czekać długo.

Zniżywszy głos niemalże do szeptu, kontynuowała.

— Młody al’Thor zdaje się wierzyć, że ma w Białej Wieży jakieś zwolenniczki, Beldeine. Które, rzecz jasna, działają w tajemnicy, to oczywiste. — Nawet gdyby ktoś przycisnął ucho do materii namiotu, usłyszałby jedynie niewyraźny szmer głosów. — Opowiedz mi wszystko, co wiesz na ich temat.

— Zwolenniczki? — wymamrotała Beldeine, usiłując się skrzywić, co jednak wykraczało poza sferę jej możliwości. Wykonała jakiś ruch, tak jednak słaby i nie skoordynowany, że ledwie zasługiwał na miano gestu. — Jego zwolenniczki? Wśród sióstr? To niemożliwe. Chyba że wśród tych z was, które... Jak mogłaś, Verin? Dlaczego się nie opierałaś?

Verin syknęła z irytacją. Jej powodem nie była jednak wcale głupia chęć przeciwstawienia się wpływowi ta’veren. Chodziło o to, że chłopak wydawał się taki pewny siebie. Na jakiej podstawie? Nadal mówiła cichym głosem:

— Nie masz żadnych podejrzeń, Beldeine? Nie słyszałaś żadnych pogłosek, zanim opuściłaś Tar Valon? Żadnych szeptów? Żadna nie sugerowała innego sposobu rozwiązania problemu? Powiedz mi.

— Nikt. Któż mógłby?... Żadna by... Tak podziwiałam Kirunę. — W ospałym głosie Beldeine dźwięczał odległy ton świadomości przegranej, a łzy cieknące z oczu żłobiły ślady w smugach brudu. Gdyby nie ręce Verin, nie byłaby w stanie usiedzieć prosto.

Verin nadal nakładała włókna splotu, zerkając nieustannie to na swoją pracę, to na wejście do namiotu. Dziwne, że sama jeszcze nie zaczęła się pocić. Wszak Sorilea może znienacka dojść do wniosku, że przyda się jej pomoc przy przesłuchaniu. Sprowadzić którąś z sióstr mieszkających w pałacu. Gdyby dowiedziały się o jej poczynaniach, niewykluczone, że powinna się liczyć z karą ujarzmienia.

— A więc zamierzałyście dostarczyć go Elaidzie, schludnie umytego i grzecznego — powiedziała nieco głośniej. Cisza ciągnęła się już zbyt długo. Nie chciała, aby Strażnicy donieśli o prowadzonych szeptem konferencjach z więźniarkami.

— Nie mogłam... sprzeciwić się... decyzjom Galiny. Ona dowodziła... z rozkazu Amyrlin. — Beldeine znów omdlewającym ruchem zmieniła pozycję na poduszkach. Jej głos wciąż brzmiał sennie, ale słychać w nim było odległe nerwowe akcenty. — Jego trzeba... trzeba było... zmusić do posłuchu! Trzeba było! Nie należało... traktować tak surowo. Jak na przykład... poddawać... przesłuchaniu. To było złe.

Verin parsknęła. Złe? Raczej katastrofalne. Od samego początku była to katastrofa. Teraz każda Aes Sedai będzie w jego oczach wyglądała tak, jak dla Aeron. A gdyby dotarły do Tar Valon? Ta’veren, silny jak Rand al’Thor, w Białej Wieży? Na taką myśl i kamień nie potrafiłby zachować spokoju. Czymkolwiek by się wszystko skończyło, „katastrofa” byłaby z pewnością określeniem zbyt łagodnym. Cena, jaką pod Studniami Dumai zapłacono za uniknięcie takiego finału, była doprawdy stosunkowo niska.

Wciąż zadawała pytania głosem, który wyraźnie było słychać na, zewnątrz namiotu. Pytania, na które znała już odpowiedzi, wystrzegając się tych niebezpiecznych. Niewiele więc uwagi poświęcała słowom, które padały z jej ust tudzież odpowiedziom Beldeine. Skupiła się przede wszystkim na tkaniu.

Od lat interesowała się rozmaitymi rzeczami, wśród nich byto wiele nie do końca aprobowanych przez Wieżę. Niemal każda dzikuska przybywająca do Białej Wieży po nauki — zarówno prawdziwa dzikuska, która już wcześniej samodzielnie ćwiczyła przenoszenie, jak i dziewczyna tylko pchana wrodzoną iskrą do dotykania Źródła; niektóre siostry zresztą w ogóle ignorowały zasadność takiego rozróżnienia — znała co najmniej jedną wymyśloną sztuczkę wcześniej na prywatny użytek, sztuczkę prawie zawsze należącą do jednej z dwóch kategorii. Chodziło albo o metodę podsłuchiwania cudzych rozmów, albo o sposób zmuszania innych ludzi, by robili to, co chciałaś.

Tymi pierwszymi dokonaniami Wieża niespecjalnie się przejmowała. Nawet dziewczyna, która na własną rękę zdobyła znaczną kontrolę nad Mocą, prędko się uczyła, że dopóki nosi biel nowicjuszki, nie wolno jej nawet dotykać saidara bez opieki siostry albo Przyjętej. Co miało ten skutek między innymi, że raczej drastycznie ograniczało możliwość podsłuchiwania. Z kolei sztuczki z drugiej kategorii za bardzo przypominały zakazany Przymus. Och, najczęściej chodziło tylko o zmuszenie ojca, by kupił suknie albo błyskotki, o których normalnie nie byłoby mowy, albo nakłonienie matki, by zaaprobowała młodzieńca, którego najchętniej przepędziłaby bez namysłu, i podobne rzeczy, niemniej Wieża z całą bezwzględnością wykorzeniła te praktyki. Sporo dziewcząt i kobiet, z którymi Verin rozmawiała na przestrzeni lat, nie potrafiło tkać tych splotów, a co dopiero posługiwać się nimi, niejedna nawet nie potrafiła sobie przypomnieć, jak to się robi. Ale z uzyskanych od nich okruchów wiedzy, ze szczątków i strzępków na poły zapomnianych splotów, tkanych przez niewyszkolone dziewczęta dla bardzo ograniczonych celów, Verin zrekonstruowała coś, co było zakazane od chwili założenia Wieży. Na początku wiodła ją zwykła ciekawość.

„Ciekawość — pomyślała kwaśno, pracując nad splotem opasującym Beldeine — już nie raz pakowała mnie w tarapaty”. Korzyści pojawiły się później.

— Jak przypuszczam, Elaida zamierzała go trzymać w otwartej celi — stwierdziła tonem zachęcającym do podjęcia rozmowy. Cele z kratami zamiast ścian zaprojektowano specjalnie dla tych, których należało pojmać i odciąć od Źródła: przenoszących mężczyzn, aresztowanych pełnoprawnych mieszkanek Wieży, dzikusek mieniących się Aes Sedai. — Niezbyt wygodne lokum dla Smoka Odrodzonego. Żadnej prywatności. Czy ty w ogóle wierzysz, że on jest Smokiem Odrodzonym, Beldeine? — Tym razem urwała na chwilę, ponieważ odpowiedź rzeczywiście ją interesowała.

— Tak... — Słowo zabrzmiało jak przeciągły syk, a Beldeine zaraz powiodła zalęknionym wzrokiem w stronę twarzy Verin. — Tak... ale jego trzeba... chronić. A... świat... należy... chronić... przed nim.

Ciekawe. Że świat przed nim trzeba chronić, tak twierdziły wszystkie, ciekawe wszelako, iż zdarzały się wśród nich zwolenniczki poglądu, w myśl którego on sam również potrzebował ochrony. A już zupełnym zaskoczeniem okazywało się często, czyje usta głosiły takie słowa.

Splot wyglądał niczym plątanina lekko rozjarzonej, przezroczystej przędzy, owiniętej wokół głowy Beldeine; z kłębowiska wystawały cztery pasma Ducha. Pociągnęła za dwa z nich, naprzeciwko siebie, i plątanina zapadła się nieznacznie do środka, ukazując jakby ślad uporządkowania. Beldeine zamarła z szeroko rozwartymi oczami, patrząc niewidzącym wzrokiem w dal.

Verin wydawała jej polecenia głosem cichym i jednocześnie stanowczym. Były to w rzeczy samej raczej sugestie, ujęte jednak w formie rozkazów. Beldeine, by się do nich zastosować, będzie musiała znaleźć własne, wewnętrzne powody, w przeciwnym razie cały wysiłek pójdzie na marne.

Przy ostatnich słowach Verin pociągnęła za dwa pozostałe pasma Ducha i plątanina zapadła się jeszcze głębiej. Tym razem jej oczom ukazał się porządek wręcz idealny, strukturą, precyzją i komplikacją wzoru prześcigający najzawilszą koronkę, kompletny już, podwiązany samym aktem zadzierzgnięcia. Dalej zapadał się w sobie, równomiernie wnikając do wnętrza głowy Beldeine. Lekko rozjarzone pasma zagłębiły się w środku, zniknęły. Zielona siostra przewróciła oczyma, a potem zaczęła się rzucać. Jej kończyny podrygiwały bezładnie. Verin przytrzymywała ją tak delikatnie, jak potrafiła, ale Beldeine nadal miotała głową, bębniąc o dywaniki bosymi piętami. Wkrótce tylko precyzyjne Sondowanie będzie zdolne ustalić, że cokolwiek miało miejsce, z pewnością jednak nikt nie odtworzy splotu. Verin bardzo starannie zbadała ten efekt, a nie przesadzała, twierdząc, że nikt jej nie prześcignie w Sondowaniu.

Rzecz jasna, cały ten zabieg nie był Przymusem w takim sensie, w jakim opisywały go starożytne księgi. Tkanie postępowało z bolesną powolnością, zwłaszcza przez tę dłubaninę, a do tego wymagało współwystępowania wewnętrznego przekonania podmiotu. Pomocna okazywała się kruchość emocjonalna poddawanego operacji, jednak rzeczą absolutnie podstawową było zaufanie. Wzięcie z zaskoczenia na nic by się nie zdało, gdyby taka osoba pierwej nie pozbyła się podejrzliwości. Warunek ten znacznie ograniczał przydatność całej sztuczki w przypadku mężczyzn, mało który bowiem żywił całkowite zaufanie do Aes Sedai.

Pomijając sprawę braku zaufania, mężczyźni, niestety, w ogóle byli raczej niepodatni. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Przecież te wszystkie dziewczyny opracowywały sploty przeważnie z myślą o mężczyznach, swoich ojcach lub innych. A chociaż silnej osobowości nietrudno było zacząć kwestionować podpowiedziane czyny — albo wręcz nawet zaniechać ich wykonania, co z kolei prowadziło do kolejnych problemów — ostatecznie mężczyznom przychodziło to łatwiej. Znacznie łatwiej. Być może znowu szło o podejrzliwość. A jakże, pewnego razu jeden z mężczyzn zapamiętał, że potraktowano go mocą, nie zapamiętawszy bynajmniej poleceń, które mu wydała. Ileż to spowodowało zamieszania! Czuła ciarki na myśl o powtórnym podejmowaniu takiego ryzyka.

Konwulsje Beldeine straciły na gwałtowności, wreszcie ustały. Zielona siostra przyłożyła brudną dłoń do głowy.

— Co?... Co się stało? — spytała ledwie słyszalnie. — Zemdlałam? — Kolejnym korzystnym efektem splotu były zaniki pamięci, którym zresztą wcale nie należało się dziwić. Ostatecznie ojciec nie powinien pamiętać, że w istocie został jakoś tam zmuszony do zakupu tak drogiej sukni.

— Straszny upał — powiedziała Verin, raz jeszcze pomagając jej usiąść. — Mnie samej już kilka razy zakręciło się dzisiaj w głowie. — Ze zmęczenia, nie od upału. Obejmowanie takiej ilości saidara wyczerpywało, zwłaszcza jeśli robiło się to cztery razy dziennie, po odłożeniu zaś angreala skutki uboczne dawały o sobie znać ze zdwojoną siłą. Jej też by się przydało oparcie czyjegoś ramienia. — Myślę, że może na tym poprzestaną. Jeżeli zemdlejesz, pewnie poszukają ci czegoś do roboty w cieniu. — Beldeine bynajmniej nie wyglądała na ucieszoną tą perspektywą.

Verin rozmasowała plecy, wytknęła głowę z namiotu. Coram i Mendan kolejny raz przerwali grę w kocią kołyskę; nie zauważyła żadnych oznak, że któryś z nich słuchał, ale nie założyłaby się o własne życie. Powiedziała im, że już skończyła z Beldeine, i po chwili namysłu dodała, że potrzebuje wody, ponieważ Beldeine wywróciła dzban. Opalone twarze obu mężczyzn pociemniały. Doniosą Mądrym, które przyjdą po Beldeine. To będzie dodatkowa ostroga, która skłoni ją do podjęcia właściwej decyzji.

Słońce musiało pokonać jeszcze szmat drogi do horyzontu, ale ból w plecach dawał znać, że dla niej dzień dzisiejszy dobiegł już końca. Mogła wprawdzie zająć się jeszcze jedną siostrą, ale jeśli tak zrobi, to nim nastanie ranek, będzie czuła każdy mięsień. Jej wzrok padł na Irgain, zmierzającą teraz wraz z innymi kobietami w stronę żarn. Ciekawe, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby nie była taka ciekawska, zastanawiała się Verin. Przede wszystkim poślubiłaby Eadwina i pozostała w Far Madding, zamiast jechać do Białej Wieży. Ale wtedy od dawna już by nie żyła i nie żyłyby jej dzieci, których nigdy nie wydała na świat, i jej wnuki.

Westchnąwszy, zwróciła się do Corama.

— Może kiedy wróci Mendan, zechcesz pójść do Colindy i przekazać jej, że chciałabym zobaczyć Irgain Fatamed? — Ból mięśni następnego dnia będzie niewielką karą za cierpienie Beldeine z powodu tamtej wylanej wody, ale nie to było głównym powodem jej decyzji. I przecież nie tylko ciekawość nią powodowała. Nadal miała zadanie do wykonania. Musiała w jakiś sposób utrzymać młodego Randa przy życiu, dopóki nie nadejdzie czas, by zginął.


Gdyby nie brak okien i drzwi, komnata mogłaby stanowić jedno z pomieszczeń wspaniałego pałacu. Ogień płonący na palenisku ze złocistego marmuru nie dawał ciepła, płomienie nie trawiły drewnianych kłód. Mężczyzna, który siedział przy stole z pozłacanymi nogami, ustawionym na środku jedwabnego dywanu przeplatanego srebrną i złotą nicią, w niewielkim stopniu interesował się modą wystroju wnętrz obowiązującą dla tego Wieku. Bogactwo zdobień służyło mu tylko do wywierania wrażenia na ludziach. Choć tak naprawdę nie potrzebował nic prócz własnej osoby, by upokorzyć najbardziej butną dumę. Obrał sobie imię Moridin i z pewnością przed nim nie urodził się żaden, który miałby większe prawo mienić się Śmiercią.

Od czasu do czasu unosił dłoń do piersi i leniwie gładził jedną z dwóch duszołapek, zawieszonych na zwykłych, jedwabnych rzemykach. Czerwony jak krew kryształ cour’souvry tętnił pod jego dotykiem, spiralne zwoje bezdennego wnętrza pulsowały niczym bijące serce. Jego uwagę wszakże bez reszty przykuwała gra: trzydzieści trzy czerwone i trzydzieści trzy zielone figury ustawione na planszy liczącej trzynaście pól na trzynaście. Pozycje figur odtwarzały początkowe etapy pewnej sławnej partii. Najważniejsza figura, Rybak, czarno-biały jak plansza, nadal czekał na środkowym polu początkowym. Skomplikowana gra, sha’rah, uważana za starożytną już w czasach poprzedzających wybuch Wojny o Moc. Sha’rah, tcheran i no’ri, czyli ta gra, którą obecnie zwano „grą w kamienie”, każda miała swoich zwolenników, którzy twierdzili, że jedynie ona odzwierciedla wszystkie subtelności życia, jednak Moridin zawsze faworyzował sha’rah. Na świecie żyło obecnie tylko dziewięcioro ludzi wciąż jeszcze pamiętających tę grę. A on był w niej mistrzem. Była znacznie bardziej skomplikowana niż tcheran albo no’ri. Na początek należało schwytać Rybaka. Dopiero wtedy gra zaczynała się na dobre.

Podszedł do niego służący, smukły, młody mężczyzna cały odziany na biało, nadzwyczaj przystojny, ukłonił się i podał kryształowy kielich na srebrnej tacy. Uśmiechnął się, ale uśmiech nie objął czarnych oczu, bardziej pustych i bez życia niż oczy umar łych. Większości ludzi zrobiłoby się nieswojo, gdyby poczuli na sobie ich wzrok. Moridin tylko wziął kielich i odprawił sługę gestem. Winiarze tej epoki produkowali znakomite wina. Ale nawet nie uniósł pucharu do ust.

Rybak przykuwał jego uwagę, kusił go. Figury w tej grze rozmaicie poruszały się po planszy, ale tylko atrybuty Rybaka zmieniały się w zależności od miejsca, na którym akurat stanął; na białym polu słaby w ataku, ale równocześnie zwinny i rączy w defensywie, na czarnym dysponował znacznie większymi możliwościami ofensywnymi, za to przemieszczał się powoli i był podatny na ciosy. Gdy grali mistrzowie, Rybak wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, zanim partia dobiegła końca. Zielono-czerwonej linii końcowej, która otaczała planszę, mogła zagrozić dowolna figura, ale tylko Rybak mógł na niej stanąć. Co wcale nie znaczyło, by wtedy był bezpieczny; Rybak nigdy nie był bezpieczny. Strona, do której należał Rybak, starała się przenieść go na pole własnego koloru, znajdujące się za połową planszy, należącą do przeciwnika. Na tym polegała najprostsza strategia wiodąca do zwycięstwa, ale nie była ona jedyna. Kiedy przeciwnik znajdował się w posiadaniu Rybaka, należało wymusić na nim ruch Rybakiem na własne pole — obojętnie, w którym miejscu, byle na linii końcowej. Takim sposobem posiadanie Rybaka mogło niekiedy okazać się bardzo niekorzystne. Oczywiście, istniała jeszcze trzecia droga do zwycięstwa w sha’rah, tyle że otwarta tylko do czasu, póki pułapka się nie zatrzasnęła. W takim przypadku gra nieodmiennie degenerowała się w krwawą bijatykę, a do zwycięstwa wiodło jedynie całkowite unicestwienie wroga. Raz w akcie desperacji spróbował takiej strategii, ale skończyło się to porażką. Bolesną porażką.

Objął Prawdziwą Moc i nagle w jego głowie rozszalała się furia, a przed oczyma zawirowały mu czarne płatki. Jego ciało poraziła ekstaza, natężeniem granicząca niemalże z bólem. Zacisnął dłoń na obu duszołapkach, a Prawdziwa Moc poderwała Rybaka w powietrze, omal nie miażdżąc go na proch, by potem i proch zmiażdżyć, całkiem unicestwiając figurę. Kielich uwięziony w dłoni rozpadł się na kawałki. Uchwyt drugiej ręki omal nie zgruchotał cour’souvry. Saa zawirowały czarną śnieżycą, która jednak nie przyćmiewała spojrzenia. Rybaka zawsze przedstawiano jako mężczyznę z zawiązanymi oczyma i jedną dłonią przyciśniętą do boku, między palcami której wyciekała krew. Racje dla takiego obrazowania, podobnie jak źródło samej nazwy, zaginęły w pomroce dziejów. To niepokoiło go, a niekiedy wręcz rozwścieczało — wiedza ginąca wraz z obrotami Koła, wiedza, której potrzebował, wiedza, do której miał prawo. Prawo!

Bez pośpiechu odstawił Rybaka z powrotem na planszę. Równie powoli jego palce uwolniły cour’souvrę. Nie było sensu niszczyć. Na razie. Wściekłość w mgnieniu oka ustąpiła miejsca lodowatemu spokojowi. Krew i wino ściekły z rozciętej dłoni, nie zauważone. Być może Rybak naprawdę wywodził się z jakiegoś mętnego wspomnienia o Randzie al’Thorze, cień cienia pamięci. Ale to nie było ważne. Dotarło do niego, że się śmieje, ale nie podjął najmniejszego wysiłku, żeby stłumić śmiech. Na planszy Rybak wciąż czekał, ale w tej większej, znacznie ważniejszej rozgrywce al’Thor poruszał się zgodnie z jego oczekiwaniami. I teraz już niebawem... Jak można przegrać, kiedy gra się właściwie z samym sobą. Moridin tak się zanosił śmiechem, że aż łzy ciekły mu po twarzy, ale on w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy.

Загрузка...