Miejscowe zwyczaje wymagały, by od zaręczyn do ślubu minęło co najmniej pół roku. Tradycja rodu Rekotarsów była jeszcze bardziej surowa: dziewięć miesięcy, by obopólne uczucie zdążyło dojrzeć, jak dziecię w matczynym łonie…
Czy mogłem przypuszczać, że jako ich potomek potraktuję tradycję jak śmieć?
Bójka z marynarzami uczyniła większy uszczerbek na moim zdrowiu, niż wcześniej sądziłem. Odchorowałem ją, jakby specjalnie po to, by Sollowie mieli okazję o mnie zadbać. Alana zachodziła do mnie trzy razy dziennie. Była czyściutka, skromna i grzeczna. Żaden moralista nigdy nie podejrzewałby tej cud dziewczyny, że włóczyła się wcześniej po karczmach, przeżywając niebezpieczne przygody. Sam siebie zapytywałem, przecierając zdumione oczy: naprawdę się to zdarzyło? Czy może się tylko zdawało?
Nic się nie zdawało, przypominały siniaki i rany. Minął tydzień. Ledwie wstałem z łoża boleści, poprosiłem przyszłego teścia o poważną rozmowę i jasno mu wykazałem, że nasz ślub z Alaną może bez problemu odbyć się najdalej za półtora miesiąca. Skoro następca Rekotarsów postanowił zerwać z rodzinną tradycją, czemu tego samego nie mieliby uczynić Sollowie?
Pan Egert nie zdołał odmówić przyszłemu zięciowi. Być może w obawie, że w ciągu pół roku Alana zdąży wdepnąć w kolejną kabałę. Taką panienkę równie trudno utrzymać w ręku jak rozżarzony węgielek…
Całkiem z siebie zadowolony, wróciłem do swego pokoju. Nie wiem, co mnie skłoniło, by otworzyć podróżny kuferek. Zamszowy futerał, przeznaczony na posag, znajdował się na samym wierzchu, chociaż pamiętałem, że wepchnąłem go na samo dno!
Paciorki naszyte na czarnym boku nie układały się tym razem w żaden obrazek. Zasępiłem się, zastanawiając, czy w skórzanym woreczku pomieści się gruby tom sławetnego dzieła O magach. Jakby pragnąc to sprawdzić, włożyłem dłoń do środka.
Zdążyłem odczuć miękką ciepłotę, kryjącą się w fałdach czarnego zamszu. Mgnienie później coś mnie mocno złapało zimną, kościstą łapą.
Nie krzyknąłem tylko dlatego, że całkiem osłupiałem. Na szczęście nikogo przy tym nie było. Ktoś mógłby bardzo się zdziwić, widząc, jak pan Rekotars z wybałuszonymi oczami trzęsie ręką zaplątaną w czarnym woreczku.
„Nie wrzeszcz".
– Puszczaj, bydlaku – powiedziałem szeptem, próbując opanować dreszcze.
Obca ręka, zaciśnięta na mej dłoni w środku woreczka, zacisnęła się jeszcze mocniej. „Nie szarp się. Cicho".
Był to głos Czarno Tak Skoro. Dźwięczał tylko w mej głowie.
Ścisnąłem worek kolanami. Natężyłem się, próbując wyswobodzić dłoń. Musiało to wyglądać naprawdę komicznie. „Możesz się uspokoić i posłuchać?"
– Puszczaj!
„Skoro cię puszczę, niczego nie usłyszysz, bałwanie!"
Nazwał tak potomka Rekotarsów… Nie pora o tym myśleć. Czarno zapłaci mi za to, ale jeszcze nie teraz. Teraz trzeba się wziąć w garść.
W garść. Zabawny kalambur.
„Kiedy zatańczę na twym weselu, Retano?"
– Nie zapraszałem cię – burknąłem, oglądając się na drzwi.
Pokojówka gotowa pomyśleć, że zwariowałem i mówię sam do siebie.
„Zaprosisz. O pierwszym śniegu powinieneś wrócić do domu z dziewczyną i księgą. Pospiesz się".
– Mam w zapasie jeszcze osiem miesięcy! – powiedziałem gniewnie. – Nie poganiaj mnie!
Usłyszałem coś jakby chichot.
„Wystarczy ci osiem miesięcy życia? Przecież po zimie nadejdzie piękna wiosna, kiedy tak bardzo chce się żyć?"
Z pewnością poczuł, jak moja dłoń zwilgotniała w uścisku.
– Nie będę ci służył – rzekłem ochryple. – Znajdę kogoś innego.
„Szukaj".
Poczułem, że mam wolną dłoń. Zrzuciłem woreczek na podłogę i uniosłem rękę do oczu. Ujrzałem wyraźne odciski cudzych, cienkich palców.
Bardzo długo deptałem bezlitośnie i bezsensownie zamszowy futerał.
Następnego dnia miały się odbyć zaręczyny.
Patrzyłem na promieniejącą Alanę, odzianą z tej okazji we wspaniałą suknię, w której nie wyglądała już na podlotka. Spoglądałem na zadowolonego pana Egerta i uśmiechniętą ironicznie, lecz także usatysfakcjonowaną Tantalę, czując się przy tym łajdakiem, jakich mało.
Na uroczystość zaproszono parę rodzin, między innymi sędziego miejskiego, burmistrza i naczelnika straży. Wszyscy odnosili się z takim respektem do Sollów, że mój ukryty wstyd zamienił się w udrękę.
Wszyscy patrzyli na mnie jak na niepotrzebną przystawkę, jak na dziwoląga, szczęściarza i uzurpatora. Okazało się, że w mieście było kilku wysoko urodzonych obdartusów, pragnących wżenić się w rodzinę gospodarzy.
Czułem także na sobie współczujące spojrzenia. Bez wątpienia figle Alany znane były od dawna całemu miastu.
Z trudem przetrzymawszy ten wieczór, nie tracąc smutnawej, lecz dostojnej miny, wymówiłem się w końcu bólem głowy i poszedłem do swego pokoju, by spędzić bezsenną noc. Przemyślawszy wszystko, oznajmiłem rano zdziwionym Sollom o swym odjeździe.
Rodowa tradycja, oświadczyłem prosto w chmurne oblicze Egerta. Czas między zaręczynami a weselem narzeczony powinien spędzić w podróży, by nabrać doświadczenia. Wrócę tak szybko, jak tylko pozwoli sytuacja.
Tantala coś tam zamruczała pod adresem tradycji. Puściłem to mimo uszu. Alana trzepotała mokrymi rzęsami. Czule ucałowałem jej ciepły policzek, wskoczyłem na konia i tyle mnie widzieli.
Kto szuka, ten znajdzie. Może jeszcze wrócę do tej biedaczki, lecz jako wolny człowiek, nie zaś niewolnik zaklęcia, a tym bardziej sługa podejrzanego chciwca Czarno Tak Skoro. Nie dla mnie bycie „podręcznym czarodzieja".
Od dziecka wszystkie jej uczucia były niezwykle silne. Udana zabawa czyniła ją pijaną ze szczęścia, każde, nawet drobne, niepowodzenie całkiem załamywało i zasnuwało niebo czarnymi chmurami.
Z wczesnego dzieciństwa pamiętała tylko brata.
Nie wiedząc, jak to się mogło stać, próbowała przypomnieć sobie matkę i ojca u kołyski. Wiedziała, że byli, lecz nie mogła ich odszukać w pamięci. Tak jakby wspomnienia o Luarze całkowicie wyparły wszystkie inne, jak zazdrosne pisklę kukułki, wyrzucające z gniazda rodzeństwo.
Pierwsze, co pamiętała ze świata bez Luara: koryto na dziedzińcu wiejskiej rezydencji, śmieszna zabawa z figą zamiast głowy, teatrzyk kukiełkowy…
Wydawało się jej, że teatr to jedyne spokojne miejsce w świecie bez Luara. Nawet przekonawszy się o czymś innym, z uporem dążyła w tę stronę. Ceną za to był koszmar kolorowych wozów, drogi umykającej sprzed oczu i silnych rąk, z których nie sposób się wyrwać.
Jeśli czegoś pragnęła, to zawsze do bólu. Mogła wpaść w depresję, jeśli przed obiadem odmawiali jej słodyczy. Kiedy niczego jej się nie chciało, pozostawało tylko leżeć w łóżku z twarzą w poduszce.
Sny o Luarze pojawiały się niezbyt często. Sny o Wyższej Istocie. Przebudziwszy się z takiego marzenia, Alana czuła się przez wiele dni szczęśliwa.
Stara niania poiła ją ziołami. Od dawna nie miała odwagi niczego zabraniać panience. Tantala przeciwnie i było to tym bardziej obraźliwe, że jako przybrana siostra budziła skomplikowane, sprzeczne i zarazem pokrewne uczucia.
Tantala była wspomnieniem Luara. Była jak drzazga, pochodząca z czasów, kiedy starszy brat przepadł, a drogi rodziców się rozeszły. Była także dowodem, że można żyć dalej w świecie bez Luara.
Alana szanowała przyszywaną siostrę do chwili, kiedy okazało się, że młoda kobieta nie może być wiecznie słomianą wdową.
Alana miała wtedy dziesięć lat i wszystko już rozumiała. Ojciec oświadczył wówczas, że Tantala jest wolną osobą i całkowicie może rozporządzać swym życiem. A matka, wtedy jeszcze kontaktująca się ze światem, skinęła głową życzliwie i powiedziała, że życzy dziewczynie szczęścia. Tantala jako pierwsza przestała czekać na powrót Luara i Alana nie mogła jej tego wybaczyć.
Nawet później, kiedy Tantala wróciła…
Alana nie rozumiała, jak tak można. Będąc na miejscu tamtej, rzuciła by się do rzeki.
Nawiasem mówiąc, często nachodziły ją podobne myśli i pomysł z głęboką wodą wydawał jej się całkiem przyjemny. Głęboką ciszą i ukojeniem.
Lecz jak przyszło co do czego…
Ile razy tak się rzucała? Kiedy zbita po raz pierwszy ruszyła za malowanymi wozami pod strażą długich pałek i ostrych spojrzeń, nie rozumiejąc, że całe zło dzieje się przez nią?
Pojawienie się czarnowłosego mężczyzny ze szpadą wywróciło jej świat na nice. Po raz pierwszy w życiu sen o Luarze, Wyższej Istocie, zamienił się w sen o Retano Rekotarsie.
Spoglądając za odjeżdżającym narzeczonym, przyrzekła sobie czekać na niego cierpliwie.
Jak ślimak w skorupie. Jak ziarno w zamarzłej ziemi. Do wiosny.
Dom stał na bagnie.
Przewodnik zatrzymał się na rozstaju. Ścieżka rozdwajała się jak żmijowy język. Prawa połówka wiodła dalej w las i wydawała się mocno wydeptana, lewa skręcała w bok i prawie niknęła w trawie.
– Dalej nie pójdę – oznajmił szeptem przewodnik. – Stanie pan na skraju bagna. Jeśli gospodarz zechce pana przyjąć, wypuści błędne ogniki… takie, żeby się nie utopić. Chociaż zdarzało się, że niejednego zwiodły na głębinę. Tylko bąbelki zostały. Tak.
Przymknąłem powieki.
Zbrzydło mi już to wszystko. Czarownicy i czarownice, żaby, szczury, latające myszy… każdy wyłazi ze skóry, żeby człeka nastraszyć, a przewodnik zawsze zostawia cię w połowie drogi, mówiąc stanowczo: Dalej nie pójdę.
Chłopak dostał pieniążek, spróbował go zębami i odszedł zadowolony, co pewien czas oglądając się przez ramię. Spojrzałem na kawałek nieba prześwitujący przez plątaninę gałęzi, splunąłem i poszedłem lewą ścieżką.
Bagno cuchnęło.
Śmierdziało jak trup. Pośrodku równej, zwodniczo gładkiej przestrzeni ciemniał niesamowity budynek na palach. Zatrzymałem się i demonstracyjnie zakryłem nos chusteczką wydobytą z kieszeni.
Jeśli tylko czarodziej mieszkający pośrodku trzęsawiska jest trochę obraźliwy, z pewnością powiedzie mnie w topiel…
– Dumny jesteś.
– Dumny, lecz do ciebie przyszedłem – zaoponowałem warkliwie.
Staruszek westchnął.
Był mały, zaniedbany i zarośnięty. Na szczęście, szukając maga, przyzwyczaiłem się nie zwracać uwagi na powierzchowność. Złowieszczy przystojniacy w czarnych pelerynach okazywali się szarlatanami, siwobrodzi mędrcy głupcami, jakich mało. Ten tutaj, choć drapał się nieustannie, miał oczy przenikliwe i lodowate.
– Ot, przyczepił się – stwierdził, przesuwając po mnie nieprzyjemnie ostrym spojrzeniem. – To jasne, że skoro się tak napierasz, wisi nad tobą…
Wzruszył ramionami. Przełknąłem ślinę.
Był to pierwszy mag po panu Czarno, który zorientował się, że coś nade mną „wisi". Pozostali oczekiwali, aż sam wyjawię im swoje problemy i od początku stawało się jasne, że tracę tylko czas.
– Wisi nad tobą – podjął stary, przymrużając powieki – coś jak brudny, zakurzony worek… albo jak wąż dusiciel na szyi. Nadejdzie czas, że pętla się zaciśnie.
– Zdejmij to ze mnie – zażądałem po prostu.
Staruszek zamknął oczy.
Powieki miał żółtawe, przezroczyste jak błony. Zdawało się, że patrzy dalej przez cienką skórkę.
– Zdjąłbym, tak… ale nie starczy mi mocy. Inny by ciebie mamił, żądał wysokiej zapłaty, a ja powiem ci prosto z mostu: to beznadziejna sprawa. Nie dam rady.
– Ktoś inny obiecywał to zrobić – odpowiedziałem, drżąc.
– Jak myślisz, okłamał mnie?
Starzec potarł zziębnięte, maleńkie dłonie.
– Nie wiem tego. Być może oszukał. Kto to sprawdzi.
– Mam umrzeć za pół roku – oświadczyłem gniewnie. – Może byś się wysilił?
Otworzył oczy. Przed chwilą były zielone, a teraz były żółte jak gęsty miód.
– Nie. Nie zdołam. Dawniej może tak…
– Powiedz mi więc, kto może to zrobić?
Starzec milczał.
Po ciemnej izbie fruwał błędny ognik, wychwytujący z półmroku pustą żelazną klatkę, mętne metalowe lustro, kawałek młyńskiego żarna, dziwnym trafem rzucony w kąt dziwnej chatki na palach.
Święto zakończyło się pozostawiając ziemię zaścieloną strzępkami serpentyn i brudnego konfetti. Ulubiony przez mieszczan Dzień Wszelkiej Radości. Dom rodu Sollów nie uczestniczył w ogólnym rozradowaniu. Nie był tradycyjnie umajony kwiatami ani lampionami. Pozostał ciemny i pusty. Służba miała wychodne już od południa. Milczący dom przeczekiwał szum rozbawionych tłumów.
Rankiem zaśmiecone ulice pokryła mgła. W szarym, wilgotnym oparze niknął szelest mioteł sprzątaczy. W stronę głównego placu kroczył wysoki, jasnowłosy mężczyzna. Właściwie częściowo już siwy.
Egert Soll nie miał się dokąd spieszyć. Dzień dzisiejszy, cichy, mglisty i pusty, podobał mu się znacznie bardziej, niż wczorajsze szaleństwo i ryk pijanej tłuszczy. Ćwiczenia w Korpusie zaczynały się dzisiaj godzinę później. Niewielka ulga, zważywszy, że większość mieszkańców będzie cały dzień odsypiać minioną noc…
Egert miał godzinę czasu na powolną przechadzkę.
Długo stał na garbatym mostku. Kanał był niedawno czyszczony i jego wody, dawniej cuchnące, pachniały teraz świeżością i mokrymi kamieniami. W dół płynęły zwiędłe liście. Dziesięć lat wcześniej, w taki sam mglisty poranek Egert stał na tym mostku razem z synem.
Jaki byłby teraz Luar, mając prawie trzydziestkę?
Egert wiele by oddał, by tamte dni wróciły.
Wydawało mu się, że gdyby był wtedy mądrzejszy, wszystko ułożyłoby się inaczej…
A zresztą tylko się okłamywał. Stojąc raz do roku na garbatym mostku, mógł sobie pozwolić na przyjemność samooszukiwania.
Wróciłem trzy dni przed wyznaczonym terminem ślubu. Osłabiony i przybity wędrówką, co, jak się obawiałem, było nazbyt widoczne. Tantala chyba myślała, że wcale nie wrócę. A może tak mi się zdawało?
W każdym razie, kiedy wołała Alanę, jej głos był całkiem radosny.
– Szybciej, dziewczyno! Wiesz, kto przyjechał?!
Przynajmniej panna się nie zawieruszyła. Nie uciekła do lasu, nie ukryła w kupieckim kufrze i nie przystała do rozbójników. To już coś.
Wyładniała nawet. Prawie zniknął dziewczęcy trądzik. A jednak moja narzeczona wciąż był jeszcze dzieckiem. Pocałowałem ją we wciąż tak samo ciepły policzek. Miałem wrażenie, że wcale nie wyjeżdżałem. Tylko wyszedłem na chwilę.
Mój pokój pozostał nietknięty. Na stole zostały niektóre zapomniane rzeczy, a wśród nich zamszowy woreczek, obszyty paciorkami. Służąca, jak się okazało, oczyściła go z kurzu, starła też ślady moich butów.
Zamknąłem za sobą drzwi i opadłem ciężko na fotel.
Długa zima. A potem wiosna, kiedy tak bardzo chce się żyć…
Rekotarsowie nigdy nikomu nie służyli. Mogłem komuś zrobić przysługę, lecz nie szło mi dokończenie dzieła. Wziąłem do ręki futerał, niemal z odrazą. Paciorkowe wyszycie nie układało się w żaden wzór…
Należało przeczytać książkę dziadka Alany. Jeśli chodziło o magów, być może sfałszowano w niej historię Damira, lecz inne opowieści mogły się okazać użyteczne.
Woreczek był w środku ciepły i pusty. Ostrożnie obmacałem wewnętrzne szwy. Zwykły worek. Kim są naprawdę magowie?
Rozległo się ciche stukanie do drzwi.
– Panie Rekotars… jaśnie pan Egert zaprasza na kolację. Dzisiaj podajemy mlecznego prosiaka, rybę w winie, dynię faszerowaną kliwiami, grzyby…
Muszę zapytać, co to są kliwie, pomyślałem odruchowo. W tym momencie poczułem lekkie dotknięcie na dłoni wciąż pozostającej w futerale.
– Tak! – krzyknąłem głośniej, niż powinienem. – Proszę powiedzieć panu Egertowi, że zaraz przyjdę!
Chłodna ręka po tamtej stronie materiału na moment znikła. Po chwili jednak znów zahaczyła paluszkiem o mój mały palec, niczym obietnica wiecznej przyjaźni.
„Szukałeś?"
– Okłamujesz mnie Czar… Czanotaksie. Nie możesz zmienić Wyroku!
„Naprawdę wątpisz w moją moc? A może po prostu chciałbyś odzyskać wolność za darmo?"
Milczałem. Ręka tamtego przyjacielsko ścisnęła mą dłoń.
„Nie zawracaj sobie tym głowy, Retano. Rób, co mówię. Niech to nie będzie służba… lecz rodzaj pomocy. Zabieraj księgę wraz z panną i wracaj".
Zacisnąłem zęby, powstrzymując cisnącą się na usta odpowiedź. Nie dlatego, żebym bardzo tego wszystkiego pragnął.
Przez grzeczność.
Zgodnie z dobrymi obyczajami wypadało odprowadzić do domu pana młodego nowo poślubioną pannę komuś z rodziny lub ostatecznie w towarzystwie zaufanego sługi. Soll wyjaśnił mi, że nie może nawet na jeden dzień zostawić chorej żony.
Od trzech lat pułkownik nie opuszczał miasta, odkąd pani Toria przestała wychodzić z pokoju. Tantala znalazła dziesiątki powodów, żeby nas nie odprowadzać, stara niania w ogóle nie miała sił na tak daleką podróż. W tej sytuacji, po krótkim wahaniu, zdecydowałem się jak najszybciej podjąć obowiązki męża i wypełnić je należycie.
Soll ofiarował nam karetę podróżną z Klowem na koźle. Chciał także wyprawić z nami pokojówkę, lecz odwiodłem go od tego. W moim zamku, oznajmiłem stanowczo, Alanie nie będzie zbywać na niczym, na opiece, miłości, czy służbie. Pułkownik zamierzał nam także przydzielić eskortę, czym poczułem się urażony Nie wiem, jak bywało w rodzinie Sollów, stwierdziłem chłodno, lecz w rodzie Rekotarsów mąż jest wystarczającą ochroną dla swej małżonki. W zupełności jej wystarczę. Wojny nikt nie zapowiadał, a zima jeszcze nie nadeszła.
Soll przygryzł wargę i zgodził się.
Nasz ślub był huczny i wspaniały. Całe miasto słało życzenia. Uwite z kwiatów herby Sollów i Rekotarsów zdobiły niemal wszystkie place. Piłem wino i przysięgałem Alanie wierność, aż ochrypłem. To znaczy, nie samej Alanie, a wszystkim, którzy akurat byli w pobliżu: burmistrzowi, naczelnikowi straży, sędziemu miejskiemu i wielu innym. Przysięgałem oddać za nią życie i zrobić wszystko, by była szczęśliwa.
Potem zapadłem w ciemną czeluść. Obudziłem się w łożu małżeńskim. Alana obok mnie słodko dyszała. Parszywy los! W żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć, czy zaszło coś między nami…
Potem trzęśliśmy się w karecie po przymarzniętych wybojach. Wielokrotnie gładziłem spoczywający wśród bagaży zamszowy futerał. Posag. Ciężki tom w skórzanym woreczku. Biografie magów pióra dziekana Łujana.
Młoda żona siedziała naprzeciwko. Karetę ogrzewał mały piecyk, lecz Alana szczelnie otulała się szalem, drżąc z zimna i milcząc. Nie wiedziałem, co oznacza owo milczenie. Obrazę? A może tylko zmieszanie podfruwajki, która ni z tego ni z owego stała się mężatką, wychodząc za niewątpliwie sympatycznego, lecz, spójrzmy prawdzie w oczy, prawie nieznajomego człowieka? Czy była milcząca z natury? U kobiety to dobra cecha, lecz chwilami bywa także męcząca…
Dobrze byłoby przypomnieć sobie, co się wydarzyło w noc poślubną. Czyżby pijany do utraty nieprzytomności mogłem obrazić kobietę?!
Spieszyłem się. Dni były coraz krótsze, gospody zmieniały się jedna za drugą. Z Alaną nocowaliśmy w oddzielnych sypialniach, niby dla jej wygody. W rzeczywistości w żaden sposób nie mogłem się zdecydować na działanie. Będąc jej prawnie zaślubionym małżonkiem, z jakiegoś powodu widziałem w niej tylko daleką krewną, którą kazano mi odstawić pod wskazany adres.
We wszystkich gospodach bez wyjątku trafiały się apetyczne pokojówki. Jak w dawnych, dobrych czasach, żadna nie potrafiła oprzeć się memu uśmiechowi. Powstrzymywałem się w ostatniej chwili. Służące dąsały się. Wygodniej byłoby zwalić całą winę na zmęczenie i nie do końca zabliźnione rany, ale w głębi duszy dobrze wiedziałem, że powstrzymuje mnie mroczny wstyd, którego nie chciałbym specjalnie zgłębiać.
Zakochana Alana była tylko pionkiem w mojej grze. Dłużej tak być nie mogło. Jak najszybciej powinienem był wzbudzić w sobie małżeńskie uczucia, choćby po to, by mieć szacunek dla samego siebie. Niebiosa wiedzą, że się starałem. Próbowałem zobaczyć kobietę w naburmuszonym podlotku, upragnioną partnerkę, moją żonę. Niczego nie czułem. Nosiłem się tylko z fałszywym uśmiechem, przekonując sam siebie, że gdy wreszcie dotrzemy do domu i przyzwyczaimy się bardziej do siebie, uczucie w końcu się zjawi.
Alana milczała. Całowałem ją po bratersku w policzek i samotnie spędzałem czas.
Pewnego pięknego poranka… Gospoda była okropna, ze wszystkich szpar ciągnęło chłodem, nie wyspałem się i czułem fatalnie. Nie znalazłem żony w jej pokoju. Co więcej, łóżko było nietknięte.
Nie wpadłem od razu w panikę i dobrze zrobiłem, gdyż moja małżonka wkrótce się odnalazła. Na dole w opustoszałej jadalni dymiły płonące całą noc świece. W kącie zasiadała kompania hazardzistów: trzech tęgich mężczyzn i moja pani z przygryzioną wargą i wachlarzem kart w drżących dłoniach.
Opanowałem się. Zbliżyłem się z miną wyrażającą dobroduszną troskę.
– Moja droga, za pół godziny będzie widno. Kazałem lokajowi zaprzęgać… Jesteś gotowa?
Trzech karciarzy zerknęło z dziwnymi uśmieszkami. Alana jakiś czas oglądała karty, potem podniosła na mnie wzrok. Drgnąłem, bo w jej oczach był taki sam wyraz, jak podczas naszego pierwszego spotkania w asyście komediantów.
Pierwszą moją myślą było, że jakoś ją znieważyli. Z rosnącym gniewem uprzytomniłem sobie, że szpada została na górze. Powiodłem wzrokiem po twarzach wybladłych po bezsennej nocy.
Jednym z nich był dwudziestoletni młodzik z wypukłymi wargami i ostrymi, cynicznymi oczkami. Pozostali dwaj, nieco starsi, byli jego świtą.
– Co się stało, Alano? – zapytałem spokojnie, zastanawiając się mimochodem, jak najzręczniej wykopać taboret spod tyłka najbliższego karciarza.
– Przegrałam naszą karetę – odparła z westchnieniem żoneczka. – Karetę razem z końmi… I sto złotych monet. Z początku dobrze mi szło, ale później…
Rozejrzałem się szybko.
Niewiele brakowało, żebym, wytrzeszczając oczy, wrzasnął: „Co?! Kompletna idiotka! Chyba zwariowałaś!" Chętnie bym to uczynił, lecz nie było czasu. Chłopak był mózgiem całej trójki i oczywiście szulerem. Wszystko zależało od tego, czy zdołam ujawnić jego szachrajstwo. Albo niepoczytalność Alany. Albo, dopóki sala pusta, przyprzeć go do muru…
Dwaj towarzysze młodzieńca, jakby odgadując moje zamiary, bliźniaczym gestem położyli prawice na rękojeściach ukrytej pod stołem broni.
– Pozwoli pan, że się przedstawię – powiedział młodzieniec z szerokim uśmiechem. – Kilt Warkronn, ze starszej linii Warkronnów, z północy. Być może za dużo sobie pozwoliłem, zawierając znajomość z małżonką bez pańskiej wiedzy, lecz jesteśmy w podróży, a wtedy etykieta jest…
– Szczególnie ważna – przerwałem mu oschle. – Zwłaszcza w podróży i dla szlachetnie urodzonych, do grona których pan się zapewne zalicza…
Obserwując badawczo ruchliwą twarz młodego człowieka, dodałem w myślach: nie wstyd ci, arystokrato, trudnić się szulerką?
Pan Warkronn nieco się zarumienił.
– Oczywiście, nie pozwoliliśmy sobie na nic niewłaściwego… z pańską żoną. Chętnie przyznaję, że jej żywa natura dała mi sporo powodów do zadowolenia…
Przeniosłem wzrok na Alanę. Żywa natura siedziała z głową wciśniętą w ramiona i bezmyślnie drapała paznokciem blat stołu.
Towarzysze Warkronna zgodnie pokiwali głowami. Jeden z nich, jasnowłosy i krępy, wyciągnął zza pazuchy zwitek papierów.
– Oto są weksle pani Alany Rekotars… Świadkiem zastawu był poczciwy oberżysta.
– Z początku wygrywałam – oświadczyła gniewnie młoda dama. – Wygrałam pięćset monet! Potem karta mi nie szła i nawet ty, Retano, nic byś nie poradził…
Warkronn starannie zbierał karty ze stołu. Miał minę dobrego papy: nie ma co się zniechęcać, fortuna kołem się toczy, na tym polega hazard, a w końcu dla Alany będzie to na pewno pamiętna noc…
Szkoda, że był arystokratą. Po pierwsze, było to tym bardziej upokarzające, a po drugie…
Od razu zrozumiałem, że się spóźniłem. Można by, naturalnie, zrobić z Alany wariatkę, wątpię jednak, czy to cokolwiek pomoże. Mogę oskarżyć Warkronna o nieuczciwą grę, tylko jak to udowodnić?
Alana milczała. Wyraz jej twarzy był jednocześnie nieszczęśliwy i wyzywający. Znałem go już: dumnie zadarty nosek, chłodne milczenie. A wszystkiemu winne, rzecz jasna, karty.
– W co graliście? – usłyszałem własny, spokojny głos.
Warkronn uśmiechnął się cierpko.
– W „Pięciogłów". Pani Alana lubi trudne gry. Zdobyłem się na uśmiech w odpowiedzi.
– Przyznam, że ja też… Prawie wam zazdroszczę. Alana przeżyła tak silne hazardowe emocje beze mnie… Uczyni mi pan zaszczyt, panie Warkronn, jeśli zgodzi się pan zagrać ze mną parę partyjek.
Jakiś czas patrzyliśmy na siebie. Młody szuler długo by nie wytrwał w swym fachu, gdyby się nie znał na ludziach. Domyślał się, że nie będę tak łatwą zdobyczą jak Alana.
– Musimy jechać dalej – zauważył jasnowłosy kurdupel. – I bez tego…
Warkronn uśmiechnął się jeszcze bardziej cierpko.
– Ależ, panie Rekotars… To pan uczyni mi zaszczyt kilkoma partyjkami. Niestety, nie mamy czasu na dłuższą grę…
Jadalnia powoli się zapełniała. Ziewający goście wychodzili ze swych pokojów i rozglądali się w poszukiwaniu śniadania.
Warkronn patrzył mi w oczy z nieskrywanym radosnym wyzwaniem. Szczeniak…
– Droga pani małżonko – zwróciłem się do Alany światowo – bądź tak dobra oddalić się do swego pokoju i wypocząć przed dalszą drogą. Być może będziemy musieli iść na piechotę.
Wielkie nieba, zadarła nos niemal do sufitu. Poszła na górę z miną wygnanej królowej.
Odprowadziłem ją wzrokiem, a potem zwróciłem się w stronę Warkronna, rozpakowującego nową talię kart. Zdjąłem z najmniejszego palca pierścionek, jedyną rzecz, jaka została mi po matce, drogocenne cacko z błękitnym, pięknie błyszczącym kamieniem.
„Pięciogłów" nigdy nie był moją ulubioną grą.
W pierwszym rozdaniu otrzymałem karty zwane „pustą klatką". Rzadka szansa wygranej, jeśli pamięta się o pewnym szczególe. W moim zestawie nie było czerwonej siódemki, zwanej „kluczykiem", co oznaczało, że przeciwnik mógł na poczet mojej „klatki" wziąć pięć do sześciu lew.
W uczciwej grze małe było prawdopodobieństwo takiego obrotu sprawy. Patrzyłem pilnie rywalowi na ręce, kiedy rozdawał karty i nie udało mi się przyłapać go na żadnym podejrzanym ruchu. Patrząc teraz, jak Warkronn pociera czubek nosa, byłem pewien, że wie, jakie mam karty.
Mówią, że są szulerzy, którzy widzą wszystko na wskroś. Moje plecy pokrył pot. Warkronn oznajmił od niechcenia, że licytuje „wielki bal". Kusiło mnie, by zalicytować „klatkę", ale zacisnąłem zęby i skinąłem głową, wyrażając zgodę. Tamten zagrał czysto, według zasad i jego towarzysz zaznaczył na małym liczydle mą pierwszą straconą lewę.
Alana wiedziała, z kim zasiąść do gry.
Przyszła kolej na moje wyjście. Przymknąłem powieki, próbując się skoncentrować.
Talia w moich dłoniach. Delikatny dotyk gładkich kart. Zniknęła jadalnia, zniknął stolik razem z szulerem i jego wspólnikami, pozostał tylko zestaw kolorowych obrazków. Na ich odwrotnej stronie wyobrażony był koń stający dęba.
Karty tylko wydawały się jednakowe. Każda karciana „koszulka" miała swoją niepowtarzalną osobliwość. Czułem się, jakby na skroniach zacisnęła się żelazna obręcz. Konie ożyły, błysnęły wytrzeszczonymi ślepiami. Ten, który niósł na sobie damę karo, miał białe znamię na zadzie, ten, który krył dziesiątkę pikową wydawał się lekko rozmazany, jakby istotnie był w ruchu…
– Proszę wychodzić, panie Rekotars!
W końcu sam zostanę szulerem.
Rzuciłem kartę.
Teraz już „koszulki" kart Warkronna przestały być dla mnie nieme. Nie przysparzało mi to radości, okazało się bowiem, że miał na ręku prawie pełną „polanę". Będę musiał z tym sobie poradzić!
Chwilę certoliliśmy się dla przyzwoitości, lecz skoro dałem mu wziąć lewę, uczynił to zgodnie z planem.
Szczęknęły maleńkie liczydła. Jak moje zęby.
Warkronn wyłożył kartę.
Łamałem sobie głowę, patrząc na „koszulki" jego kart, widząc w stających dęba rumakach konie naszej karety. Nie mogłem dojrzeć więcej niż trzy rumaki. Widocznie oczy były zmęczone.
Zalicytował „mały bal". Uparłem się i zalicytowałem „korowód". Chwilę się zastanowił, zerknął na mnie chytrze i ogłosił „pustą klatkę".
Nie miał argumentów przeciwko mojej „klatce".
Zaczął ostrożnie, rozciągając w uśmiechu i bez tego wielkie usta. Z udręką spoglądałem na moje karty i coraz bardziej obawiałem się, że jego „klatka" się zaraz zapełni.
Jest jeszcze możliwość odkryć naraz wszystkie karty. Do jego „klatki" wchodziło siedem, nie, osiem lew, gdyby tylko…
– Proszę wychodzić, panie Warkronn! – rzekłem, prawie przeczuwając triumf.
Wyszedł.
Tej karty nie powinno być. Doskonale pamiętałem, że już „chodziła".
– Co to za karta, panie Warkronn?
– Dziewiątka pik. Czyżby pan niedowidział?
– Pozwoli pan sprawdzić pańskie karty. Skrzywił się.
– Panie Rekotars… Rozumiem, że skoro się przegrywa, stajemy się nerwowi i podejrzliwi. Nie ma pan prawa mnie obrażać. Proszę przejrzeć odrzucone karty…
Wskazał na kupkę lew.
– U siebie i u mnie. Myśli pan, że są dwie jednakowe? Pojąłem, że ma rację.
Jego „pusta klatka" zagrana została czysto, a skąd wziął potrzebną kartę, nie da się dociec. Chyba, że jest magiem…
A jeśli jest?! Pomniejszy czarownik, zarabiający na życie grą? Kto wie?
Gra w karty wydaje się poniżej godności maga. Lecz do niedawna trudnienie się szulerką było też hańbą dla każdego arystokraty…
Spojrzałem na swój przegrany pierścień.
– Jeszcze jedna partia, panie Rekotars? Czy wystarczy? Oczy Warkronna śmiały się. Zdołałem uśmiechnąć się w odpowiedzi.
– Jest pan interesującym przeciwnikiem… Dotykanie kart sprawiało mi ból, jakbym opuszki palców miał zdarte do żywego mięsa. Poznawałem je po dotyku: czerwone były cieplejsze, czarne chłodniejsze… Cięższe i lżejsze… Nieuchwytne cechy, pozwalające rozpoznać brzemię prawie czterdziestu prężących się do skoku wierzchowców. Wyłożyłem kartę.
Wiedziałem, że Warkronn nie ma pełnego „korowodu", chociaż zalicytował go, błyskając oczyma.
Ktoś przechodzący obok otarł się nieostrożnie o moje ramię. Dotyk ten zadziałał jak uderzenie.
Szum. Brzęk naczyń, gwar głosów, trzaskanie drzwiami… Za moimi plecami stoi sześciu gapiów. Zapach spalenizny, śmiech…
Wyskoczyłem ze świata kart, niczym korek z butelki. Wróciłem do prawdziwego życia. W samą porę. Gra w karty bowiem nie ogranicza się tylko do manewrowania namalowanymi figurkami.
Oto kupka „odrzutów". Długi, ostry łokieć niby niechcący trąca o wykorzystane karty, ledwie zauważalny ruch, jakby Warkronnowi było ciasno za stołem.
Mgnienie później w mej dłoni pojawił się kindżał i jego ostrze wbiło w blat stolika po drugiej stronie. Gapie niczego nie rozumieli. Wzdrygnęli się tylko, słysząc głuche uderzenie o drewno.
Uderzyłem na ślepo. Mogłem przebić rękę, lecz trafiłem w kartę i przyszpiliłem do stołu.
Życie w jadalni toczyło się swoim torem. Nad naszym stolikiem zawisła cisza. Gapie zaszeptali pomiędzy sobą. Ja i Warkronn patrzyliśmy sobie w oczy.
– Dobrze grasz – wysyczał w końcu, prawie nie poruszając wargami. – Widzisz „koszulki". Moglibyśmy działać razem.
Zacisnąłem usta, jakbym miał zamiar plunąć mu w gębę.
Krzyk: „Szuler!" mógł się skończyć tragicznie. Zarówno dla wskazanej osoby, jak i dla krzyczącego. Tłum chętny, by się rozprawić, nie zawsze potrafi odróżnić złoczyńcę od ofiary.
Warkronn zerknął z ukosa na jasnowłosego druha, starając się nie stracić mnie z oczu.
– Oddaj.
Tamten się nadąsał. Chwilę wiercił się na taborecie, wreszcie podał mi pod stołem plik weksli podpisanych przez Alanę.
Cała trójka jednocześnie wstała od stołu. Jasnowłosy zabrał liczydło, Warkronn zgarnął karty.
– Dziękuję, panie Rekotars, za wspaniałą grę. Nie chodzi o wygraną, najważniejszy jest hazard. Proszę przyjąć wyrazy szacunku.
Cała trójka ruszyła ku drzwiom, odprowadzana zdumionymi spojrzeniami. Powoli, z wysiłkiem, starając się opanować zdenerwowanie, wyciągnąłem ostrze kindżalu z blatu.
Karta była przebita dokładnie pośrodku.
Niemiłe wydarzenie z szulerem nie zepsuło moich stosunków z Alaną, wręcz przeciwnie, raczej nas do siebie zbliżyło. Kiedy słaniając się na nogach, z dziurawą kartą w kieszeni, wszedłem do jej pokoju, kiedy zła na cały świat i gotowa wywołać skandal, odwróciła się do mnie od zakurzonego okna, kiedy w milczeniu rzuciłem na nocny stolik jej weksle… Ta chwila była warta tego, by pokonać dziesięciu szulerów. A nawet tuzin.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, znów milcząc, ale teraz wszystko było inaczej. Nie potrzebowaliśmy rozmowy. Alana okazywała mi tym milczeniem szacunek, gdy drzemałem wsparty na poduszkach karety. We śnie widziałem rodowy zamek, w którym gospodaruje cicha, skromna, kochająca aż po grób małżonka.
W zamszowym futerale nad moją głową drzemała księga O magach. Wciąż zbierałem się, by ją otworzyć w jakiejś gospodzie, lecz jak dotąd się nie odważyłem. Jeśli wyczytam w niej coś plamiącego pamięć Maga z Magów Damira, skomplikuje to nie tylko moje stosunki z Sollami, ale być może także z tym łotrem, Czarno Tak Skoro.
Chociaż, mówiąc prawdę, znacznie bardziej bałem się czarnego, zamszowego woreczka. Nie chciałem się do tego przed sobą przyznać, lecz ponowne wsadzenie ręki do środka wymagałoby całej mojej odwagi.
Pozostało już tylko parę dni drogi do moich włości. Rozpoznawałem znajome miejsca. Pogoda była rześka i chłodna, jak sopel lodu, śniegu było niewiele, jakby dla urozmaicenia pejzażu. Konie biegły lekko. Zima dopiero się zaczynała i czyniła krajobraz białym i świeżym jak wykrochmalony kołnierz. Cieszyłem się, obserwując uroki pierwszych przymrozków. Alana, widząc mój dobry nastrój, cieszyła się razem ze mną.
Mieliśmy jeszcze dwa postoje do zamku, gdy w jednej z przydrożnych gospód nastąpiło znamienne spotkanie.
Oberwaniec stał na zewnątrz u wejścia, zakutany w kobiecą chustę i żałosnym głosem proponował: „Usłużyć jaśnie państwu, chociaż konia wyczyścić, dziurę załatać, tylko za jednego miedziaka". Dziwiąc się w milczeniu, że właściciel oberży toleruje pod bokiem natarczywego smarkacza, minąłem go obojętnie, lecz w ostatniej chwili się obejrzałem.
Obdartus, zachęcony moim zainteresowaniem, zajęczał żywiej:
– Jaśnie panie, weźcie mnie na służbę, ja wszystko umiem i konia oporządzić, i dziurę załatać…
Nie wiedzieć czemu uważał, że latanie dziur jest główną potrzebą wszystkich panów.
Wyglądał marnie. Wychudł, oczy mu się zapadły. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, wyglądał bardziej zdrowo.
– Mogę także zaśpiewać – mamrotał chłopaczek, spoglądając błagalnie. – Weźcie mnie na służbę, dobry panie, a nie poża…
Jego oczy zaokrągliły się. Rozpoznał mnie wreszcie.
– Witaj – powiedziałem uprzejmie – Kliwi, czy jak cię tam zwą…
Chude liczko zmarszczyło się boleśnie, jakby Kliwi Młynarczyk miał się zaraz rozpłakać.
– Kto to jest? – spytała zza moich pleców Alana.
Kliwi zaszlochał i wyciągnął przed siebie ręce, wnętrzem dłoni do góry.
Obie były pełne starych i świeżych oparzeń. Jakby Kliwi próbował wyciągać gołymi rękami kasztany z ognia.
Cudze pieniądze parzyły go żywym ogniem. Tak, jak głosił wyrok.
Niczego innego nie potrafił. Kiedy brał się do jakiejś uczciwej roboty, wychodziło mu to bokiem. Przepędzali go i bili. Z głodu znów zaczął kraść, okręcając dłonie szmatami, raz nawet kupił sobie skórzane rękawice. Nic nie pomagało. Za każdym razem, gdy jego dłoń dotknęła cudzej sakiewki, z trudem powstrzymywał krzyk bólu i nawet tydzień później nie mógł „załatwić, jak człowiek, naturalnej potrzeby". Ręce miał pokryte oparzelinami. Robotnik był z niego żaden i nikt go nie chciał zatrudnić. Nikomu nie był potrzebny. Zarabiał trochę żałosnymi śpiewami na jarmarkach, lecz ludziom niezbyt się podobały. Znowu go przeganiali, tym bardziej, że nie miał „pozwolenia na żebractwo".
Wszystko to wyznał mi, pochlipując, po tym, jak opłaciłem dla niego za dwa miedziaki nocleg w stodole. Był niebotycznie szczęśliwy. Ogrzał się i podjadł, uwierzył więc w uśmiech losu.
– A pamięta pan Ahara… – opowiadał z radosnym uśmiechem – którego zwali Ropuchem. Jednooki. Ten, co miał umrzeć za miesiąc. I po miesiącu go pochowali. Powiadają, że się utopił w zwykłej kałuży. Spadł z konia i się zachłysnął, a nawet trzeźwy był… Jakże to… utonąć w kałuży?!
Miałem wrażenie, jakby lodowata dłoń przesunęła się po mym karku.
– Tak było mu przeznaczone – rzekłem głucho. – Po miesiącu utopiłby się nawet w miednicy, bez dwóch zdań…
Kliwi posmutniał. Usta skrzywiły się gorzko.
– Przeznaczone… Choćbyś zdychał z głodu.
Popatrzył na swoje oparzone dłonie. Zamyśliłem się.
Choć nie było o czym dumać. Skoro los postawił na mej drodze Młynarczyka, widocznie miało to jakiś sens.
– Pojedziesz ze mną – oświadczyłem gładko.
Kliwi oderwał wzrok od swoich bąbli. Spojrzał mi w oczy, najpierw niedowierzająco, potem radośnie, wreszcie podejrzliwie.
– No tak… ale… kiedy pan ma umrzeć?
Cud chłopak. Miły i bezpośredni.
Najbardziej obawiałem się, że na zwodzonym moście przywita nas maciora.
Zdawało się, że to głupstwo, lecz całą noc przed dotarciem do celu śnił mi się ten okropny obrazek: młoda żona po raz pierwszy widzi zamek szlachetnego małżonka, na zawsze spuszczony zwodzony most, a pośrodku przejścia stoi monstrualna maciora, która nie ruszy się z miejsca bez mocnego kopniaka.
Zbudziłem się zlany zimnym potem.
Dotarliśmy do zamku w południe. Gdy tylko pokazały się szczyty wież nad drzewami, osiodłałem konia i pokłusowałem naprzód.
Świni nie było. Na pochyłych murach leżał śnieg. Biały kobierzec skrywał przed niepowołanym okiem pęknięcia i szczeliny, zmurszałość i zapuszczenie. Na wewnętrznym dziedzińcu trwała wieczna jesień, było wilgotno i błotniście, mocno cuchnęło nawozem.
– Iter! Iter!!!
Podczas gdy kareta przetoczyła się przez zwodzony most, zdążyli zaszlachtować maciorę. Po całym zamku miotały się najęte we wsi pokojówki i inne sługi. W brudnawej kuchni rozpalono ogień. Młody małżonek wyjechał na spotkanie żoneczce na białej jak śnieg klaczy.
Alana wyjrzała ostrożnie zza aksamitnej zasłonki. Za moimi plecami zamek czekał na ocenę. Rozchwiana ruina, siedlisko duchów…
Bałem się, że powie: i to ma być twierdza Rekotarsów?!
– Jak tu pięknie – powiedziała szeptem Alana.
Ze szczytu wzgórza wioska wyglądała jak malowanie: białe dachy i wznoszące się nad nimi sine smugi dymów. Dni robiły się coraz chłodniejsze, zapowiadając srogą zimę. We wszystkich chatach palono w piecach.
Tylko nad dachem domu na wzgórzu niebo było dziewiczo czyste i jasnobłękitne. Czanotaks Oro nie rozpalał ognia.
– Panie Retano, ja się magów boję, może zostanę tutaj?
Kliwi zgrzał się wchodzeniem pod górę i nadstawiał zaróżowione policzki pod hulający na szczycie wiatr.
– Nie można – odparłem oschle. – To dobry człowiek, nie masz się czego bać. Robię to z myślą o tobie, głuptasie!
Kłamałem. Myślałem tylko o sobie.
Furtka była otwarta. Podwórze było puste: ani psa, ani narąbanych drew, ani w ogóle żadnej oznaki życia. Czanotaks nie potrzebował drewna.
– Nikogo nie ma – oznajmił radośnie Kliwi. – Mag pewnie wyjechał.
Jakby w odpowiedzi na te słowa skrzypnęły przeraźliwie drzwi wejściowe. Spodziewałem się tego, a jednak drgnąłem.
– Wejdźcie – powiedział Czarno.
Był zakutany od stóp do głów w futrzaną szubę, lecz wyzywająco naga czaszka odbijała poblaski zimnego dnia. Czarne, nieco szalone oczy, patrzyły bez wyrazu. Mimo woli wspomniałem zimny uścisk we wnętrzu zamszowego woreczka.
Weszliśmy, przy czym musiałem wepchnąć Kliwiego siłą.
We wnętrzu ogromnego budynku było zimniej niż na zewnątrz. W znanej mi sali zwierciadlanej sufit pokryty był szronem, tafle luster zdobiły śnieżne kwiaty. Kliwi drżał coraz bardziej, jakby z zimna, chociaż policzki miał rozpalone, czerwone jak gil.
– Witaj z powrotem, Retano.
Czanotaks usiadł. We włochatej szubie przypominał leśnego stwora z dziecięcej baśni. Z wielkich rękawów wystawały cienkie, białe dłonie. Czarno Tak Skoro splótł palce i oparł się łokciami na kolanach, żeby wygodniej było umieścić na palcach podbródek.
– Miło cię widzieć – skłamałem z uśmiechem. – Spełniłem obietnicę.
Blade usta Czarno rozciągnęły się, jakby były z gumy. Ten uśmiech mówił wszystko.
– Mam nadzieję, że ty spełnisz swoją? – zapytałem z naciskiem.
Mag przymrużył bardziej wąskie szparki powiek.
– A dlaczego nie przyniosłeś ze sobą tej… rzeczy? Tak, jak się umawialiśmy?
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej.
– Nie wszystko od razu… Naturalnie, jest twoja. Jest jednak pewna zagwozdka… Powszechnie uważa się, że niemożliwa jest usługa, jaką mi obiecałeś.
Westchnąłem przeciągle, gdyż te słowa mogły być moim wyrokiem śmierci.
Twarz Czarno nawet nie drgnęła. Jakbym rozmawiał z posągiem.
– Chciałbym być pewien, że jesteś zdolny wypełnić obietnicę – podjąłem twardo. – Mam do tego prawo jako twój… klient.
Kliwi, trzęsąc się milcząco w kącie, pociągnął nerwowo nosem. Czanotaks powoli przeniósł na niego spojrzenie. Chłopaczek kichnął ze strachu.
– Masz prawo – potwierdził mag obojętnie. – Prawdę mówiąc, od samego początku wiedziałem, czemu przywlokłeś tu ze sobą tego… Młynarczyka. Podejdź bliżej.
Ostatnie słowa odnosiły się do chłopaka. Kliwi drgnął i podszedł jak ciągnięty na niewidzialnym postronku.
Nie zwracając uwagi na nerwową czkawkę małego, mag wziął jego dłoń i obrócił wnętrzem do góry. Gwizdnął cicho.
– Tak… Przyszedłeś do mnie jakby z ultimatum, Retano. Pokaż, magu, co potrafisz, wtedy zdecyduję, czy będziemy kontynuować współpracę.
Otwarłem usta, jakby chcąc się sprzeciwić. Czarno pokręcił głową.
– Lepiej nic nie mów. Nie ma w tym niczego dziwnego. Zwykła sprawa… Można dać wiarę na słowo komuś, kto się mieni czarodziejem, że wyrok z ciebie zdjęty, ty zaś potem przeżyjesz pół roku w radosnej nadziei, aż tu nagle trach, nieszczęśliwy wypadek…
Przełknąłem ślinę.
– Tak – kontynuował, spoglądając w zadumie na Kliwiego. – Wiem, czego od ciebie żądam, a ty powinieneś poznać moje możliwości. Chłopcze, bądź tak dobry, podejdź do lustra i dmuchnij na nie.
Kliwi ruszał się jak marionetka. Wydął wargi i dmuchnął na mroźną pokrywę. Biała smużka pary momentalnie rozpuściła szron, lecz nie okrągło, jak należało oczekiwać, a tworząc jakiś nietypowy kształt, podobny raczej do grzyba.
– Dobrze.
Czanotaks znów opuścił podbródek na splecione palce.
– Wracaj do żony, Retano. Jutro zobaczysz z powrotem swego podopiecznego.
Chłopak zaczął się miotać. Gotów był do końca swoich dni lizać moje buty, byle tylko nie… Zwolniłem kroku, skinąłem mu na pożegnanie i wyszedłem. Na progu dogonił mnie rozpaczliwy krzyk byłego złodziejaszka:
– Panie Retano! Niech mnie pan nie zostawia! Zabierze ze sobą! Ja nie chcę!
W jego wyciu było niekłamane przerażenie, że moja prawa noga zawisła w powietrzu.
– Całkiem zgłupiałeś – ocenił beznamiętnie Czanotaks. – Nie wiesz nawet, chłopcze, jakie masz szczęście.
Odszedłem z ciężkim sercem.
W końcu wydałem żywe stworzenie na eksperymenty szalonego alchemika.
Kliwi dotarł do zamku następnego ranka. Głodny, oszalały i kompletnie niczego nie rozumiejący, jego ostatnim wspomnieniem było puste, jakby wymarłe podwórze. Nie pamiętał mojej rozmowy z magiem ani tego, co działo się potem. Sam się sobie dziwił.
Trzeba powiedzieć, że tymczasem rozpoczęte z takim rozmachem urządzanie zamku powoli zamarło. Kończyły mi się pieniądze. Pomysł wielkiej uczty na cześć nowej pani trzeba było odłożyć na lepsze czasy. Na szczęście Alanie zamek podobał się bez względu na wszystko. Cieszyło ją zwiedzanie zakurzonych komnat, wdrapywanie na wieże i kontemplowanie pokrytej pajęczynami siedziby starego rodu. Mocno się obawiałem, że spotka w końcu miejscową zjawę. Choć właściwie nie było się czego bać. Nie mogłem sobie wyobrazić, w jaki sposób takie spotkanie mogłoby mojej żonie wydać się…
Ustanowił się między nami przyjacielski układ, nieco dziwny dla młodego małżeństwa. Tak jak wcześniej nie odwiedzałem jej sypialni, lecz miałem teraz nowy powód: nim pokosztuję małżeńskich rozkoszy, powinienem wyzwolić się z mocy Wyroku i zakończyć znajomość z Czanotaksem. Cały czas szukałem jakiegoś wyjaśnienia dla Alany. Rodowy zwyczaj, który zabraniał mężowi dotknąć żony podczas miodowego miesiąca. Mój język nie był w stanie wypowiedzieć podobnej bzdury. Alana przyjmowała moje odosobnienie na pozór spokojnie. Kto je tam wie, te zamężne piętnastki, może wystarcza im przyjacielskie poklepywanie po ramieniu…
Był jasny, zimny dzień. Kliwi poszedł do wioski. Wcześniej postarałem się o to, żeby nikt nas razem nie widział. Nie na rękę mi była podejrzana znajomość z Młynarczykiem.
Po pierwsze zajrzałem do karczmy. Nie pomyliłem się.
Kliwi tam był.
Wcześniej bez grosza przy duszy, zasiadał teraz za stołem uginającym się od jedzenia. Tłusty sos ściekał po chudych dłoniach. Chłopak zlizywał go z palców, cmokał i mlaskał, objawiając całym swym jestestwem absolutną błogość.
Bez trudu i bólu zdobył ciężką sakiewkę.
Przylgnąłem do ściany. Nogi zrobiły się miękkie, jakby przerażająca moc Czanotaksa Oro objawiła się przede mną w ogniu i dymie, otaczająca siedzącego na ławie Kliwiego i obserwująca go wąskim szalonym okiem.
Kliwi cieszył się życiem.
Z gospody, najedzony do syta, poszedł na bazar. Widziałem na własne oczy, jak wyciągnął monetę z kieszeni zaspanego szewca. Wciąż nurkując w gęstym tłumie, wynurzał się coraz bardziej szczęśliwy, pijany bez wina, zacierając ręce.
Po trzech dniach szalonych kradzieży, złapali go w pobliskim miasteczku. Dowiedziałem się o tym od Itera, ten zaś od dostawcy żywności. Według jego relacji, przyłapali na gorącym uczynku jakiegoś chłopaczka. Rewizja sporo dała. Ci, którzy w ciągu ostatnich dwóch dni stracili swoje trzosy, zwalili się całą hurmą do aresztu i tamtejszy burmistrz z trudem powstrzymał ich przed samosądem. Złodziejaszka osądzono zgodnie z prawem i zesłano na galery. Dobrze mu tak. Wysłuchawszy całej historii, podziękowałem Iterowi i oddaliłem do siebie, skarżąc na migrenę.
Czułem się paskudnie.