Rozdział dwunasty

Ręce i nogi w białych lodowych łupkach. Rzeka zabandażowana pasmami lodu. Skute, nieruchome jeziora… Ni to szpital, ni to przytułek.

Mętne światło z trudem przebijało się przez grubą warstwę szronu. Jakby w okna wstawiono nieprzezroczyste lodowe tafle. Opuściłem powieki i przed oczami pojawił się obraz zamarzniętej rzeki. Nierówna powierzchnia lodowej pokrywy, jakieś zielone strzępki, jasna powierzchnia odpływającej kry…

Duszności i konwulsje.

Usiadłem jednym zrywem. Zapewne agonalne męki podsunęły mi ten przedśmiertny obraz. Niezbyt ostry i nie zanadto egzotyczny. Stara chatka z niskim sufitem, zamarznięte okno, naga podłoga, drewniany słup podtrzymujący belkę stropową.

Zadrżałem. Sięgnąłem do rękawa w poszukiwaniu srebrnej zapinki. Na próżno. Ciemne dno, jasna rybka, szybko spadająca w dół…

Potrząsnąłem głową. Z prawego ucha wypłynęła ciepła kropla wilgoci. Całkiem jak u nurka, który wyszedł na brzeg i wytrząsa wodę z uszu.

Szum w mojej głowie trochę zelżał. Powiodłem dłonią po suchym rękawie. Podniosłem się, przytrzymując krawędzi ławki. Z zewnątrz dochodził monotonny, rytmiczny dźwięk.

Ktoś uderzał toporem.

Droga do niskich, wrośniętych w próg drzwi zajęła mi kilka długich minut. Zataczając się i usiłując opanować zawroty głowy, chwyciłem w końcu żelazny pierścień, zastępujący klamkę i z całej siły pociągnąłem drzwi ku sobie.

Szum w uszach nasilił się, przed oczami mignęło złudzenie odpływającej kry, błyszczącej jak słońce. Drzwi poddały się. W domu było chłodno, lecz w sieni jeszcze chłodniej. Chwytając ustami mroźne powietrze, instynktownie przymknąłem drzwi, nie chcąc wypuszczać z chatki ostatków ciepła.

Jeszcze jedne ciężkie drzwi…

Odgłos uderzeń toporem urwał się na chwilę i znowu powrócił. Trach, trach, trach, trach…

Obszedłem dom dookoła po skrzypiącym śniegu, przytrzymując się pociemniałej ze starości ściany. Gospodarz wcale nie rąbał drew, jak początkowo sądziłem. Spore, błyszczące ostrze wznosiło się i opadało, ostrugując pień wysokości człowieka. Właściciel topora był zadowolony ze swego dzieła. Uśmiechał się, przyglądając i mrużył powieki z satysfakcją. Na łysą głowę spadał szybko topniejący śnieg i ściekał mętnymi kroplami po potylicy i żylastym karku. Znana mi niedźwiedzia szuba leżała obok.

Czarno Tak Skoro obejrzał się i w nikłym świetle zimowego dnia spostrzegłem, że się postarzał. Wychudł, jak po długiej chorobie, skośne oczy zapadły się głębiej, od nosa ku kącikom ust biegły ciemne zmarszczki. Tylko spojrzenie było takie, jak zawsze, bez wyrazu, choć nieco szalone. Z trudem się powstrzymałem, by nie odwrócić wzroku.

– Szkoda, Retano – powiedział mag z rodzajem uśmiechu. – Czekałem, aż nauczysz się grać na scenie… ale nie ma czasu na grę. Wybacz.

Właśnie tak. Łysy kot, mający do swej dyspozycji całe stado bezbronnych myszy…

Wyraz mojej twarzy musiał się zmienić, skoro Czarno odłożył topór i wpił się we mnie wzrokiem. Wyszczerzyłem się.

– Wszystko w porządku – oznajmił mag z odcieniem wyższości w ochrypłym głosie. – Wszystko będzie dobrze, Retano, nie martw się o nic… Pocieszy cię, kiedy powiem, że Tantala szczerze cię opłakiwała?

– Bydlak – wycedziłem przez zaciśnięte zęby po chwilce milczenia.

– Nie ma na tym świecie zbyt wielu osób, których śmiercią by się przejęła – podjął Czanotaks. – Możesz być dumny. Udało ci się zdobyć jej zaufanie.

– Czego chcesz? – zapytałem ze smutkiem.

Podniósł topór, mocno chwytając za drzewce. Podrzucił i pochwycił. Zabawa doświadczonego drwala lub rozbójnika.

– Jestem prawie pewien, że Tantala dobrowolnie doprowadzi mnie do swego niedoszłego męża, strażnika Przedsionka, powiernika Amuletu. Prawie pewien… Gdybym jednak się mylił, zagrożę, że skręcę ci kark. Jeszcze miesiąc temu pozwoliłaby mi to zrobić bez mrugnięcia powieką.

– Bydlak – powtórzyłem, tym razem ze zmęczeniem.

– Teraz do tego nie dopuści – kontynuował Czarno, wymachując toporem. – Co się tyczy obelg, powinieneś docenić moją szlachetność, skoro nie zamierzam szantażować jej życiem Alany… Zaczekaj. Tak, zaczekaj, Retano, po prostu żartowałem. Od początku próbuję wbić ci do głowy, że pragnę tylko waszego dobra. Oczywiście także dla siebie. Potrzebuję tego Amuletu, nawet jeśli zardzewiał.

Oparłem się o pień. Gruby, choć niższy ode mnie, ułomek drzewa. Czanotaks ciągle coś mówił, ale go nie słyszałem. Zblakły zimowy dzień, śnieg padający z nieba, drewniane słupy w białych czapach.

Zadrżałem.

To nie były słupy. Wsparłem się o ramię żylastego mężczyzny z zatroskaną twarzą. Sekundę później rozpoznałem Bariana. Nieopodal siedzieli, wsparci o siebie plecami znieruchomieli Fantin i Mucha, dalej stała Dinka w wyzywającej pozie i ktoś jeszcze odwrócony do mnie plecami. Choć nie widziałem twarzy, rozpoznałem Alanę.

Na chwilę zrobiło mi się niedobrze, bo na serio uwierzyłem, że cały nasz niewielki oddział wpadł w pułapkę i został zamieniony w drewno. Największym wysiłkiem woli zdławiłem atak histerii. Przyjrzawszy się jeszcze raz, stwierdziłem, że mam do czynienia z dobrze wyrzeźbionymi podobiznami.

Tych figur nie stworzyła czarna magia, lecz błyszczący topór w dłoniach utalentowanego człowieka.

Czarno Tak Skoro okazał się więc także rzeźbiarzem. Długo przyglądałem się drewnianej Alanie. Wyraz twarzy uchwycony był bardzo zręcznie. To samo dziecinne naburmuszenie, z jakim zapytała: „Czy to prawda, że pan ożenił się ze mną z powodu książki?"

Ta właśnie dziewczyna brnie teraz przez śnieżną pustynię, pewna, że mąż nie żyje. Z mojego powodu jej dusza coraz bardziej pogrążą się w pajęczynie mrocznych dróg, którymi można dotrzeć do Przedsionka…

– Wszystko z nią będzie dobrze – rzekł pojednawczo Czarno za moimi plecami.

Obejrzałem się.

Stał przy tym samym słupie, nad którym pracował w chwili naszego spotkania. Z ciemnego drzewa niewyraźnie wyłaniała się nowa postać. Poznałem tę kobietę, chociaż rysy twarzy były na razie tylko z grubsza ociosane. Poraziło mnie, że mag potrafił tak dobrze oddać istotę danego człowieka…

Chociaż, kto powiedział, że znam Tantalę w całej jej istocie?

– Masz talent – rzekłem, patrząc w śnieg. – Mógłbyś na przykład produkować na sprzedaż rzeźbione, wzorzyste półmiski. Z kim będzie dobrze? Z Tantalą, czy Alaną?

– Z obiema – odparł, nie mrugnąwszy powieką – i z tobą też.

Rozejrzałem się. Drewniani komedianci nie chcieli się ze mną spotkać oczami.

– To znaczy, że nas wiodłeś? – upewniłem się, zaciskając zęby. – Śledziłeś całą drogę?

– Nie całą – odparł z westchnieniem. – Nie jestem wszechmocny, Retano. Na razie.

Zdawało mi się, że głos mu zadrżał na końcu. Wyszczerzyłem się.

– Jesteś pewien, że jest ci potrzebna? Ta wszechmoc?

W jego oczach coś się zmieniło. Coś niespodziewanie mignęło, jak lisi ogon między drzewami. Ciekawość?

– Mam wrażenie – odpowiedział powoli – jakby ktoś już mnie o to pytał.

Barian coś powiedział. Widziałem jak poruszyły się jego wargi, lecz nie słyszałem słów. Tantala pokręciła głową. Jej ciemne włosy wymykały się spod kaptura. Ten kosmyk, na który padał oddech, pokrywał się szronem, jakby przedwczesną siwizną. Dziwne, że zwracałem uwagę na takie drobiazgi, skoro obraz co chwila zachodził mgłą i scena pożegnania była słabo widoczna, jak przez mokre szkło.

A jednak to z pewnością scena pożegnania. Tantala lekko wskakuje na konia, Barian podsadza Alanę, która siada za plecami przyjaciółki. Dwie amazonki na jednej kobyle. Wieje zimny wiatr, krystaliczny szreń łamie się pod kopytami. Ciekawe, jak daleko dojadą…

Mrugnąłem. Oczy były zmęczone od wysiłku. Szara wizja na zamarzniętym szkle zadrgała i znikła. W każdym razie wiem, że obie żyją. I są wystarczająco zdrowe, by jeździć wierzchem we dwie, niczym małe wieśniaczki.

– Przywiodę je – powiedział Czarno, oglądając krytycznie starą miednicę, przyniesioną z szopy. – Za dwie godziny tu będą…

Ostrożnie przejechał paznokciem zielonkawy bok. Stara miedź odpowiedziała głuchym, przeciągłym dźwiękiem.

– Była sobie kiedyś dziewczynka…

Mag wydobył z góry rupieci kawałek szmatki i blaszaną bańkę z szarym proszkiem.

– Prawie wszystkich jej krewnych zabił Czarny Mór, pozostali tylko matka i wuj. Niegdyś bogaty ród podupadł, dziewczynka mieszkała wśród śmieci i starych książek, a po śmierci matki wśród sierot i starych panien, będących nadzorczyniami w przytułku, wśród tego wszystkiego, o czym nie mówi się w wytwornym towarzystwie. Potem uciekła z wędrownymi aktorami. Parę lat była szczęśliwa, a w każdym razie, kiedy później wspominała te czasy, uznała je za szczęśliwe.

Patrzyłem zauroczony, jak nabierając szmatką proszek podobny do glinki, Czanotaks czyści boki miednicy. Zielony nalot znikał pod jego ręką i oczyszczona część połyskiwała złotawo. Czarodziej wykonywał tę brudną robotę z dziwnym zadowoleniem.

– A potem spotkała młodego człowieka, dla którego porzuciła wszystko, czym dotąd żyła… Wszystkich, którzy ją kochali i byli z niej dumni. Wiesz jak to jest: im większe poświęcenie, tym większą trzeba zapłacić cenę. Na nieszczęście, wszystkie jej ofiary poszły na marne. Młody człowiek był w dziwnej sytuacji, gdyż odnalazł pewną… rzecz. Dla niej zostawił wszystko, co kochał i wszystkich, którzy go kochali… Ta rzecz zwała się: Amulet Wieszczbiarza. Można powiedzieć, że Amulet pozbawił Tantalę szczęścia. Powinna go znienawidzić. Czyż nie?

Nawet w najciekawszych momentach jego opowieści twarz pozostawała kompletnie pozbawiona wyrazu, oprócz głęboko skrytego szaleństwa w zapadłych oczach.

– Dlaczego mi o tym opowiadasz? – zapytałem szeptem.

Nie odpowiedział. Oglądał uważnie wyczyszczoną miednicę i chociaż na powierzchni pozostało jeszcze trochę zielonkawych plam, wydawał się usatysfakcjonowany. Strząsnął na podłogę resztki szarego proszku i zdjął z półki pięć pękatych glinianych dzbanuszków.

– Nie zdajesz sobie sprawy, Retano, jakie to wszystko ciekawe. Było ich tak wielu, szlachetnych i przyziemnych, silnych i słabych… Walczyli o strefy wpływów. Werbowali sobie nowych wasali, pojedynkowali się z wczorajszymi druhami i podawali rękę dawnym wrogom. Najlepsi z nich żyli w odosobnieniu, aby móc potem o sobie powiedzieć, że kierowało nimi tylko pragnienie wiedzy, a nie chciwość, czy żądza władzy. Tacy byli dawni magowie. Bez słowa sprzeciwu uznawali nawet słabszego od siebie maga za Wieszczbiarza, skoro Amulet go wybrał. Tak kazał Pierwszy Wieszczbiarz. Ten sam, który przepowiadał przyjście na świat obcej siły: „Ona nadchodzi! Stoi za progiem!"

Ostrożnie, by nie uronić nawet kropelki, opróżniał jeden dzbanuszek za drugim. Woda w miednicy burzyła się, podnosząc wciąż wyżej. Wydawała się bardzo zimna. Schowałem dłonie w rękawach.

– „Stoi za progiem!" – powtórzył Czanotaks dziwnie drżącym głosem. – Proroctwo ma tyle lat i nadal jest aktualne…

Od dłuższej chwili czułem się nieswojo. Zdawałoby się, całkiem zwykłe przygotowania Czarno, wywoływały niepokój. Poczułem lodowatą falę, zalewającą mą duszę i mrożącą ciało.

– Nie wszystkie proroctwa się sprawdzają – szepnąłem.

Spojrzał na mnie dziwnie. Powiódł dłonią po krawędzi naczynia.

– Nie wszystkie… Ale powinny się sprawdzać. Zgodnie z porządkiem wszechświata.

Patrzyłem z lękiem jak zastyga woda pod jego palcami. Na wszystkie strony rozbiegały się lodowe iskry, niczym pajęcze nici. Woda w miednicy zmętniała, przestając być wodą. Zimno…

Mag kiwnął głową z satysfakcją. Zatarł dłonie, chwycił krawędzie miednicy i ostrożnie odwrócił. Miedziane naczynie ciężko gruchnęło o podłogę.

– To były piękne czasy – kontynuował Czarno jak gdyby nic. – Baltazar Est… Lart Legiar… Orwin Prorok… Orlan Pustelnik…

– Mag z Magów Damir – powiedziałem przez zaciśnięte zęby.

Zerknął na mnie z rozbawieniem.

– Ach tak, Mag z Magów… Jakże mogłem zapomnieć o Wielkim Damirze.

Jego oblicze w końcu przestało być beznamiętne. Uśmiechał się, postukując dłońmi po głucho odbijającym dźwięk dnie. Odbijał lodową bryłę od miedzi. Najwidoczniej mój wtręt dotyczący przodka naprawdę go rozweselił, ale wolał milczeć i zabawiać się w odosobnieniu.

– Dlaczego nie powiedziałeś Tantali prawdy o moim małżeństwie z Alaną? – spytałem cicho.

– A po co? – zdziwił się Czanotaks. – Po co nam silne emocje, nie mające związku ze sprawą?

Bryła lodu, będąca przed chwilą wodą w miednicy, w końcu odkleiła się od miedzianego dna i spadła na podłogę. Czarodziej ostrożnie podniósł naczynie. Lód nie popękał. Był lśniący i gładki, bez żadnych szczelin ani pęcherzy. W połowie przezroczysty, w połowie mętny, szaro-zielony. Piękny.

– Alana przecież także poznała prawdę, lecz nie powiedziała Tantali.

Czarno pogładził niemal czule lśniący bok lodowej soczewki.

– Kiedy zdobędę Amulet, jakakolwiek prawda, również ta niewygodna, przestanie mieć znaczenie. Prawda o poborcy podatków, który powiesił się przez ciebie. Prawda o pochodzeniu Luara Solla… Prawda o twoim ślubie z Alaną.

– Zdaje mi się, że go nie zdobędziesz – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. – Nie zdobędziesz Amuletu.

– Zdobędę – stwierdził z uśmiechem.

Wstał, odwrócił się ode mnie, rozchylił szubę i rozpiął gacie. Otwarłem szeroko oczy. Czanotaks oddawał mocz na magiczną bryłę. Czarodziejski lód topił się zalewany ciepłą, parującą cieczą. Tajał nierówno i na gładkiej powierzchni tu i tam wyrastały lodowate drzewa, domki przy drogach, tworzyła się miniatura świata, oglądana jakby z lotu ptaka. Świat stworzony czarodziejską mocą i moczem…

– Przywiodę je – oznajmił mag z satysfakcją. – Będą tutaj za pół godziny.

Rano nastąpiła odwilż. Śnieg wczoraj jeszcze trzeszczący pod moimi nogami, teraz miękko rozłaził się pod podeszwami butów.

– Nie idź z nim, Tantalo – powiedziała szeptem Alana.

Czarno Tak Skoro uśmiechnął się.

– Pamiętasz, Tantalo, jak znalazłaś Luara pijanego, leżącego w kałuży? Tego dnia wyrzekła się go matka. Jego świat w owym czasie całkiem się wywrócił. Matka uderzyła go w twarz i wygnała z domu. Pamiętasz?

Siedział na trójnogim zydlu, wsparty łokciami o kolana, z podbródkiem na splecionych palcach.

– Nie słuchaj go, Tantalo – nieoczekiwanie głośno wtrąciła Alana. – On też mnie tak… zachęcał…

Tantala milczała. Czanotaks zmrużył czarne, skośne oczy.

– Pamiętasz waszą pierwszą noc? Na wozie? W jesiennym wietrze? Współczułaś mu i chciałaś pocieszyć… A wyszło inaczej. To on ciebie pocieszył. Od tej pory, muskając go chociaż skrajem sukni, czułaś…

– Tak – powiedziała głucho Tantala. – Wszystko to prawda. Lecz od tamtego czasu minęło dziesięć lat i moje życie…

– Pamiętasz, jak ścigałaś go na gościńcu, pędziłaś, by go zatrzymać?

– Żeby zerwać – sprostowała. – Ścigałam, żeby z nim zerwać. Na oklep… na trakcie…

Głos jej się załamywał, chwilami szeptała, lecz rozumiałem każde słowo.

Czarno Tak Skoro poderwał się rześko. Szuba opadła na ziemię.

– Chciałabyś pójść teraz do ognia, Tantalo? Do ciepłego ognia w kominku? Do światła? Wyciągnąć dłonie i nadstawić twarz?

Drgnąłem. Od tych jego słów sam zapragnąłem być bliżej ognia i to natychmiast. Tantala chyba odczuła to samo w jeszcze większym stopniu.

– Nie trzeba, Czanotaksie – oznajmiła ledwie słyszalnie. – Kpisz sobie ze mnie. Jako jedyny wiesz o wszystkim i tumanisz mnie tym. To, co było…

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.

– To nie każdemu jest dane – rzekł mag, ledwie poruszając wargami – otrzymać od losu swój własny ogień. Lecz znaleźć się w lodowej pustyni… i pamiętać, że istnieje na świecie ogień, lecz właśnie ciebie los nim obdarzył… być szczęśliwym wybrańcem. Czy mówię dostatecznie zrozumiale?

– Całkowicie – odpowiedziała po chwili. – W każdym razie rozumiem. Ty jednak opowiadałeś wcale nie o tym, co ludzie zwą „miłością" lub „przywiązaniem".

– Mówię o tym, co nazywa się „fałszywym poczuciem winy". Co nazywa się „wyborem". Chodźmy, Tantalo.

Alana zadrżała. Bardziej poczułem, niż usłyszałem ostrzeżenie: „Nie idź".

– Dokąd? – zapytała Tantala niemal wyzywająco.

Czarno Tak Skoro wzruszył ramionami.

– Po prostu przejdźmy się po lesie? No nie?

– Nie – powiedziałem, wstając.

– Nie ma sensu się sprzeciwiać, Retano – rzekła spokojnie Tantala – i nie ma dokąd uciekać. Nie obawiaj się. Rzeczywiście mam o czym porozmawiać z panem Czarno.

Wyszli. Drzwi zatrzasnęły się za nimi.

Jakiś czas potem Alana usnęła na ławie, twarzą do ściany. Wyszedłem na zewnątrz pod szary nieboskłon.

Za domem, tam gdzie Czanotaks wyciosywał swoje idole, pojawiła się jeszcze jedna figura, tym razem biała. Podszedłem, starając się stąpać jak najciszej, jakby wyrzeźbiony w śniegu człowiek mógł mnie usłyszeć i obejrzeć się.

Był to młody mężczyzna mojego wzrostu. Przystojny, według mej oceny, z ostro zarysowaną, mocną twarzą. Szybko zorientowałem się, że drewniane figury w różnych pozach otaczają go kręgiem, patrząc w jeden punkt. W twarz śniegowego Luara, ostatniego powiernika Amuletu, upragnionego przez Czarno.

Z szyi postaci zwieszał się łańcuch studzienny. Spękane końcówki ogniw spływały na pierś, jakby wisiała na nich jakaś, zerwana później, ozdoba. Być może Czarno w ten sposób uprzedzał wydarzenia. Czym jest ta rzeźbiona grupa? Wyobrażeniem tragedii, czy też magicznym kręgiem?

Obejrzałem się, jakby ktoś tknął mnie w plecy.

Szli razem, nieomal ręka w rękę, nie stykając się jednak. Nawet z mojego oddalenia widziałem, jak świeci goły czerep maga. I jak nisko spuściła głowę Tantala…

Nie miałem zamiaru ich śledzić. Po prostu stałem i obserwowałem.

Wracali po własnych śladach. Nie pierwszy raz, gdyż w owym miejscu wydeptana była głęboka ścieżka, a raczej dwie równoległe ścieżki, jak koleiny. Żadne z nich nie chciało iść jako pierwsze.

Dziwne, lecz to Tantala mówiła. Spodziewałem się raczej, że to on będzie się starał namawiać, molestować, prosić, błagać, szantażować, grozić…

Mówiła coś i uśmiechała się, jakby opowiadała zabawną anegdotkę. Wskazywała coś za plecami, mimochodem strząsając śnieg z nisko opuszczonych gałęzi. Potem Czarno o coś zapytał. Tantala odpowiedziała ochoczo, niemal wesoło. Słyszałem jej głos, lecz nie mogłem rozróżnić słów.

Potem się zatrzymali. Zamarli naprzeciw siebie. Nie wiem, czy mi się zdawało, że Tantala wyciągnęła dłoń i musnęła ostrożnie twarz czarodzieja. I na jedno mgnienie zatrzymała dłoń. Jakby wiedziała, że robi coś niedozwolonego, ale nie była się w stanie powstrzymać.

Stałem osłupiały. Dlatego z pewnością nie zauważyła mnie wśród drewnianych posągów. Coś widzianego tylko kątem oka, na krawędzi postrzegania…

Czarno jednak na pewno wie, że jestem świadkiem tej dziwnej sceny. Może odegranej dla mnie?!

Zachciało mi się zawołać do Tantali. Zobaczyć, jak ogląda się szybko, niczym oparzona. Biernie obserwując, jakbym podkładał się Czanotaksowi i godził się na rolę widza w jego spektaklu.

Położył dłoń na jej ramieniu. Coś powiedział, patrząc natarczywie w oczy. Tantala spuściła głowę. Stali tak nieruchomo co najmniej pięć minut.

Potem Tantala wyswobodziła się i poszła do domu, nie oglądając się ani nie podnosząc głowy. Stojący w tym samym miejscu Czanotaks spoglądał to na niebo, to na śnieg. Im dłużej tak stał, tym mocniejszy dął wicher i mocniej ciemniały chmury.

Pół godziny później rozpętała się zamieć.

– Luar!

Poderwałem się z twardego posłania.

Był ranek. Przez zaszronione okno przebijało się światło słoneczne. Obok leżała nieruchomo Alana pod stosem okryć. Na pewno śpi, pomyślałem, z trudem odganiając niewyraźne senne przywidzenia.

Co mi się śniło? Że Tantala brnie przez błoto, przyzywając swojego Luara?!

– Luar!

Nie śniło mi się.

Wstałem. W domu nie było Tantali ani maga. W kącie leżały obok siebie torba podróżna Alany i topór czarodzieja. Daleko w lesie kobieta wzywała dawno nie istniejącego człowieka. Wzywała widmo.

Wyszedłem na zewnątrz. Na śniegu ciągnął się łańcuszek śladów. Pojedynczy, jakby Czanotaks wyleciał z domu na miotle.

Powstrzymałem się od okrzyku. Alana mogła obudzić się w chatce. Szybkim krokiem ruszyłem w stronę lasu, dokąd wiodły ślady słomianej wdowy Soll.

Śnieg sypał się z potrącanych gałęzi. Szedłem między zamarzniętymi pniami, płaszcz przeszkadzał, zaczepiając o krzewy. Zawadziłem nogą o jakąś norę i lekko okulałem. Nagle nierówny ślad Tantali urwał się, jakby dalej zaczęła przemieszczać się po gałęziach. Zadarłem głowę. Śnieżne pokrywy na górnych gałęziach były nienaruszone. Przede mną nie było żadnej polany ani prześwitu. Chciałem się już poddać i wracać do chaty po własnych śladach, gdy usłyszałem tuż obok siebie z prawej:

– Luar!

Najpierw zauważyłem strzęp płaszcza. Widocznie Tantala szła, nie zwracając uwagi na takie drobnostki, jak ostre gałęzie, czy cierniste zarośla. Jej plecy mignęły pomiędzy pniami.

– Tantalo…

Złapałem ją za ramię i wydało mi się, że chwyciłem kawałek drewna. Jakby jedna z rzeźb Czarno wyszła na przechadzkę. Wrażenie było tak silne, że cofnąłem dłoń w przestrachu. Jak wierny pies obiegłem ją dookoła i zajrzałem jej w twarz.

Nie powinienem był tego robić.

Odskoczyłem. Rozejrzałem się nieprzytomnie, jakby obawiając się, że zobaczę w zaśnieżonej gęstwinie samego Czarno Tak Skoro.

– Zabiję cię! – szeptałem bezsilnie. – Swołocz… Co ty wyrabiasz! Zabiję cię!

Przede mną padał cień od obłoku. Tantala zrobiła kolejny krok. Prośbą lub groźbą Czanotaks zmusił ją, by weszła w Przedsionek.

W końcu zrozumiałem, że nic nie zrobię. Odstąpiłem, wspierając się plecami o szeroki pień. Tak samo błądziła w poszukiwaniu Luara moja młodziutka żona…

Wstrzymałem oddech. Przywidział mi się ptak krążący nad jednym punktem wciąż niżej i niżej… Kręgi zapętlają się wężowo… Dlaczego tak długo zwlekałem, dlaczego uciekałem, dlaczego…

Zawróciłem po własnych śladach. Domek na skraju polany trwał w absolutnej ciszy. Rozwarłem drzwi i przebiegłem przez sień. Zaraz Alana spojrzy na mnie zdumionymi oczami…

Leżała tam, gdzie ją zostawiłem, w tej samej pozie. I wcale nie spała.

„Ona odchodzi. Odeszła już daleko…”

Byłem sam. Całe życie przywykłem liczyć tylko na siebie. Rozcierałem zimne ciało, przykładałem ucho do chłodnej piersi, odciągałem powieki zmatowiałych oczu.

„Jak ją potem zdążysz dogonić".

Nie zdążyłem.

Zbyt wiele sił zajęła bezsensowna ucieczka. Zbyt wiele uwagi poświęciłem magicznym zabawom, Amuletowi i własnemu losowi, związanemu z Wyrokiem Sędziego…

„Może pan ją przytrzymać… jak na haczyku".

– Alano – powiedziałem żarliwie – jeśli teraz umrzesz, ja nie doczekam lata. Od razu się powieszę… ku radości Czarno.

Trzeba to było zrobić wcześniej, usłyszałem wewnętrzny głos. Zaraz po Nocy Sądu, gdybyś był wystarczająco odważny. Czyn godny Rekotarsa…

Alana nie odpowiadała. Nie istniałem już dla niej.

– Alano…

Wyczułem czyjś wzrok na karku, jak lodowe igiełki. Obejrzałem się.

Przez zamrożoną szybę, przez wymyślne lodowe desenie spoglądał na mnie jakiś człowiek. Wąska twarz, pomarszczona, jak u starca, lecz oczy błyszczały młodzieńczo. Złe oczy o przenikliwym spojrzeniu.

– Kto tam?!

Zerwałem się z jego spojrzenia jak robak ze zbyt grubego haczyka. Wyskoczyłem na zewnątrz, roztrącając dwoje drzwi, stanąłem w progu…

Śnieg pod oknem był nienaruszony. Nikogo nie było. Nawet zwierza, czy ptaka, oprócz tego, co krążył w mej głowie, a kręgi zacieśniały się nieprawdopodobnie tuż nad ziemią.

Wróciłem do środka. Człowiek za oknem wciąż czekał. Na jego twarzy pojawił się cień zainteresowania.

– Pomóż mi – poprosiłem szeptem.

– Luar… – doszło z lasu ledwie słyszalnie.

Czy naprawdę skinął głową?

Błyszczący toporek maga okazał się nieoczekiwanie ciężki. Obiegłem dom i ujrzawszy drewniane rzeźby, stanąłem, grzęznąc w śniegu.

Ta, która wyobrażała Tantalę, znajdowała się teraz o pół kroku do śniegowej podobizny Luara. Głowę bym dał, że rano stała dalej, co najmniej na dziesięć kroków!

Zdławiłem w sobie pragnienie rzucić się na śnieżnego bałwana z toporem. Rozejrzałem się, poszukując Alany. Nie znalazłem jej. Krążyłem w panice, zaglądając w drewniane twarze. Przecież tutaj stała! Potem zrozumiałem.

To, co było wcześniej dziełem sztuki, teraz było wysokim pniem ze śladami topora. Ledwie widocznymi śladami, jakby ktoś zamierzał wyciosać ludzką figurę, ale się rozmyślił.

Wątpię, czy sam doszedłem do tego, co zdarzyło się później. A może i sam. Rekotarsowie są bystrzy z natury… Mają to po praprzodku, Magu z Magów, sprytnym lokaju Damirze.

Leciały wióry. Waliłem bez przerwy, wyobrażając sobie na miejscu podatnego drzewa kark Czanotaksa Oro i trzeba przyznać, że bogata wyobraźnia bardzo mi pomogła. Zalewając się potem, ściąłem pień, będący jeszcze niedawno posągiem, rozłupałem go i pociąłem, zaniosłem drewno do chaty. Drwa były zalane krwią z umęczonych dłoni. Odszukałem w torbie Alany krzesiwo i rozpaliłem pośrodku chaty wielkie ognisko.

Ptak, krążący w mojej głowie, zatrzymał się w locie, jakby uwięziony w gorącym oparze.

„Niech ją pan zatrzyma… Jest pan przystojnym mężczyzną…”

Lód na szybach tajał. Spływał mętnymi strumyczkami i wkrótce w miejsce zawiłych wzorów pojawiły się nagie szyby, zamglone, prawie nieprzejrzyste. Dym wylatywał otwartymi drzwiami.

„Niech wraca".

Zdarłem z Alany okrycia. Położyłem się przy niej, przytulając do siebie. Ciało mej żony zdawało się zimne i bez życia, jak pokryte śniegiem wzgórze, po których tak miło się zjeżdża na sankach…

Nic.

– Słuchaj mnie. Słyszysz?

Milczenie.

„Jak owdowiejesz, możesz spokojnie odnaleźć swą pierwszą miłość…” „Drugą"… Nic.

„Chcesz, żebym ci współczuła?"

– Współczuj mi, Alano. Porozmawiaj ze mną. Wróć do mnie!

Śnieg.

Chyba rzeczywiście jestem niegodzien.

Widocznie jest jak jest. Sędzia był sprawiedliwy, wyznaczając mi karę. Nie bez powodu dał mi ten rok, żebym zrozumiał, jak piękne jest życie i co utracę.

Całe życie brnąłem „w bagnie" i „we krwi". Teraz gotów jestem spłacić stare długi. I właśnie teraz zwijam się jak wąż, pragnąc przekazać jej choć trochę ciepła. Żeby rozpuściło ten cały śnieg.

Trup poborcy na bramie…

Nie.

Bandyci na pokładzie śliskim od krwi. Szpada w mojej dłoni. Komedianci na scence, rozgniatający obcasami rozbite szkło. Znowu szpada…

Wielkie nieba, gdyby to pomogło, połykałbym ogień, płonący wesoło pośrodku izby. Jestem rybakiem. Zarzucam swoje haczyki w kompletną pustkę…

Cienka nić łącząca ją jeszcze z życiem. Cieniutka, rwąca się.

Nie wiem czemu przypomniała mi się ciasna izdebka (w gospodzie?) i młody człowiek, podrzucający do góry roześmianego brzdąca, pięcioletnią dziewczynkę, w przekrzywionym na jedno uszko kapturku…

Cudze wspomnienie?

Przywarłem ustami do jej półotwartych warg. Jakiś czas mogę oddychać za nią. Wdech… Splecionymi palcami uciskałem jej pierś. Wydech…

„Sprawię, że nikt nigdy cię nie pokocha i ty nikogo nie pokochasz… Bo moje czary są twardsze niż stal. A ludzie są słabi. Nie potrafią kochać jak należy i nienawidzić. Potrafią za to zapomnieć. Na zawsze. Ludzie zapomną o tobie, Luarze".

Znowu cudze wspomnienie?

Czy mi się wydało, że jej wargi drgnęły pod mym dotykiem?

Wywrócę się na nice.

Stanę się oddechem w cudzych płucach. Jej oddechem.

Stanę jej ciepłym ubraniem. Jej życiem…

I w tym momencie jakby prysło bielmo na moich oczach.

Ujrzałem siebie lawą, spływającą ze wzgórza, wytryskującą z gardzieli wulkanu. Gorącym potokiem zwaliłem się na zaśnieżoną równinę, czując jak momentalnie paruje.

Jeszcze!

Równina zatrzęsła się… Jeszcze!

Lód stopił się, obnażając ludzką skórę… Ciepłą i żywą.

Jej usta poruszyły się. Z pierwszym człowieczym odruchem moje ciało wróciło, zebrało się, zlepiło z potoków rozpuszczonej skały. Poczułem zapach dymu i zobaczyłem czerwony odblask na ścianach. A może ognie tańczyły mi przed oczami.

Płaszcz i okrycia opadły z niej. Szmaciany kokon rozpadł się, ukazując w ciepłych ognistych smugach nieznaną mi istotę. W pierwszej chwili przestraszyłem się, że moja żona zamieniła się w motyla. Alana nie rozkładała rąk, nie odrywała się od mojej piersi. Bardziej palcami niż oczami badałem jej ciepłe, bojaźliwie ożywające ciało. Wracała do życia, ja zaś okazałem się zręcznym rybakiem, zahaczyłem ją i wyciągałem z niebytu do ognia, szalejącego pośrodku izby…

Bez wątpienia w tej właśnie chwili przestałem być lawą i stałem znowu sobą. Języki ognia konwulsyjnie splatały się ze sobą, tworząc skomplikowany wzór, wyginając się ku ciemnej powale.

Rytualny ogień, oświetlający sypialnię małżeńską w pierwszą noc poślubną.

Do rana drewno się wypaliło. Na podłodze pozostał ciemny krąg i kupka węgielków. Ściany, pościel, nasze ubrania i włosy pachniały dymem. Leżeliśmy ze splecionymi dłońmi.

– Co teraz będzie? – zapytała szeptem Alana.

– Żyjemy – odrzekłem ochryple.

– Tak… ale co będzie dalej?

Drzwi zaskrzypiały.

Spodziewałem się, że Tantala się postarzeje, że jej ciemne włosy posiwieją. W chatce panował półmrok i w pierwszej chwili miałem wrażenie, że tak właśnie się stało.

– Prosiłam cię… nie idź – mruknęła rozpaczliwie Alana.

W ciemności rozległ się cichy śmiech. Przestraszyłem się, że Tantala postradała rozum. Podeszła i opadła na ławkę u okna, przesłaniając jedyną jasną plamę. Przyjrzawszy się jej twarzy, odczułem dużą ulgę.

– Nie wystarczyło dziesięciu kroków – powiedziała powoli Tantala. – Dziesięć lat… to jednak długo. Słyszałam jego głos. Prawdziwy głos. Luar powiedział…

Skrzypnięcie.

Drzwi znowu się otwarły. Na progu stanęła mroczna postać. Niedźwiedzia szuba obwisła soplami.

– Cieszę się, że wszystko z wami w porządku – rzekł dziarsko Czarno Tak Skoro.

Potem stracił przytomność i zwalił się w przejściu.

Загрузка...