Rozdział dziesiąty

Cały następny dzień krążyła nad zamkiem pojedyncza wrona. Nie brakowało tych ptaków w okolicy, lecz właśnie tę miałem ochotę ustrzelić. Chociażby z łuku. Prowokacyjnie oznajmiłem barczystemu Agenowi, że zapewne żaden z jego chłopaków nie zdoła trafić we fruwającą paskudę. Tamten wydął pogardliwie wargi. Widziałem potem, jak uczniowie Solla wchodzą jeden za drugim na mury, uzbrojeni w łuki, kusze i ciężkie samopały. Wrona jednak nadal latała.

Dwunastu strażników przygotowywało wszystko do wyjazdu. Oprócz powozu Tantali szykowano też do podróży moją karetę, z pozoru wspaniałą, lecz w środku zbutwiałą, ozdobioną herbami, lecz nie przystosowaną do zimowych podróży.

Wyglądało na to, że wyruszymy wszyscy razem, kiedy tylko Agen zamelduje gotowość. Prawdę mówiąc od początku spodziewałem się, że wszystko pójdzie nie tak. Alana do tej pory prawie nie wstawała z łóżka. Wciąż była apatyczna, dużo spała, a dowiedziawszy się o odjeździe, po prostu odwróciła do ściany. Tantala, zaciskając zęby, uparła się na wyjaśniającą rozmowę. Byłem pewien, że mój mały sekret, przekazany żonie w przypływie szczerości, wyjdzie na jaw, co odmieni wszystkie plany. Tantala w najlepszym wypadku plunie mi w twarz i odjedzie z Alaną oraz magiczną szpilką, pozostawiając mi tłumaczenie przed rozjuszonym Czarno.

Rozmowa przybranych sióstr trwała prawie godzinę. Alana po niej poweselała, strząsnęła z siebie senną otępiałość i zgodziła się jechać bez dalszych dąsów. Tantala także wpadła w dobry nastrój. Patrząc na nią, skonstatowałem niemal ze strachem, że moja młoda żona nic jej nie powiedziała.

– Ale wrócimy tutaj? – spytała Alana pół godziny później, kiedy staliśmy we dwoje na murze, odprowadzając wzrokiem purpurowe, zachodzące słońce. – Przecież nie możesz się odciąć… Tamten obiecał zdjąć z ciebie Wyrok. Jak możesz odciąć się od jego pomocy?

Posmutniałem.

Dziś rano obejrzałem znowu swój kalendarzyk i odhaczyłem igiełką przeszłe dni, poświęcone szukaniu Alany, przebyte w lochu, w łańcuchach i wiele innych, nie tak pamiętnych, ale zawsze przeżytych.

Alana zachwiała się. Troskliwie podtrzymałem ją pod ramię. Wyszła na świeże powietrze pierwszy raz od tygodnia. Nic dziwnego, że kręci się jej w głowie.

W trakcie podróży do Przedsionka „zwyczajny mag" opadłby z sił… A piętnastoletnia panienka?!

Przypływ nienawiści do Czarno kazał mi zacisnąć zęby. Jej słabość i bladość. Przed oczami miałem obrazek: uśmiechnięty Czarno układa bezwolne ciało mojej żony, układa jak kładkę nad rozpadliną, spokojnie wchodzi na jej plecy, stąpa po barkach i głowie…

– Czemu tak patrzysz? – spytała z nikłym uśmiechem.

– On cię wykorzystał – powiedziałem głucho.

Zadrżała. Przejęty, objąłem jej ramiona.

– Co ci jest?!

– Wykorzystał – powtórzyła z wysiłkiem. – Wstrętne słowo. Tak samo mówili… komedianci.

Przytuliłem ją. Patrzyłem ponuro w słońce, uwalające się na widnokrąg swym opasłym, czerwonym brzuchem. Patrzyłem z taką złością, jakby ono było wszystkiemu winne.

– Alano… nikt więcej cię nie tknie. Nigdy w życiu. Przysięgam…

Chłodny wiatr spowodował, że przestałem przysięgać i zakaszlałem.

Jak to mówiła o Czarno Tak Skoro wiejska znachorka? „On nie ma krztyny sumienia…”. Wyglądało na to, że ja także nie. Ile warte są takie przysięgi, skoro Alana wie o mnie wszystko?

– Potem wrócimy? – zapytała z uporem moja żona.

– Alano – wymamrotałem ochryple – dlaczego nie powiedziałaś Tantali prawdy?

Wiatr zadął znowu. Jutro może być śnieżyca. Jak mamy jechać w taką pogodę?

Alana westchnęła dramatycznie. Wczepiła się w mój rękaw.

– Kręci mi się w głowie. Muszę się znowu położyć. Chodźmy.

Następnego dnia krewniak Itera przyniósł oszałamiającą, w jego mniemaniu, wiadomość. Do wioski przybyli komedianci! Dwa wozy. Wieczorem dadzą przedstawienie na dziedzińcu tawerny, a jeśli zbiorą sporo pieniędzy, zostaną na następny dzień.

– Kiepska trupa – zareagowała Tantala na tę wieść.

– Wszystkie dobre zimują po miastach. Zimą nie włóczą się po gościńcach!

Nie odpowiedziałem. Dwa wozy…

Nie wierzyłem w takie przypadki.

Można było wziąć ze sobą dwunastu zuchów Solla. Pomogliby mi z chęcią, dowiedziawszy, o co chodzi. Odrzuciłem jednak myśl o cudzej pomocy. Ostatnim razem wystarczyła mi własna szpada. Na tych ziemiach ja byłem panem i jakby nie spsiał mój ród, nikt mnie jeszcze tego nie pozbawił.

– O czym pan myśli? – spytała z niepokojem Tantala.

Alana spała. Ostatnio spała niemal bez przerwy i coraz bardziej mnie się to nie podobało. „Wykorzystał. Wstrętne słowo…”

– Retano… Co się dzieje?

Widocznie miałem na twarzy wyjątkowo drapieżny grymas, wstrząsający w swym okrucieństwie. Przywlec łotrów na zamek…

– Pójdę obejrzeć przedstawienie – odparłem niewinnie.

– Lubię teatr. Z całej duszy.

Tantala spochmurniała.

– Retano… Chyba zwariowałeś, jeśli myślisz, że to ci sami?!

Uśmiechnąłem się radośnie.

– Pójdę z tobą – oznajmiła stanowczo. – I Agen z nami… Wyraz mej twarzy sprawił, że nie dokończyła zdania.

– No dobrze – mruknęła pojednawczo. – Pójdę sama. Możemy?

– Wiem, że też kochasz teatr – odrzekłem niemal czule.

Zjawiliśmy się we wsi na godzinę przed zmrokiem. Przygotowania do spektaklu szły na całego. Dwa wozy stały obok siebie, jeden z nich z opuszczonymi burtami przeobraził się w scenkę. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna powoli wbijał gwoździe w stelaż, pragnąc zawiesić na nim kurtynę. Odwrócony był do nas plecami. Poczułem, jak rozdymają się moje nozdrza. To był ten sam łajdak, udający aktora, lecz nie umiejący posługiwać się nożem. Ten, który bił po cichu…

Innych nie było widać, lecz słychać było głosy z drugiego wozu. Spojrzałem na Tantalę. Moja towarzyszka była dziwnie skupiona, jakby musiała odpowiedzieć na trudne pytanie i zależało od tego jej życie.

Zacisnąłem usta. Ciężkim krokiem pana i władcy ruszyłem w stronę wozów, roztrącając gapiów. Widocznie wyglądałem groźnie.

Łajdak ciągle uderzał młotkiem, nie spodziewając się, jak ciemne chmury zbierają się nad jego głową. Słyszałem, że Tantala szła za mną krok w krok. Jednym susem wskoczyłem na podest. Wóz zakołysał się, a zajęty komediant nareszcie oderwał się od swojej pracy i obejrzał się.

Los zgotował mi niemiłą niespodziankę. To nie był tamten łotr. Potężnie zbudowany dwudziestopięciolatek, czarnowłosy, ze zmanierowaną twarzą bawidamka. Całkiem, jakby miał napisane na czole „komediant".

Zgrzytnąłem zębami. Na drugim wozie miotały się jakieś cienie. Chciałem jak najszybciej uwiarygodnić swą pomyłkę, toteż, szczerząc się, rzuciłem:

– Gdzie wasz szef? Żywo!

Aktor był chyba przyzwyczajony do zjawiania się wszelkiego rodzaju sobiepanów. Słowo „władza" nie było dla niego pustym dźwiękiem, dlatego ukłonił się pospiesznie i machnął młotkiem jak czapką.

– Tam, jaśnie panie, w drugim wozie. Jesteśmy porządnymi komediantami… Płacimy należności…

Odepchnąłem go. Ostatecznie nie zaliczał się do gnębicieli Alany. Mocno szarpnąłem kotarę, zasłaniającą wejście do malowanego wozu.

Trzasnęła rozrywana tkanina. Tantala jęknęła za moimi plecami. Jakim sposobem sama, bez niczyjej pomocy wdrapała się na scenkę?

W środku było ciemno i duszno, cuchnęło potem i chyba pudrem. Jakaś półnaga damulka zerwała się z piskiem. Odwróciłem się ku niej, oczekując, że ujrzę tamtą ślicznotkę, która w swoim czasie zapraszała mnie na przedstawienie.

Ktoś chwycił mnie za ramię.

– Pan pozwoli! Jakim prawem?!

Odwróciłem się.

Nigdy go nie widziałem. Nie jego chciałem pojmać i odstawić na zamek. Nawet półmrok i narysowane na twarzy zmarszczki nie mogły mnie zmylić. To nie on.

– Zaraz wyjaśnię, jakim prawem! – warknąłem, nie mogąc opanować gniewu.

Komedianci wydawali mi się kłamcami, błaznami, co ze mnie drwili. Zdawało mi się, że tamta dziewczyna w kącie zaczyna chichotać. Pomylił się jaśnie pan?!

– Zaraz wyjaśnię – powtórzyłem z ważną miną. – Kto tu jest szefem? Do mnie!

Jakby ktoś zaszlochał.

– Ja jestem szefem – oświadczył ten ucharakteryzowany na starca.

W rzeczywistości miał niewiele ponad czterdziestkę.

Tłum huczał oburzony. Ze wszystkich stron schodzili się nowi gapie. Żadne widowisko nie przyciąga tak, jak prawdziwa awantura. Prawdziwa walka, bez żadnego oszustwa.

– Czym zawiniliśmy, jaśnie panie?

Przy dziennym świetle jego pomalowana twarz wydawała się ohydną maską.

Jeszcze nie wiedziałem, czym zawinili. Zapewne tym, że byli komediantami. Wszyscy oni są jednakowi. To, co się przydarzyło Alanie, mogło też przytrafić się innej dziewczynie pod tą samą naderwaną zasłoną.

– Mamy pozwolenie na występy w miastach i wsiach. Płacimy należności…

– Barian – powiedziano za moimi plecami.

Po chwili zrozumiałem, że powiedziała to Tantala. Szef teatru drgnął. Z trudem odwrócił wzrok od mojej twarzy i zerknął nad ramieniem.

– Witaj, Barianie – powiedziała Tantala z dziwnie płaczliwie brzmiącym śmiechem.

Pokryta charakteryzacją twarz jakiś czas była jak skamieniała. Potem ujrzałem, jak coraz szerzej unoszą się pobielone powieki, a oczy niemal wychodzą z orbit.

– To ty?!

Komedianci zanocowali na zamku. Tantala nakupowała w wiosce żywności. Jej dwunastu strażników krzywiło się z niezadowoleniem, oglądając kolorowe wozy i ich mieszkańców.

Tantala siedziała do późna z niejakim Barianem w głównym salonie u kominka. Pozostali członkowie trupy położyli się spać na siennikach, litościwie wydanych im przez Itera. Co jakiś czas któryś z nich budził się, unosił na łokciu, próbując zrozumieć, gdzie się znalazł. Potem usypiał znowu z błogim wyrazem twarzy.

– No, sama widzisz, jak to wygląda. Gramy tylko Farsę o rogaczu i to…

Barian skrzywił w smutnym uśmiechu twarz pozbawioną charakteryzacji.

– Mucha wyrósł… A ja w tej roli nie dorównuję mistrzowi Flo… A Dinka – dodał szeptem, oglądając się na panienkę smacznie śpiącą na pobliskim materacu – to nie ty. Tak to wygląda.

Podszedłem bliżej, starając się stąpać jak najciszej, lecz Barian i tak się poderwał. Bał się mnie. W końcu wdarłem się do jego wozu brutalnie zrywając kurtynę, z gromkim wrzaskiem. Wieczna włóczęga nauczyła go obawiać się każdego, kto jest od niego silniejszy. Zasada, zapewniająca bezpieczeństwo komediantom…

– Proszę usiąść, Retano – rzekła Tantala, nie patrząc na mnie. – Z tym właśnie człowiekiem przejechałam, sama nie wiem ile dróg, ile lat… Być może do dzisiaj bym…

Patrzyła w ogień. Nie była podobna do siebie, gdyż jej wyrazista twarz utraciła wyraz stanowczości. W oczach błyskały łzy. Po raz pierwszy widziałem ją sentymentalną…

Trudno było wyobrazić ją sobie w kolorowym wozie, w towarzystwie takiego Bariana…

– Pójdę się przespać – rzekł przepraszająco komediant.

Moja obecność go uwierała. Tantala, nie patrząc, chwyciła go za rękę.

– Siedź…

Westchnął.

– Dinka… braliśmy ją do ról komediowych, a jak podrosła, wygląda jak amantka. I dobrze, bo Gezina wyszła w tym roku za mąż. Będziesz się śmiać, Tantalo: za sklepikarza!

Zamilkł na chwilę, drżąc z zimna.

– Wybacz, ale pójdę już. Jestem wdzięczny panu Rekotarsowi za gościnę, ale na pewno nie interesują go nasze teatralne ploteczki.

– Skoro go nie interesują, na pewno odejdzie – odparła chłodno Tantala.

Wzdrygnąłem się. Ta osoba najwyraźniej się zapomniała. Każda poufałość ma jednak swoją granicę…

Wstałem i odszedłem, całą swoją postawą okazując, że gadanina komediantów nie może mnie urazić. Na progu komnaty pojawił się zadyszany Iter.

– Panie Retano… pani Alana… majaczy jak w gorączce.

Leżała, odrzuciwszy zbite w kupę okrycia. Ostre światło padało na jej twarz, lecz nie budziło jej. Powieki były mocno zaciśnięte, blade wargi wykrzywione.

Usiadłem przy niej, chwyciłem za rękę, bezradnie się rozglądając.

– Nie trzeba – bełkotała nieskładnie. – Tam… bagno… nie trzeba!

Do samego rana miotała się tak, dręczona koszmarami. W żaden sposób nie mogłem jej dobudzić.

Wyruszyliśmy w drogę o świcie. Na rozstaju dróg drogi nasze rozeszły się. Wozy komediantów skręciły w prawo, a powóz Sollów i kareta z herbem Rekotarsów otoczone tuzinem jeźdźców pospiesznie pojechały prosto.

Oba pojazdy starały się jak najprędzej oddalić od wzgórza z zimnym budynkiem bez kominów. Okazywało się, że Czanotaks Oro nie jest wszechwiedzący, skoro czarna wrona wciąż śledziła nasze wehikuły, nie zwracając najmniejszej uwagi na malowane wozy wędrownego teatrzyku…

Pomysł był idiotyczny. Narodził się w głowie byłej aktorki. Usłyszawszy go po raz pierwszy, roześmiałem się Tantali w twarz. Ku memu zdziwieniu, Alana, która po koszmarnej nocy poczuła się jakby lepiej, nie zareagowała w żaden sposób na perspektywę nowej „przejażdżki z komediantami". To było dziwne, z mego punktu widzenia, sam widok teatralnych wozów powinien wywołać w niej odrazę. Alana zdążyła zapomnieć o tamtych wstrząsających przeżyciach albo…

Albo jej apatia weszła w kolejną, głębszą fazę. Było jej po prostu wszystko jedno.

Nikt z nas nie wiedział do końca, czy zdołamy oszukać Czanotaksa i jak daleko sięga jego moc magiczna. Tantala zapewniała, że idiotyczność pomysłu nadaje mu pewien sens. Może osłabiony Czarno straci trop i w imię takiej możliwości trzeba na jakiś czas pożegnać się z wygodą…

Jaka może być wygoda w podróży w środku zimy. W taką porę się nie podróżuje, lecz ratuje ucieczką.

Trudno było przekonać podkomendnych Solla, że mają eskortować dwie puste karety. Nie wiem, jak się to udało Tantali i jakie znalazła argumenty. Musiałem przysiąc w końcu przed dwunastką zuchów, że z głowy Alany ani Tantali nie spadnie jeden włosek. W tym przysięganiu było coś poniżającego. Początkowo się więc zapierałem, w końcu uległem.

Wiele dni później doszliśmy do wniosku, że Tantala miała rację. Karawana eskortowana przez wychowanków Solla pierwszego dnia beznadziejnie ugrzęzła w zaspach. Pojawiła się nagle burza śnieżna i w najbliższej gospodzie okazało się, że oba pojazdy są tak sfatygowane, iż niezdatne do dalszej jazdy. Czy Czanotaks się faktycznie pomylił, czy też od początku igrał z nami jak kot z myszą, trudno powiedzieć.

Przygotowania do wyjazdu wydawały się dziecinną zabawą. Mijał dzień za dniem, a ja wciąż nie mogłem uwierzyć, że wędrujemy z komediantami. W końcu mój mizerny rozum znalazł uzasadnienie: byłem pionkiem w cudzej grze. Jak się pocieszać, to na całego.

Nastawałem na Bariana, żeby wyznaczył mi jakąś rolę. Biedaczek bał się mnie od początku, a teraz całkiem przede mną uciekał. Zaproponowałem Tantali, że nauczymy się paru piosenek na dwa głosy. Uśmiechała się krzywo, powątpiewając w moje umiejętności wokalne. Prosiłem Alanę, by nauczyła mnie modnych tańców. Milczała bez uśmiechu. Propozycja nie wydała się jej nawet śmieszna.

Teraz Barian szedł obok wozu całkiem zadowolony. Podejrzałem kątem oka, jak Tantala wsunęła mu do ręki pękaty mieszek. Szef trupy odmawiał, zażenowany.

– Chciałeś przecież, sprzedać jeden z wozów! – rozeźliła się w końcu Tantala, – Uważasz mnie za obcą?

W tej sytuacji Barianowi nie pozostało nic innego, jak przyjąć pieniądze, a teraz kroczył radosny, przeczuwając obfity obiad i ciepły nocleg.

Droga była przetarta. Konie szły równym tempem, lecz osie wozów były wysłużone i trzęsło niemiłosiernie. Nieprzyzwyczajony do takiej jazdy, miałem wrażenie, że zaraz wytrzęsie ze mnie duszę. Miałem ochotę wyskoczyć i iść wspólnie z Barianem, lecz Tantala mocno trzymała mnie za rękaw.

Po południu ujrzeliśmy wioskę. Mogli mnie w niej rozpoznać, miałem więc nakazane nie wychylać nosa z wozu. Wysoki przystojniak, noszący niesympatyczne przezwisko Mucha i tłustawy, dobroduszny staruszek z twarzą scenicznego złoczyńcy przygotowali scenkę. Heroina Dinka wydobyła z kufrów górę kostiumów, a Barian tym razem chodził naokoło, zachęcając widzów. Ciekawskich zebrało się niezbyt wielu, ale też i niemało. Dziewczyna wydobyła lutnię i spektakl się rozpoczął.

Siedziałem w kącie wozu, gdzie było mi bardzo ciasno i obserwowałem przedstawienie od kulis. Komedianci biegali w różne strony. Damulka dopiero co wzdychająca z miłości do przystojnego Muchy, chwilę potem podpełzła pod kurtynę i podała komuś drewniany miecz. Gruby staruszek odstawiał złoczyńcę tak wiarygodnie, że publika aż wyła. Widziałem, jak Barian objaśniał coś Tantali. Wzięła od niego arkusz blachy i pałkę okręconą szmatami. Śledząc w napięciu akcję przez dziurkę w zasłonie, zabębniła nagle w blachę ze wszystkich sił. Na scenie ktoś głośno zawodził, a Tantala ocierała pot z czoła. Aktorzy ociekali także jak konie, a z ich ust wydobywały się kłęby pary.

Potem wystawiono Farsę o rogaczu. Tuż przed moim nosem cały zespół przebierał się pospiesznie. Barian nałożył perukę, wziął pióro, garść papierów i pobiegł na scenę. Z otwartymi ustami patrzyłem jak damulka wypycha dekolt dodatkowymi szmatkami. W pewnym momencie przypomniałem sobie o takcie i odwróciłem wzrok, akurat po to, by zobaczyć jak Mucha montuje na przedzie kalesonów ogromną, zmarzniętą marchew…

Szlachcicom nie wypada podróżować z komediantami. Ucieszyłem się, że Alana nie widzi tego wszystkiego, chociaż fakt, że była wśród publiczności, także nie wydawał się odpowiednią rzeczą dla żony Retanaara Rekotarsa.

Miałem wielką ochotę nałożyć na głowę sztuczną łysinę. Przypudrować nos, dokleić wąsy i pojawić się przed oczami widzów. Ależ zdumiałaby się damulka z wypchanym biustem! Pofiglować, parszywy los, pogwizdując…

O tak. Na pewno by mnie wygwizdali.

Farsa skończyła się. Nie zrozumiałem, o co w niej szło, ale publiczność śmiała się i rzucała monety na tackę. Nie tak znowu dużo, na pewno nie starczyłoby na gospodę dla wszystkich. Przypomniałem sobie urażony głos Tantali: „Uważasz mnie za obcą?" i brzęk pieniędzy w sakiewce.

Ciekawe, jak dawali sobie radę, nie spotykając na drodze bogatej fundatorki? Trzeba przecież coś jeść, nakarmić konie… Zapłacić należności. Nie bez przyczyny tak się wystraszyli, gdy włamałem się do ich wozu.

Mimo woli podniosłem oczy. Urwany kawałek zasłony był starannie przyszyty z powrotem.

Komedianci wrócili ze sceny spoceni. Nie czuli mrozu, chociaż mieli czerwone uszy i nosy. Puder na ich twarzach zbrylił się jak wilgotny tynk. Siedli na kufrach pod ścianami, czekając w milczeniu aż się rozejdą widzowie. A może po prostu odpoczywając.

Tantala została na zewnątrz. Słyszałem, jak pyta o coś półgłosem Alanę, a tamta odpowiada też cicho i spokojnie.

– Starczy tego siedzenia – rzucił ponuro Barian. – Do roboty.

Wszyscy się ruszyli. Kobieta bez żenady zaczęła ściągać przy nas suknię podbitą watą, stary złoczyńca wziął kawałek chleba, a Mucha wydobył z gaci marchew i obejrzał ją w zamyśleniu.

– Rekwizyt usycha – powiedział do szefa teatru. – Przydałby się nowy.

Nocowaliśmy w gospodzie. Skąpiec Barian wynajął tylko dwie małe izdebki. Jedną oddał mnie z Alaną i Tantala, drugą zarezerwował dla swojego zespołu. Nie przywodziło to na myśl żadnych frywolności: mróz był tak wielki, że nikomu nie przychodziło do głowy zdjąć choćby rękawiczki.

Alana usnęła okryta stosem pierzyn. Zszedłem do jadalni, gdzie było ciepło. Postanowiłem zdrzemnąć się w fotelu u kominka, przyzwyczajony już do takiego sposobu nocowania. Zasnąłem niemal natychmiast, a przytłumione rozmowy gości przy jednym ze stołów wplotły się w mój sen.

Przyśniła mi się kurtyna, podszyta z wierzchu grubymi białymi nićmi. Przywiązywałem marchew do kalesonów i w żaden sposób nie mogłem jej przytroczyć… a przecież za chwilę wejdzie tu Alana, to nasza noc poślubna, a pod łóżkiem obok nocnika leży książka O magach. Jej wiano.

„Czemu milczysz – dudni nad mym uchem głos Czanotaksa Oro – powiedz, skoro źle widzisz… Skoro nie jesteś obca…”

„Uważasz mnie za obcą?!" – pyta z goryczą Alana, ja zaś stoję przed nią z marchewką w dłoni i nie wiem, co odpowiedzieć.

„Dziesięć lat… dziesięć lat…”

„Nie. Już nie. Wybacz, Barianie… Nie mogę…”

Jestem pchłą wewnątrz zamszowego woreczka. Zimna dłoń z długimi białymi palcami przesuwa po szwach, próbując mnie złapać. Wciskam się w róg, lecz twardy, żółtawy pazur zbliża się. Na samą myśl, co się dalej stanie, zapadam w ciemność bez dna.

Odpracuję to, Czanotaksie. Zrobię wszystko, co każesz… tylko…

Z ciemności spoglądały na mnie ostre jak szpileczki oczka Sędziego. Kręcił się, dzień za dniem, drewniany kalendarzyk.

Następnego dnia podszedłem do Tantali i, odwracając oczy, poprosiłem, by oddała magiczną szpilę.

Zdziwiła się. Być może pomyślała, że stchórzyłem. Po chwili wahania zwróciła mi jednak broszę.

Nie miałem możliwości się usprawiedliwić. Choć kusiło mnie, by wyjaśnić, że to strach przed Czanotaksem mnie dręczy.

Nie chciałem wierzyć, że rośnie to we mnie. Lepiej zwalić wszystko na złe moce, na Czarno, który na odległość łamie moją wolę…

To istniało. Nieodparte pragnienie zawrócić i czołgać się przed magiem.

Trzeba powiedzieć, iż życie komediantów nie było usłane różami.

Wokół ciągnęły się zaśnieżone pola, na horyzoncie unosiła się i opadała ciemna plama lasów. Barian wolał nie wjeżdżać do lasu. Obawiał się wilków i rozbójników. Nawet najbardziej ironiczny z moich uśmiechów nie mógł skłonić do tego ostrożnego szefa grupy. Tantala szła obok wozu w milczeniu. Gorączkowe wzburzenie władające nią na początku podróży, zamieniło się w zgryźliwy nastrój. Barian szedł razem z nią, unikając, nie wiedzieć czemu, jej spojrzenia.

Nie było co robić. Aktorzy zmieniali się na kozłach, ja zaś pokazywałem Alanie ślady na śniegu i wymyślałem fantastyczne historie o swoich walkach z wilkami i zbójami. Słuchała z bladym uśmiechem. Raz poprosiłem, by aktorzy dali mi powozić. Mało nie pękła przy tym przednia oś i chociaż Barian nie ośmielił się mnie za to zrugać, widziałem, że był zły.

W wiosce Międzyrzecze mieliśmy spotkać się z dwunastką ochroniarzy Tantali. Oczekiwałem niecierpliwie, kiedy wreszcie będę mógł się przesiąść do wygodnej karety i kontynuować podróż jak przystało szlachetnie urodzonemu. Czekaliśmy w tej miejscowości dwa dni, nikt jednak nie słyszał w okolicy o powozach z herbami ani tuzinie jeźdźców.

– Zima – stwierdziłem, próbując zdjąć z twarzy Tantali maskę napiętego oczekiwania. – Wszystko mogło się zdarzyć.

– Mam wrażenie – odparła szeptem – że wystawiłam ich na niebezpieczeństwo, podstawiając zamiast siebie.

– Czanotaks zorientował się już… w tej naszej maskaradzie?

– Skąd mogę wiedzieć? – syknęła ze złością. – Nie przysyła mi liścików przez gołębie pocztowe.

– Przepraszam – odrzekłem potulnie, choć nie było za co przepraszać.

Minęły jeszcze dwa dni. Nie mogliśmy dłużej czekać. Barian niespecjalnie się zmartwił, że jaśnie państwo chce dalej wędrować z komediantami. Według mnie, był raczej zadowolony. Tantala, składając broń, zniżyła się do tego, by mnie podtrzymać na duchu.

– A co nam szkodzi dotrzeć w ten sposób aż do samego miasta? Nie znajdzie się lepszej przykrywki, Retano. Skoro Czanotaks nie wyśledził nas do tej pory, potem będzie mu coraz trudniej…

– A jeśli wyśledził? – spytałem zgryźliwie.

Wzruszyła ramionami.

– Magowie nie są wszechmocni. Mamy się od razu poddać i uznać, że i tak mu nie uciekniemy?

Posmutniałem.

– Tak czy inaczej, musimy przedostać się do Egerta – podjęła, jakby przekonując samą siebie. – On znajdzie wyjście.

Kobiety są nielogiczne. Tantala nie wierzyła we wszechmoc czarodzieja, ale za to wierzyła, że pułkownik Soll jest wszechwładny. Nie miałem siły z nią polemizować ani nawet wzruszyć ramionami.

Wędrowaliśmy jeszcze tydzień. Moje życie topniało, jak zaciśnięta w dłoni śnieżynka, a drewniany kalendarzyk za pazuchą dusił mnie i nie dawał zasnąć. W jednej z wiosek wygwizdano spektakl, gawiedź była niezadowolona. Barian i jego towarzysze musieli prędko zwijać teatrzyk pod gradem zmarzniętych nieczystości.

– Kiepsko zagraliście? – spytałem jadowicie, gdy zatrzymaliśmy się w środku nocy w szczerym polu i rozpaliliśmy wielkie ognisko.

Szef grupy opuścił ręce. Widziałem, że ma na końcu języka ostrą ripostę, lecz trzyma ją na wodzy.

– Motłoch lubi obrzucać gównem – zaszemrała, podchodząc do nas cicho, Tantala. – Choćbyś stanął na głowie…

Barian spojrzał na nią smutno, ale nic nie powiedział. Potem usłyszałem, jak odprowadzając Tantalę na bok, do czegoś ją gorąco przekonywał. Nie widziałem jej twarzy, była ode mnie odwrócona.

Następnego dnia, zanim zaczęło się przedstawienie, oddaliłem się spiesznie. Wałęsając się wzdłuż opustoszałej drogi, słuchałem, jak wyje z miłości szalona amantka, jak blacha rozlega się gromem i jak pokrzykuje tłum. Ktoś na scenie nie mógł wydobyć z pochwy zardzewiałej szpady. Może chociaż dzisiaj ich nie wygwiżdżą. Może nawet sypną grosza na chleb…

– Nie podoba ci się? Kiepska sztuka?

Tantala stała w cieniu wysokiej, bezlistnej topoli. Nie widziałem w półmroku jej twarzy, ale głos był oschły i nieżyczliwy.

– W ten sposób nie dotrzemy na miejsce i za pół roku – burknąłem, patrząc w bok. – Może wystarczy już… grać komedię. Rób, jak uważasz, ale ja bym wynajął karetę. Dopóki jeszcze zostały jakieś pieniądze…

– Czanotaks nas znajdzie – oświadczyła fatalistycznie.

Potknąłem się o zaspę i wpadłem w śnieg po kolana.

– Kartki od pocztowych gołębi? – zażartowałem dość nietaktownie, lecz nie mogłem się powstrzymać.

Oblizała wargi.

– Prawie. Na pewno tego nie czujesz, bo masz talizman, ale…

Poczułem w sercu chłód bardziej przejmujący od atakującego nas mrozu.

– Weź ją – rzekłem bez namysłu.

Przeklęta brosza, jak na złość, nie dawała odczepić się od mankietu.

Tantala milczała chwilę, obracając artefakt w palcach. Westchnęła, odpięła kołnierz płaszcza i przypięła tam, gdzie poprzednio.

– Wybacz. Później ci oddam.

Nie spałem całą noc, wiercąc się na twardej podściółce i wsłuchując w niespokojny oddech Alany. Czułem się jak nagi. Pamiętałem zimną dłoń Czarno Tak Skoro zaciskającą się na mojej w środku zamszowego woreczka i jak zmieniała się pogoda, wiodąc mnie do konkretnego celu. Bałem się, że mag zjawi się w moim śnie.

Nie pojawił się jednak.

Cały następny dzień Barian i Tantala spędzili na drugim wozie. Szedłem obok, łowiąc oderwane słowa, dochodzące zza grubej kotary. Rozmowa była dziwna. Tantala skrzeczała nieswoim, starczym głosem, przechodząc co pewien czas w rozdrażnione gderanie. To samo działo się z Barianem. Zdawało się, że w wozie jest czworo ludzi, dwoje normalnych i para wariatów.

Pod wieczór karawana dotarła do chutoru, którego przyziemni i podejrzliwi mieszkańcy nie chcieli oglądać przedstawienia. Chodziliśmy od chaty do chaty. Barian nawiązywał rozmowy z gospodarzami, objawiając nietuzinkowy talent dyplomatyczny. Udało mu się w końcu załatwić nocleg w stodole. Przygarnęła nas romantyczna wdowa, która do późnej nocy słuchała serenady śpiewanej ochrypłym głosem Bariana z akompaniamentem starej lutni. Pozostali, ciesząc się wypoczynkiem, zagrzebali się w sianie.

Odnalazłem w ciemnościach dłoń Alany.

W ostatnich dniach ustaliły się między nami stosunki jeszcze dziwniejsze niż wcześniej. Gdyby nie codzienna trzęsionka i zimne noce w odzieży, być może zamieniłyby się w prawdziwe małżeńskie przywiązanie. Z drugiej strony, gdyby nie konieczność naszej podróży, być może poważniej zastanowiłyby mnie bladość Alany, jej zapadnięte oczy i niespokojny nocny oddech. Nie wiedziałem, co ujrzała na drodze do Przedsionka, lecz następstwem tej „wędrówki" było nieustanne otępienie.

W tym momencie ścisnąłem wąską dłoń nieszczęśliwej, odczuwając wyrzuty sumienia. Jakby ktoś stanął mi za plecami i położył dłoń na ramieniu.

– Alano…

Nie słyszałem własnego głosu. Drobna rączka drgnęła pod mym dotykiem.

– Moja Alano…

Przebierałem jej paluszki, jakby były frędzlami, aż zwilgotniały.

– Dziewczyno… Ty…

Byłem tak blisko niej, jak powinien być mąż. Buszowałem pod kołdrą jak kret pod ziemią. Jej szczupłe ciało wołało o czułości.

– Och – szepnęła.

Poczułem ciepło jej oddechu.

– Nie… Cały czas zdaje mi się, że On jest tutaj i patrzy na nas.

Ledwie powstrzymałem jęk. Zmartwiałą dłonią pogładziłem jej delikatną rączkę i odsunąłem się z cichym westchnieniem.

Przez cały następny dzień ja i Alana nie patrzyliśmy na siebie. Droga była zła, co rusz trzeba było wyciągać wozy z głębokich jam, wszyscy szli na piechotę, nawet moja żona. Tylko Barian z Tantalą prowadzili za zasłoną swoją dziwną rozmowę. Czołowa amantka szła tuż przy wozie, ryzykując, że wpadnie pod koła i wyciągając szyję, wsłuchiwała się w głosy, wciąż powtarzające ten sam dialog. Parę razy, jeśli słuch mnie nie mylił, Tantala klęła jak pijany marynarz. Mucha i gruby złoczyńca spoglądali na siebie znacząco.

W ciągu dnia minęliśmy sporą osadę, a potem chutor. Szybko się ściemniało, niebo zasnute było chmurami, wiatr przedzierał się przez grubą odzież. Konie ledwie powłóczyły nogami, a Barian zbeształ o coś postawnego Muchę. Dla wszystkich powoli stawało się jasne, że jeśli nie znajdziemy chociaż szopy w szczerym polu, zamarzniemy na śmierć. Grubawy Fantin mamrotał, jakby się usprawiedliwiając, że powinna gdzieś tutaj być kolejna osada, bo przypomina sobie tę drogę. Widocznie jednak zawiało wieś po kominy…

Alana przywarła do mnie. Poczułem, jak drży na całym ciele. Lepiej, by pozostawała w apatii. Strach i rozpacz nie poprawiały sytuacji. Jak by nie było, szukała pomocy u męża, choć ten niekoniecznie był niewzruszony jak posąg.

Wziąłem ją na ręce. Rozpoczęła się zawieja. Zaciskając zęby, wyobraziłem sobie Czanotaksa Oro, siedzącego w swoich czterech ścianach i wsłuchującego się w wycie wichru za oknem. Kierującego owym wiatrem…

W momencie, gdy uwierzyłem w magiczną przyczynę naszej niedoli, wioska objawiła się przed naszymi nosami, wyskoczyła spod śniegów rzadkimi światełkami i białymi czapami dachów, rozdźwięczała psim ujadaniem.

Wszyscy od razu poczuli się lepiej. Nie mając nadziei na publiczność w taką pogodę, Barian ruszył prosto do najbliższej gospody. Przechodząc z mrozu w ciepło, stanęliśmy ogłuszeni szczękiem naczyń i gwarem co najmniej trzydziestu gardeł.

Strasząc tubylców i służbę, w karczmie panoszyło się miejscowe książątko z uzbrojoną świtą. Chłopaki mieli zakazane mordy, wszyscy już zdrowo pijani. Zjawienie się komediantów wywołało nowy przypływ wesołości. Sam książę, szczupły młokos w jedwabiach i aksamitach, wyszedł zza stołu, żeby obejrzeć z bliska nowe dziwo.

Barian zląkł się.

Widziałem, jak występują mu żyły na skroń, jak nerwowo drżą wargi w chwili, gdy spokojnie wyjaśnia młodzikowi, że są trupą wędrownych komediantów, dającą rozrywkę ludowi, lecz dzisiaj spektaklu nie będzie z powodu zadymki.

Książę walnął pięścią w stół. Pięść miał raczej ciężką, gdyż blat głucho zadudnił. Pijany szczeniak żądał zabawy. Natychmiast. Tutaj.

Barian pobladł mocniej. Za jego plecami stała ciasno zbita grupka: nachmurzony Mucha, złowrogi Fantin, wystraszona amantka Dinka, Alana w nisko opuszczonym kapturze i obejmująca ją Tantala. Odruchowo sięgnąłem po szpadę i złapałem pustkę. Aktorzy nie noszą broni.

Książę uśmiechnął się nieprzyjemnie, obiecał jednak „wędrownym błaznom" wypitkę, kolację i zapłatę. Jeśli jego zuchom, dodał, zerkając na zgraję zabijaków, przedstawienie przypadnie do gustu.

Prawdę mówiąc, nie byłoby dla mnie żadnym problemem zaskoczyć młokosa, przystawiając mu do gardła ostrze jego szpady i zażądać, by jego chłopcy rzucili broń.

Gdyby tylko zdecydowali, że należy ją rzucić. Gdyby ich pijane głowy zdołały właściwie ocenić sytuację. Być może któryś z nich chętnie sam poderżnąłby gardło książątku.

Do tego jeszcze były tutaj Alana i Tantala. Przysiągłem strzec ich jak źrenicy oka. Oto co wyszło z przysięgi.

Barian przełknął ślinę. Powiódł wzrokiem po rozchichotanych, pijanych gębach i odwrócił się do swoich. Widziałem, jak zwęziły się wtedy powieki Tantali.

– Panowie, musimy się przygotować – ochryple rzekł Barian, nie potrafiąc skryć niepokoju. – Skoro chcecie zobaczyć widowisko, musimy zająć ten kąt. Wszystkie stoły na bok. Tam będzie scena.

Zabijakom nie chciało się nosić stołów, lecz rozkaz młodzieńca zrobił swoje. Ciskając ze złością krzesłami, strasząc biednego oberżystę, przyszli widzowie przygotowali miejsce na przedstawienie. Przede wszystkim interesowało ich, czy będą w nim gołe baby. Ich spojrzenia, rzucane na Dinkę i Tantalę, mocno mnie dołowały.

Korzystając z zamieszania, wróciłem do wozu po kindżał. Przypasanie szpady naraziłoby nas na awanturę, lecz brak oręża byłby kompletną głupotą. Ukryłem go pod ubraniem. Zaciskając usta, obserwowałem dalszy rozwój sytuacji.

Mucha starannie rozwiesił kurtynę. Barian i Fantin, sapiąc i stękając, przenieśli tam wielki kufer. Dinka nerwowo przerzucała kostiumy. Publika piła i gardłowała, spluwając na podłogę.

Nie powinienem był zostawać za kurtyną. I beze mnie było tam ciasno. Alana siedziała skurczona w kącie, lecz wyjście na zewnątrz byłoby zbyt niebezpieczne. Tantala patrzyła jak pospiesznie przebierają się Fantin i Mucha, poruszając bezdźwięcznie ustami. Zdążyłem złowić zrozpaczone spojrzenie Bariana, zwrócone w sufit. Przeczuwał klapę. Tak samo jak ja. Kindżał wydał mi się dziecinną zabawką. Być może zdołam nim zakłuć trzydziestu pijanych zabijaków, lecz nie będzie komu później bronić Alany.

Zaciągając za sobą kurtynę, usłyszałem zdławiony szept Tantali:

– Zaczynaj!

Siadłem pod ścianą przy końcu stołu. Od widzów czuć było przegrzanymi ciałami, ludzkim i końskim potem. Zostałem jowialnie klepnięty w ramię i ktoś zapytał, czemu nie bawię się razem ze wszystkimi. Mrugnąłem dwuznacznie. Wszystko w swoim czasie…

– Farsa o Trirusie Prostaku! – obwieścił Mucha.

Ktoś klasnął w dłonie, ktoś syknął na kogoś. W zapadłej nagle ciszy zza kurtyny wynurzył się Barian z wywatowanym brzuchem i wyjątkowo głupią miną. Lutnia zabrzęczała strachliwie.

Zaśpiewał, że on, Trirus, wraca właśnie z jarmarku, gdzie korzystnie sprzedał krowę. Piosence wtórowało pobrzękiwanie monet w kieszeni. Zabijaki chrząkali. Po śpiewie nastąpił niewymyślny taniec. Któryś z łotrzyków rzucił w aktora ogryzioną kością. Aktor zdążył się na szczęście uchylić.

Widzowie ożywili się. To koniec, pomyślałem i poczułem chłód. Ciąg dalszy spektaklu zamieni się w grę, kto lepiej trafi. Sporo rąk wyciągnęło się po kostki na talerzach. Biedny Barian…

Zza kurtyny wynurzyła się przygarbiona starucha w kapturze nisko spuszczonym na twarz, z siwymi kosmykami, wystającymi spod okrycia. Rozdziawiłem gębę. Dobrze pamiętałem, że w zespole nie było żadnej staruszki!

Przyjemniacy, choć byli mocno pijani, również o tym pamiętali. Ktoś czknął ze zdziwienia.

Starucha potruchtała do przodu, jakby wypatrywała Bariana, lecz nie mogła go dogonić. Patrzyłem wstrząśnięty, jak kuśtyka i przysiada. Jej ruchy były tak realistyczne, a zarazem zabawne, że zabijaki zapomnieli o rzucaniu kośćmi, przycichli i zaśmiali się. Zastanawiałem się gorączkowo, kto kryje się pod opończą. Za mojej styczności z teatrem, nie grano Farsy o Trirusie Prostaku. Młodziutka Dinka absolutnie do tej roli nie pasowała, Mucha był wyższy i szerszy w ramionach, a Fantin…

Starucha przemówiła.

Miała skrzekliwy, jadowity głosik doświadczonej jędzy. Ewidentnie chciała naciągnąć biednego Trirusa i w tym momencie byłem pewien, że jej się uda. Wydawała się postrachem wszystkich naiwniaków: nachalna łajdaczka i kłamczucha. Na początek wyśmiała prostaczka, prowokując go, by się pochwalił zarobkiem. Zaczęła liczyć pieniądze w taki sposób, że dla wszystkich stało się jasne, że biedny Trirus jest załatwiony.

– Nabrali cię, chłopie! Gadałeś, że dziesięć ci dali, a masz osiem, zobacz!

Prostak rozpaczliwie mrugał powiekami. Starucha przesypywała pieniądze z jednej dłoni Trirusa do drugiej, zaginała mu palce, podkładając pod każdym pieniążek. Było już tylko pięć monet. Zabijaki całkiem zamilkli, zauroczeni. Nie codziennie można zobaczyć tak sprytne oszukaństwo.

– Cztery – wykrztusił Trirus, tępo wpatrując się w swoją garść.

Przetarł oczy ze zdumienia. W życiu nie widziałem, żeby ktoś krzywił się bardziej pociesznie.

– Jakie cztery, wszystkiego trzy monetki! Licz porządnie, niezdaro!

Nie spuszczając oka z naciągaczki, prostak dokładnie obszukał wszystkie kieszenie, jakby monety rozpełzły się odzieniu niczym robactwo. Starucha zachowała zimną krew. Może nawet współczuła nieudacznemu Trirusowi.

Pierwszy zaśmiał się ten sam osobnik, który klepnął mnie w ramię. Śmiech pasował do farsy, przypominał świńskie pochrząkiwanie. Chłopak początkowo był odosobniony, potem reszta przyjemniaków zagłuszyła go tubalnym rechotem. Starucha musiała zrobić pauzę i podnieść głos. Lecz jej przenikliwy falset z trudem przebijał się przez globalne rżenie publiki.

– Ej, chłopie, toć u ciebie dziura w kieszeni! Zobacz, tylko jedna moneta została!

W oczach Trirusa-Bariana pojawiły się prawdziwe łzy.

Gospoda od dawna nie widziała czegoś podobnego. Trzydziestu zabijaków całkowicie straciło nad sobą panowanie. Rżeli, spadając z krzeseł. Książę młokos trzymał się za brzuch, a oblicze miał niebezpiecznie czerwone, gdyż z trudem łapał oddech. Śmiał się oberżysta, śmiała służba, chichotał stajenny, miejscowi pokładali się ze śmiechu, wychyliwszy się ze swych nor.

Trirus prostak płakał, grzebiąc w pustej sakiewce, a starucha tańcowała wokoło. Siedziałem jak oniemiały, bo wreszcie pojąłem, kto ją gra. Kto skacze w kapturze z siwymi kosmykami.

Po Farsie o Trirusie Prostaku wystawiono jeszcze Farsę o rogaczu. Nie dziwiłem się już, kiedy w roli niewiernej żony pojawiła się, zamiast Dinki, również Tantala. Nawet Mucha z gaciami wypchanymi nieśmiertelną marchewką został zepchnięty na drugi plan.

Przyjemniacy tarzali się po podłodze w kałużach wina, a ogniki świec drżały od ich rechotu.

Wydawało się, że Tantala postanowiła doprowadzić publiczność do histerii. Patrzyłem wszystkim w oczy, nie mogąc pojąć, gdzie przebiega granica między prymitywną farsą z marchwią w kalesonach a zjadliwą ironią wobec całego świata, rozpaczliwą i złą. Igrając z widzami, Tantala parę razy zerknęła na mnie.

Zabijaki pragnęli przepłukać winem sfatygowane gardła, toteż oberżysta czym prędzej podał pełne dzbany w miejsce rozbitych.

Jakiś czas potem jadalnia przypominała pobojowisko, tyle nieruchomych ciał walało się między odłamkami naczyń w ciemnoczerwonych kałużach. Barian przebierał palcami po strunach lutni. Komedianci cichcem zbierali rekwizyty, zwijali kurtynę i składali kostiumy do kufra. Oberżysta zaprowadził nas do dalszej izby, zimnej i ciasnej. Lepsze pokoje dostały się, naturalnie, książątku i jego zabijakom.

Amantka Dinka odwracała wzrok. Przygryzała wargi, wciskała głowę w ramiona i rzucała w stronę Tantali głęboko urażone i zawistne spojrzenia. Alana po raz pierwszy od wielu dni wydawała się wesoła. Mucha i Fantin legli w półmroku. Barian nie puszczał ręki Tantali i chodził z nią, jak przykuty.

– Ty…

Wyszedłszy z nią na ciemny korytarz, coś jej przedkładał półgłosem, z czego dochodziły do mnie tylko oddzielne słowa. Domyślałem się, o co idzie. Tantala odpowiadała z nerwowym śmieszkiem. Wyraźnie usłyszałem zdanie:

– To był jednorazowy gościnny występ…

Z dołu co jakiś czas dochodziły pijackie krzyki, później wszystko się uspokoiło. Mucha i Fantin sapali na siennikach w kącie, Dinka chlipnęła głośniej niż wypadało, za co została zgaszona rozdrażnionym głosem Bariana:

– Cicho.

Posiedziałem przy śpiącej Alanie. Nagle podskoczyłem jak na igle. Sam nie wiem, co mnie tknęło.

Wstałem. Zostawiwszy za plecami senne oddechy zmordowanych aktorów, ostrożnie wyszedłem na korytarz. Z drugiego końca także dochodziło sapanie i pochrapywanie. Ktoś ściskał kogoś w kącie. Najpierw usłyszałem ciche mamrotanie, potem donośny odgłos policzka. Zaraz potem nocną ciszę przeniknął złowieszczy szept.

– Wiesz, co się teraz z tobą stanie? Wiesz? Podniosłaś rękę na księcia, brudna komediantko! Jeszcze będziesz mnie błagać, żeby odrąbali ci tylko jedną dłoń! Ty!…

Podszedłem i chwyciłem go za ramię. Chciał się wyrwać, lecz poczuł na gardle ostrze mego kindżału. Szczeniak nieco otrzeźwiał.

– Wiesz, co się teraz z tobą stanie? – zapytałem słodko.

– Retano… – szepnęła Tantala.

– W imię Maga z Magów Damira!

Przesunąłem ostrzem, pozostawiając na skórze młokosa niegroźne nacięcie.

– Zamieniam cię w żabę. W paskudne, zielone stworzenie. A twoja świta stanie się rojem much. Będziesz na nie polował i zżerał po kolei całą trzydziestkę. Jak śmiałeś dotknąć zaczarowanej księżniczki!

Młokos czknął. Usiłował wzywać pomocy, lecz gardło odmówiło mu posłuszeństwa.

– W imię Maga z Magów – podjąłem tak strasznym głosem, że prawie sam byłem w strachu – niech się stanie!

I walnąłem jego głową o poręcz.

Niewiele mu było trzeba, by opadł na podłogę jak szmaciana lalka. Tantala wczepiła się boleśnie w moje ramię.

– Wredny gówniarz – wybełkotałem przez zęby. – A ty gdzie łazisz?! Co by było, gdyby…

– Od razu wszystkie przywileje aktorstwa – odparła drżącym głosem. – Oklaski… śmiech… policzek… Szukałam na dole… magicznej szpilki.

Omal nie potknąłem się o nieruchome ciało książątka.

– Czego?!

– Zgubiłam broszę – odpowiedziała ze łzami. – Przebierałam się… Sprawdzałam w kufrze, ale tam nie ma…

– Nie znalazłaś jej?!

– Retano.

Nie mówiąc nic więcej, chwyciłem ją za łokieć i wepchnąłem do naszej izby, między śpiących. Potem zawróciłem, chwyciłem księcia za kołnierz i zwlokłem bezwolne ciało po schodach. Jego zabijaki leżeli pokotem. Z trudem opanowałem chęć, by wytaszczyć wszystkich na zewnątrz i zakopać w zaspach. Rano oberżysta mógłby zapłakać nad nieszczęsnym księciem i jego drużyną.

Rozejrzałem się, chwyciłem zręczniej nieprzytomnego i wyciągnąłem go na dwór. Zimowy wiatr dmuchnął mi w twarz. W każdym razie w ciepłym chlewie młokos nie zamieni się w sopel. Gnój chroni od zimna lepiej niż gruba pierzyna.

Zostawiłem go skrępowanym i zakneblowanym, w towarzystwie świnek. Obmyłem dłonie śniegiem, a w sieni dokładnie się otrząsnąłem, żeby nie napaskudzić. Potem, uzbrojony w kalendarzyk, przetrząsnąłem każdą szczelinę jadalni.

Nigdzie nie znalazłem dziwacznej srebrnej broszki, podarunku od mego pradziadka Damira. Jakby diabeł ogonem przykrył.

Zdrowy rozum nakazywał zabierać się z tego miejsca jak najszybciej. Barian poganiał nas. Jakież było jego zdziwienie, kiedy oznajmiłem, że nigdzie nie jadę, że może ze swoją trupą jechać dokąd chce, lecz ja z moją żoną i Tantalą nie ruszymy się stąd na krok, dopóki nie odzyskamy pewnej zgubionej, cennej rzeczy.

Szef teatrzyku stwierdził, że oszalałem. Dinka cieszyła się po cichu, że nagły przypadek uwolni ją od scenicznej rywalki. Mucha ze zdziwieniem ruszał ramionami, a Fantin złoczyńca mrugał z zaskoczeniem. Jednak ani zgrzytanie zębów, ani obelgi, ani nawet możliwe nieprzyjemności nie zmieniały mego stanowiska. Alana dziwiła się w milczeniu. Tantala przygryzała wargi w poczuciu winy.

Tymczasem młodzi zabijacy zorientowali się, że ich przywódca zniknął, jakby się zapadł pod ziemię. Spowodowało to spore zamieszanie. Rozterka prędko mogła zmienić się w złość, kiedy się pojawili świadkowie, którzy widzieli, jak w środku nocy jaśnie oświecony książę wyszedł na dwór i wskoczył na konia i przeskoczył przez płot, nie czekając, aż otworzą bramę. Zamieć zatarła wszelkie ślady. Młode zbiry skrobały się po głowach i na wszelki wypadek obszukały dom. Tantala denerwowała się, rzucając co pewien czas na mnie pytające spojrzenia. Chciałaby się dowiedzieć, czy nie zadusiłem wysoko urodzonego młokosa i nie zakopałem w zaspie. Reszta nie wiedziała niczego o nocnym wydarzeniu. Barian w końcu podjął decyzję i nie patrząc na mnie, kazał Musze wyprowadzić konie ze stajni.

Na szczęście zabijacy nie wpadli na to, by przeszukać chlew. Miałem szczerą nadzieję, że młody szlachcic wciąż żyje i nie zadławił się nieczystościami. Inna sprawa, że parobek doglądający trzody w każdej chwili mógł znaleźć więźnia i trudno było wyobrazić sobie, czym by się to wszystko skończyło.

W końcu, ku ogólnej radości, zabijacy wskoczyli na konie i uwolnili gospodę od swej obecności, oby na długo. Oberżysta westchnął z ulgą. Wiedziałem, że cieszył się przedwcześnie, więc nie chciałem tracić ani minuty.

Kiedy tylko brama zamknęła się za niespokojnymi gośćmi, zwróciłem się oficjalnie do właściciela, by zebrał w jadalni całą służbę przebywającą tam podczas przedstawienia i zaraz po spektaklu. Oberżysta zdziwił się początkowo, że komediant przemawia doń rozkazująco. Poruszyłem szczękami i mimochodem pokazałem ukrytą pod płaszczem szpadę. Właściciel zamyślił się. Wisiałem nad nim jak skała. Biedaczek był niższy ode mnie o głowę.

– Pomylił się pan co do mnie, dobry człowieku – oświadczyłem słodziutko. – Nie jestem komediantem.

To ostatecznie go przekonało. Właściciel zasępił się i zwołał służących. Okazało się, że w jadalni usługiwały trzy osoby: fertyczna dziewuszka w kokieteryjnym fartuszku, grubaska z głupkowatą twarzą i długonosa, ponura odwieczna stara panna.

– O co chodzi, jaśnie panie? – zapytał oberżysta, zerkając groźnie na posługaczki. – Poniósł pan stratę? Ktoś pana okradł?

– Znajdował się tu pewien przedmiot – odrzekłem, wpatrując się badawczo w twarze trzech kobiet. – Srebrna pamiątka po przodku. Być może spadła na podłogę. Być może któraś z was ją podniosła i wzięła sobie, nie wiedząc, do kogo należy. Nie mam nikomu za złe. Proszę tylko o zwrot. Nie jest zbyt cenna, lecz ma dla mnie wartość pamiątkową.

Oberżysta chrząknął i przeczesał brodę. Grubaska wzruszyła ramionami, długonosa westchnęła ciężko, dziewczyna z prawdziwym smutkiem wpatrywała się w podłogę.

– Ale przecież – zaczął ostrożnie właściciel – szanowny panie, tu wczoraj było takie zamieszanie… Mógł ją podnieść któryś z tych… znakomitych gości. Po prostu w pijanym widzie…

A jeśli nawet nie, było tu tyle śmieci, że mogła zostać zamieciona przez nieuwagę. Może poszuka pan na śmietniku?

Jeśli w pytaniu kryła się drwina, to była ukryta głęboko. Pomyślałem z lękiem, że oberżysta może mieć rację. Czy będę musiał grzebać w odpadkach?

Zostawię to Tantali, zdecydowałem w przystępie rozdrażnienia. Też mi wielka aktorka…

Rozdrażnienie zniknęło pod presją wyrzutów sumienia. Potarłem podbródek, zaglądając kolejno w oczy trzem sługom.

– No jak, panienki? Rzecz łatwa do zauważenia, duża, ze srebra…

– Mówił pan, że nie jest cenna – parsknęła najmłodsza. – A teraz okazuje się, że duża…

– Mogę dopłacić – odrzekłem miękko. – Kto ją odda, dostanie ode mnie nagrodę w złociszach. Zapamiętacie?

Gruba znowu wzruszyła ramionami. Długonosa łypnęła okiem na oberżystę.

– Panie… robota czeka… potem nas wypytacie.

Właściciel nachmurzył się.

– Jaśnie panie… nikt tego nie widział i nie znalazł. Może zabrał któryś z gości, może wpadła w szparę. Niech pan szuka. Nie trzymamy kradzionych rzeczy, to uczciwy zakład, żaden z gości się dotąd nie skarżył. Proszę wybaczyć, szanowny panie.

Wymownym gestem odprawił służące.

Podniosłem oczy. U szczytu schodów obserwowała nas pobladła, oniemiała Tantala.

Czas uciekał. Sytuacja stawała się coraz bardziej konfliktowa. Barian nie chciał dłużej czekać, ja zaś nie zamierzałem ruszać w drogę, dopóki nie odnajdę podarunku Damira. Trzeba było przyznać, że z każdą godziną nadzieja stawała się coraz bardziej nikła. W chlewie miotał się i wył przez knebel nie przywykły do takich przebudzeń książę. Tantala chodziła jak błędna. Barian, bez żenady, pociągnął ją za sobą. Dobrze go rozumiałem.

Czerwony na buźce Mucha oznajmił, że „można jechać".

– Jedź – powiedziałem do Tantali. – Nie obawiaj się o Alanę. Jestem w końcu jej mężem.

Tantala milczała. Na policzkach miała nierówne, nerwowe wypieki.

Nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło, gdyby w tej chwili właściciel nie postanowił przeprowadzić rewizji… ale nie w chlewie. W wymiecionej do czysta jadalni. Zdarzyło się tak, że wodząc palcem po jednym ze stołów, natrafił na plamę tłuszczu. Staliśmy z Tantalą na podeście schodów i oboje wzdrygnęliśmy, słysząc przenikliwy krzyk:

– Mira! Kinda!

Do jadalni wbiegły dwie służące, dziewczyna i grubaska, obie wystraszone albo udające strach. Właściciel uniósł nad głową brudny palec jak katowskie narzędzie.

– Co to ma być?! Kto to wycierał, pytam?! Posługaczki zadrżały. Oberżysta chwycił wolną dłonią grubaskę za kołnierz i pchnął nosem na blat stołu, na tyle mocno, że tamta zajęczała:

– To nie ja! To Mira!

– Co to ma być?! – powtórzył gospodarz, łapiąc za kołnierzyk Miry.

W tym momencie się stało.

Dziewczyna, widocznie przyzwyczajona do takich sytuacji, sama zrobiła krok w stronę stołu, nie czekając, aż dotknie blatu noskiem. Nawet się pochyliła, jakby przedłużając ruch właściciela. Okazało się jednak, że nikt jej nie popycha. Ręka oberżysty ześliznęła się bezsilnie z kołnierzyka.

Karczmarz niczego nie rozumiał. Rozgniewał się jeszcze bardziej i znowu spróbował, z tym samym rezultatem. Mira zerknęła ze zdziwieniem, czemu gospodarz ją oszczędza. Tłusta Kinda zajmowała się tylko swym nadwerężonym nosem. Stojąca przy mnie Tantala cicho westchnęła.

Zbiegłem w dół, przeskakując po trzy stopnie. Zanim właściciel zdołał opanować rozbiegane oczy, chwyciłem Mirę za rękę i zasyczałem prosto w wystraszone liczko:

– Oddaj, bo cię zabiję.

Dłoń dziewczyny jakby sama z siebie powędrowała za gorset i już po chwili szpila Damira znalazła się w mojej dłoni.

– Łajdaczka – rzekłem czule.

W tej chwili właściciel oprzytomniał. Być może wcale mnie nie zauważył, a w każdym razie nie zrozumiał, co się stało, jego posługaczka pierwszy raz w życiu wywinęła się spod karzącej ręki i nie mógł tego znieść. Rozwścieczony, złapał, tym razem bez problemu, za kołnierzyk i walnął nią o stół tak, że blat zatrzeszczał, a Mira straciła dech. Na kokieteryjny fartuszek kapnęła krew z rozbitego nosa.

– Ja ciebie!…

Zapewne kontynuowałby egzekucję, gdyby moja dłoń nie opadła ciężko na jego ramię.

– Nie znoszę, kiedy w mojej obecności bije się kobiety.

Karczmarz pobladł. Odwróciłem się i podszedłem do Tantali, ciągle stojącej na schodach i patrząc w jej okrągłe oczy, oznajmiłem sucho:

– Jedziemy.

Pogoda trwała jak w opowieści zimowej. Wczorajsza zamieć wybieliła drogę, dzisiejsze słońce odbijało się srebrnymi iskrami w śniegowych płatkach, igrało na lodowych soplach, aż bolały od tego oczy. Koniom było ciężko. Barian, Fantin i Mucha co jakiś czas popychali któryś z wozów z moją pomocą. Najpierw zerkali na mnie ze zdziwieniem, potem z szacunkiem. Nie potrafiłem grać na scenie, lecz siłą ramion mogłem prześcignąć nawet młodego, zdrowego Muchę.

– Czym władza różni się od siły?

Powiedziałem to półgłosem, bo nie chciałem, by naszą rozmowę usłyszała jadąca w wozie Alana.

Tantala westchnęła przeciągle. Brnięcie przez śniegi dawało jej się we znaki.

– Władza – podjąłem, mrużąc powieki od śnieżnego blasku. – Może ją mieć pan nad służącą. Czanotaks ma władzę magiczną nad nami. Można podejrzewać, że przed dysponującym tylko tępą siłą rozbójnikiem ta broszka nas nie ochroni?

Tantala podejrzliwie spojrzała na przydrożne krzaki, jakby obawiała się, że na potwierdzenie moich słów zaraz wyskoczą z nich zbójcy.

– Kiedy twoi chłopcy rzucili się na mnie ze szpadami – kontynuowałem, ciągle półgłosem – także nie mieli władzy, tylko siłę. Tantalo, kiedy siła staje się władzą?

Moja towarzyszka milczała. Pogładziłem szpilę, przyczepioną do mego rękawa.

– Wiem już, dlaczego przydarzyło ci się coś takiego. Nie trzeba bronić się przed Czarno, tylko…

Tak na mnie spojrzała, że urwałem. Długo jednak nie mogłem milczeć.

– Pomyśl sama. Czy jest jakikolwiek sens w tym, że udajemy aktorów? Nie chciałbym, żeby Alana…

Jednocześnie obejrzeliśmy się na wóz ze szczelnie zasuniętą kotarą.

– To nasza droga – powiedziała twardo Tantala. – Wszystko jedno, czy jedziesz z komediantami, czy w swojej karecie. Jest zima. W każdym razie… przydałaby się uzbrojona straż.

Chrząknąłem. Kto uciszył napastliwego młokosa? Kto odnalazł broszę? „Uzbrojona straż"?!

– Jak myślisz? Czarno nas wyśledził? Ta wczorajsza zadymka…

– Zima to normalne zjawisko – odpowiedziała niechętnie. – Zdziwiłabym się, gdyby kalina zakwitła…

Brnęliśmy przez ogromną równinę, ograniczoną jedynie horyzontem. Niebo trwało nad nami jak błękitny, błyszczący klosz.

Загрузка...