Rozdział piąty

Nie miałem wcześniej do czynienia z magami. Zapewnienia Czarno, że będzie wspierać mnie po drodze, przyjąłem z niedowierzaniem. Jednak dni mijały, a moja kobyłka wcale się nie męczyła, przeciwnie, zdawała się nabierać siły i młodnieć w oczach, pogodę miałem wspaniałą, przydrożne zaś gospody nadarzały się w porę, czyste i bez pluskiew. Powoli się przyzwyczajałem. Podróż z magiczną pomocą sprawiała wrażenie miłej przejażdżki, toteż, kiedy w połowie drogi spadł deszcz, poczułem się niemal urażony.

Czyżby Czarno zapomniał, jakie tutaj są drogi? A może uważa, że moja klacz umie pływać w rozmiękłej glinie?

Schroniłem się szybko w najbliższej gospodzie. Następnego dnia jednak oberżysta podniósł cenę, kucharka podała nieświeże mięso, a z twardego materaca wylazły tabuny insektów. Widocznie mag postanowił odpłacić mi za uprzednią opiekę. Klnąc na czym świat stoi, spędziwszy bezsenną noc i napoiwszy błękitną krwią setki owadów, wyjechałem o świcie. Deszcz nieco zelżał.

Ruszyłem pewnie w stronę, gdzie zgodnie z uzyskanymi po drodze informacjami znajdował się cel mej podróży. Wtedy ulewa znowu się wzmogła, do tego stopnia, że wraz z kobyłką zamieniliśmy się w dwa mokre, ubłocone straszydła. Przekląłem zdradzieckiego maga i zawróciłem konia. Chmury natychmiast rozbiegły się po niebie, jak karaluchy z nadejściem poranka.

Zacząłem podejrzewać najgorsze. Przypomniałem sobie w owej chwili o podarowanym mi przez czarodzieja zamszowym woreczku. Miałem w nim przywieźć z powrotem posag mojej małżonki, owiniętą niby w futerale księgę O magach. Miękkie boki woreczka wyszywane były czarnymi koralikami, bez specjalnego wzoru. Mój sekretny towarzysz nakazał mi od czasu do czasu spoglądać na wyszycie, co też czyniłem w pierwszych dniach, lecz potem zapomniałem, bo w końcu nie jestem damą, ceniącą ładne hafty…

Przeklęty sojusznik przypominał o sobie w ten sposób.

Pośrodku pustego pola przeszukałem kuferek, by znaleźć ową rzecz. Woreczek leżał na samym dnie, wepchnięty w kącik, choć doskonale pamiętałem, że kładłem go na wierzchu. Połyskiwał paciorkami. Tam, gdzie wcześniej znajdował się tylko zbiór czarnych kropek, widniało teraz wyszyte wyraźnie oko. Od razu poznałem, czyje: wąskie, natarczywie patrzące, szalone. Przysiągłbym, że wcześniej go nie było.

Staliśmy na pustej drodze, ja i klacz. W dali majaczyła wioska z koszmarną gospodą. Wokół królowała jesień, drzewa straciły liście, pola zmieniły się w ścierniska, trakt był pełen głębokich kałuż. Wionęło chłodnym wiatrem i dzięki niemu zdołałem otrząsnąć się z lęku, jaki sprawiło pierwsze zetknięcie z czarodziejską mocą Czanotaksa.

Znak kazał mi zmienić kierunek. Z niewiadomych przyczyn Czarno Tak Skoro zmienił plany i zmuszony byłem udać się w stronę niedwuznacznie wskazaną poprzez zmianę pogody.

Kto powiedział, że ten świat byłby nudny bez magów? Byłem igraszką w jego rękach, chorągiewka na wietrze…

Poprawiłem się w siodle i kazałem kobyle jechać tam, gdzie niebo było błękitne. W ślad za uciekającym słońcem. Zgrzytając zębami, jechałem tam, gdzie życzył sobie nieprzenikniony umysł czarodzieja.

Dogoniłem ich następnego dnia.

Wypasione konie ciągnęły dwa wozy, których boki – wozów, oczywiście – pomalowane były w wizerunki rozradowanych lic, czaszek, kart wróżebnych, błyskawic i innych omenów. Komedianci nie wyglądali najlepiej. Zmęczeni wlekli się pieszo za wozami, nie chcąc dodatkowo obciążać koni. Było ich sześcioro: trzech mężczyzn, urodziwa niewiasta w porządnej sukni, młoda, zezowata garbuska i piętnastoletnia panienka w postrzępionej sukience nie swojego rozmiaru, dziwnie skulona i utykająca na obie nogi.

Dogoniłem ich na długim wzniesieniu. Odczułem na sobie sześć czujnych spojrzeń. Szef grupy, niewysoki, z okrągłą twarzą i krzaczastymi brwiami, spoglądał na mnie ponuro i wrogo, jego dwaj towarzysze obojętnie, piękność uśmiechała się machinalnie, garbuska mrugała wielokrotnie, a dzieweczka…

Spojrzała na mnie dwa razy. Pierwszy raz krótko, na jedno mgnienie. Przy okazji zauważyłem siniec pod jednym okiem. Później, wyprzedzając powoli wlokącą się trupę, złowiłem drugie spojrzenie i zrobiło mi się gorąco.

Błagała. Nie rozumiałem, o co, lecz jej spojrzenie było rozpaczliwe, jakby tonęła i nie mogła krzyczeć.

Zatrzymałem konia i zapytałem przyjaźnie:

– Dokąd wędrujecie, drodzy komedianci?

Szef nachmurzył się jeszcze bardziej, dwaj młodsi zagapili się ze zdziwieniem, piękność uśmiechnęła się szerzej, garbuska westchnęła. Dziewczyna patrzyła w kurz drogi pod nogami.

– Uwielbiam teatr – podjąłem łaskawie.

– Niech pan przyjdzie na przedstawienie – równie łaskawie zaprosiła niewiasta. – Okażcie swoje uwielbienie, kiedy dotrzemy na jarmark. Wtedy zagramy…

– A daleko ten jarmark? – zainteresowałem się żywo.

– Tam.

Kobieta wykonała nieokreślony gest ręką. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Jeden z nich był zdrowo wyglądającym młodzikiem o twarzy wiejskiego głupka, drugi miał ewidentnie przymieszkę szlachetnej krwi, zapewne jakiś bastard, wypędzony z zamku rozpustnego tatki.

Zerknąłem na dziewczynę.

Gdyby choć na chwilę podniosła oczy, gdyby powtórzyła swą niemą prośbę, kto wie, jak skończyłoby się to spotkanie na trakcie.

Nadal patrzyła w ziemię. Zawahałem się.

Przeróżne kłopoty mogą spotkać młodą osóbkę, która przystała do komediantów. Zwłaszcza, jeśli ma białe dłonie, cienki palce i jasne potargane włosy, znające lepsze czasy. Kto wie, czy nie dzieli losu tego młodego bękarta, urodzona do lepszego życia, lecz skazana przez los na tułaczkę w kolorowym wozie, smagana zimnym, jesiennym wiatrem…

– Przyjdę obejrzeć – obiecałem solennie. Rozluźniłem wodze i pogalopowałem przodem.

Egert wrócił mroczny jak gradowa chmura, ze spękanymi na wietrze wargami, zmęczony i postarzały. Miał nadzieję, że Tantala wybiegnie mu na spotkanie, krzycząc na całą ulicę, że Alana wróciła już dawno do domu. Nadzieja zgasła, gdy tylko ujrzał jej twarz. Mimo wszystko jednak zapytał:

– Nic?

– Nic.

Było zimno. We wnętrzach szalały przeciągi. Stara niania od tygodnia obłożnie chorowała.

Egert przeszukał wieś Zgliszcza i okoliczne chutory. Bez skutku.

W kominku trzaskał ogień. Tantala siedziała tam przygarbiona, niepodobna do siebie. Na jej twarzy odbijał się miedziany poblask płomieni. Egert wspomniał ze smutkiem inny kominek i ogień, inną kobietę, ciepłe morze, w którego falach pierwszy raz dotknął swej przyszłej pięknej żony, Torii.

– Trzeba powiedzieć Torii – mruknęła cicho Tantala.

Egert skinął głową, nie patrząc.

Jarmark istotnie odbywał się całkiem niedaleko. Na trakcie zrobiło się tłoczno od okolicznych, odświętnie odzianych wieśniaków. Szczególnie wstrząsnęła mną pewna młoda chłopka, zasiadająca na piramidzie worków. Ryzykowała upadek, gdyż furmanka co rusz trafiała kołem w rozmaite wyboje. Młódka, jakby nigdy nic, podrygiwała w kwiecistej spódnicy, wystawiając na widok publiczny nowe, żółte jak dynie, błyszczące tłuszczem buciki. Wysoko zadzierała nosek, spoglądając na wszystkich z góry. Widocznie zdawało się jej, że buciki przyćmiewają blaskiem cały jarmark, a nawet słońce.

Targ trwał już od paru dni. Wokół zatłoczonego placu zdążyły się utworzyć góry odpadków. Bezpańskie psy usiłowały wyżerać karmę dla miejskich kotów, które, choć dobrze utrzymane, także starały się wtykać pyszczki w sterty śmieci. Skrzywiłem się. Mój nos był bardzo wrażliwy na odór nieprzebranej ciżby.

Powinienem był jechać dalej, lecz w końcu placu znajdowała się solidnie wyglądająca, zbudowana z kamienia oberża i moja swędząca skóra zapragnęła gorącej wody, miękkiej pościeli i spokojnego noclegu.

Zostałem.

Noc zepsuły mi psy, które urządziły pod mym oknem najpierw głośną orgię, potem jeszcze głośniejszą walkę. Rankiem, płacąc za pokój, wyłudziłem pięć monet zniżki na pokrycie strat moralnych. Oberżysta był oburzony, lecz wystarczyło jedno moje spojrzenie, by się powstrzymał od kłótni. Niech lepiej pilnuje własnych i cudzych psów.

Niezbyt wypoczęty, ale za to zadowolony z siebie, wybierałem się w dalszą drogę. Zamierzałem przy okazji objechać plac boczną drogą. Nie zdołałem jednak wprowadzić swego zamiaru w czyn. Na trzecim zaułku od placu targowego dosłyszałem odgłosy głucho dudniącego bębna i pisk fujarki.

– Komedianci! Komedianci!

Cwany malec ściągnął bułkę z koszyka zażywnej wielbicielki sztuki teatralnej.

– Komedianci! Będą komedianci!

Namyślałem się jakiś czas. W końcu zwyciężyła ciekawość. Nie schodząc z konia, pokrzykując z pańska na gapiów, wróciłem na plac w to miejsce, gdzie z daleka pstrzyły się kolorowe wozy.

Komedianci walili się wzajemnie po łbach szmacianymi maczugami. Ten, którego uznałem za bastarda, tańczył jak marionetka, z nieruchomą twarzą kukły. Garbuska cieniutko piszczała, rozśmieszając publikę, a ślicznotka przechadzała się dumnie z piersiami sterczącymi jak przód okrętu. Dziewczyny nigdzie nie było.

Moja klacz nie zamierzała stać spokojnie, drażniły ją ciżba i pisk fujarki. Nie wiedziałem czemu jeszcze nie odjechałem. Uspokajałem niedbale kobyłę i czekałem. Nie wiedząc na co.

Dzieciak z twarzą wioskowego głupka przeszedł się wokół z glinianą miseczką. Datki nie były skąpe, ale też nie rewelacyjne. Widziałem, jak szef teatru zsypał garstkę monet do trzosu u pasa.

Gdzie do diabła ukryli dziewczynę?!

Zeskoczyłem z siodła. Tłum rozpierzchnął się, ustępując mi z drogi, nawet nie musiałem się rozpychać łokciami. Zdążyłem w ciągu minuty uwiązać konia do drewnianego schodka jednego z wozów.

Była tutaj.

Moje oczy potrzebowały chwili, by przywyknąć do półmroku, dlatego w pierwszym momencie sądziłem, że na dziurawej podłodze leży jakiś worek. Nagle tłumok drgnął i błysnął w ciemności białkami oczu. Zobaczyłem leżącą na boku dziewczynę ze związanymi dłońmi za plecami i zakneblowanymi ustami.

Nawet się nie zdziwiłem. Tak jakby w każdym wozie komediantów znajdowało się związanych ludzi, niczym ofiarę dla leśnych zbójców.

– Ciekawe widowisko – powiedziałem bardziej do siebie, niż do dziewczyny.

Ledwie słyszalnie wciągnęła powietrze.

Na zewnątrz zaśmiewały się rozradowane tłumy.

Publiczność, która pragnęła tego dnia nacieszyć się przedstawieniem, otrzymała znacznie ciekawsze widowisko. Zrobiła się awantura. Dziwne znalezisko wywołało reakcję: bezładne, lecz silne ciosy atakującej mnie trójki. Postanowiłem zagrać pod publiczkę: jęczałem, krzyczałem, krzywiłem twarz, tak więc znaczna część widzów mogła uznać to za element spektaklu.

Tylko jeden moment był naprawdę niebezpieczny, kiedy ślicznotka zaszła mnie od tylu i walnęła czymś ciężkim po głowie. Starałem się nie stracić przytomności, lecz ból był bardzo silny, deski pod nogami stanęły dęba i nagle okazało się, że leżę na brzuchu. Wiejski głupek zdążył kopnąć mnie dwa razy w żebra, a po chwili zobaczyłem nóż w dłoni bastarda.

Przeturlałem się, jak zdołałem na deskach zalanych krwią. Bastard atakował delikatnie, tak, aby z zewnątrz wyglądało wszystko na moje nagłe omdlenie. Chwyciłem rękę z nożem i wystawiłem na widok publiczny, potem dosięgłem nogą brzucha bękarta. Publika w tym momencie połapała się, że występ zamienił się w prawdziwe mordobicie i zaczęła reagować różnie: matki zabierały dzieci, uliczne łobuzy dopingowały na zmianę mnie i komediantów, najbardziej wystraszeni wzywali straże.

Komedianci woleli nie mieć do czynienia ze strażą. Nagle okazało się, że zostałem sam na scence. Nie usłyszałem braw, dostrzegłem za to w tylnych rzędach pobłyskujące hełmy miejscowych stróżów porządku. Głowa bolała niemiłosiernie. Moja klaczka, cześć jej i chwała, nie zerwała się z uwięzi i nie wpadła w panikę, mogłem zatem wrzucić na jej grzbiet dziewczynę i ujść strażnikom. Wyobrażam sobie, co opowiadali o mnie komedianci.

Chociaż, kto wierzy komediantom.

W dzieciństwie nasłuchałem się opowieści o dzielnych rycerzach, ratujących księżniczki. Zazwyczaj jednak uwalniali je od smoków, nie od aktorów, gdyż byłaby to nie tragedia, lecz farsa. Księżniczka zniewolona przez szajkę złowrogich pajaców!

Oczywiście w tych starych opowieściach nigdy nie mówiło się o powrotnej drodze wybawiciela i wybawionej. Trzeba przecież taką wieźć na swym siodle, czymś nakarmić, załatwić jakiś nocleg, a wreszcie pocieszyć, bo, jak się okazało, komedianci potrafili być gorsi niż kanibale!

Księżniczka początkowo też zachowywała się dziwnie. Nie płakała na mej piersi i nie opowiadała swojej smutnej historii.

Nie obiecywała złotych gór, jakimi nagrodzi mnie zatroskany ojczulek, nawet nie wymieniła swego imienia. Oznajmiła tylko przez zaciśnięte zęby, dokąd mam ją odwieźć. To wszystko. Poirytowany, z guzem na ciemieniu i siniakami na całym ciele, wiozłem ją w stronę domu rodzinnego.

W połowie drogi doznałem olśnienia. Zrozumiałem kogo i dokąd wiozę. Czarno Tak Skoro nie bez powodu zlał mnie jesiennym deszczem, wskazując właściwy kierunek. Nie zdarzają się takie przypadki. Mag prowadził mnie za rękę, a dziewczyna z powodu której oberwałem po łbie, jest prawie na pewno tą samą, którą przeznaczył mi na małżonkę.

Pierwszy raz mój los spoczywał w cudzych rękach. Poczułem się jak marionetka, za której sznurki pociągał Czarno Tak Skoro. Nie było to przyjemne odczucie.

Jakby wyczuwając zmianę w moim nastroju, Alana w końcu się otworzyła. Otępienie, władające nią od chwili pamiętnej bójki na scenie, spłynęło z niej, odsłaniając z trudem powstrzymywaną histerię.

Nazywała się Alana Soll. Uciekła z domu, żeby wędrować z komediantami. Na początku nowi przyjaciele traktowali ją dobrze, im bardziej jednak oddalali się od jej domu, podczas gdy panienka z dobrej rodziny zamieniała się w bezdomną włóczęgę, świat wokół niej także się zmienił. Aktorzy uznali, że jest jedną z nich, ona zaś nie mogła dowieść, że jest inaczej. Kiedy pierwszy raz spróbowała ucieczki, zaczął się koszmar…

Wątpię, by wcześniej wiedziała, czym jest „skrucha". Była w szoku i nie potrafiła ocenić swoich postępków. Po prostu nie przyszło jej to do głowy. Ja natomiast – teraz już nie tylko szlachetny wybawca, ale także jej przyszły mąż! – byłem zmuszony zacisnąć zęby i znosić jej histerię, by wyjaśnić rzeczy dla mnie istotne.

Bili ją. Kazali wykonywać najczarniejszą robotę i wyśmiewali ją. Zamykali, wiązali, nie puszczali nawet na krok, źle karmili. Wiele razy poili jakimś nasennym świństwem i zamykali w skrzyni pod kupą łachów. Zrozumiała z fragmentów rozmów, że jest poszukiwana i komedianci się boją. W rozpaczy spróbowała ponownej ucieczki i odtąd była stale prowadzona na sznurku.

Starałem się dowiedzieć jak najwięcej. Obawiałem się, że gdy do końca oprzytomnieje, przestanie być taka szczera. Jak najdelikatniej zadałem pytanie, które w innych okolicznościach nie przeszłoby mi przez usta. Po jej reakcji przekonałem się, że nie, obeszło się bez gwałtu.

To znaczy, była nakłaniana do bliższej zażyłości i to niejeden raz, przez wszystkich pod rząd, z wyjątkiem garbuski. W końcu szef trupy dał swojej bandzie do zrozumienia, że pragnie mieć dziewczynę tylko dla siebie. Pewnej nocy, tuż przed moim zjawieniem, przystąpił na poważnie do dzieła. Wściekła i zrozpaczona Alana zamieniła się w drapieżną kotkę. Łajdak wstydził się wzywać pomocy, zbił więc dziewczynę niemal na śmierć.

Potem nastąpiło spotkanie na drodze. Komedianci zaniepokoili się, bardzo nie spodobała się im moja ciekawość. Alana przeżyła noc w strachu i oczekiwaniu. Następnego dnia, kiedy znów ją związali jak dzikie zwierzę, pojawiłem się niczym grom z jasnego nieba.

W tym momencie opowieści niemal wybaczyłem magowi rolę władcy marionetek. Co z tego, że uratowanie Alany nastąpiło zgodnie z magiczną wolą? A gdybym jej nie odbił? Strach pomyśleć, jak wyglądałyby jej dalsze losy. Żadnej, nawet najbardziej rozpieszczonej pannie nie życzyłbym takiej życiowej lekcji.

Płynęły z niej strumienie słów i łez. Wiedziałem, że nie kłamie. Jednocześnie cieszyłem się i smuciłem: cieszyłem, że udało się jej uniknąć ponurego losu, a smuciłem, że aktorzy zdołali uciec. Zresztą… byłem bliski tego, by zawrócić konia i rzucić się w pogoń. Nie byłbym Rekotarsem, gdybym ich nie dogonił. Dognał i…

Zdusiłem ideę w zarodku. Należało przede wszystkim uspokoić panienkę. Nie bez trudu zmieniając temat, dowiedziałem się sporo ciekawych rzeczy.

Jej dziadek był wielkim magiem. Ojciec to legendarny pułkownik Soll, o którym kiedyś słyszałem. Jej starszy brat zaginął dziesięć lat temu. Gdy tylko zaczynała o nim mówić, zacinała się i płakała od nowa.

Aby jej łzy osuszyć, opowiedziałem o Magu z Magów Damirze, o smoku, pustoszącym okolice zamku Jimenezów, o kopii przebijającej potwora i w ogóle o dawnych czasach, gdy smoków było w bród, ale dobrych czarodziejów niewielu. Wszyscy wiedzą, że bohaterskiego czynu zabicia bestii Damir dokonał nieodpłatnie i bezinteresownie. Piękna córka Jimeneza oddała mu swą rękę z własnej woli, idąc za głosem serca.

Alana szybko zapomniała o płaczu i słuchała z szeroko otwartą buzią. Na korytarzu gospody rugali służbę, pod oknem miauczały koty, gdzieś dalej ktoś walił młotem o stal, lecz w naszym małym pokoiku było cicho, na kominku płonął ogień, a szczuplutka dziewczynka błyskała oczyma, wyglądając jak trzynastolatka. Miałbym się żenić z dzieckiem?!

Wciąż była nieznośnym dzieckiem. Jej ucieczka z domu wiele o niej mówiła.

Miała być moją żoną. Nieodwracalność tego faktu dręczyła mnie jak ból zęba.

Drzwi otworzył ponury sługa. Oczy nieokreślonej barwy zatrzymały się na mej twarzy i stały się jeszcze bardziej chmurne. Zaraz jednak zaokrągliły się jak spodki, gdy dojrzały za moimi plecami stropioną Alanę.

– Och… Pani! Pani Tantalo! Tutaj!

Lokaj krzyczał, trzymając się za serce. Alana mocno ujęła mnie za łokieć. Wychodziło na to, że będę musiał chronić ją przed gniewem domowników i słusznie należącym się laniem.

Wyskoczyła skądś rumiana pokojówka i też zakrzyknęła, machając łapami jak kura skrzydłami. Cały dom trząsł się od krzyków, kiedy z góry schodów sfrunęła kobieta w ciemnej sukni z wyrazistą, nieszczególnie ładną, lecz interesującą twarzą.

Pierwsze spojrzenie padło na mnie, drugie na Alanę i było takie, że dziewczyna aż się zjeżyła. Ciekawa osoba, trzeba przyznać. Furia, nie kobieta. Siostra?

– Witaj, Tantalo – powiedziała ochryple Alana, nie puszczając mej ręki. – To jest pan Retanaar Rekotars.

– Bardzo mi miło – oświadczyła dama spokojnie, jakby nieznośna dziewczyna w każdy wtorek sprowadzała do domu nieznajomego mężczyznę. I dodała, zwracając się do służby – Klow, biegnij po pana Egerta. Diula przygotuj gorącą wodę… A pan Rekotars…

Aż się wzdrygnąłem, słysząc jak dziwnym tonem wymówiła moje nazwisko.

– Będzie uprzejmy wejść.

Uznałem za swój obowiązek opowiedzieć perypetie Alany w taki sposób, by nie było powodu jej karać. Było to bardzo ważne, gdyż głupiutka panienka zacięła się dumnie i nie zamierzała niczego wyjaśniać. Ciekawa była ta jej duma. Cały czas odwracałem głowę w oczekiwaniu, że za chwilę nadejdzie z dalszych pokojów matka dziewczyny, zapłakana i gotowa wszystko wybaczyć. Nie wyszła jednak na spotkanie zbłąkanej córeczki. Nie zamierzałem o to pytać, choć byłem tym faktem nieco zmieszany. Byłaby to jednak z mej strony niewczesna ciekawość.

Zjawił się potem mój przyszły teść.

Gdy ujrzałem sylwetkę w półotwartych drzwiach, odniosłem w pierwszej chwili wrażenie, że pan Soll jest wciąż młody. Kiedy już stanęliśmy oko w oko i przyjrzałem się z bliska, zrozumiałem swoją pomyłkę. Ojciec Alany był całkiem siwy, a niegdyś przystojne oblicze pokryte było siecią głębokich, gorzkich zmarszczek. Doszedłem zatem do wniosku, że pułkownik jest stary i znowu musiałem zmienić zdanie, gdy zobaczyłem, jak wbiega po schodach, przesadzając po dwa stopnie. Lokaj, który nadbiegł za nim, ciężko dyszał, wciąż trzymając się za serce. Soll zachował równy, spokojny oddech.

Alana zadarła nosa.

W tym momencie sam miałem ochotę jej przyłożyć.

Po tym, co się zdarzyło i co przeżyła rodzina, demonstrować taką pychę?!

Pułkownik podskoczył do córki z takim wyrazem twarzy, że nie zdziwiłbym się, gdyby wymierzył jej siarczysty policzek. Zamiast tego po prostu ją objął i przytulił. Dziewczyna natychmiast odtajała, jak śnieg na słońcu. Naturalną koleją rzeczy pojawiły się łzy i klasyczne w tej sytuacji słowa.

Westchnąłem głęboko. Potraktowali ją po ludzku i chyba obejdzie się bez dyscypliny. A jeśli będzie lanie, to na spokojnie.

Wiedząc, że sceny rodzinne powinny się odbywać bez świadków, zaszyłem się po cichu w ciemnym kącie. Tam znalazła mnie zapłakana staruszka i zaczęła całować po rękach.

– Niech pana błogosławią Niebiosa… że uratował pan naszą panienkę…

Staruszka okazała się nianią Alany.

Dom Sollów trwał w rozgorączkowaniu do późnej nocy. Kiedy wybiła północ, ocalona panna spoczęła na miękkich poduszkach, a w salonie odbyła się krótka narada.

Pułkownik był niewątpliwie znakomitym dowódcą. W samym jego głosie dawało znać o sobie poczucie władzy, jakkolwiek przemawiał niegłośno i z uśmiechem. Kobieta o imieniu Tantala raczej milczała, czułem jednak na sobie jej badawcze spojrzenie.

Opowiedziałem im tyle, ile powinni byli wiedzieć: o tym, jak opuściłem rodowy zamek, pragnąc podróżować i jak spotkałem podejrzanych komediantów. Guz na ciemieniu wciąż przypominał się tępym bólem, toteż powiedziałem wszystko, co myślałem o aktorach, o ich rozwiązłym życiu w malowanych budach, nieprzyzwoitych spektaklach i o kłamstwie, w jakim egzystują całe życie.

– Nie będę powtarzał plotek – kontynuowałem z pogardliwym uśmiechem – że komedianci porywają dzieci i wychowują je na żebraków lub zajmują się handlem żywym towarem. Chociaż, muszę przyznać, że po historii z Alaną, gotów jestem uwierzyć we wszystko. Ludzkie odpadki, tułające się bez domu i żyjące z tak niecnego procederu, zdolne są do wszystkiego…

Słuchali mnie uważnie: Soll z nieprzeniknionym obliczem, Tantala z dziwnym wyrazem twarzy, którego nie umiałem rozgryźć.

– Pan Rekotars zrobił dla naszej rodziny tak wiele, że nie wiemy, jak mu za to dziękować – oświadczył pułkownik, gdy zakończyłem opowieść. – Może nam pan podpowie, jak się możemy odwdzięczyć?

Dyplomatycznie nie wspomniał o pieniądzach. Być może nikogo by nie zdziwiło, gdyby dzielny rycerz Rekotars poprosił pokornie o parę złotych tysiączków na pokrycie wydatków.

Czarno Tak Skoro na moim miejscu nie mrugnąłby nawet powieką. Wszystko na tym świecie kosztuje, nawet to, czego nie można kupić. Wspomnienie maga okazało się bardziej niemiłe, niż się spodziewałem. Ostatecznie to, czego miałem zażądać od tych ludzi, nie da się wymienić na brzęczącą monetę…

Wahałem się jakiś czas. Powiedzieć teraz? Dopóki są uszczęśliwieni i gotowi zgodzić na wszystko?

Czy rzeczywiście na wszystko? Patrząc na pułkownika, trudno było uznać, że nie potrafi odmówić. Do tego jeszcze Tantala… Dlaczego mi się tak przygląda?!

Rozparłem się w fotelu.

– Drodzy państwo. Zrobiłem to, gdyż nie mogłem inaczej postąpić i gdyby na miejscu Alany była jakaś biedna sierota…

Zaciąłem się chwilowo, ponieważ zabrzmiało to zbyt patetycznie i wkraczałem na niebezpieczny grunt.

– Szkoda czasu na roztrząsanie tego, co uczyniłem. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Jedyne, o co ośmielałbym się prosić – podjąłem z czarującym uśmiechem, nie bacząc na świdrujące spojrzenie Tantali – to nocleg. Jest już późno, a nie znam tego miasta ani tutejszych gospód.

– Pański pokój jest od dawna przygotowany – oznajmił Soll z lekkim zdziwieniem.

Skłoniłem się wdzięcznie.

Pani Torii nikt nie opowiedział o perypetiach jej córki. Rankiem Alana znalazła w sobie dość sił, by odwiedzić pokój matki i powstrzymać się przy tym od łez. Toria w żadnym wypadku nie powinna była widzieć płaczu, gdyż wpadała od tego w głęboką depresję, przestawała jeść i uśmiechać się. Każdy odwiedzający panią domu zobowiązany był zachować spokój.

Alana wspominała ze smutkiem czas, gdy jej matka, lekka jak motyl, bawiła się z nią w berka na łące obok podmiejskiej rezydencji. Pamiętała, jak dłonie Torii jednym muśnięciem zdejmowały ból od upadku. Jak za niezwykle piękną kobietą oglądali się przechodnie. Córka pamiętała więcej, niż jej ojciec, lecz owego dnia powstrzymała łzy i nałożyła na twarz maskę spokoju.

– Dzień dobry, mamo…

Toria Soll uśmiechnęła się i skinęła głową. Alana wyszła i za drzwiami przywarła na kilka sekund czołem do futryny.

– Mówią ptaszkowi: nie wylatuj z gniazda, na dworze koty biegają – mamrotała niania, jakby sama do siebie. – Ale nie… szu, szu… poleciał…

W połowie drogi do salonu dziewczyna spotkała Retanaara.

Czy jej brat, Luar, był rzeczywiście tak podobny do tego człeka, jak sobie fantazjowała? Przecież doskonale pamiętała, że Luar był jasnowłosy i jasnooki, oczy zaś Retano były tak czarne, że prawie nie widać było źrenic. W owej zatrważającej czerni pobłyskiwały ironiczne promyki.

Alana westchnęła przeciągle.

Pamiętała, że Luar był niesamowicie wysoki. Miała jednak wtedy tylko pięć lat i była tak malutka przy dorosłym bracie. Teraz sama wyrosła, lecz Retano wydaje się jej ogromny jak pałacowy filar.

Więc wymyśliła ich podobieństwo?

Może dlatego, że pamiętała ciepło i spokój bijące od starszego brata, a także szczenięcą ufność, z jaką obejmowała go za szyję. Może czuje do tego mężczyzny coś podobnego? Przecież szlochała na jego piersi, bez wstydu i zmieszania, tak jak nigdy nie odważyłaby się płakać na przykład w objęciach ojca.

– Dzień dobry, księżniczko.

Rekotars był poważny, lecz ironiczne ogniki błyszczały żywiej niż zwykle.

Zrobiła ku niemu krok jak zaczarowana i wyciągnęła dłoń.

– Dzień dobry.

– Pan Rekotars zamierza coś nam oznajmić – usłyszała oschłą uwagę za plecami.

Wzdrygnęła się.

– Życzy pan sobie, oczywiście, by Alana również w tym uczestniczyła?

Tantala uśmiechała się grzecznie, lecz Alana, znając ją od lat, widziała ukrytą pod tym drwinę. Zjeżyła się, ponieważ nikt nie potrafił dorównać byłej aktorce w wyśmiewaniu innych. Jeśli zechce kpić z Retano, Alana wyrwie jej kudły. Człowiek, który ją uratował i walczył dla niej, człowiek z iskierkami w oczach nie zasługiwał na krzywe spojrzenia!

Czuła się niemal urażona. Jej wybawcy nie okazuje się należnej czci. Tantala niegodna mu czyścić buty! Wielkiemu człowiekowi!

– Czemu stoimy?

Tantala wciąż uśmiechała się zimno.

– Pan Egert czeka w salonie.

Alana dumnie skinęła głową. Miała ochotę wziąć swego wybawcę pod ramię naturalnym gestem, jak starego przyjaciela. Powstrzymała się jednak w ostatniej chwili.

Obawiała się, że sparzy dłoń, dotykając jego gorącego ramienia.

Całą noc śniły się Tantali wozy komediantów. Puste, na wzgórzu smaganym wiatrem, który zagłuszał wołanie. Ci, którzy dawniej zamieszkiwali pod płóciennymi budami, dawno odeszli, lecz kobiecie błądzącej między wrośniętymi w ziemię kołami, majaczyły się chwilami dźwięki lutni, donośny chłopięcy krzyk i bas rozkazujący czym prędzej rozstawiać kulisy.

Na ziemi leżały puste chomąta. Walała się miseczka na datki, lecz zamiast monet spoczywał w niej pęk trawy. Wiatr szarpał dziurawymi płachtami zetlałych kostiumów, targał lokami wyleniałych peruk. Z nieba mżył rzadki deszczyk, pokrywał rosą ronda kapeluszy. Papierowa głowa całkiem rozmokła, przypominając główkę kapusty.

Zbudziła się o świcie. Wyskoczyła ze snu jak z lepkiej mazi. Długo obmywała się zimną wodą, później równie długo rozczesywała przed lustrem włosy, dostrzegając ze zdziwieniem pierwsze oznaki siwizny. Wielkie nieba, skończywszy trzydziestkę będzie już całkiem siwa i będą się jej kłaniać z szacunkiem na ulicy, jak jakiejś bogatej staruszce.

Zaśmiała się sucho, patrząc w oczy swemu odbiciu.

Drogo zapłaciła za historię z Alaną. I jak podpowiadała intuicja, zapłaci jeszcze więcej. Człowiek z błyszczącymi czarnymi włosami był wczoraj nie bez powodu tak fałszywy i wygadany. Skrywał jakąś tajemnicę, jakieś sekretne pragnienie. Wydawał się Tantali coraz bardziej podobny do… Wreszcie skojarzyła! Był aktorem, odgrywającym z talentem rolę napisaną dla niego.

Urodzona aktorka, spędzająca najlepsze lata swego życia na scence wędrownego teatrzyku, nie była w stanie zaufać amatorowi, który popisywał się swoją grą w prawdziwym życiu.

Nie pierwszy raz śniła o pustych wozach. Następny dzień zawsze okazywał się nieudany. Tantala zwykle czekała do wieczora z opuszczonymi rękami. Dzisiaj nie mogła sobie pozwolić na zaniechanie. W domu zagnieździł się czarnowłosy przystojniak, a głupiutka Alana patrzyła w niego jak w obraz, myśląc przy tym, że potrafi to ukryć. A Egert… Egert był taki szczęśliwy, że znów nie mógł zasnąć. Nie spał już czort wie jak długo. Będzie niczym pijany we mgle i odpowie z radością „tak" czarnowłosemu…

Temu wybawcy Alany z błyszczącymi oczami. Nie widać po nim, że jest hochsztaplerem i naciągaczem. Tantala wiedziała jednak, że trzeba ufać przeczuciu.

Może zraziły ją jego wypowiedzi o komediantach? Bzdura.

W salonie Sollów, tak obszernym, że można by w nim było urządzać bale i pojedynki, przyciągał mój wzrok przede wszystkim piasek przesypujący się w klepsydrze.

Bardzo interesująca rzecz. Długo można było podziwiać brązowe figurki na podstawce. Żółty piasek przywodził na myśl nagrzaną słońcem plażę. Bezmyślnie ująłem specjalną rączkę i odwróciłem zwężający się pośrodku korpus. Z góry popłynęła niteczka piasku, tak cienka, że prawie niewidoczna…

Patrzyłem na spadający piasek, czując jak włosy stają mi dęba na głowie.

Nie ma niczego bardziej okrutnego niż czas. Nie widzisz go ani nie odczuwasz. Wydaje się niewidzialny i dlatego nagłe odczucie jego istnienia spada jak grom z jasnego nieba. Możesz mieć magiczną moc, zbudować pałac i podbić serca setek pięknych dam, spróbuj jednak cofnąć osypujący się piasek!

Moje życie uciekało. Podobnie jak innych, lecz u nich powoli i niezauważalnie, gdyż mieli przed sobą jeszcze całe góry piasku, ja zaś miałem policzone wszystkie ziarenka…

– Drodzy państwo… chociaż przyczyną naszego spotkania było nieszczęście… jestem jednak niezmiernie rad. Ród Sollów…

Odruchowo powiodłem wzrokiem po ścianach, jakby poszukując galerii rodowych portretów.

– Słynny ród, którego następczynią jest panna Alana. Jestem szczęśliwy, że mogłem jej pomóc. I chociaż, powtarzam, gotów byłbym uczynić to dla każdej sieroty w opałach, sam los przywiódł mnie do jedynej spadkobierczyni Sollów.

„I Czanotaks Oro" – dodałem w myśli. Czy mi się zdawało, że moi słuchacze posmutnieli? Szczególnie ta dziwna osoba o charakterystycznej twarzy i jeszcze dziwniejszym imieniu, Tantala? Powiedziałem coś nie tak? A może Alana nie jest jedyną spadkobierczynią?

Ach, tak. Zapewne pomyśleli o jej zaginionym bracie. Muszę ostrożniej dobierać słowa…

Zerknąłem na Alanę i zaraz się uspokoiłem.

Biedna dziewczyna. Nie potrafi ukryć swego zadurzenia ani go odpowiednio wyrazić. Siedzi nastroszona jak sowa, zaczerwieniona po czubki uszu i nie spuszcza ze mnie oczu. Większość panienek w jej wieku dawno już posiadło sztukę kokieterii.

– Prawdę mówiąc – rzekłem skromnie – mój ród Rekotarsów nie ustępuje rodowi Sollów. Korzenie mych przodków giną w pomroce dziejów, lecz za głównego protoplastę uważany jest Mag z Magów Damir…

Zrobiłem efektowną pauzę. Alana wciągnęła głośno powietrze.

– Miał pan w rodzie magów? – zdziwił się Soll.

Tantala milczała. Ciekawe, że do tej pory nie dowiedziałem się, kim jest dla Alany. Może macochą? I mogę się przez nią srodze rozczarować w kwestii spadku?

– W moim rodzie – odparłem, posyłając czarujący uśmiech Alanie – był nie zwykły mag, lecz Mag z magów Damir. Pierwszym jego dziełem na ziemiach przyszłego teścia było pokonanie strasznego smoka. Istnieją na ten temat odpowiednie świadectwa, grawiury i dokumenty. Jeden z nich, Certyfikat, wożę zawsze ze sobą. Kto wie, co może się zdarzyć?

– Zdarzyć z czym? – zapytała Tantala.

Miała dziwny wyraz twarzy. Jakby się chciała rozpłakać.

– Biorę pod uwagę, że rodowy zamek Rekotarsów… Znowu zrobiłem pauzę.

– Może pewnego dnia spłonąć. Nie chciałbym, żeby Certyfikat świadczący o męstwie mego przodka, spłonął wraz z nim…

Alana miała półrozwarte usta. Zerknąłem znów. Wyglądała przepięknie. Jak głupiutki podlotek.

– Tantalo – zwrócił się Soll do kobiety – lepiej ode mnie znasz historie o dawnych magach. Zapewne, studiując księgę, zetknęłaś się z imieniem pana Damira?

Poczułem się niemile dotknięty. Co to znaczyło: „studiując księgę"? Czy nie chodziło o tę samą, której tak pożądał łotr Czarno?

Nie myślałem o tym wcześniej. Ostatecznie, skoro to poważne dzieło, imię Damira powinno pojawiać się na co drugiej stronie…

Zdobyłem się na uśmiech.

– O jakiej księdze mowa? Odpowiedzieli jednocześnie.

– Moim teściem był dziekan Łujan – oznajmił Soll.

– O księdze maga Łujana, dziadka Alany – wyjaśniła Tantala.

Odwróciła się w stronę Solla.

– Przecież także ją czytałeś, Egercie.

– Nie pamiętam wszystkiego – odparł ze skruchą pułkownik, wzruszając ramionami.

Tak. Najwyższy czas przypomnieć mu o dziełach Wielkiego Damira.

Nabrałem powietrza w płuca i zacząłem opowieść.

Alana słuchała nie po raz pierwszy, a jednak w trakcie mej opowieści, jej oczy robiły się coraz większe. Rozprawiałem o wspaniałej podróży, jaką odbywał mój przodek, o jego wielkich czynach po drodze, a także, iż usługiwał mu w owym czasie szeroko znany Lart Legiar, który także stał się później wielkim magiem. Coś tam było też o jakimś złym duchu, który chciał wejść przez nie zamknięte drzwi… Słowa płynęły potoczyście, jakbym widział wszystko na własne oczy.

Soll słuchał z uwagą. Tantala garbiła się, zagłębiając w fotelu, jakby nagle źle się poczuła. Jakby powstrzymywała kichnięcie. Trochę mi jej zachowanie przeszkadzało. Niech sobie kicha na zdrowie albo wyjdzie za drzwi i użyje chusteczki do nosa…

– I powtarzam z dumą: taki właśnie był mój przodek, Wielki Mag Damir.

Nastała chwila ciszy. Dosyć znów efektowna, lecz trochę przydługa, jak na mój gust.

– Gratuluję – rzekł ostrożnie Soll. – Takim przodkiem może się pochlubić nie każdy… hm… arystokrata.

– Mój ród godzien jest związać się z rodem Sollów! – stwierdziłem z przekonaniem. – Jego pradawną, lecz wciąż żywą tradycją jest pojąć za żonę uratowaną z opresji pannę. Dlatego mam honor prosić pana, pułkowniku Soll, o rękę pańskiej córki, młodej Alany!

Kątem oka widziałem szeroko otwarte usta panienki. Kąciki ust rozszerzyły się od ucha do ucha, toteż szybko zakryła je dłonią. Jak widać, nie nauczyła się jeszcze panować nad uczuciami.

Soll patrzył mi prosto w oczy. Tak długo, że zdążyłem skonstatować, że owe piękne, szaroniebieskie oczy musiały uwieść niejedną damę. Oczywiście dawno temu, za młodu.

W tym momencie Tantala wybuchła śmiechem.

Nie potrzebowała chusteczki, gdyż nie miała kataru. Parszywy los! Ze łzami w oczach zwijała się ze śmiechu, prawie się nim dławiła. Nie patrzyła na mnie, lecz miałem wrażenie, jakbym dostał w twarz zimnym, mokrym ręcznikiem.

– Tantalo? – spytał zdziwiony Soll.

Otarła łzy.

– Muszę wyjść… Wody…

To nie był śmiech histeryczny. Raczej wesoły. Tak śmieją się widzowie, oglądając zabawną farsę.

– Powiedziałem coś śmiesznego? – zasyczałem nieswoim głosem.

– Nie, co też pan…

Spojrzała wprost na mnie. Na dnie jej oczu czaiła się jawna drwina.

– Nic takiego, to mi się zdarza…

Gdyby była mężczyzną, wymierzyłbym jej policzek i wyzwał na pojedynek.

– Wielki Mag Damir – wykrztusiła w końcu, z trudem powstrzymując chichot – wspomniany jest w historii magów tylko dwa razy. Pierwszy raz, kiedy Lart Legiar połamał na jego grzbiecie magiczną różdżkę za obiad nie podany na czas… I drugi, gdy tenże Legiar wybrał się w podróż w towarzystwie przebranego sługi. Przebranego za swego pana. Stąd zapewne wzięły się pańskie informacje.

Nie zdążyłem zareagować. W ciągu paru sekund Alana przemierzyła salon długim susem i wczepiła się we włosy bluźnierczyni.

Загрузка...