Rozdział dziewiąty

Trudno orzec, ile minęło czasu. Najpierw liczyłem dźwięczne odgłosy spadających kropel, potem dałem spokój. Później zdawało mi się, że umieram dziesiątki razy, dopóki w oddali nie zabrzmiały kroki, głosy, a na startych kamieniach posadzki pojawił się odblask pochodni.

Najwyższy czas było krzyknąć, lecz z wyschniętego gardła nie mogłem wydobyć żadnego dźwięku, czego się zresztą spodziewałem. Umarłem po raz jedenasty ze strachu, że mnie nie znajdą.

Świat stał się jaśniejszy. Zamrugałem powiekami, próbując zakryć oczy ramieniem. W piwnicy było sporo mężczyzn. Słyszałem brzęk ostróg, jednolity gwar i wybijający się z niego głosik Itera, ostry jak potłuczone szkło.

– Wielkie nieba! O!… A!…

Mocniej przymknąłem powieki, ponieważ płonące łuczywo podsunięto mi pod sam nos.

– Jaśnie pan – szlochał Iter. – Jakże to…

– Zaraz się od ciebie dowiemy, jak! – warknął młody, rozkazujący głos. – Stary chytrusie, chcesz nam wmówić, że twój pan spadł tutaj z nieba?

Zazgrzytało żelazo. Iter westchnął.

– Spokojnie!

Drgnąłem. Dopiero teraz zorientowałem się, że wśród przeszukujących piwnice jest też kobieta. Jej głos był mi znany.

– Spokojnie – powtórzyła, uciszając pozostałych. – I tak dowiemy się całej prawdy. Rozkujcie żelazo!

Zerknąłem przez szpary sklejonych powiek. Piwnica była pełna ludzi. Ktoś tam eksperymentalnie obstukiwał boki beczek. Itera trzymano za ramiona, kobiety nie było widać. Moje spojrzenie zmąciło się. W tym momencie ktoś musnął mokrą szmatką moich spękanych warg. Zapadłem w błogosławioną niepamięć.

– Marnie pan wygląda, panie Rekotars.

Gdybym miał więcej sił, zachichotałbym na całego. Musiałem się jednak zadowolić krzywym uśmieszkiem.

– Gdzie jest Alana?

Podniosłem się z poduszek. Tantala stała obok, a za jej plecami czekał w milczeniu tuzin krzepkich, uzbrojonych, nastawionych bojowo chłopaków.

Przymknąłem powieki.

– Niech pani eskorta zostawi nas na chwilę. Obiecuję nie sprawiać kłopotów.

Tantala uśmiechnęła się w odpowiedzi, tak samo krzywo. Odwróciła się ku młodzieńcom. Podporządkowali się niewypowiedzianemu poleceniu, chociaż wcale nie chcieli wychodzić.

– Gdzie jest Alana? – powtórzyła spokojnie, gdy zamknęły się drzwi za ostatnim strażnikiem.

Wyszczerzyłem zęby.

– Z Alaną wszystko w porządku. Jest w rękach maga, chociaż nie wiem, do czego jest mu potrzebna i co z nią wyczynia…

Zbladła. Bezkrwiste policzki przybrały sinawy odcień. Obawiałem się, że zemdleje.

– Zdawało mi się – odpowiedziała, ledwie otwierając usta – że powierzyliśmy Alanę panu. Żeby pan za nią odpowiadał… jaśnie wielmożny Rekotarsie!

Moje rodowe nazwisko zabrzmiało jak obelga. Nie wytrzymałem i jednak zachichotałem. Opadając na poduszki, starałem się opanować zawrót głowy. Z trudem dobierałem słowa.

– Następca Maga z Magów zawiódł zaufanie. O czym pani myślała, Tantalo, kiedy Soll wydawał za mnie córkę…

Patrzyła z natężeniem.

– Mam do pani wielką prośbę – rzekłem zmęczonym głosem. – Zorganizujmy teatrzyk objazdowy. Ma pani w tym doświadczenie, ja zaś powołanie. Całkiem nieźle śpiewam. Potrafię tak dobrze grać komedię, że nawet znający życie pułkownicy…

Zamilkłem, gdyż do mego gardła przystawiono ostrze nożyka, takiego, jaki wygodnie ukryć w rękawie.

– Jeśli Alanie spadnie chociaż włos z głowy – zaszemrała Tantala, pochylając nade mną zagniewane oblicze z szeroko otwartymi oczami.

Miałem kłopoty z mówieniem. W końcu ucho słuchaczki zbliżyło się do mych warg. Gardło ledwie wyduszało dźwięki, mózg z trudem znajdował słowa.

Nie powiedziałem niczego o mojej umowie z Czarno Tak Skoro. Z mojej relacji wynikało, że mag ni z tego, ni z owego zainteresował się księgą, a potem Alaną i jej bratem Luarem. Nie wspomniałem o widmie ani jego zwierzeniach, kiedy jednak wymieniałem imię Maga z Magów Damira, mój głos zabarwiał się sarkazmem.

Biorąc pod uwagę wszystko, o czym wiedziałem, powinienem był teraz upić się w trupa, marząc o czarce z trucizną. Zamiast tego wciąż czyniłem wysiłek, szczerząc zęby w uśmiechu i obserwując, jak zmienia się twarz Tantali.

Na początku słuchała nieufnie, jawnie nie dowierzając zeznaniom. Jej wargi zacisnęły się, gdy wspomniałem o Luarze, a jeszcze mocniej zwarły, gdy była mowa o księdze. Jej oczy pozostały chłodne, lecz zrozumiałem, że zaczyna mi wierzyć. Najwyraźniej Czarno Tak Skoro wiedział o poświęceniu Luara i nie należało mu wierzyć…

– Skąd wam przyszło do głowy zejść do lochów? – zapytałem sennie.

Wzruszyła ramionami.

– Kiedy przybyliśmy, zamek był pusty, a służba w panice. Nie pamiętam, kto pierwszy zaproponował przeszukać podziemia. Jeden z chłopaków…

Uśmiechnąłem się kwaśno.

– Podsunął wam tę myśl Czanotaks Oro. „Musisz wytrzymać jeszcze trzy godziny. Ona zbliża się już do zamku".

– Jest pan pewien, że Alana wciąż żyje? – przerwała oschle.

Przed oczami duszy mignęła przelotna wizja: dziewczyna w krótkim futerku, z drobnymi, chłodnymi dłońmi, leżąca na podłodze przed trzema lustrami, martwo wpatrzona w sufit…

– Jestem pewien – skłamałem zwyczajowo.

Tantala wiedziała, że kłamię. Jej usta skrzywiły się pogardliwie.

– Potomek Rekotarsów…

– Jest, jaki jest – odparłem tym samym tonem.

Odwróciłem się do ściany.

– Teraz proszę mnie zostawić w spokoju. Proszę zawołać Itera.

Tantala naradzała się ze swymi młodzikami. Z urywków rozmowy zrozumiałem, że pochodzili z „korpusu" Egerta Solla i składali się z samych zabijaków ze szpadami u boku. Cała kompania zamknęła się w pokoju dla służby, bezwzględnie przeganiając Itera, który chciał podsłuchiwać.

Z trudem wstałem z łóżka i trzymając się ścian, zszedłem do piwnic.

Wilgoć i pleśń sprawiły, że trzęsły mną dreszcze. Białe odciski na przegubach świeciły w półmroku. Zostawiłem łuczywo w żelaznym pierścieniu i mając wolne dłonie, przeszedłem galerią w miejsce swego niedawnego uwięzienia.

Dobrze wszystko widziałem i czułem, gdy znaleźli mnie w łańcuchach. Nie ma się czego wstydzić potomek sprytnego sługi. Choćby ustroił się w najpiękniejszą togę.

– Gdzie jesteś? – krzyknąłem ochryple.

Raczej zdawało mi się, że krzyknąłem, bo wystarczyło mi sił tylko na słaby pisk.

Pochodnia migotała z tyłu. Odnalazłem napełnioną do połowy beczkę, siadłem przy niej, odkręciłem kranik i odchyliłem głowę.

W ciągu pól godziny poczułem się lepiej. Nie mogłem się podnieść, lecz w duszy miałem jasność. W końcu wiedziałem, czego chcę.

– Ej, ty! – krzyknąłem wystarczająco głośno. – Wyłaź, wielki magu… Popatrzę ci prosto w gały, obiję widmową mordę i wyjaśnię ci ostatecznie, kim jesteś, pradziadku!

Wino przestało ciec. Rzeczywiście sam wszystko wypiłem?! A może któryś z dzielnych młodzieńców, w trakcie poszukiwań nie wytrzymał i poczęstował się.

– Umowy – rzekłem ze smutkiem. – Wszyscy magowie świata są przeciwko mnie. Nawet Mag z Magów… Za chwilę Tantala zakończy naradę i ruszy ze swą kompanią w gości do Czanotaksa. A on tych chłopaczków zamarynuje w słojach. A Tantala…” jeszcze dwie nitki"… Najpierw Alana, teraz ta…

Czknąłem.

– Ciekawie byłoby zobaczyć tego całego Luara. Gdzie jest i co robi…

– Lepiej go nie wspominaj – wionął nad mym uchem widmowy głos.

– A! – ucieszyłem się gorzko. – Zjawił się… pradziadek.

Widmo cofnęło się. Kulejąc przesunął się na drugi koniec piwnicy i zastygł tam, spoglądając karcąco płonącymi ślepiami.

– Dogonię cię – oświadczyłem beznamiętnie.

Duch zafalował, niczym wodne odbicie.

– Retano… nigdy nie układaj się z magami.

Kąciki moich ust same z siebie uniosły się do góry. Musiałem okropnie wyglądać.

– Retano – podjął duch – miałem piętnaście lat, gdy… Byłem głupi. Przyszedłem nająć się na służbę u Larta. Zdawało mi się, że znalazłem Niebo, prawdę i wiarę. Tyle lat…

Gorejące źrenice zamigotały.

– Nie chciałem ci o tym mówić. Dał mi taką radę na dalszą drogę: „Nie związuj się więcej, Damirze, z żadnymi magami. Nie zbliżaj się do dobrych ani do złych". I zostawił mnie, ale pozostawił mi też majątek. Przyjechałem do barona Jimeneza jako bogaty człowiek. Zostawił też pewną… rzecz. Mnie się nie przydała. Ukryłem ją, Retano. Jestem ci coś winien, więc przyjmij ten dar od pradziadka.

Resztka wina ściekała mi po brodzie na szyję i pierś.

Drużyna chłopaków, szukając na zmianę, znalazła skrytkę w ciągu pół godziny. Pradziadek Damir był słownym duchem.

W niewielkiej niszy odnalazł się gliniany garnek, pełen zastygłej smoły. Gdy rozbiłem go o podłogę, ze środka wypadła sporej wielkości srebrna brosza w kształcie topora.

– I co? – zapytała Tantala, kiedy zostaliśmy sami.

– Ta rzecz powinna chronić przed czarami – odparłem głucho. – Przed każdą mocą. Na przykład, jeśli przypnie ją sługa, jego pan nie będzie mógł go bić. A w naszym przypadku… Czanotaks włada mocą, wobec której pani żołnierzyki znaczą tyle, co gromada myszy wobec kota.

Tantala obracała broszkę w palcach. Zerknęła na mnie zmrużonymi oczyma.

– Wcześniej pan o tym nie wiedział? Jeśli pański znajomy, Czanotaks jest rzeczywiście taki potężny, to kto może mu się przeciwstawić? Kto jest właścicielem tego przedmiotu? Mag z Magów Damir?

Jawnie się śmiała. Wzruszyłem ramionami.

– To pamiątka po Larcie Legiarze, jeśli to imię coś pani mówi.

Mówiło jej chyba więcej niż mnie. Jej oczy zaokrągliły się. Wykorzystując jej zmieszanie, odebrałem broszkę.

– Pójdę do mego, jak pani powiedziała, znajomego – powiedziałem, chowając artefakt pod mankietem – i przyprowadzę swoją żonę. Potem może pani rozkazać młodym ludziom, by zrobili ją wdową, nie sprzeciwiam się. Najpierw jednak…

– Ja pójdę – rzuciła Tantala, zwężając oczy w wąskie szparki. – Pójdziemy razem…

Spojrzałem na nią przenikliwie. Westchnąłem i uśmiechnąłem się mądrze oraz łaskawie.

– Nie zapraszałem pani.

…Chłopcy walczyli dobrze. Egert Soll był doskonałym nauczycielem. Widać było tę samą szkołę szermierki.

Zapędzony w kąt, zawołałem do rozwścieczonej Tantali:

– On tylko na to czeka! Czeka na panią, bo potrzebna mu druga nić! Jestem jej mężem, nikt tego nie cofnie!

Nie miałem już sił. Dopóki młodzicy wchodzili sobie w drogę, jakoś się jeszcze trzymałem, kiedy jednak wpadli na to, by atakować we trzech, całkiem się poddałem. Rozbroili mnie. Ich ostrza napierały na mnie ze wszystkich stron. Tantala podeszła, blada ze złości.

– Broszkę!

– To szpila – poprawiłem ją machinalnie.

– Agen, zabierz mu broszkę! Na prawej ręce pod mankietem!

Barczysty Agen był niższy ode mnie o pół głowy. Nie miał nade mną władzy, za to prymitywną siłę.

– Nie macie racji – szepnąłem do niego. – Ja go znam, wiem jak z nim rozmawiać…

Agen wykręcił mi rękę. Zacisnąwszy zęby, czekałem, aż zerwie amulet, lecz on szarpał się i sapał, wyłamując mi ramię coraz boleśniej. W końcu powiedział do Tantali:

– Nie da się zdjąć, proszę pani.

– Jak to?

Tantala podeszła i odsunęła Agena. Moja ręka znów była swobodna. Pocierając łokieć, obserwowałem, jak próbuje odczepić broszkę.

Całkiem bezskutecznie.

– Czy ten przedmiot naprawdę należał do Legiara? – zapytała przez zęby.

– W tej kombinacji jest pewien sens – zauważyłem mądrze. – Skoro ta rzecz reaguje na cudzą przemoc… broni się przed każdym jej użyciem. Tak więc zdejmować ją i oddać może tylko ten, kto ją wziął.

– Zdejmij i oddaj – powiedziała, jak poprzednio prawie nie otwierając ust.

Powiodłem wzrokiem po twarzach jej dwunastu ochroniarzy. Całkiem sympatyczni chłopcy, nie posępni, raczej skoncentrowani. Nie spodziewali się takiego obrotu sprawy. Oczekiwali, że pani Tantala będzie gościć w zamku, a zięć Solla będzie ją hołubił, nie będzie więc potrzeby dźgać pod żebra małżonka Alany.

– Nie wstyd wam, chłopcy? W dwunastu na jednego. Nie za mało was?

Ich twarze spochmurniały. Ten o imieniu Agen zaczerwienił się i odwrócił do Tantali.

– Proszę wziąć broń – wycedziła, patrząc mi prosto w oczy – i być gotowym… O świcie wybierzemy się z wizytą do maga.

Odwróciła się na pięcie i całą swą postawą demonstrując pogardę dla mnie, wyszła przez żywy szpaler rozstępujących się junaków.

Tak się złożyło, że na wzgórze do Czanotaksa wspięliśmy się mocną grupą. Jak to mówią: „wszystkiego dwudziestu pięciu”.

Mróz trzymał rześki, skrzypiący. Słońce, ledwie uniosło się nad horyzontem, zatrzymało się jakby z namysłem: a może wrócić z powrotem? Nad wioską unosiły się wąskie smużki dymu i tylko nad dachem domu czarodzieja jak zawsze nie było nawet chmurki.

– Niedługo wiosna – wymamrotał Agen, w zasadzie do nikogo.

Pomyślałem o drewnianym kalendarzu i omal nie postradałem całej swojej determinacji. Poczciwy chłopak wspomniał o wiośnie całkiem nie w porę. Wyzwolimy teraz Alanę z pomocą Niebios, lecz Wyrok Sędziego pozostanie w mocy i Rekotars nie doczeka lata…

Z trudem odciąłem się od tych przytłaczających myśli. Okazało się, że wszyscy patrzą na mnie: ustawieni w podkowę młodzieńcy i Tantala, tak zaciskająca dłonie w środku puszystej mufki, że z boku zdawała się żywym zwierzątkiem.

Decyzja była nagła i nieodwracalna. Być może sprawiła to myśl o śmierci, że odwinąłem mankiet, odpiąłem srebrną szpilę i wręczyłem Tantali.

Junacy spojrzeli po sobie.

Tantala zawahała się, lecz w końcu wzięła ode mnie wątpliwą ozdobę, odchyliła kołnierz zimowego palta i przypięła do niego talizman.

Poczułem się, jakbym został nagi na wietrze. Pragnąc pozbyć się niemiłego uczucia, zakołatałem w niezamkniętą bramę.

Nie wiadomo skąd zjawiła się czarna wrona, zatoczyła krąg nad dachem i zniknęła. Za moimi plecami ktoś nerwowo wyciągnął do połowy szpadę z pochwy.

Furtka uchyliła się, otwarła jakby sama z siebie, zapraszając nas do wejścia na zasypane śniegiem puste podwórze, bez jakichkolwiek oznak życia.

Czarno Tak Skoro stał w progu, zakutany w szubę, a na gołym czerepie pobłyskiwały słoneczne promyki. Idąca obok mnie Tantala potknęła się lekko.

Czarodziej uśmiechał się od ucha do ucha. Szalone oczy błyszczały zadowoleniem.

– No, nareszcie. Cieszę się, że widzę was w dobrym zdrowiu, zwłaszcza ciebie, Retano. Proszę wejść do środka, pani Soll. A młodzi panowie, jak chcecie, możecie wejść albo zaczekać na zewnątrz. W środku jest jeszcze chłodniej.

Wychowankowie Egerta Solla nadęli się jak jeden mąż i gęstym kręgiem otoczyli Tantalę, tupiąc podkutymi butami na ganku.

– Nie powinno się nazywać mnie panią Soll.

Siedzieliśmy w pokoju lustrzanym. Czarno Tak Skoro rozsiadł się niedbale w fotelu. Przyjrzawszy się bliżej, zauważyłem ze zdziwieniem, że owa niedbałość jest pozorna, podobnie jak wesołość zdaje się wymuszona.

Źle wyglądał. Jakby postarzał o kilka lat. Oczy miał zapadnięte, a skóra twarzy nabrała niezdrowego, żółtawego odcienia. Czuł się wyraźnie niedobrze, choć starał się tego nie okazywać.

Uzbrojeni młodzieńcy czekali za drzwiami, gotowi na wezwanie Tantali przyjść z pomocą.

– Nie powinno się nazywać mnie panią Soll – powtórzyła oschle Tantala. – Mam na imię Tantala.

– Jak pani sobie życzy – odparł Czarno z uśmieszkiem.

– Jestem przyzwyczajony zwracać uwagę na wewnętrzną treść, nie zewnętrzną formę. Jak więc mam nazwać kobietę człowieka, który…

– Nie wolno – ucięła.

Zerknąłem na nią zdumiony. Miała naprawdę żelazny charakter.

– Nie chodzi o mnie – podjęła prawie nie otwierając ust.

– Może mi pan wierzyć, że widziałam już niejednego maga… Pan Rekotars…

Drgnąłem, słysząc znowu pogardę w jej głosie.

– Pan Rekotars oświadczył, że jego żona, Alana znajduje się u pana. Czy to prawda?

– Prawda – odparł szybko Czarno i zapytał z ciekawością: – Jakich magów już pani spotkała?

– Gdzie jest Alana? – zapytała głosem jak stal.

Czanotaks wstał. Zdumiewające jak stworzenie w tak ciężkiej szubie umiało poruszać się z taką lekkością. Zawisnął nad kobietą jak góra porosła lasem.

– Alana jest cała i zdrowa. Niepotrzebnie słuchała pani Retano, który naopowiadał o mnie różnych okropności. A skąd pani to ma?

Jego dłoń wyciągnęła się w stronę kołnierza płaszcza, pod którym przypięty był srebrny artefakt.

Tantala mimowolnie cofnęła się, przykrywając szpilę dłonią.

– Alano! – zawołał Czanotaks, odwracając się, nie wiedzieć czemu, w stronę zaszronionego okna.

Stał tuż przy mnie, odwrócony plecami. Miałem ogromną pokusę rzucić się na niego, aż przygryzłem wargę. Ostrze kindżału pod łopatkę. Czy jakaś magia mogłaby to powstrzymać?

W rodzie Rekotarsów nie było łajdaków. Zdarzali się kłamliwi służący… oszuści, awanturnicy… ale nigdy nie było ludzi podłych.

Niemal bezszelestnie poruszył się zdobiący ścianę gobelin i przez tajne wejście weszła Alana, dokładnie taka sama, jaką widziałem ostatnim razem. Wyglądająca młodziej niż na swój wiek, skupiona i urażona.

Tantala zerwała się z siedzenia.

Zanim dotknęła dziewczyny, zdążyłem pomyśleć, że wszystko to może być tylko czarodziejską iluzją, lecz chwilkę potem Tantala już ściskała moją młodą małżonkę, tamta zaś słabo się sprzeciwiała. Zauroczony tym obrazkiem, nie od razu spostrzegłem, że ktoś ujął moje ramię.

Czarno Tak Skoro stał obok. Na włosach jego wspaniałej szuby połyskiwały śnieżne iskierki. Mag ciągłe się uśmiechał, lecz twarz miał naznaczoną piętnem choroby.

– Nie przejmuj się Wyrokiem, Retano. Zrobię, co obiecałem… Skąd wzięliście tę rzecz? Tę przypiętą do płaszcza?

– Pamiątka po Legiarze – wymamrotałem spękanymi wargami.

– Tak? – zdziwił się. – Teraz rozumiem. Zabieraj dziewczynę i wracaj do domu. Muszę pogawędzić z tą… Tantalą. Będzie to dla niej ciekawe.

Milczałem.

– Chcesz o coś zapytać?

Oblizałem wargi. Skrzywiłem się z bólu.

– Retano, na pewno spełnię obietnicę. Nie chowaj już do mnie urazy. W porządku?

– Tak – odpowiedziałem głucho.

Przeklęta słabość.

Służąca, wzdychając, grzała wodę. Siedziałem z Alaną, patrząc w zmizerowaną twarzyczkę, męcząc się z wyrzutami sumienia.

„Czy to prawda, że pan poślubił mnie tylko z powodu księgi?"

– Kocham cię – mamrotałem jak katarynka – kocham cię, jesteś moją żoną i nikomu ciebie nie oddam…

Milczała. Patrzyła na mnie spod rzęs wzrokiem zbyt dojrzałym i rozgoryczonym, jak na podlotka. Obok niej siedział na krawędzi łóżka obcy człowiek, którego duma zawierała się głównie w walce i grze z szulerami, a także w znakomitym pochodzeniu, wywodzącym się od Maga z Magów Damira. Ten dziwny człowiek żałośnie wydymał usta, niezręcznie gładził ją po głowie i kłamał, kłamał, kłamał…

Zaciąłem się. Przestałem mamrotać, cofnąłem dłoń i wyprostowałem się.

„Siedzisz w bagnie, Retano…”

Alana wciąż patrzyła, unosząc opuchnięte powieki. Co tamten z nią wyrabiał?! Czego zażądał w lodowatym chłodzie swego siedliska?

Zacząłem mówić znowu.

Słowa przychodziły zdumiewająco łatwo.

Opowiedziałem jej o Sądzie. O drewnianym kalendarzyku, gdzie wiatry nadymają policzki, a tłuste obłoki płaczą narysowanymi łzami. O tym, że większość dni jest odznaczona. Igła lekko drapie lak i mija kolejny dzień.

Opowiedziałem o swej pierwszej wizycie u Czanotaksa. Jak odmówiłem służby, szukałem pieniędzy i sprzedawałem zamek. Jak znów odwiedziłem maga, on zaś postawił mi warunek, jak wybrałem się w poszukiwaniu przyszłej żony i spotkałem ją na drodze, nie pojmując w pierwszej chwili, że prosi mnie o pomoc. Mówiłem o staruszku z bagien.

Słuchała mnie i jej oczy robiły się coraz większe, dopóki rzęsy nie dojechały do samej góry.

Opowiedziałem o wszystkim. O spotkanym w lochu widmie Maga z Magów, który okazał się sprytnym służącym. O tym także powinna się dowiedzieć.

– Chcesz, żebym ci współczuła? – zapytała po długiej chwili milczenia.

Drgnąłem.

– Nie. Chcę, żebyś opowiedziała o tym Tantali. Być może rozkaże swoim chłopakom powiesić mnie na bramie wjazdowej. Wtedy zostaniesz wdową i możesz odnaleźć… swoją pierwszą miłość.

– Drugą – oznajmiła głucho.

– Co? – spytałem machinalnie.

– Nieźle im dołożyłeś – odparła z uśmiechem. – Tym komediantom… Zwłaszcza szefowi. W tę jego zaślinioną, śmierdzącą gębę…

Wstrząsnął nią dreszcz, a oczy pociemniały.

– Nie wracaj do tego – powiedziałem z obawą.

– Nieźle im dołożyłeś – powtórzyła w rozmarzeniu. – Wydałeś mi się wtedy podobny do Luara. Chociaż z wyglądu ani trochę… To znaczy, że umrzesz w pierwszym miesiącu lata?

– Dzisiaj mi obiecywał… – zacząłem ponuro. – Obiecał zdjąć Wyrok. Nie wierzę mu jednak. Bawi się ze mną, jak kot z myszą.

Brwi Alany zbiegły się u nasady noska.

– Miałam kotkę, Markizę… Widziałam, jak dwie godziny zabawiała się z myszką. Przestałam ją lubić. A mama powiedziała: Czego chcesz, w końcu to kotka…

– Czego chcesz, w końcu to mag – rzekłem przez zęby.

Alana podniosła się nieco.

– Mój dziadek także był magiem i nikomu nigdy nie wyrządził zła!

– Przecież go nie pamiętasz – zauważyłem ostrożnie.

– Za to mama pamięta! – sprzeciwiła się. – I ojciec… Znowu osłabła i opadła na poduszki, zaciskając usta.

– Luar… Szłam do niego dziwną drogą, czarną, śliską, pełną ohydnych zjaw. Tamten mówił, bym szukała drogi. Kochasz brata, powiadał, a on ciebie także wspomina…

Urwała. Wtuliła głowę w ramiona.

– Czy ojciec cię także nie kocha?! – spytałem z przymusem.

Znowu podniosła opuchnięte powieki.

– On się mnie boi.

Zatkało mnie.

– Ojciec mnie, zapewne, kocha – wymamrotała smutno.

– Bardziej jednak kochał Luara. Wiesz, że Luar nie był naprawdę jego synem?

Całkiem zapomniałem języka w gębie.

– To była straszna historia – zaczęła nachmurzona.

– Mama… gdy był Mór… długo by opowiadać. Mój dziadek zatrzymał zarazę, a jego wrogowie oskarżyli moją matkę, że razem z dziadkiem wywołali plagę czarami. Matkę zamknęli w więzieniu i torturowali…

Zbladła.

– Chcieli zdobyć Amulet Wieszczbiarza, lecz nie wydała go im. Najgorszy oprawca… Krótko mówiąc, matka starała się potem wymazać wszystko z pamięci, lecz Luar okazał się synem owego kata. Czy był temu winien?!

– Nie – odpowiedziałem z wysiłkiem.

„Retano, jesteś dzielnym człowiekiem, lecz głupim. Ożeniłeś się z panną, nie dowiedziawszy się wszystkiego o jej rodzinie. O bracie…”

– Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś?! – spytałem niemal z urazą.

Uśmiechnęła się niewesoło.

– A dlaczego ty nie powiedziałeś o swoim Sędzi?

Odwróciłem wzrok.

– Wszyscy go kochali – szeptała dalej Alana. – A potem, kiedy stało się jasne, czyim jest synem… wszyscy się od niego odwrócili. Byłam malutka, niczego nie rozumiałam…

– A matka? – spytałem cicho.

Spojrzałem na nią i pożałowałem, że zadałem to pytanie.

– Mama… Wolałabym o tym nie mówić. Zanadto kochała ojca i zanadto nienawidziła oprawcy. Zamknęła się w sobie, uciekła w szaleństwo. Teraz ojciec uważa, że to on jest winien wszystkiemu. Może ma trochę racji.

– Czego tamten od ciebie chciał? – zapytałem, ściskając jej dłoń. – Czanotaks? Do czego mu byłaś potrzebna?

– Nie zrozumiałeś? – odparła zdziwiona. – Prowadziłam go tam, gdzie jest teraz Luar… Do Przedsionka. Tam, gdzie wcześniej były Wrota Wszechświata, stoi teraz mój brat na straży, dzierżąc Amulet Wieszczbiarza.

Ostrożnie potarłem skroń. Miałem wrażenie, że dziewczyna cytuje z pamięci książkę swojego dziadka. Cytaty brzmiały jak górnolotnie brednie.

– I doprowadziłaś go? – spytałem, śmiejąc się nerwowo.

Uniosła na mnie poważne spojrzenie.

– Nie. Długo błądziliśmy… Czanotaks niemal całkiem wyzbył się mocy.

– Tak?

Przypomniałem sobie wyblakłe, postarzałe oblicze maga.

– Tak – potwierdziła. – Ja także… To było jak senny koszmar, z którego chcesz się obudzić i nie możesz. Wydawało mi się, że słyszę głos, że Luar mnie przyzywa.

Zadrżała.

– Było tam bardzo ciemno. Wszystko splątane jak kłębek nici. Czarno rzekł, że niewystarczająco pamiętam brata. Za mało z nim byłam związana, dlatego wątła nitka ciągle się rwie…

– Jak go nazwałaś? – spytałem odruchowo.

– Czarno – powtórzyła z westchnieniem. – Sam siebie tak nazywa. Zamarza… bardzo mu zimno.

– Rozpaliłby w piecu – burknąłem gniewnie.

– Obraziłam się – podjęła spokojnie. – Powiedziałam, że nie jemu oceniać, jak kocham swojego brata. A on powiedział, że spotkanie z tobą…

Uśmiechnęła się krzywo i zamilkła.

– Co ma do tego nasze spotkanie? – wykrztusiłem z wysiłkiem.

Już na mnie nie patrzyła. Zamknęła oczy i odwróciła się ku ścianie.

– Daj mi się wyspać. Nareszcie jest mi ciepło.

W gabinecie wydobyłem z kufra Certyfikat. Moją cenną relikwię, chronioną przed zniszczeniem i powód do dumy.

Nic się nie zmieniło. Podłoga pod nogami, sufit nad głową. To nadal mój zamek, a w kuchni swarzy się służba… Jestem Retanaarem Rekotarsem.

Podniosłem wzrok i spotkałem się oczami z portretem Maga z Magów Damira.

Jestem wspaniałym potomkiem lokaja przechery.

Miałem ochotę wziąć łopatę od Itera, zakopać Certyfikat na wzgórzu i postawić nagrobek.

Już szedłem wydać polecenia, lecz zatrzymałem się u drzwi.

Zanadto przypominało to farsę w wędrownym teatrzyku.

A jeśli w końcu będę musiał sprzedać rezydencję? Certyfikat podniesie jej cenę.

Siedziałem za wielkim biurkiem, śmiejąc się przez łzy. Wymyślałem kolejne szyderstwa na własny temat, by się udręczyć do cna i na zawsze skończyć ze spsiałym Rekotarsem.

Żeby więcej żaden pies mnie nie trącał.

Tantala nie wróciła wieczorem. Lękając się o nią, chciałem sam jechać do domu na wzgórzu, kiedy zjawił się Iter w towarzystwie trzech wychowanków Solla. Posłańcy zażądali ciepłego jadła i pościeli dla swojej pani i jej dwunastu zuchów. Iter jęczał i załamywał ręce. Zamkowi groziło kompletne ogołocenie.

– Co tam się dzieje? – spytałem ostrożnie zasępionego sługę.

Jakiś czas zastanawiał się nad odpowiedzią. Potem odburknął, patrząc w bok:

– Rozmawiają.

Posłańcy oddalili się ze stosem pierzyn i prowiantem. Patrząc za nimi, próbowałem sobie wyobrazić, o czym może rozmawiać czarodziej z byłą aktorką, zwłaszcza skoro spotkanie trwa ponad dwanaście godzin.

Nadszedł szary, ciemny poranek. Tantala nie wróciła do południa, podczas gdy nikt w zamku nie mógł sobie znaleźć miejsca. W końcu przyjechała z wierną strażą i srebrną broszą, wyzywająco pobłyskującą na kołnierzu płaszcza.

Wybiegłem im na spotkanie z niecierpliwością niegodną Rekotarsa. Tantala przywitała się ze mną w taki sposób, że od razu zrozumiałem, że Czanotaks mnie nie wydał. Nie powiedział o rzeczywistej przyczynie mojej żeniaczki, co oznaczało, że zbrojne zuchy nie powieszą mnie na bramie. To już nieźle.

Alana spała. Najwyraźniej droga do Drzwi nie była lekka. Moja żona była tak osłabiona, że zbudziła się tylko na pół godziny, aby przełknąć dwie łyżki bulionu. Tantala posiedziała przy niej, poprawiła kołdrę i udała się do przydzielonego pokoju. Ta szumna nazwa oznaczała sporą, zapuszczoną komnatę z plamami pleśni na ścianach, dymiącym kominkiem i gęstymi pajęczynami. Co zrobić, skoro taki był cały zamek?

Zuchy pułkownika Solla rozbili w salonie prawdziwy obóz wojskowy. Nie sprzeciwiałem się temu. Nie miałem do tego prawa. Mogłem tylko pokornie czekać, aż pani Tantala wezwie mnie na rozmowę.

Do późnej nocy spała głębokim snem. Chciałem się także położyć, kiedy zmieszany i wystraszony Iter przyszedł do mnie z wieścią, że pani Tantala pragnie mnie widzieć.

Siedziała u kominka. Przejmujący chłód domu Czanotaksa ogarnął nie tylko Alanę, ona także wyciągała dłonie ku ogniu, a na jej twarzy zastygł bolesny, choć zarazem dziwnie radosny grymas.

– Zimno – wymamrotała zamiast przywitania.

– On nie lubi ognia – potwierdziłem ponuro.

– Jak się czuje Alana?

Patrzyła w ogień. Nie doczekawszy się zaproszenia, wziąłem krzesło i usiadłem przy niej, także wyciągając dłonie ku ogniu.

– Czego właściwie chce się pani dowiedzieć? Jak się czuje, czy też jak zakończyła się przechadzka z Czanotaksem do Przedsionka Świata?

Powoli odwróciła głowę. Połowa jej twarzy była oświetlona ogniem płonącym na kominku, druga tonęła w półmroku. Oczy jej dziwnie świeciły. Jedno wydawało się ciemne, drugie ogniste.

– Wiem, jak się zakończyła ta przechadzka. Czy jest zdrowa?

– Ogólnie tak – odparłem, oczarowany odblaskiem ognia w głębi jednego oka.

– Co tak patrzysz? – zapytała gniewnie.

Odwróciłem się z żalem.

Z pewnością była dobrą aktorką. Chociaż trudno było ją sobie teraz wyobrazić na wspólnym wózku z wędrownymi komediantami.

Swoją drogą, kiedy przeszliśmy na „ty"?

– Mag potrzebuje Amuletu Wieszczbiarza – podjęła, krzywiąc się niechętnie. – Gdyby nie Amulet, pani Toria nie byłaby torturowana w lochach sądowych. Gdyby nie Amulet, ja i Luar żylibyśmy razem, ciesząc się piątką dzieciaków… A teraz zapragnął Amuletu Czanotaks Oro.

W ustach Tantali imię maga zadźwięczało dziwnie gorzko.

– Jeśli to, czego pragnie tamten jest niewykonalne… – zacząłem ostrożnie.

Tantala wzdrygnęła się.

– Nie. On może to uczynić.

– Przekleństwo – burknąłem, sam nie wiedząc, co mnie tak wzburzyło.

– Co mam robić? – zapytała szeptem.

Tym razem ja się wzdrygnąłem. Wcześniej tak ze mną nie rozmawiała. W jej głosie pojawiła się autentyczna rozterka. Rozmawiała jakby sama z sobą, wahając się, walcząc z pokusą prośby o radę.

– Tantalo – zacząłem jeszcze ostrożniej – czy jest pani pewna, że przedsionek naprawdę istnieje, że to nie jest wizja, metafora…

– Mój mąż od dziesięciu lat strzeże tej metafory – odparła z niemiłym uśmiechem.

Argument był na tyle istotny, że zamilkłem na długo.

– Chciałabym zrozumieć – szeptała, jakby zapominając o mej obecności – jak to się stało. On bardzo dużo wie. Bardzo dużo…

– Jest magiem – syknąłem przez zęby.

Tantala spojrzała na mnie z góry.

– To nie wyjaśnia wszystkiego. Magowie nie są aż tak wszechpotężni, jak o nich mówią.

– Nie powiedziałbym – mruknąłem, patrząc w ogień.

– Jestem związana z Luarem – szepnęła. – W pierwszym rzędzie. Teraz tamten pokazał mi tę więź. Choćby za to powinnam być wdzięczna…

– Wdzięczna Czanotaksowi Oro? – zdziwiłem się.

Pokój za naszymi plecami tonął w ciemnościach. Ogień w kominku najeżył się i skłębił… A może tylko mi się zdawało?

– Czarno – odpowiedziała moja rozmówczyni z wysiłkiem – sam siebie tak nazywa. Dopuścił do siebie… Siedzi w nim…

Urwała i nastąpiła pauza. Tantala metodycznie przygryzała wargi. Złapałem się na myśleniu, że Wyrok jakiegoś tam Sędziego to dla Czarno żaden problem i nie było o czym mówić…

Iść do niego i rzucić się łajdakowi do stóp? Upomnieć się o daną obietnicę? Błagać ze łzami? Na pewno na to czeka. Skoro nie wyjawił Tantali mego sekretu, czy chciał mi tym wyrządzić przysługę?

Za plecami Tantali płonął ogień. Jej figura była czarną sylwetką na tle miniaturowego pożaru.

– Powiedz, panie Rekotars… Dlaczego ożeniłeś się z Alaną?

Otóż to.

– Kocham ją – powiedziałem powoli.

Tantala zmrużyła płomienne oko.

– To dlaczego powiedział pan: „Gdzie mieliście oczy, gdy wydaliście za mnie Alanę?"

– Brednia – odparłem szybko. – Widocznie wtedy bredziłem.

– Sądzę, że pan kłamie – stwierdziła z westchnieniem.

– Nie ścierpię takiej obrazy – uniosłem się dosyć sztucznie.

Zacisnęła usta.

– Uważa pan, że dobrze jej z panem w tym zamku?

– Będzie dobrze – odciąłem się bez przekonania.

Westchnęła.

– Trzeba stąd jak najszybciej uciekać. Nie zostawię tutaj Alany.

Jakiś czas trwała cisza.

– Dokąd? – spytałem w końcu.

– Do Egerta – wymamrotała z irytacją. – Uciekać, dopóki Czarno jest słaby…

– Słaby?

Spojrzała na mnie, jak na głupka.

– Po próbie dostania się do Przedsionka zwykły mag byłby wyczerpany, lecz Czanotaks także opadł z sił. Daleko mu do pełnej mocy.

Otóż to…

– Skąd pani o tym wie? – wycedziłem przez zęby.

Usta jej drgnęły wzgardliwie.

– Każdy, komu choć raz w życiu przyszło do głowy zainteresować się historią magii…

Jasne było samo przez się, że jestem w dziedzinie magii kompletnym ignorantem.

Wyciągnąłem dłonie do ognia.

Ten, kto mieszka w domu na wzgórzu, już raz nie dotrzymał obietnicy. Okłamywał mnie wielokrotnie. Czy mogę dalej wierzyć, że skoro znów mu pomogę, zrobi ze mną to, co uczynił z Kliwi Młynarczykiem?

Przypomniałem sobie topniejącą klingę rodowej szpady, skrawki ognia w dłoniach czarodzieja i żelazne łańcuchy w lochu własnego zamku. „Nie związuj się więcej z żadnymi magami…”

Chciałbym.

Być może Tantala ma więcej racji, niż początkowo sądziłem. Stąd rzeczywiście trzeba uciekać.

A z drugiej strony ucieczka od Czanotaksa oznacza porzucenie nadziei. Mogę dziesiątki razy pocieszać się stwierdzeniami w rodzaju „mam jeszcze czas" albo „świat jest wielki", ale, parszywy los, przekonałem się, że na całym świecie nikt nie może mi pomóc, oprócz Czanotaksa.

– Kiedy odzyska moc, nie da nam uciec – oświadczyła nerwowo Tantala. – Na razie mamy szansę…

Szansę.

Zostało mi pół roku. Za mało, by żyć pełnią życia… ale wystarczająco dużo, by wejść na wzgórze i paść magowi do nóg.

– Waha się pan? – spytała prosto z mostu, przeszywając mnie lodowatym spojrzeniem.

– Nie – odparłem niechętnie. – Nie waham się. Wyjedziemy.

Загрузка...