Rozdział jedenasty

Minął tydzień i moja obawa, którą nie podzieliłem się nawet z Alaną, zamieniła się w realną nadzieję. Komedianci po cichu dziwili się mojej bezprzedmiotowej wesołości. Gotów byłem wręcz wyjść na scenę i coś na niej zatańczyć albo zaśpiewać. Nawet przejść się z marchewką, jak Mucha. Wyszłoby mi to wcale nie gorzej, tym bardziej, że w trakcie podróży zdążyłem nauczyć się nie tylko jego roli, ale także tekstów Bariana, Fantina i Dinki.

Tantala nie dała się więcej ubłagać do kolejnego występu. Dinka cieszyła się cichcem i starała się godnie ją zastąpić. Trzeba dodać, że ogólnie była niezła, zwłaszcza w rolach tragicznych. Wcześniej uważałbym, że tak grają wszystkie lepsze aktorki, gdyby nie sceniczny kaprys Tantali…

Nie wiem, czy było to spotkanie przypadkowe, czy też przyłożył do niego rękę Czanotaks Oro. Nie udało mi się tego stwierdzić. Pewnego wieczoru, kiedy na podwórku karczmy odbywał się spektakl, zaszedłem do ciepłej jadalni i zamówiłem dzban wina.

Posługaczka, stawiająca przede mną napitek, wydawała się nieszczęśliwa i czymś udręczona. Płacąc jej, mimo woli spojrzałem jej w twarz i nie uwierzyłem własnym oczom. Minęło ponad pół roku. Kobieta, wyglądająca kiedyś jak rumiane jabłuszko, przypominała teraz zgniły pomidor. Dziwne, że nie poznała mnie od razu. W pierwszej chwili zaniepokoiłem się, że ja także zmieniłem się niekorzystnie, lecz szybko uświadomiłem sobie, że biedaczka po prostu nie zwraca uwagi na twarze klientów, odwracając ze strachem oczy.

– Tisa – powiedziałem półgłosem.

Tisa Materac zadrżała. Spotkała się ze mną wzrokiem i zbladła, zaciskając usta.

– Kiepsko? – spytałem ledwie słyszalnie.

Odwróciła się.

– Myślę, że z panem też chyba kiepsko. Słyszał pan o zbójcy. Mówią, że utonął w wychodku…

– Słyszałem, że w kałuży – odparłem zawiedziony.

Zaszlochała. Potrzebowałem kilku sekund, żeby podjąć decyzję.

– Nie płacz, Tiso. Mam sprawę.

W czasie, jaki minął od Wyroku, próbowała imać się różnych zajęć. Fatalna reputacja kobiety lekkich obyczajów szła za nią jak zły cień. Wszyscy, do których się zwracała, sklepikarz, domokrążca, czy rzeźnik, uważali, że mogą ją traktować jak swoją własność. Wyrok Sędziego pozostawał w mocy i męskie zakusy przysparzały jej tylko cierpienia. Nie mogła nigdzie zagrzać zbyt długo miejsca. Kolejni chlebodawcy przeganiali ją, ponieważ, otępiała z bólu, nie obdarzała ich wystarczająco swymi wdziękami. W końcu wylądowała w przydrożnej gospodzie, gdzie zarządzała wszystkim surowa gospodyni, która trzymała męża pod pantoflem.

Tisa żyła tutaj całkiem dobrze, jeśli nie wziąć pod uwagę szorstkiego siennika, marnego jedzenia i rugania oberżystki. Najbardziej jednak doskwierała jej przymusowa cnotliwość, z czego zwierzyła mi się szczerze, jako towarzyszowi niedoli.

Z trudem opanowałem ogarniające mnie podniecenie. Tej nocy należało przekonać się, gdzie kończy się władza, a zaczyna siła. Jak to mówiła w swoim czasie biedna Tisa? „Czy widma mogą mieć nad nami władzę?"

Opowiedziałem jej o wszechmocnym magu, który bez trudu może ją uwolnić od Wyroku Sędziego. Podałem Kliwiego za przykład. Oczy kobiety rozszerzyły się jak u naiwnego dziewczątka. Nie powiedziałem jej, że Kliwi w końcu wylądował na galerach. O sobie rzekłem mimochodem, że rocznicę Nocy Sądu uczczę w kompanii przyjaciół, niczego się nie obawiając. Niewiasta przełykała łzy, gotowa błagać mnie o pomoc, kiedy złożyłem jej propozycję. Czarodziej dał mi magiczny przedmiot, który zapewne uchroni od klątwy każdego, kto ją nosi. Tisa, ciężko dysząc, zgodziła się wziąć udział w eksperymencie.

Karczmarka spoglądała ku nam nieżyczliwie, stojąc na progu kuchni. Nieszczęsna posługaczka zaszemrała coś pokornie w jej stronę, wciskając głowę w ramiona i smyrgnęła w cień jak myszka. Konwulsyjnie zacisnąłem pięści pod stołem.

Najlepiej byłoby, gdybym osobiście odegrał rolę „eksperymentatora". Na samą myśl o tym robiło mi się jednak słabo. Nie to, żebym miał jakieś skrupuły, ale jednak… Tisa Materac…

Siedziałem ponury za stołem, wspominając mimo woli kobiety, które wzbudziły moje zainteresowanie. Lustrowałem w myślach jedną po drugiej, dochodząc do wniosku, że mam dobry gust. Każda, którą kochałem, miała w sobie coś pikantnego.

Pobocznym efektem moich wspomnień była nieoczekiwana reakcja cielesna. W końcu od pół roku nie miałem kobiety…

A na dodatek wraz ze mną wędruje legalnie poślubiona małżonka.

Po kolacji Tantala oznajmiła, jakby od niechcenia:

– Nocujemy dziś po królewsku. Kazałam Barianowi nie szczędzić gotówki. Wyobraź sobie, najął trzy najlepsze izby! Dawno chciałam porozmawiać z Dinką na osobności. Widziałeś, jak mi zazdrościła.

Doskonale rozumiałem, że nie chodzi o zawiść Dinki. Tantala chciała sprawić, aby młodzi małżonkowie mogli wreszcie spędzić ze sobą noc.

Wieczorem Alana wcześniej udała się do pokoju, ja zaś siedziałem ciągle za stołem, przebierając nerwowo palcami po srebrnej szpilce. W gospodzie ucichł gwar, groźna gospodyni poszła już spać, gdy zjawiła się roztrzęsiona Tisa z gorączkowymi rumieńcami, oznajmiając, że „wszystko już umówione".

Dzięki Niebiosom. Dobrze, że nie przyprowadziła go ze sobą. Patrząc w jej płonące oczy, przez chwilę się zaniepokoiłem: czy zdołam odzyskać broszkę? Naturalnie, w razie sukcesu. A co będzie, jeśli ona nie zechce zwrócić artefaktu dobrowolnie, skoro jak wiadomo, żadna siła nie może oderwać go od aktualnego nosiciela?

– Tylko jak ją przypiąć w łóżku? – zastanawiała się praktycznie Materac, obracając w palcach podarunek Damira. – Spora jest…

– To twój problem – odrzekłem łaskawie. – Pamiętaj tylko, jeśli ją zgubisz, mag zjawi się osobiście, więc uważaj…

Tisa drgnęła i nerwowo przełknęła ślinę.

Alana stała u okna, patrząc w zamarznięte szyby. Odezwałem się do niej cicho. Odwróciła do mnie twarz, która na mgnienie przypomniała mi zimny dom Czanotaksa i wyraz twarzy urażonej dziewczynki…

– Smucisz się?

Pokręciła głową.

– Nie… Te wzory na szybach. Wydają mi się dziwne. Chwilami zdaje mi się, że stoję na zewnątrz i zaglądam do okna, a tam…

Zamilkła.

– Co tam? – zapytałem, podrzucając drwa do kominka.

– A tam stoi człowiek – wymamrotała, patrząc na zamarznięte szkło – i uśmiecha się… To Czarno. Patrzy na nas.

– Bzdura – odparłem z przekonaniem. – Po co była ta cała maskarada? Odjechaliśmy bardzo daleko, nie dosięgnie nas…

– Czyżby? – zdziwiła się smutno Alana.

Przypomniałem sobie, jak dłoń Czarno Tak Skoro dosięgała mnie w samym mieście. Miałem wtedy jednak zdradliwy zamszowy woreczek…

– Nie ma nad nami władzy – rzekłem twardo, najmocniej jak umiałem.

– Niech Tantala nie idzie do niego – poprosiła ponuro. Jej twarz zbielała, jak śnieg za oknem. Oderwawszy się z trudem od framugi, poszła powoli w stronę łóżka, usiadła na krawędzi. Przy świetle kominka spostrzegłem, że jej oczy są wilgotne.

– Coś ty… Ona nie pójdzie, nie ma takiego zamiaru, ale jeśli chcesz, powiem jej…

Palce Alany zacisnęły się na skraju prześcieradła.

– Niech nie idzie. Nie powinna. Tam… jest strasznie. Cały czas mi się zdaje, że wciąż stamtąd nie wróciłam. I zostanę tam…

– Alano, coś ty!

Usiadłem przy niej i objąłem drżące ramiona. Pogładziłem splątane włosy.

– Daj spokój, nie puścimy cię więcej tam. W ogóle nigdzie. Będziemy razem…

Pachniała dzieckiem. W końcu była zmęczonym, wystraszonym, osłabionym dzieckiem. Szepcząc czule i gładząc włosy, powolutku zdejmowałem z niej ubranie, podczas gdy moja chuć wyrywała się z pęt, tętniła wzburzoną krwią, poganiała mnie akurat wtedy, gdy nie należało się spieszyć…

– Będziemy razem… na zawsze. Ja ciebie…

W dole rozległ się hałas. Alana natychmiast stężała, przysłuchując się. Chciałem ją uspokoić i sprawić, by zapomniała o wszystkim, gdy wtem ktoś zakołatał brutalnie do drzwi naszego małżeńskiego gniazdka.

Tak.

Zacisnąłem zęby, znalazłem w kącie szpadę, narzuciłem kurtkę na gołe ciało i ruszyłem ku drzwiom. Kimkolwiek byłby nędznik, który przeszkodził nam w takiej chwili, powinien być srogo ukarany.

Pięść nieustannie waliła. Alana okryła się kołdrą i zaciągnęła zasłonę. Jednym szarpnięciem otwarłem drzwi.

Stała za progiem ze świecą w dłoni, w samej koszuli, jak widmo.

Otwierałem już usta, lecz brakło mi słów.

– A ja uwierzyłam – rzekła gorzko Tisa zwana Materacem. – A ja… głupia… uwierzyłam…

Na deskach zabrzęczał głucho przedmiot, który rzuciła mi pod stopy. Duża srebrna broszka.

Jej twarz była wykrzywiona bólem. Dolna warga napuchła, przygryziona, a po podbródku ściekały dwie krwawe strużki.

„Eksperymentatorem" był Fantin.

Wydarzenie stało się wiadome całej trupie, chociaż Fantin powiedział tylko Musze, ten tylko Barianowi, a ten tylko Tantali, która przekazała wieść mnie. Skąd dowiedziała się Dinka, nie mam pojęcia. Co do Alany, ta znów wpadła w apatię. Zgrzytałem zębami, klnąc na czym świat stoi, skoro nie mogłem wyrwać jej spod władzy niewidzialnego omamu.

Wedle słów Fantina, łatwo zdołał dogadać się z sympatyczną posługaczką na wspólną, bezpłatną noc. Grubas z licem złoczyńcy nie miał specjalnego powodzenia u kobiet, toteż niespodziewany sukces podniósł go we własnych oczach. Służąca zaprowadziła go do pokoiku pod schodami. Była chętna i miła. Kiedy jednak doszło co do czego, kobietę jakby coś opętało. Gorący pocałunek zaowocował zdławionym jękiem. Damulka zaczęła wyrywać się jak dzika kotka, co było tym bardziej dziwne, że od niej wyszła propozycja nocnej schadzki.

Dalej wszystko poszło jeszcze dziwniej. Kiedy Fantin próbował się zorientować, o co jej chodzi, kobieta rzuciła się ku drzwiom warcząc przekleństwami, od których zarumieniłby się stary zbójnik. Fantinowi nie pozostało nic innego, jak zabierać się z izdebki. Gdyby sytuacja zdarzyła się latem, mógłby uznać, że niefortunną kochanicę ukąsiło coś paskudnie jadowitego. Na dworze jednak była wciąż zima, a ukąszenie pchły nie daje takich efektów. Fantin gubił się w domysłach i postanowił na wszelki wypadek trzymać się jak najdalej od tej osóbki…

Kiedy Barian z Muchą, chichocząc, powtarzali sobie niefortunną przygodę kolegi, dogoniła mnie Tantala. Nie uszły jej uwagi moje przygnębienie i przypływ apatii Alany.

– Retano…

– Siła nie jest władzą – burknąłem zrezygnowany. – A czym jest prawo? Czym, jeśli nie władzą?

Tantala zerknęła na mnie podejrzliwie.

– Co to ma do…

W tej chwili wspomniałem ze strachem, że ona nic nie wie o Sądzie, ponieważ Alana całą rzecz przemilczała.

– Nie prawo, ale Sprawiedliwość – rzuciłem, patrząc w bok. – Po prostu Sprawiedliwość.

Zatrzymaliśmy się na dwa dni w sporej wsi znanej ze swoich kuźni. Zdjęliśmy koła z wozów i zastąpiliśmy je płozami. Barian sarkał, przeliczając pieniądze, lecz zimowa aura nie skąpiła śniegu w tym roku. Drogi były zawiane, jakby specjalnie, by utrudnić wędrówkę komediantów albo specjalnie na mój użytek, bym przeżył ostatnią piękną zimę…

Tantala przyglądała się mi z niepokojem.

Wozy zamieniły się w sanie, więc konie i ludzie poczuli się znacznie lepiej. Nawet Alana przejawiła coś na kształt zainteresowania, oglądając rozciągające się wokół pola z plamą lasów na horyzoncie. Zakutany w płaszcz, co pewien czas dotykałem srebrnej szpilki na rękawie. Ostatnio zaczęła mnie niepokoić. Miałem wrażenie, że noszenie podarku Damira sprawia ból, jakby stał się częścią mojego ciała i pali jak świeże skaleczenie.

Alana patrzyła na krystaliczne śniegowe płatki, zaplątane w jej futro. Według mnie, nazbyt uważnie. Zimowe wzory na szybach, podczas dwóch dni spędzonych w gospodzie, dosłownie ją przerażały.

– Wykrył nas – powiedziałem Tantali. – Czarno odzyskał moc.

Tantala wzruszyła ramionami w milczeniu.

Wjeżdżających na dziedziniec komediantów spotkały krzywe spojrzenia. Właściciel wyjrzał na zewnątrz, łypiąc ponuro i znów się schował, a po chwili zjawił się służący, któremu kazano przekazać, że nie ma tu miejsca dla parszywych cudaków.

Barian przywykł po drodze do różnych powitań na tyle, by odpowiadać całkiem spokojnie. Owszem, są grupą aktorów i mogą zapłacić za nocleg. Czy właściciel ma coś przeciwko?

Posługacz odszedł i po chwili wrócił z odpowiedzią. Nie, oberżysta nie ma nic przeciwko, mogą zatrzymać się u niego na dzień, czy dwa, lecz nie mogą dawać plugawych przedstawień, zakazanych na ziemiach księcia Tristana pod karą więzienia. Jeśli wędrowni pajace naruszą zakaz, oberżysta pierwszy na nas doniesie.

Barian ściemniał na twarzy jak gradowa chmura. Ja zaś zadrżałem. Nie spodobało mi się określenie „na ziemiach księcia Tristana". Miałem w związku z nim niemiłe wspomnienia.

Aktorzy zbili się w ciasny krąg. Barian chciał się z nimi naradzić. Posadziłem Alanę u kominka i usiadłem obok niej pozornie spokojny. Tantala stała w pobliżu, między trupą a nami. Ni pies, ni wydra…

Jadalnia powoli napełniała się wieczornymi gośćmi. Barian zamówił wino. Ustalić granice ziem księcia Tristana okazało nieoczekiwanie trudne. Rumiana służąca wyjaśniła ochoczo, że nawet sąsiedzi nie znają ich dokładnie. Co roku obszar jego ziem rozszerza się i niejedna wioska, która była od wieków wolna, nagle okazuje się podlegać Tristanowi. Musicie jechać dwa dni w dół rzeki. Może tam kończą się włości.

Zgrzytnąłem zębami. „Jechać w dół rzeki" oznaczało, że aby szybciej dotrzeć do miasta, musielibyśmy przejechać w poprzek całe terytorium księstwa. Nie mogąc ani razu „dawać plugawych przedstawień".

– Nie damy rady – oznajmił sucho Barian. – Musimy ominąć te ziemie…

– Jak chcecie – odparłem, obserwując krągłą brodawkę na złowieszczym licu Fantina. – Omijajcie, ale bez nas.

Wargi Bariana zadrżały. Bardziej zobaczyłem, niż usłyszałem: „Znowu…”

Uniosłem dumnie głowę. Zmierzyłem go spojrzeniem herbowego szlachcica, widząc jak w oczach tamtego powraca dawny lęk przed potomkiem Rekotarsów, który lubi wdzierać się nieproszony, rozrywając kotarę…

– Pora się rozstać, Barianie – powiedziałem chłodno. – Gra skończona. Nie ma sensu się dalej ukrywać, skoro Czanotaks zdołał nas wyśledzić… Dziękuję za gościnę, lecz mam tego wszystkiego po uszy. Wynajmę karetę, a ty – zwróciłem się do Tantali – zdecyduj sama. Może znowu zechcesz grać staruchę?

Spojrzała z niejednoznacznym wyrazem twarzy. Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że określenie „grać staruchę" urazi ją. Okazało się, że nie ma to dla niej znaczenia. Puściła moje słowa mimo uszu, gdyż niepokoiło ją coś innego. A nawet przerażało.

– Na słówko, Retano…

Alana obejrzała się ze zdziwieniem od kominka. Skinąłem jej uspokajająco. Tantala wahała się.

Barian z kolegami ponuro zapijał winem rozczarowanie i stratę finansową. Co pewien czas ktoś z nich rzucał w naszą stronę pytające spojrzenie. Szczególnie często zerkała Dinka, z pewnością pragnąca gorąco, bym zabrał Tantalę jak najdalej od trupy. Nawet nie występując na scenie, była aktorka pozostawała groźną rywalką, jak dotąd nieprześcignioną.

– On mnie wzywa – powiedziała głucho Tantala. Prośba o pomoc nie była w jej stylu. Patrzyła w bok, a jej oczy były suche i złe.

– Chce, żebym go doprowadziła do Luara. Obiecuje…

Urwała.

– Rozmawiał z tobą? – spytałem wstrząśnięty. Zamiast odpowiedzi podciągnęła rękaw. Na cienkim nadgarstku został ślad: pięć okrągłych krwistych śladów pięciu palców.

– Sukinsyn – zaświszczałem przez zęby.

– Chce, żebym wróciła – podjęła z wymuszonym uśmiechem.

– Grozi ci?

– Nie… Jest bardzo grzeczny. Bardzo przekonujący. Opuściła rękaw. I bez tego rzucano na nas krzywe spojrzenia.

Teraz ja się zawahałem.

Prawdę mówiąc, gdyby nie przypadek ze zgubioną broszką… Tantala do tej pory byłaby przez nią chroniona. Czarno Tak Skoro nie dosięgnął by jej. Teraz jest mu potrzebna, jako narzędzie, podczas gdy Alana stała się zużytym materiałem.

Drgnąłem i obejrzałem się.

Alana wciąż siedziała u kominka. Nie było widać jej twarzy i z boku wydawało się, że w fotelu siedziała zgarbiona, pokurczona staruszka. Pogrążona w totalnej apatii.

Zużyty materiał. Jakie wstrętne określenie.

Trzeba jechać jak najszybciej do domu jej rodziców, pomyślałem bystro. Tam się uspokoi, tam… Niebiosa widzą, że robię wszystko, by odkupić swą winę. To przecież ja oddałem ją w ręce Czarno… ja sam.

– Retano…

Nie odrywając oczu od skurczonej figurki Alany, namacałem szpilkę na mankiecie. Odpiąłem ją nie bez wysiłku, ale też z ulgą, jak starą drzazgę.

– Masz. Noś ją.

To był błąd, obdarowywać ją biżuterią na oczach całej oberży. Tantala zacisnęła wargi, nie spiesząc się, by przyjąć podarek. Przekleństwo, nie mogę przecież tak stać z wyciągniętą ręką. Miałem już ochotę cofnąć decyzję i przyszpilić z powrotem artefakt.

– Weź – powiedziałem ze złością. – Na co czekasz?

Moja arogancja powinna była stłumić małoduszność. W końcu ją wzięła. Przewróciła w palcach, jakby wyceniając, w końcu wyciągnęła w moją stronę.

– Nie.

Nie wierzyłem własnym uszom.

– Nie – powtórzyła.

Zdziwiłem się, widząc jak drży jedna z jej powiek.

– To jest…

Głos jej drżał. Znowu się mocno wahała. Pokonałem jej wątpliwości, wciskając broszkę w rozedrganą dłoń.

Alana zasnęła przy kominku, musiałem wziąć ją na ręce i zanieść do naszej izby. Podnosząc ją z fotela, szybko się zorientowałem, że osoba jej wzrostu nie może tak mało ważyć.

Nie obudziła się. Blade powieki były mocno zaciśnięte, choć pod cienką skórą miotały się gałki oczne.

Co się z nią stało?

Gasła. Wielkie nieba, topniała jak świeca, uciekając w dręczący sen. Wargi zaciskały się boleśnie…

„Niech Tantala nie idzie do niego".

„Chce, żebym go doprowadziła do Luara".

„Niech nie idzie. Nie powinna. Tam jest strasznie. Cały czas mi się zdaje, że wciąż stamtąd nie wróciłam. I zostanę tam…”

– Alano?

Nie zbudziła się.

Położyłem ją na łóżku. Usiadłem obok, ściskając dłonie, lecz ona nie słyszała mnie ani nie czuła dotyku. Zszedłem więc na dół, zamówiłem wino, postanawiając spić się do nieprzytomności.

Dlaczego Tantala nie chciała wziąć broszki?

Przecież to ona namówiła nas do ucieczki. To właśnie ona, jak sądziłem, najbardziej bała się Czanotaksa…

Co on jej, do licha, powiedział? Co obiecał?

– Retanaar Rekotars?

Drgnąłem.

Było ich dziesięciu. Spod kusych płaszczyków wystawały błyszczące napierśniki z herbem. Żołnierze. Strażnicy. Nigdy nie lubiłem strażników.

– Proszę oddać szpadę, panie Rekotars. Jest pan aresztowany.

Moja szpada została na górze, tam, gdzie spała Alana.

– Jest pan aresztowany!

W takich razach najlepiej uśmiechnąć się głupawo, rozłożyć ręce i pytać: „O co chodzi?"

Uśmiechnięty głupawo chlusnąłem w kapitana niedopitym winem. „Zalałem mordę", jak to mówią nieszczęsne żony pijaków. W mgnieniu oka błyszczący napierśnik znalazł się tuż przed mymi oczami. Herbowa bestia okazała się w połowie lwem, w połowie wilkiem, dzierżąca w każdej łapie wielki nóż.

Nie było czasu się zastanawiać. Blat stołu jęknął pod mym ciężarem, pechowy widelec wygiął pod obcasem… Roztrącając kubki, przeskoczyłem na sąsiedni stół i na kolejny, ponad lękliwie schylonymi głowami. Byle do drzwi…

Nad drzwiami wisiały jako ozdoba dwa skrzyżowane kindżały. Czekał tam również na mnie barczysty, wąsaty strażnik z dobytym orężem, czujnie uśmiechnięty.

Miałem już do czynienia z takimi, wszystko jedno, wąsatymi, czy nie…

Wystarczy skakania po stołach. To wprawdzie efektowne, lecz grozi wysokim rachunkiem za potłuczone naczynia.

Umknąwszy przed rozmazanym ciosem stali, walnąłem strażnika pięścią w brzuch. Nie zamierzałem nikogo uszkodzić. Bójka w tawernie to normalka, lecz uganianie się za bezbronnym, to doprawdy niegodne…

Czułem słony smak w ustach. Tak bardzo chciałem, by się coś zdarzyło, po tej monotonnej wędrówce, w poczuciu słabości wobec potężnego maga, po tym, jak moja rodowa szpada rozpuściła się, pozostawiając w mej dłoni rękojeść…

Ciężkie krzesło? Doskonale!

Dwaj strażnicy padli pod lecącym na nich meblem. Zdążyłem pomyśleć, że dobrze by było przedostać się do kominka i zdobyć pogrzebacz. To by było świetnie. Jeśli jednak odetną mi drogę ucieczki, nie pomoże nawet pogrzebacz.

Wąsaty strażnik, który tarasował drzwi, odsłonił żółtawe zęby. W tym momencie dziwnie przypominał bestię herbową z ryngrafu. Jego ruchy zdradzały doświadczonego wojaka. Uśmiech był złowieszczy. Nagle drzwi za jego plecami rozwarły się na oścież, pchnięte zawadiackim kopniakiem.

Wąsacz zdumiał się, gdy poczuł na plecach podmuch zimowego wiatru i mocne kopnięcie. Bez trudu uchyliłem się przed chybionym atakiem, odepchnąłem rumianego wyrostka, buchającego kłębami pary, podskoczyłem i zerwałem ze ściany kindżał, pierwszy, jaki wpadł mi w ręce. Nie miałem czasu wybierać.

Zacisnąłem dłoń na rękojeści.

Stali jak gdyby murem. Dziesięciu zuchów w błyszczących napierśnikach, wspomagani mocą bestii herbowej. Byli rozgniewani. Któryś pocierał bok, inny szczękę. Patrzyli na mnie, wypatrując słabe punkty. Za ich plecami miotali się spłoszeni goście. Kompletny zamęt, jakaś kobieta przenikliwie piszczała, ot tak, byle sobie pokrzyczeć…

Może hałas zbudził Alanę? Siedzi teraz na łóżku w ciemnej izbie, przeciera oczy, lękliwie się przysłuchując?

Nie uciekniesz, mówiły chmurne lica strażników.

Odwaga, która zmusiła mnie do skakania po stołach, gdzieś znikła.

Może bym jednak uciekł, ale tam, na piętrze, zbudziła się moja żona. A nieopodal w kącie zbili się w wystraszoną gromadkę Barian, Tantala, Mucha, Fantin, Dinka…

Ciągle czułem słony smak w ustach. Teraz był jednak nieprzyjemny, jakby metaliczny.

– A właściwie to o co chodzi?

Strażnicy rozstąpili się. Kapitan wyszedł na czoło. Jego napierśnik był zalany winem i wydawało się, że herbowa bestia zaraz zacznie zlizywać czerwone krople.

– Chciałem oddać broń – rzekłem pojednawczo – ale żadnej nie miałem. Teraz mam. Proszę, weźcie.

Wyciągnąłem ku niemu kindżał rękojeścią do przodu. Strażnicy zrobili krok w moją stronę, dysząc pragnieniem zemsty. Kapitan powstrzymał ich rozdrażnionym gestem.

– Panie Rekotars, jest pan aresztowany w imieniu księcia Tristana!

Wydało mi się, że oczy Tantali padły na moje oblicze jak monety na twarz nieboszczyka.

– Ale za co, kapitanie?!

– W imieniu księcia Tristana! Jest pan oskarżony o zabójstwo szlachetnego Reggi Dera w zakazanym pojedynku! Brać go!

Chwycili mnie mocno za ramiona.

Na kolanach pielęgniarki leżała otwarta książka, lecz kobieta nie czytała. Patrzyła tępo w kominek, chmurząc się od własnych myśli. Ledwie słyszalne pukanie do drzwi sprawiło, że się poruszyła. Wchodząc do środka, Egert Soll złowił napięte, wręcz wystraszone spojrzenie. Być może obawiała się, że zarzucą jej niesolidność. Pułkownik był bardzo wymagający, kiedy sprawa dotyczyła pani Soll.

Toria siedziała w fotelu. Codziennie ubierano ją i czesano, potem sadzano u kominka i czytano jej na głos. Pani Soll pozostawała obojętna, w najlepszym wypadku uśmiechała się i kiwała głową. Wszyscy w domu wiedzieli jednak, że jakikolwiek błąd w uczesaniu albo ubraniu oznaczał natychmiastowe wymówienie dobrze płatnej posady.

Pielęgniarki nie rozumiały książek, które głośno czytały. Były to dzieła naukowe z biblioteki Uniwersytetu. Egert miał nadzieję, że pod bezmyślną maską w umyśle Torii tli się jeszcze jakaś iskierka zrozumienia i robił wszystko, żeby nie zgasła.

Obecnie pielęgniarka zaniedbała obowiązki. Może zaschło jej w gardle, a może zmęczyły ją niezrozumiałe słowa i skomplikowane frazy. Soll nie miał zamiaru jej napominać. Była dobrą kobietą i szczerze współczuła swej podopiecznej. Miała prawo czuć się czasem zmęczona, to w końcu nie grzech. Pułkownik odesłał kobietę skinieniem głowy. Zniknęła szybko i bezszelestnie. Tylko ciężka księga, odłożona na biurko, szczęknęła zamkiem oprawy.

Soll zerknął na pożółkłe strony. Pamiętał, jak dawno temu Toria tłumaczyła mu różne kwestie, wodząc palcem po kolejnych wersach. Zanim wzięli ślub, zanim sama myśl o takim obrocie sprawy zaczęła się zdawać możliwa.

– Witaj, Tor – powiedział prawie wesoło.

Toria uśmiechnęła się i skinęła głową. Znał na pamięć te wszystkie uśmiechy. Wydawały się sztucznie przyklejone do smutnej, pięknej niegdyś twarzyczki.

W niewielkim półmisku leżało jabłko. Na ostrzu noża błyszczał odblask ognia z kominka. Egert westchnął. Biało-różowy owoc rozpadł się na dwie równe połówki, ostrze noża zabrudziło się sokiem. Pułkownik dalej kroił, drobiąc na coraz mniejsze kawałki, nie zwracając uwagi na lepką ciecz spływającą po palcach.

Pielęgniarkom płacono za milczenie. Egert wiedział jednak, że całe miasto plotkuje o nieszczęściu pułkownika Solla, którego żona oszalała jakieś trzy lata temu i wymaga stałej opieki.

Machinalnie oblizał palce. Gest niezbyt licujący z jego arystokratycznym pochodzeniem i wysokim stanowiskiem. Co więcej, oblizał też ostrze noża. Obrana skórka jabłka skręcała się biało-różową serpentyną na półmisku.

Nawet te służące, które pamiętały panią Torię z lepszych czasów, widziały tylko piękną, bezrozumną kobietę w fotelu z wysokim oparciem. Nawet Alana nie wiedziała, co odczuwał jej ojciec, wchodząc do tego pokoju.

Tym bardziej, że prawie nigdy nie okazywał swoich uczuć.

Jabłko było słodko-kwaśne. Jak twarz Torii tego ranka, kiedy Oblężenie stało się cieniem przeszłości, gdy przebywali w podmiejskiej rezydencji z trzynastoletnim Luarem i Soll, widząc jej napięcie, nie mógł zrozumieć, jakie zmartwienie ściąga jej cudowne brwi, jaki lęk (czy na pewno lęk?) kryje się w pociemniałych oczach. Pamiętał, że zapytał wtedy:

– Piłaś coś, Tor?

Słodko-kwaśny smak…

Zamrugała jak przyłapana na czymś uczennica. Całe pół godziny walczył z jej strachem i przekorą, ona zaś wymykała mu się z rąk jak rybka. Kiedy w końcu wyznała prawdę, on, bohater Oblężenia, naczelnik straży miejskiej, z dzikim wyciem wybiegł z domu, chwycił podrostka Luara, posadził go na daszku szopy i wystraszywszy śmiertelnie chłopaka, pobiegł dookoła dziedzińca.

Dziewięć miesięcy później urodziła się Alana. Poród przeszedł bez komplikacji. Soll był przekonany, że zły los, prześladujący wcześniej jego żonę, został pokonany…

Włożył słodko-kwaśny kawałek jabłka w jej półotwarte usta.

Robił to już nie pierwszy raz. Trzy lata temu, dziesięć, dwadzieścia… Twierdził, że karmiąc żonę z ręki, oswaja ją, choć akurat Toria nigdy nie dała się do końca oswoić.

– Źle nam bez ciebie, Tor. Wróć do nas.

Kiwnęła głową i uśmiechnęła się.

Przestał czuć smak jabłka.

Przez chwilę pomyślał, że nigdy więcej nie usłyszy jej głosu i nie zobaczy ironicznego błysku w jej oczach.

Według mnie książę Tristan miał obsesję na punkcie prawa.

Dwie doby spędzone w areszcie poświęciłem na lekturę grubego tomu, zaczytanego do ostatka. Książka traciła kartki, niczym drzewo jesienne liście. Był to kodeks przestępstw i kar stworzony przez władcę.

Przestępstwa i kary rozpisane były w dwóch kolumnach. Na marginesach kwitły czarne kwiaty i rozwierały dzióbki pięknie wyrysowane ptaszki. Książę miał dziwne poczucie humoru albo chciał dać do zrozumienia, że świat pozbawiony przestępców zamieni się w raj pełen kwiatków i ptaszków.

Dziewica z klasy średniej spotykająca się dobrowolnie z mężczyzną, który nie jest jej krewnym ani opiekunem, uznana będzie za cudzołożnicę i zostanie publicznie pozbawiona dziewictwa…

Tfu!

Moje przestępstwo było dość oczywiste: zabroniony pojedynek ze skutkiem śmiertelnym karany był „wrzuceniem do żmijowej jamy". Próba uniknięcia aresztowania nie miała jakby znaczenia, byłbym skazany tak, czy owak. Pozostawała słaba nadzieja, że uda mi się wykazać, iż nie brałem udziału w pojedynku. Na wniosek sądu wezwano dwoje świadków.

Pierwszym z nich była Ewelina Krod.

Wdowa po człowieku, o którego śmierć mnie obwiniała, mocno zmieniła się w ciągu pół roku. Zielone oczy przygasły, jasnorude włosy straciły blask, wspaniałe kształty obwisły. Jedyne, co się okazało niezmienne, to ostentacyjne bogactwo, uwidocznione w licznych klejnotach, rozsianych na brokatowej sukni i złotym grzebieniu w wysokiej fryzurze.

Oskarżona o skalanie pamięci męża traciła tym samym prawo do dziedziczenia majątku, uczyniła zatem jedyny możliwy w jej sytuacji krok: wyszła za nowego spadkobiercę, łysawego i zezowatego Taggi Kroda. Małżeństwo z rozsądku.

– Poznaje pani tego człowieka, pani Krod? – zapytał sędzia, młody człowiek o twarzy śniętej ryby.

Ewelina zerknęła na mnie spod oka. Najciekawsze, że wcale nie musiała kłamać. Była głęboko przekonana, że to ja zakłułem jej nieznośnego zazdrośnika.

Jak wtedy krzyczała? „To on zabił Reggi, chciał i mnie zamordować!"

– Tak – potwierdziła bezbarwnym głosem. – To on. Zabił mojego męża.

– Dziękuję, pani Krod – rzekł sędzia, z trudem powstrzymując ziewanie.

Drugim świadkiem był…

Zadrżałem.

Niezdrowo ziemiste oblicze. Tym bardziej blade, niż podczas naszego pierwszego spotkania, kiedy było tak zielono i słonecznie, że aby uchronić twarz przed opalenizną, osobnik ten nosił wielki kapelusz z szerokim rondem.

Uśmiechnął się krzywo w odpowiedzi na moje zaskoczone spojrzenie. To właśnie był człowiek, który pokonał w pojedynku męża Eweliny, która, swoją drogą, o mało nie została moją żoną.

– Bez wątpienia – rzekł człowiek w czerni. – Byłem niedaleko, poiłem konia w strumieniu. Tak. Poznaję go.

Przysługiwało mi ostatnie słowo oskarżonego.

Mogłem się upierać, że „to nie ja". Prosić o łaskę, do znudzenia powtarzać, jak było naprawdę i próbować wskazać prawdziwego zabójcę.

Wszyscy patrzyli na mnie wyczekująco. Drugi świadek nawet się uśmiechał. Ciekawe, że gdyby moja klacz nie parsknęła we właściwej chwili, blady jegomość od pół roku spoczywałby w mogile, a wąsaty pan Der nadal wyzywałby na pojedynki. Książęce prawo miał widać za nic.

– Nie mam niczego do powiedzenia – oświadczyłem dumnie.

Zostałem zaszczycony zdziwionym spojrzeniem człowieka w czerni.

Egzekucja została wyznaczona na następny dzień. Kat wyprosił jednak dobę zwłoki. Okazało się, że nie miał przygotowanej „żmijowej jamy", ponieważ wszystkie żmije śpią zimą.

Byłem w dziwnym otępieniu. Jakby to nie mnie sądzili, jakby nie dla mnie kat miał szykować jamę. Mój los się dopełnił. W ciasnej celi, trzeba przyznać, nie było pcheł ani wszy, ani karaluchów. Najwidoczniej książę Tristan wydał rozkaz, że insekty nie mają prawa grasować w więzieniu.

Miałem nadzieję, że Barian ze swoją trupą nie porzucą na pastwę losu Tantali i Alany. Że dostarczą w końcu do domu Sollów tę parę młodych wdów i że los będzie dla nich łaskawszy. Co do mnie, czułem niemal ulgę. Nie ja będę odpowiadał za to, co stanie się po mojej śmierci.

Zauważyłem pomyłkę, gdy wyciągnąłem zza pazuchy drewniany kalendarzyk. Kiedy zaznaczyłem, niemal machinalnie, przeżyte dni, a potem, poruszając wargami, przeliczyłem jeszcze nieprzeżyte, zadrżałem z gniewu, ponieważ powinienem mieć przed sobą bez mała pięć miesięcy do przełomu wiosny i lata. Skoro jednak człowiek i tak jest skazany, po co ma dożywać późnej wiosny?

W tym momencie byłem gotów rzucić się na drzwi celi, błagać o łaskę i domagać się sprawiedliwości. Tylko wysiłkiem woli zdołałem opanować tę głupią chęć. Rozpacz znikła, ale pozostało strapienie.

Koniec zimy, wiosna i początek lata. Prawdziwe życie. Moje życie, które chcą mi odebrać.

Nie wiadomo, do jakiego stopnia przygnębienia bym doszedł, gdyby nie kat, szykujący kaźń. Na szczęście w ziemiach księcia Tristana również oprawca był zdyscyplinowany i akuratny. Dobę później zjawili się w mojej celi najpierw cyrulik z brzytwą, potem strażnik z pomocnikami kata. Wszyscy byli w triumfujących nastrojach.

Krzepkie dłonie strażników wywlekły mnie na dziedziniec, na jasne słońce i srogi mróz. Nadchodziła odwilż. Może drogi odtają? Czy komedianci utkną w gospodzie? Nie pojadą przecież na płozach po kałużach i grząskim błocie.

Wilgoć w powietrzu pachniała wiosną. Zostałem pchnięty do przodu. Szafot wyglądał jak trzeba, tylko że zamiast kata stali na nim na ławkach liczni gapie.

Parszywy los! Publiczna egzekucja.

Najbardziej bałem się zobaczyć Alanę wśród gapiów. Na szczęście nie było jej. Widziałem sporo nieznanych twarzy. Potężnie zbudowany, długowłosy mężczyzna ze złotym łańcuchem na szyi, obok niego zaś, jeśli mnie wzrok nie mylił, stała Tantala.

Czarne wrony na niebie. Dzisiejsza odwilż jest pierwszym sygnałem wiosny.

Nie, nie myliłem się. Dziwne. Nigdy bym nie pomyślał, że Tantala lubi takie widowiska.

Tuż obok podestu znajdowała się wydrążona w ziemi spora dziura, otoczona drewnianym płotem, jak przy wiejskiej zagrodzie. Wzrok mimo woli szukał nadzianych nań garnków i dzbanków.

– W imieniu prawa! W imieniu księcia Tristana!

Gawiedź przycichła.

– Retanaarze Rekotars, skoro złamałeś prawo, wysłuchaj wyroku!

Próbowałem zajrzeć do jamy. Przytrzymali mnie za ramiona. Jeszcze nie pora.

– Szacowni panowie i nędzne sługi, wszyscy tu dziś zebrani, wysłuchajcie wyroku!

Poszukałem wzrokiem Tantali, lecz nie znalazłem.

– Zdejmij pan buty, jeśli łaska – rzekł do mnie cicho stojący obok oprawca.

– Zgodnie z wolą księcia Tristana Retanaar Rekotars skazany został na śmierć w żmijowej jamie! Niech gadziny będą narzędziem prawa. Czyńcie swą powinność!

– Zimno – odparłem.

Uśmiechnął się mile.

– Nie zdąży pan zmarznąć.

Tantala zobaczy i to, jak żałośnie ściągam buty i stąpam boso po mokrym śniegu.

Obejrzałem się. Przysiadłem na pobliskim pieńku i wielkopańsko wyprostowałem nogi. Skinąłem na pomocnika kata.

– Czego?! – warknął tamten, jeszcze podrostek.

– Ściągnij – polecił mu półgłosem szef.

Chłopak, rad nierad, przykucnął, by zdjąć buty jaśnie wielmożnemu panu Rekotarsowi, potomkowi Maga z Magów Damira. Przypomniała mi się wątła zjawa z rodowego zamku. Jak szybko, swoją drogą, pogodziłem się z prawdą o swym rodowodzie…

Tający śnieg parzył gołe pięty.

– Retano!

Czyżby Tantala nie mogła powstrzymać się od patetycznego występu?

Wiosna… Parszywy los, wiosna idzie…

– Retano!

Krzyk mną wstrząsnął. A także tłumem. Nawet kat podniósł głowę, podobnie jak strażnicy, próbujący powstrzymać rozhisteryzowaną kobietę. W końcu ustąpili w imię miłosierdzia i niewiasta, przedzierając się przez nastawione włócznie, padła na kolana przed skazańcem.

– Retano… kocham cię… i będę… zawsze…

Gorące palce schwyciły mnie za rękę. Konwulsyjnie, jakby mnie chciała zatrzymać. Ledwie powstrzymałem chęć, by wyrwać dłoń.

Co to znowu? Zalane łzami policzki, rozedrgane ręce, błagalny głos. Co ty wyprawiasz, Tantalo?!

Już ją odciągali. Delikatnie, ale stanowczo. Wystarczy tego pożegnania. Ciżba spoglądała ze zrozumieniem. Narzeczona? Żona? Kochanka? Biedaczka…

Zaczekaj, Tantalo. Nie zrozumiałem jeszcze, o co chodzi…

Wlekli mnie do jamy. Krótkowzrocznie zmrużyłem oczy. Tak. Na czarnym dnie kłębiło się życie. Mętnymi odblaskami, pełzaniem, szelestem łusek.

Tam?!

Poczułem grot włóczni na plecach. Przez chwilę uważałem, że lepiej już być przebitym na wylot niż…

– Retano!…

Tantalo, może dlatego to się dzieje, ponieważ i tak umieram?

– W imieniu prawa i księcia Tristana!

Ostrze grotu ukłuło mnie boleśnie w kręgosłup. Straciłem równowagę i jama połknęła mnie, jak mięsożerny kwiat łapie muchę…

Jasne niebo zostało daleko w tyle. Tu pachniało świeżą ziemią, jak w grobie. Wielkie nieba.

Skąd wytrzasnęli tyle żmij? Masywnych jak ręce siłacza, długich jak liny okrętowe, gibkich jak wiły, zawiłych jak splecione pręty ogrodzenia parkowego, ze spłaszczonymi lub okrągłymi łbami, z kapturami i bez, ze wzorem na grzbiecie i gładkich, wijących się i nieruchomych, jakby martwych.

Kat mógł także nawrzucać tu martwych żmij w charakterze rekwizytów. Och, jak szybko człowiek przyswaja teatralny żargon.

Ciągle syczą!

Zdaje się, że ktoś się pochylił nad jamą. Stojący i siedzący na podeście zgromadzili się wokół płotu. Ogrodzenie zaraz pęknie i wpadnie tu paru gapiów do towarzystwa…

Oddalony gwar. Niezrozumiałe okrzyki. Świat ginie w syczeniu, czy tak szumi mi w uszach?

– W imieniu prawa i księcia Tristana!

Uciec z wyciem. Wydałem słabiutki pisk, machnąłem rękami, pośliznąłem się i upadłem prosto na gęsto splecione zimne gadziny. Przed mymi oczami pojawiła się płaska niewielka główka. Rozwarła paszczę, ukazując dwa ociekające jadem kły, ostre jak igły. Małodusznie przymknąłem powieki, ponieważ mgnienie później gadzina wgryzła się w moją twarz.

Nie czułem bólu, tylko nieprzyjemny dotyk chłodnego gadziego pyska. Całkiem inaczej wyobrażałem sobie żmijowe ukąszenie…

Rzuciły się na mnie wszystkie naraz.

Wyskakiwały ku mnie jak na sprężynach. Rozwierały paszcze. Miałem już chyba w ciele ze sto porcji jadu, a w każdym razie powinienem mieć…

Publiczność na górze wrzeszczała. Na dno jamy spadła czyjaś czapka. Siedziałem wtulony plecami w chłodną ścianę ziemi, a żmije obgryzały mnie niczym kość. Teraz czeka mnie okrutna śmierć od trucizny.

Poczułem mdłości. Potem trochę rozbolał mnie brzuch, lecz zaraz przestał. Wrzaski na górze zamieniły się w niezrozumiałe szemrania.

Wstałem na czworakach i zwymiotowałem prosto na ciała gadów. Zareagowały oburzonym sykiem. Publika przycichła. Widocznie wymioty są pierwszą oznaką zatrucia.

Stłumiłem jęk. Miałem przed oczami zapłakaną twarz Tantali.

Setka żywych, wijących się ciał. Nowe odruchy wymiotne. Zaraz przestanę czuć i widzieć. Tam, na górze, kiwają głowami ze zrozumieniem.

– Może by go podnieść? – zapytał kogoś cicho oprawca. Jego głos bez trudu przebijał się przez szum w moich uszach, niczym czarna nić wpleciona w biała przędzę. Przymknąłem oczy.

Od dawna powinienem być martwy. Jestem skazańcem. Nie doczekam wiosny…

– Retano!

Ten głos był ledwie słyszalny. Wybijał się jednak spośród innych, tym razem czerwona nić w białym kłębku. Rozkleiłem powieki.

Niedaleko, przy samej ścianie, wiły się spiralnie dwa zielonkawe kształty. Tej pary nic nie obchodziły książęcy rozkaz, publiczna egzekucja ani inne sprawy. Dwoje gadzin oddawało się najważniejszej rzeczy z ich punktu widzenia, to znaczy aktowi miłosnemu.

– Podnosić!

W jamie zrobiło się ciemniej, szum się oddalił. Żelazny hak wbił się w mój bok. Pierwszy prawdziwy ból podczas egzekucji. Machinalnie uczepiłem się żelaza, pragnąc osłabić cios. Na górze było teraz cicho, tylko dwa głosy wymieniały się krótkimi, niezrozumiałymi słowami.

Dziwne narzędzie wyciągnęło mnie na górę. Trzymałem się kurczowo drzewca, mając nadzieję uniknąć krwawej wybroczyny w boku. Jasne niebo przybliżyło się gwałtownie. Po chwili wydawało mi się, że cały świat tonie w gęstej śnieżycy…

Wyczułem pod plecami rogożę. Wszystko lepsze niż goła ziemia.

– Panie doktorze, proszę zgodnie z prawem stwierdzić zgon.

Podniosłem głowę.

Wysoki, długowłosy mężczyzna stał o dwa kroki i patrzył na mnie szeroko rozwartymi oczami.

– Panie doktorze! Proszę zgodnie z prawem i wolą księcia Tristana… stwierdzić zgon!

Mocny człowiek.

Lekarz zbliżył się. Był niewysoki, chuderlawy i wystraszony. Drżącą ręką sięgnął po mój nadgarstek, lecz nie odważył się go dotknąć. Spojrzał błagalnie na mężczyznę z łańcuchem.

– W imieniu prawa! – warknął tamten.

Lekarz wcisnął głowę w ramiona i z ociąganiem wziął mnie za rękę.

W ślad za nim spojrzałem na własną dłoń.

Po prostu ręka. Moja ręka. Bez żadnych śladów ukąszeń.

Czysta skóra. Poczerwieniała z zimna. Długie palce. Arystokratyczne, parszywy los!

A wyżej, na podciągniętym mankiecie wystawała główka srebrnej szpilki.

– Tak – ledwie słyszalnie wymamrotał lekarz. – Badanie zakończone. Przestępca jest martwy.

Przełknąłem ślinę. Gdzieś tam, w oddali strażnicy wypychali drzewcami włóczni protestującą gawiedź. Siepacz odwracał oczy, młodociany podręczny czkał, starszy patrzył ponuro w rozmiękłą glebę. Lekarz westchnął przeciągłe.

– Prawo się dokonało – oznajmił triumfalnie człowiek z łańcuchem.

Poruszył ustami, odprowadził wzrokiem wronę, niespiesznie przemierzającą niebo nad dziedzińcem. Spojrzał mi prosto w oczy.

– Czarodziej?

– Nie – powiedziałem, z trudem poruszając wargami.

– W imieniu księcia Tristana – powtórzył namiestnik po raz ostatni.

W jego głosie przebijało zmęczenie.

Najbardziej obawiałem się, że odwracając oczy, pochowają mnie żywcem na dziedzińcu. Prawo się dokonało. Przestępca umarł.

Na szczęście gorliwość namiestnika nie sięgała aż tak daleko. Ciemną mroźną nocą wywiedli mnie na pustkowia i oznajmili świszczącym szeptem, że jeśli jeszcze kiedykolwiek pojawię się na ziemiach księcia Tristana, zostanę powieszony bez sądu.

Ten, który mnie wyprowadził, z rozkoszą zacisnąłby pętle na mojej szyi, najlepiej od razu. Być może tylko strach przed praworządnym władcą uratował mnie przed samosądem, jak by nie było, biegłem po zamarzniętym śniegu, po skrzypiącej, białej pokrywie, biegłem tak, że w końcu straciłem oddech.

– Jesteś genialną aktorką – orzekłem głucho.

Droga była szeroka i wydeptana. Prawdziwy trakt. Wozy, będące teraz saniami, sunęły prawie bezdźwięcznie. W szerokich, srebrnych koleinach, ciągnących się za płozami, odbijało się słońce. Ja i Tantala siedzieliśmy plecami do woźnicy i patrzyliśmy, jak coraz dalej zostawiamy za sobą księstwo Tristana.

– Jesteś genialną aktorką. Prawie uwierzyłem.

– Trudniej grać w prawdziwym życiu – stwierdziła niechętnie Tantala.

– Inaczej by mnie…

– Tak.

Potarłem talizman na rękawie.

Nie chciałem, żeby wiedziała o moim rozczarowaniu. Przez chwilę – czegóż wymagać od śmiertelnika – chciałem wierzyć, że naprawdę mnie kocha i opłakuje. Byłem mile połechtany. Tak, czy owak jest zdolną kobietą.

– Do tej pory nie rozumiem, jak działa ta rzecz – mruknąłem, patrząc w niebo. – Gdzie jest siła? A gdzie władza? Wolno domniemywać, że gdyby żmija ukąsiła mnie w lesie, pewnie bym umarł? I żadna szpila…

Tantala uśmiechnęła się.

– Chyba ze sto razy kąsały mnie żmije. Trzeba rozciąć rankę, wyssać jad… i przeżyjesz.

Zadrżałem.

Przestała się uśmiechać.

– Żmije były narzędziami księcia. Spełniały jego wolę. Wolę władzy, Retano…

– Gdyby wyrok był sprawiedliwy – mruknąłem ledwie słyszalnie – ale nie był. Tu nie tylko chodzi o władzę. Także o absolutną sprawiedliwość.

Wykrzywiła usta.

– Nie ma takowej. Tristan zakazał pojedynków… lecz na przykład w mieście Kawarren pojedynek jest częścią tradycji, sprawą honoru. Egert Soll zabił kiedyś w ten sposób człowieka i został za to przeklęty…

Zakrztusiłem się, jak zwykle w najmniej odpowiednim momencie. Zakaszlałem, odsuwając się od Tantali, która chciała klepnąć mnie w plecy.

– Ja tego czło… ka… nie zabiłem!

Drgnęła. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– Nie zabiłem! – powtórzyłem, zaczerwieniony od kaszlu i niesprawiedliwości. – Ci świadkowie… Klepnij!

– Czy to prawda? – zapytała, a jej głos zadźwięczał dziwnie grobowo.

– Przysięgam na Maga z Magów! – powiedziałem szczerze.

Może mi się zdawało, lecz moja towarzyszka westchnęła z ulgą.

Okrążyliśmy niegościnne księstwo, co kosztowało nas dodatkowy tydzień drogi. Alanie śniły się po nocach koszmary.

Całymi dniami siedziałem obok niej w naszych saniach i opowiadałem historię swego życia. Z dnia na dzień przychodziło mi to z coraz większym trudem, tym bardziej, że wydawało się, iż Alana wcale mnie nie słuchała.

W pierwszej większej osadzie zapytałem o lekarza. Skwapliwie wskazano mi bogaty dom przy głównej ulicy, naprzeciwko siedziby starosty. Lekarz przechwalał się swoją uczonością, był rumiany i wyniosły. Zażyczył sobie sporej zapłaty i długo oglądał białą rączkę obojętnej na wszystko chorej, by w końcu autorytarnie stwierdzić, że trzeba puścić krew. W następnej chwili pycha znikła z jego twarzy wraz z rumieńcem, bo chwyciłem go za kołnierz, nazwałem szarlatanem i zażądałem zwrotu pieniędzy. Może sobie przepisywać puszczanie krwi swoim omamionym pacjentom, ale nie mojej żonie!

Kindżał wysunął się z pochwy i schował się ponownie. Lekarz milczał, zbielały jak chusta. Alana pozostawała kompletnie beznamiętna. Rozwarłem palce, puszczając koronkowy kołnierz.

– Medycyna jest bezsilna – oznajmił lekarz, usiłując zachować resztkę godności. – Skoro jest pan taki nerwowy… idźcie do staruchy za miastem. Do znachorki. Będzie czyniła gusła nad żabim udkiem… z tym samym rezultatem. Tylko taniej!

Zgarnąłem z biurka swoje monety, wziąłem Alanę pod ramię i wyszedłem.

„Starucha" wcale nie była stara. Zgodnie ze swą profesją, mieszkała samotnie. Okrywała się grubym płótnem, a chusta zakrywała jej czoło do samych brwi. Miała około trzydziestki. Żadna kobieta nie zdołała jeszcze ukryć przede mną swego wieku.

Długo zaglądała w oczy Alanie, mamrocząc, a potem próbowała zadawać jej pytania, lecz uciąłem owe próby. Znachorka nachmurzyła się i postanowiła zbadać pacjentkę w cztery oczy. Znowu się nie zgodziłem. Jeszcze tego by brakowało, bym zostawił chorą żonę sam na sam z tą podejrzaną guślarką. Tym bardziej, że od samego początku nie bardzo wierzyłem w sukces tego przedsięwzięcia. Sam siebie przeklinałem w myślach za tę nierozważną, zasugerowaną przez lekarza, decyzję…

W końcu „starucha" postanowiła porozmawiać ze mną. Wyprowadziłem delikatnie Alanę na zewnątrz. Mimo wiatru, ranek był dosyć pogodny.

– Coś ukrywacie – stwierdziła znachorka z urazą. – Gdzie była i co się z nią stało. Ona odchodzi. Odeszła już daleko. Trudno ją będzie dogonić.

– Co? – zapytałem, czując w głębi serca pustkę i chłód.

– Przywiążcie ją do siebie – powiedziała szeptem – żeby zatrzymać. Przecież jest pan przystojny…

Ostatnie słowa z pewnością nie były w stylu „staruchy". Znachorka zerkała spod ciężkiej chusty. Zauważyłem, że jej niebieskie oczy są przepełnione goryczą.

Zadrżała pod mym spojrzeniem. Odwróciła się spiesznie.

– Niech ją pan zatrzyma, przykuje do siebie. Jak na haczyku…

– Co ty bredzisz – burknąłem zmieszany. – Dokąd ona… odchodzi?!

Westchnęła przeciągle.

Niech pan zrobi jej dobrze. Niech wraca.

– Alano, czego byś chciała?

Niczego. Patrzyła przeze mnie jak przez szybę, jej oczy były puste i spokojne. „Odeszła już daleko".

– Alano, wkrótce dotrzemy na miejsce. Ojciec pewnie zatęsknił… Ty pewnie także?

Milczała. Było jej wszystko jedno.

Rozpaczliwie starając się zająć ją historiami, znalazłem w teatralnych kutrach różne rekwizyty, między innymi latawiec w formie długiego, kolorowego smoka. Widocznie wystawiali też bajki dla dzieci.

Dzień był wietrzny. Smok uniósł się wysoko. Jasna kropka na niebie, bielejąca jak w dniu mej egzekucji. Okazało się, że nie powiedzieli jej o sądzie i wyroku. Nie chcieli jej straszyć i chyba słusznie zrobili.

Alana podniosła głowę. Być może fruwające wśród obłoków cudactwo przypomniało jej szczęśliwe lata ciepła domowego ogniska. Usteczka mojej żony drgnęły, gotowe wygiąć się w uśmiechu. W tym momencie sznurek się urwał i latawiec poleciał samodzielnie, pikując w dół.

– Zrobimy drugi – powiedziała Tantala.

Konie ledwo ciągnęły. Obiegłem dookoła powóz i zbiegłem skrótem w dół, wzniecając śnieżne tumany.

Znajdowała się tutaj rzeka, nieruchoma i biała z ciemną plamą przerębli u przeciwległego brzegu. Wiatr leniwie włóczył mojego smoka po porowatym śniegu i grubym lodzie. Chlastał ogonem.

Zatrzymałem się. W oddali skrzypiały płozy. Karawana odjeżdżała coraz dalej. Wskoczyłem na lód, zamierzając chwycić smoka za ogon przyozdobiony kokardkami.

Nie w czas.

Być może tutaj czerpali wodę. A może głębokie pęknięcie zasypał śnieg. Jak by nie było, zamarznięta rzeka otwarła ciemne usta i wchłonęła mnie po szyję.

Z trudem łapałem oddech. Nie miałem możliwości krzyczeć. Miotałem się w gęstej, lodowatej kaszy, łamiąc paznokcie i kalecząc dłonie o krawędzie kry.

– Retano!

Tantala zbiegała po skłonie zamiatając śnieg ciemnym skrajem płaszcza. Zatrzymała się. Zamachała rękami, przyzywając kogoś na pomoc. Miotała się, nie wiedząc do kogo biec: do Bariana po pomoc, czy do mnie.

Chciałem jej powiedzieć, żeby nie podchodziła, lecz nie mogłem wydobyć z gardła żadnego dźwięku. Tantala prawie podpełzła do skraju kry. Jej szalone oczy prawie wyszły z orbit.

– Retano… zdejmij szpilę!

– Co? – wydyszałem.

– Zdejmij szpilę! On ci pomoże… Uratuje cię! Zdejmuj!

Buty miałem pełne lodowatej wody. Odzież ciężką, przesiąkniętą do suchej nitki. Leniwy rzeczny nurt powoli, lecz coraz skuteczniej wciągał mnie pod lód…

Sekundy. Mgnienia. Obiecali mi jeszcze wiosnę…

Wiedziałem, że palce mnie nie posłuchają. Wiedziałem, że rozpiąć srebrną zapinkę na rękawie, usiłując przy tym utrzymać się na powierzchni od razu skazane jest na klęskę. Wyciągnięta ręka Tantali była strasznie daleko. Musiałaby mieć dwa razy dłuższą rękę, żeby mnie dosięgnąć.

Ręce… Alany…

Broszka szczęknęła, otwierając się, nie tyle dzięki moim wysiłkom, lecz raczej pobożnym życzeniom. Odmrożone ciało nie czuło niczego, lecz postrzeganie miałem wciąż zadziwiająco przytomne. Widziałem jak szpila wysuwa się z tkaniny, spełza do wody i opada na dno srebrnym wirem.

Niewiarygodnie długie ręce chwyciły nie za nadgarstki, jak oczekiwałem, lecz za kostki u nóg. I pociągnęły wcale nie do góry, ale w dół. W głębinę. Pod lód.

Загрузка...