Na powierzchni czarnego nieba kołyszą się jeszcze ciemniejsze łodygi sitowia. Przez ten rozchwiany płot przebłyskują ognie. Te, które płoną na brzegu i te, które odbijają się w rzece. Nadal mętna, lecz już znacznie spokojniejsza, nie atakuje teraz wzburzoną falą, jak szaleniec, co oprzytomniał i zawstydził wcześniejszych poczynań.
Rozmyte brzegi osypały się i wyłysiały i tylko tu, w zakolu zdołały odrosnąć niezniszczone nurtem szuwary. Przewalam się na próżniaczym łożu z naniesionych wodą odpadków: sznurów, desek, małych kawałków. Na trzeźwo nie uleżałbym na nich długo, lecz tej nocy jestem kompletnie pijany.
Tam, w dole usypia duże miasto i tylko w domu pułkownika Solla (wiem o tym) światła nie zgasną do świtu. Przemywają rany służącej Diuli i lokajowi Klowowi, cucą starą nianię, nieprzytomną z nadmiaru wrażeń. Pani Toria Soll ze zdumieniem wpatruje się w postarzałą twarz męża, nakręcając na palce własny siwy lok. Ponuro błąka się po pokoju zrezygnowana Tantala, a moja żona Alana miota się między pragnieniem pocieszenia przybranej siostry a chęcią zapłakania na piersi cudem odzyskanej matki.
Jestem tam dzisiaj zbędny. Tym lepiej. Moja jest ta noc, uparte trzciny wyrastające z mułu i ognie na brzegu.
Chwilami wydaje mi się, że między rozkołysanymi łodygami stoi nieruchomo szczupły człowiek z płonącymi, krótkowzrocznie zmrużonymi oczami. Chcę zawołać ducha Damira, lecz powstrzymuję się, ponieważ tak naprawdę nikogo nie ma w szuwarach. To tylko ciemnieje zaczepiony o sęk drzewa czyjś płaszcz, porwany przez wodę.
I tak wkrótce zobaczę się z Damirem.
Chcę w to wierzyć. Nie proszę o inną laskę, tylko bym mógł po śmierci błąkać się po rodowym zamku, wzdychać, strasząc biednego Itera i niesłyszalnie rozmawiać z własnym pradziadkiem.
Lecz jeszcze daleko do tego.
Mokra ziemia mlaska pod czyimiś nogami. Rozchyla się ściana sitowia. Widzę sylwetkę. To nie upiorny krótkowidz, to kobieta… Ile sił i czasu straciła Alana, żeby mnie odnaleźć?
Śmieję się bezmyślnie, patrząc w rozgwieżdżone niebo. Jestem szczęśliwy, a wszyscy szczęśliwcy to głupcy…
Dzisiaj przede mną wieczność. Przede mną długie, szczęśliwe, upojne życie.
Całe dwadzieścia cztery godziny.
Wiele jeszcze zdążę zrobić.