Rozdział trzeci

– Pani Tantalo! Panienka Alana wcale się nie odzywa… Myślałam, że jeszcze śpi, ale minęła pora śniadania.

Służąca załamywała ręce. Trochę przesadzała, w jej głosie nie było odrobiny niepokoju o niesforną Alanę. Mówiła trochę sztucznie, co natychmiast wychwyciło ucho urodzonej aktorki. Wniknąwszy głębiej w sprawę, trudno było o to winić dziewczynę, która nie miała powodu roztkliwiać się nad osobą rzucającą naczyniami w twarz służącej.

Obok stała milcząca, mroczna jak cień, zgarbiona staruszka. Tantala zacisnęła zęby i położyła dłoń na jej kościstym ramieniu.

– Nie denerwuj się, nianio…

– Do mnie się też nie odzywa – odparła tamta skrzypiącym głosem. – Dawniej bywało… pomilczy trochę, a jak poproszę otworzy drzwi.

Tantala uniosła głowę, jednym spojrzeniem ucinając nieszczere lamenty młodej służącej i poszła w stronę sypialni Alany.

– Otworzysz natychmiast albo zawołam ojca.

Za drzwiami trwała cisza. Ani przytłumionego oddechu, ani skrzypnięcia podłogi. Pustka.

Tantala przygryzła wargę. Jej rozdrażnienie zamieniało się powoli w obawę.

– Alano… chcesz nas wszystkich wpędzić do grobu?

Cisza.

– Trzeba pójść po pana Solla – doradziła świszczącym szeptem służąca.

Tantala zastanawiała się. Wyobraziła sobie Egerta, jak się dowiaduje, że w zawartej od środka sypialni córki jest pusto i cicho, ani żywej duszy.

W korytarzu rozległ się tupot ciężkich trzewików. Sługa zatrzymał się, zadyszany, jak po długim biegu.

– Pani Tantalo… z okna panienki zwiesza się sznur… prawie do samej ziemi… Widziałem, jak dom obchodziłem!

Tantala przełknęła grudę śliny.

Najważniejsze, żeby nic się łajdaczce nie stało i nie trzeba włamywać się do pokoju, by zobaczyć… Co? Jak dotychczas w rodzinie Sollów nie było samobójców…

– Klow – zwróciła się do lokaja – wespnij się po sznurze i otwórz drzwi.

– Ja?! – podskoczył lokaj. – Ja, pani Tantalo… nie dosięgnę sznura, za wysoko. A zresztą zerwie się pode mną, jestem cięższy niż panienka.

Tantala parsknęła gniewnie.

– Jak właściwie panienka wyszła z domu? Brama były otwarta?

– Jak tak można! – obruszył się sługa. – Zamknąłem bramę na noc i psy spuściłem z łańcucha. Tylko, że pieski lubią pannę Alanę, a ten nasz płot… kpina, nie płot!

Dzika kocica, pomyślała ponuro Tantala.

Trzeba jednak będzie zawiadomić Egerta, oderwać od obowiązków w Korpusie i oznajmić, że jego córka, Alana, urocze piętnastoletnie dziewczę, wyszła z pokoju za pomocą sznura, przelazła przez płot i zaginęła bez wieści, krótko mówiąc: uciekła.

– Ojej – mruknęła ledwie słyszalnie stara niania, która dopiero teraz dokuśtykała na miejsce zdarzenia. – Oj, co my zrobimy…

– Ot co – oświadczyła Tantala, starając się zapanować nad głosem, by nie ujawnił kłębiących się w głowie myśli. – Po pierwsze: trzymać język za zębami. Po drugie… Klow, bądź tak dobry i przejdź się po karczmach. Zacznij od „Północnej krowy".

Pokojówka jęknęła. Tantala przeszyła ją wzrokiem.

– A ty, Dula, ani kroku z domu. Znam twój długi język.

Odeszła szybko, nie słuchając protestów dziewczyny. Wyszła z domu i okrążyła budynek. Próbowała dosięgnąć sznura, uplecionego z prześcieradeł, zwisającego z okna trzeciego piętra. Rozejrzała się, zrzuciła pantofle, podskoczyła. Za drugim razem udało się jej uchwycić węzeł na końcu. Podciągnęła się wyżej, chwytając zręczniej. Mimochodem podciągnęła spódnicę i odpychając się od ściany bosymi nogami, weszła na górę przez okno. Służący porozdziawiali gęby. Na szczęście ta strona domu osłonięta była od rojnej ulicy rozrośniętą topolą.

Przeskoczywszy parapet, uśmiechnęła się pogardliwie. Bystro omiotła wzrokiem panujący w sypialni bałagan i odsunęła zasuwkę, wpuszczając zapłakaną nianię.

Miała nikłą nadzieję, że dziewczynę uda się znaleźć zanim o wszystkim dowie się Egert.

Nie przyszło jej nawet do głowy, by zawiadomić o ucieczce córki panią Torię.

Było ich dwóch: jeden żylasty i krzepki, z daleka pobłyskujący klejnotami na bogatej opasce, drugi wysoki, w czarnym, szerokoskrzydłym kapeluszu, ocieniającym prawie całą twarz. Zdziwiłem się mimochodem, jak można chodzić w takim kapeluszu nie potykając się.

Przyszli na piechotę. Żaden mnie nie zauważył, spoczywającego od godziny w zaroślach przy ruczaju. Nie czyniłem tego z miłości do natury, po prostu słońce stało wysoko i ani ja, ani mój koń nie mieliśmy ochoty kontynuować podróży w upale.

Tym dziwniejsze się wydawało, że wśród takiego żaru dwóch wytwornych ludzi postanowiło bić się na śmierć i życie. Prędko się przekonałem o powadze ich zamiarów. Żylasty zrzucił strojny kaftan, a wysoki odrzucił kapelusz i po chwili dwaj eleganci wydobyli szpady.

Podniosłem się na łokciu.

Żylasty był doświadczonym szermierzem. Na kościstej twarzy groźnie jeżyły się krótkie kasztanowate wąsiki. Szpada błyszczała w słońcu. Parę razy zdawało mi się, że czarno odziany nie sparuje ciosu, jednak tamtemu za każdym razem się to udawało i przechodził do kontrataku z szybkością zajadłej żmii. Siły walczących były wyrównane.

Zamarłem. Obawiałem się, żeby mój koń, pasący się opodal, nie wydał żadnego głosu. Moment nieuwagi oznaczałby śmierć dla któregoś z pojedynkujących się.

Nie wyglądało to na walkę „do pierwszej krwi". Miałem w tym względzie skromne doświadczenie, lecz chęci tamtych nie pozostawiały żadnych wątpliwości.

Większą inicjatywę wykazywał żylasty. Jego przeciwnik miał przewagę w postaci dłuższych rąk, dlatego wąsaty, pozornie masywny i nieruchawy, podwoił szybkość ciosów. Był to fascynujący spektakl. Wysoki wykonywał precyzyjne cięcia, niższy bardziej polegał na swojej sile. Wysoki zadyszał się, lecz krążył, próbując obrócić przeciwnika twarzą ku słońcu. W pewnej chwili udało mu się to, lecz oślepiony wąsacz uderzył ze wszystkich sił, znajdując lukę w obronie.

Stali twarzą w twarz. Wysoki przyciskał dłonią ranę na prawym ramieniu. Wąsaty pobladł i wyszczerzył się szpetnie. Najwidoczniej nie zadowalał go taki obrót sprawy. Chciał zabić. To pragnienie można było wyraźnie wyczytać z kościstej fizjonomii.

Wysoki przerzucił szpadę do lewej ręki i skoczył do przodu. Żylasty odpowiedział serią ataków na prawą stronę przeciwnika, jakby chciał dokończyć zaczęte dzieło. Nie miał zamiaru walczyć pięknie. Za wszelką cenę pragnął zwyciężyć.

Jego zwycięstwo w zasadzie nie ulegało wątpliwości. Siła była po jego stronie, lecz nie była wystarczająca, jak się okazało w następnej sekundzie.

Trzeba mieć także szczęście.

W tym momencie moja kobyłka porzuciła strumyk i zaciekawiona odgłosami walki głośno zarżała.

Być może żylasty nie życzył sobie świadków, a jego rywala mniej obchodziła cudza obecność. Jak by nie było, niższy z walczących rozproszył się na chwilę.

Wysoki nie zmarnował tej szansy, korzystając z faktu, że lewa ręka była równie sprawna jak prawa.

Wąsacz odwrócił powoli głowę, być może dlatego, że nie było sensu już zważać na rywala. W jego boku tkwił spory kawał żelaza, a na śnieżnej koszuli rozlewała się czerwona plama. Próbował odetchnąć, wtedy krew się zapieniła. Spoglądał jakiś czas karcąco w moją stronę, w końcu padł na zdeptaną trawę.

Na chwilkę mój wzrok spotkał się ze wzrokiem wysokiego.

Miał niezdrowo blade, ziemiste lico, jakby szerokie skrzydła kapelusza nigdy nie pozwalały musnąć promieniom słonecznym sinawych policzków.

Czekałem, co zrobi zwycięzca. Odwrócił się, podniósł swoją szpadę i wytarł ostrze kępką trawy. Oddalił się, nawet nie spojrzawszy na pokonanego.

Minęło parę minut. Z wahaniem opuściłem swą kryjówkę. Może żylasty jeszcze żyje, wmawiałem sobie bez przekonania. W każdym razie uznałem za nieetyczne odejść nie upewniwszy się o śmierci tamtego.

Przeszedłem strumień, starając się nie pośliznąć na mokrych kamieniach. Woda sięgała do kolan. Żylasty leżał na wznak z nieruchomo otwartymi, matowymi oczami. Za późno na ratunek.

– Nie! Zatrzymaj się! Nie!

Zadrżałem i obejrzałem się.

Między pniami drzew zamigotała barwna sukienka, niczym motyle skrzydła. Trochę nazbyt pstrokata, jak na mój gust. Jej policzki zaczerwieniły się od biegu, na szyi wystąpiły nerwowe wypieki, gdy jednak ujrzała leżącego bez życia, zalanego krwią pojedynkowicza, twarz zbielała jak chusta.

Co się mówi kobiecie w takiej sytuacji?

Przede wszystkim należało ją stąd zabrać albo przynajmniej zaproponować coś do picia.

Jej wargi drżały, lecz ciche słowa zagłuszał plusk strumienia. Na trzepoczących rzęsach, jak mi się zdawało, błyskały łzy.

Płacząca niewiasta w mojej obecności… Westchnąłem krótko.

– Pani, tak bywa w życiu…

– Wiedziałam – odpowiedziała szeptem – że on źle skończy.

Zatkało mnie na chwilę.

– Zazdrośnik – podjęła z goryczą, patrząc na martwe ciało. – Przeczuwałam, że się doigra, wcześniej, czy później. Zazdrość to śmiertelna choroba.

Stałem w wodzie po kolana. Marzły mi stopy. Dziewczyna oderwała w końcu wzrok od nieboszczyka i spojrzała na mnie. Oczy miała smutne, lecz całkiem suche.

– Nie osądzam pana – zapewniła, wzdychając. – Zapłacił za swoje wybryki… Mnie także działał na nerwy, przysięgam.

Oblizałem wargi.

Zawsze szybko dostosowywałem się do sytuacji. Także teraz, po trwającym sekundę zmieszaniu, rozsądek podpowiedział mi, że należy czym prędzej wiać.

Niewiasta wciąż na mnie patrzyła. Mogła mieć około dwudziestu pięciu lat. Spod wymyślnej czapeczki wymykały się jasne kosmyki.

Jasnozielone oczy…

Stał przed nią w wodzie wysoki mężczyzna w czerni. Zwykle podróżowałem w czerni. Trudno po drodze o praczkę…

Zawsze wierzyłem w przeznaczenie. Zwłaszcza w swoje. Jaskrawa suknia damy, w której biegała po łące, iskrzyła się klejnotami. Jeszcze mocniej jarzyły się ogromne, szeroko rozstawione oczy.

– Będą pana ścigać – powiedziała ze smutkiem. – We włościach księcia Tristana pojedynki są zabronione pod karą śmierci.

Też mi nowina.

Nad wodą fruwała ważka. Cienkie czułki niemal dotykały cholewki mego buta.

Ciekawe, jaki był powód tej zazdrości, skoro dama nie znała drugiego kawalera?

Okrągły, drewniany kalendarzyk prześladował mnie nawet we śnie. Tarcza słoneczna, w nieuchwytny sposób przypominająca Czanotaksa Oro, szczerzyła się w uśmiechu i sypała promieniami, brodate wiatry huczały śmiechem, rozwierając nieforemne paszcze: I co, doigrałeś się?

Śniło mi się, że czasu ubywa jak wody i przesypuje się jak piasek.

Jej mąż był za życia bogatym i zazdrosnym arystokratą. Zazdrość zabrał ze sobą do grobu, prawdziwie arystokratycznego z wystroju, bogactwo zaś… bogactwo zostawił młodej wdowie o zielonych oczach.

Domyśliłem się tego wcześniej, zanim potwierdziłem swoje domysły w najbliższej wiosce.

Włościanie mówili dużo i z oburzeniem. Wszyscy wiedzieli, że jaśnie pana Dera zabito w pojedynku, a sam książę Tristan przyjechał złożyć kondolencje wdowie i zapytać, czy nie wie, kim był zabójca?

Nikt jednak nie wiedział. Człowiek w czarnym kapeluszu pojawił się znikąd i zniknął. Ja zaś straciłem ostatnie pieniądze, żeby odmienić strój na białą jedwabną koszulę i kamizelkę z ciemnoczerwonego zamszu.

Pani Der założyła żałobę. Na wieżyczkach zameczku ponuro powiewały czarne flagi. Wiercąc się na twardej pryczy w lichej przydrożnej gospodzie, wspominałem wystraszone zielone oczy i smukłą pierś w wycięciu kosztownej sukni. Bogata wdowa, podszeptywał zdrowy rozum, a niewielki karaluch na ścianie, który dopiero co wyszedł ze szpary, zgodnie ruszał wąsikami.

Nazywała się Ewelina. Jej majątek całkowicie wystarczyłby na wykupienie mego życia i jeszcze by zostało. Żyć potem wesoło w starym zamku Rekotarsów z zielonooką damą…

Karalucha wielce bawiły moje szalone pomysły. Wyglądał, jakby się śmiał.

Tak wyszło, że dwa miesiące później, uszczknięte z wyroku Sędziego, znalazłem się w łożu zielonookiej ślicznotki.

Prawdę mówiąc, posyłając Ewelinie pierwszy bukiet, nie za bardzo wierzyłem w sukces. Było to nieco ryzykowne: a gdyby tak wdówce się odwidziało i wydała mnie w łapy praworządnego księcia? W jej oczach byłem zabójcą męża i świadkiem jej przewinienia, skoro, widząc zbrodniarza, nie wydała go natychmiast władzom.

A gdyby mnie wydała?!

Tak więc, nie obiecując sobie zbyt wiele, wysłałem bukiet. Sprawa jednak tak szybko przyjęła fortunny dla mnie obrót, że musiałem sam trochę przyhamować i zadać sobie jedno ważne pytanie.

Czy wypada Retano Rekotarsowi zabiegać o kobietę z powodu jej pieniędzy?

W żadnym razie, odpowiedział rodowy honor.

Skoro chciałem osiągnąć najważniejszy cel, to znaczy wykupić się od wyroku Sędziego, powinienem nauczyć się starać o Ewelinę dla niej samej. Krótko mówiąc, zakochać się.

W moim życiu przeżywałem wielokrotnie coś takiego. Zakochiwałem się setki razy, zawsze oczywiście „do grobowej deski". Wydawało mi się, że nie ma niczego prostszego niż żywić gorące uczucia do osób płci przeciwnej. Tym razem jednak okazało się, że trudno mi pokochać na zawołanie, trudniej niż wywołać wzajemne uczucie u damy.

Jak by nie było, wspomniawszy na wcześniejsze, młodzieńcze doświadczenia, postanowiłem zakochać się w Ewelinie Der.

Zrobiłem to bardzo prosto: za każdym razem, gdy przeżywałem coś miłego, wspominałem swą zielonooką wybrankę i szeptałem jej imię. Mówiłem: „Ewelina", wdychając zapach pieczonego mięsa, wspominałem jej twarz, układając się wygodniej w skrzypiącym łóżku, a każdy zgrabny biuścik, obrysowany koronkowym dekoltem i podtrzymany gorsetem, kojarzyłem natychmiast z uroczą wdówką. Kilka dni później złapałem się na tym, że samo jej imię wywołuje rozkoszny trzepot serca, a zatem się zakochałem i mogę zacząć starać się o względy wdówki, nie wywołując konfliktu z wielce honorowym sumieniem.

Potem wszystko poszło prosto i szybko. Ewelina prędko pogodziła się z faktem, że zabójca jej męża okazał się naprawdę czarujący. Co prawda zakochiwać się w niej było mi coraz trudniej, gdy wspominałem jej nieboszczyka małżonka, zazdrosnego, żylastego wąsacza. Według mnie, niepocieszona wdowa trochę inaczej powinna odnosić się do zabójcy dopiero co ostygłego męża…

Tym niemniej minęło ledwie dwa miesiące od Nocy Sądu, gdy wspiąłem się po sznurowej drabince do okna sypialni mej bogdanki.

Wnętrze emanowało ostentacyjnym bogactwem. Na toaletce płonęło w lichtarzu pięć smukłych woskowych świec. W ich świetle sypialnia, pełna jedwabi, atłasów i aksamitów, gobelinów i pozłacanych cacuszek, przypominała mi trochę sklepowy magazyn albo jaskinię rozbójników. Nawet nocnik pod łóżkiem był z najdroższej, malowanej złotem porcelany. Ewelina spoczywała na miękkich poduszkach, a po bokach jej ciała spływały poły jedwabnego szlafroczka. Kokieteryjnie uniesiony rękaw obnażał białą, toczoną rączkę. Zaparło mi dech w piersi.

Piękna Ewelino! Co za kształty…

Ile mogła kosztować taka rezydencja? Do tego posiadłość? Trudno byłoby to wszystko zliczyć, jaką cenę bowiem mógłby osiągnąć na licytacji choćby ten porcelanowy nocniczek?…

Ewelina zmieniła pozę. Pod śnieżnobiałym jedwabiem błysnęły piersi, jak dwie ogromne krople złocistej żywicy. Wydało mi się nawet, że czuję ich żywiczną woń…

Z drugiej strony, któż zdołałby kupić to wszystko za jednym zamachem? Czy nie wywołałoby to niepotrzebnych plotek? A może książę Tristan zażądałby podatku od sprzedaży?

– Jaka pani piękna!

Kto to powiedział? Naprawdę zniżyłem się do takiego banału?! Mój głos zadźwięczał dosyć głucho, jakby nie rozlegał się w sypialni uroczej damy, lecz w stogu siana.

Ewelina uśmiechnęła się tajemniczo. Powinienem ją kochać, pomyślałem z obawą, inaczej wyjdę na kogoś wyrachowanego, niegodnego, na łowcę posagów. Natychmiast powinienem ją objąć!

Niepewnie stąpając po niezwykle miękkim dywanie, zbliżyłem się do półleżącej. Dostrzegłem teraz na białym jedwabiu kokieteryjną, czarną naszywkę. Znak żałoby po mężu.

A swoją drogą, jak długo można nosić żałobę? Czy zdążę się z nią ożenić w ciągu pozostałych dziesięciu miesięcy?

Jęknąłem w duchu. Padłem na kolana, omal nie zawadzając niechcący o nocnik. Ewelina wyciągnęła do mnie rękę, pachnącą nieznanymi perfumami. Ucałowałem różowawą dłoń, kąsając leciutko mały paluszek.

– Ach – rzekła – szalony… Odkąd się zjawiłeś, figlarzu Retano, nie potrafię niczego odmówić… oprzeć się twojej sile…

Zacząłem szybko oddychać. Walczyły we mnie dwie postacie: gorący kochanek i chłodny obserwator, a ich siły były wyrównane. Jeden drugiemu okropnie przeszkadzał.

– Jesteś dzisiaj taki milczący. Omdlewam… Kiedy tak patrzysz na mnie w milczeniu, Retano, moje serce ucieka do pięt. Straszysz mnie, Retano… ale to słodki strach.

Kochanek zrzucił obserwatora z zajmowanej dotychczas pozycji. Dłonie samoczynnie legły na ramionach zielonookiej piękności. Ewelina zadrżała, półotwarte usta, a wówczas zimny intruz został ostatecznie pokonany.

– Retano…

– Miłości moja…

Jej wargi pachniały szczególnie odurzająco. Poczułem, że przeszkadza mi wszelka odzież.

– Retano…

Na chwilę zapomniałem, gdzie się znajduję. I o tym, kim jest dama, i o swych wątpliwościach. Ta chwila zmieniała me życie i właśnie w tej samej minucie rozległo się brutalne kołatanie do drzwi.

– Pani Der! Niech pani natychmiast otworzy!

Usta mej ślicznotki momentalnie zrobiły się zimne i obojętne. Delikatne paluszki zacisnęły się na moim przegubie.

– O nie! Retano! Szybko…

Drzwi nieomal wyleciały z zawiasów. Nie miałem już dokąd się spieszyć.

– Uciekaj, Rekotars… Wielkie nieba! Natychmiast… Rzuciła się do okna, spojrzała w dół, odskoczyła ze strachem i łzawo szepnęła:

– Pilnują… To ten bydlak, Krod.

Potem zwróciła się wprost do mnie z gniewem:

– Zgubiłeś mnie! Do łóżka!

Jej zachowanie tak kontrastowało z poprzednim, że mąciło mi się w głowie.

– Pod kołdrę – syczała dalej, tracąc resztki godności. – Nakryj głowę, żeby nie zobaczyli…

Tak, jak stałem, w rozpiętej koszuli i jednym bucie, wskoczyłem pod baldachim i zakopałem się w pościeli. Ewelina rzuciła mi przytomnie resztę garderoby.

– O co chodzi? – zapytała głośno, spokojnym, nieco sennym głosem.

Kołatanie ucichło.

– Proszę natychmiast otworzyć drzwi – zażądano triumfalnie z zewnątrz. – Do domu zakradł się złodziej!

Trudno było oddychać pod kołdrą. Nie takiej tu pragnąłem uciechy!

– Obudziliście mnie – oświadczyła niechętnie dama, gorączkowo starając się usunąć ostatnie ślady mej wizyty. – Z trudem zasnęłam. Dręczyły mnie koszmary, dlatego nie zgasiłam świec…

– Proszę natychmiast otworzyć!

Chętnie bym się dowiedział, cóż to za zuchwalec miał prawo wtrącać się tak bezceremonialnie, po chamsku w prywatne sprawy mojej Eweliny.

Zazgrzytała odsuwana zasuwka. W całym pokoju rozległy się ciężkie kroki co najmniej pięciu ludzi. Miałem szpadę przy sobie, lecz wyciągając ją z pochwy, zdradziłbym swą obecność.

– O co chodzi, Krod? – zapytała Ewelina teraz już z oburzeniem. – Jakim prawem tak mnie traktujesz?

No właśnie, pomyślałem ponuro. Nie należało otwierać drzwi. Wyglądały solidnie, może by wytrzymały…

– Jest ze mną wykonawca ostatniej woli pani zmarłego męża wraz z notariuszem.

Sądząc po głosie, Krod mógł mieć powyżej pięćdziesiątki.

– Jako jedyny krewny nieboszczyka mam obowiązek dopilnować, żeby warunki testamentu były dokładnie spełnione.

Nastąpiła chwila ciszy. Poczułem ucisk w żołądku przy słowie „testament".

– Warunki? – spytała cicho Ewelina.

Ze wszystkich sił starała się zachować spokój, lecz zdradzało ją drżenie głosu. Pierwszy raz usłyszała o tym, tak jak ja.

– Dawaj dokumenty! – rozkazał władczo gość.

Usłyszałem szelest papieru.

– Nie mówiłeś mi o tym, Krod – oznajmiła dama zmienionym głosem.

Wykonawca testamentu wydał dziwny dźwięk, przypominający chichot albo kichnięcie. Znowu szelest papieru.

– Proszę – obwieścił triumfalnie testator. – Według testamentu cały majątek pana Reggi Dera, dom i posiadłość, otrzymuje w spadku jego żona, pani Ewelina Der „jeżeli w ciągu dziesięciu lat od śmierci męża zachowa cześć i nie wstąpi w nowy związek małżeński oraz nie narazi na szwank pamięci męża. Gdyby zdarzył się taki fakt, cały majątek pana Reggi Dera przejdzie na własność jego kuzyna, pana Taggi Kroda oraz na jego dzieci i wnuki, jeśli takowe mieć będzie…”

Leżałem w kobiecej, jedwabnej pościeli, pod ciężką kołdrą i było mi przykro. Cienki strumyczek powietrza, z trudem przesączający się przez górę pierza, nie pachniał już upajającymi perfumami, lecz stosem, na którym spłonął los nieszczęsnego Retano Rekotarsa.

Skoro książę Tristan zakazał pojedynków, może nałożył także specjalne prawo na lowelasów?

Milczenie przedłużało się.

– Przeklęty zazdrośnik – szepnęła Ewelina. – Niegodziwiec!

– Szukajcie – rozkazał komuś z zadowoleniem Taggi Krod.

Cudownie, pomyślałem z czarnym humorem. Godnego znalazłeś następcę w swoim kuzynie, martwy zazdrośniku!

– Szukajcie! – krzyknęła histerycznie Ewelina. – Szukajcie wszędzie! Chcecie poniżyć kobietę, więc poniżajcie ją do końca, jak czynił nieboszczyk mąż, nie bacząc na moją skromność! Na mą cnotę! Na mój spokój w końcu. Szukajcie!

– Tak, szukajcie! – przytaknął Krod, zwracając się do tych, których zmieszały widać gorzkie wymówki damy.

Drzwi szafy zaskrzypiały. Smutno zadźwięczały flakony w toaletce. Ktoś pochylił się tuż obok mnie i zajrzał pod łóżko.

– Szukajcie! – wołała dalej Ewelina z płaczem.

Chwilę potem poczułem jej ciało na swoim brzuchu. Z zewnątrz wyglądało to na pewno bardzo wzruszająco: nieszczęśliwa pani upadła, płacząc, na poduszki.

Jeszcze nie przechodziłem w życiu takiej próby charakteru!

Leżałem w łóżku z przepiękną kobietą, a jej ciało, okryte jedynie jedwabnym szlafroczkiem, drgało od płaczu i całym ciężarem wciskało mnie w materac. Oddzielająca nas kołdra była całkiem zbędna, lecz po pokoju ciężko stąpali poszukiwacze, zaglądając do każdej szpary, by znaleźć niewidzialnego kochanka, czyli mnie.

– Szukajcie! – powtarzała dama z wściekłością.

– Nikogo nie ma – zameldował nieśmiało jakiś młody głos.

Usłyszałem, jak Krod przemierzył cały pokój i otworzył okno.

– Hej! – zawołał do kogoś na dole. – Nikogo nie było?

Odpowiedź była niewyraźna, lecz niewątpliwie zaprzeczała, jakoby ktoś wyskakiwał oknem.

– Szukajcie – łkała Ewelina. – Od tej chwili, Krod, wyrzekam się ciebie… Precz mi z oczu! Możesz ryć tunel pod moją sypialnią, jak podły szczur…

Ktoś z obecnych gwizdnął z cicha, ktoś inny, może testator, zasapał nerwowo. Ja zaś powoli dusiłem się, pozbawiony powietrza, przygnieciony wspaniałym wdowim ciałem.

– Wynoście się stąd – nakazała dama ze znużeniem. – Dzisiejszej nocy dowiedziałam się całej prawdy o mężczyznach. Może się pan nie obawiać, panie testatorze. Do końca życia nie dopuszczę do siebie żadnego z tych podłych, nędznych, mściwych, zazdrosnych, głupich, nachalnych, bezwstydnych, okrutnych, sprzedajnych, niegodziwych łotrów!

Czułem się coraz gorzej. Każde słowo Eweliny wbijało gwóźdź do mej trumny, widocznie miałem nieczyste sumienie. Co najmniej połowa tych epitetów pasowała i do mnie.

– Eee… – zamruczał ktoś, może notariusz.

Do sapania testatora dołączyło sapanie pozostałych i jakiś czas tylko to dało się słyszeć, oprócz szlochu Eweliny.

Zrobiłem małą dziurkę w pościeli i zaczerpnąłem powietrza. Jeśli sprawa rozejdzie się po kościach, rzekłem do siebie, przyznam się szczerze Ewelinie do wszystkiego. Opowiem jej o Sędzim, o Czarno Tak Skoro, niech mnie osądzi i nawet spoliczkuje…

– Wyjdźcie – powtórzyła szeptem dama. – Zostawcie mnie, proszę, w spokoju. Nie powiększajcie swej hańby…

– A! – wrzasnął Krod tak radośnie, że momentalnie pokryłem się cały potem. – Co to jest? – spytał strasznym głosem. – Co, pytam?!

– Gdzie?

Ewelina wsparła się na łokciu, który wbił mi się boleśnie w żebra.

– Oślepliście? Nie widzicie?! Klamra od męskiego pasa!

– Gdzie? – powtórzyła ze zdziwieniem Ewelina.

– Tutaj!

– To znaczy?

– Tu!

Ewelina usiadła na łóżku, to znaczy na mnie. Natychmiast zrobiło się więcej powietrza i światła. Pięć świec w kandelabrze świeciło jasno jak południowe słońce.

– Tu!!!

Ten, kto zerwał ze mnie kołdrę, był krępy, ale barczysty. Prawe oko świdrowało mnie z ponurym triumfem, lewe natomiast kierowało się w inną stronę. Mgliście wspomniałem, że spotkałem tego zezowatego pięknisia w wiejskiej karczmie, gdzie pił bardzo dużo…

Moja szpada leżała z drugiej strony łoża wraz z pasem i pochwą. Pozostali czterej mężczyźni, w tym dwóch dobrze zbudowanych młodzików, patrzyli na mnie z radosnym zdumieniem. Spełzłem z poduszek i przysunąłem się do ściany, poprawiając machinalnie na sobie resztę odzieży.

– Kto to? – zagrzmiał Krod, zwracając się do pobladłej jak chusta Eweliny. – Kto to jest, droga wdówko? Cóż to za człowiek leżał w twej pościeli, podczas gdy bredziłaś o głupich zazdrośnikach.

– Ach! – krzyknęła dama, celując we mnie palcem i odskakując z takim lękiem, jakby ujrzała upiora. – Ach! To on…!

– Jasne, że on – zgodnie przytaknął testator. – Widać, że on, nie ona…

– To on zabił Reggi! – piszczała Ewelina, aż dzwoniło w uszach. – Zabójca mojego męża! Widziałam go przy strumieniu! Szukają go straże księcia! Łapcie go, chciał mnie zamordować!

Zamieszanie nie trwało dłużej niż kilka sekund, ale mnie wystarczyło.

Wystarczyło, by przeskoczyć łoże, chwycić spoczywającą w pochwie szpadę i odtrącić nią na bok Kroda, przeskoczyć podstawioną nogę testatora, obalić jednego z chłopaków i wyskoczyć przez otwarte okno, ryzykując złamanie karku.

Los się do mnie uśmiechnął. Spadłem na coś miękkiego. To coś jęknęło i przysiadło, pociągając mnie na ziemię, na której legło. Zdołałem poderwać się do biegu. Zagrodził mi drogę paskudny lokaj z wielką drewnianą pałką.

Zadał cios. Uskoczyłem. Zamachnął się drugi raz, a wtedy schyliłem się i zaatakowałem bykiem, pozbawiając biedaka tchu i dalszego zainteresowania moją osobą.

Wściekle ujadał pies spuszczony ze smyczy, lecz zdążyłem się wspiąć na mur. Miałem nadzieję, że mój koń nadal był tam, gdzie go zostawiłem. I nie zawiodłem się.

Загрузка...