Rozdział drugi

Młoda kobieta siedziała na szerokim parapecie, obejmując kolana dłońmi. Dziewczęca poza do niej pasowała. Nie przejmując się, jak może być odebrana z zewnątrz jej niefrasobliwość, wyglądała przez okno, tam gdzie turkotały na bruku karety, nawoływali uliczni sprzedawcy, przechadzali się bogaci mieszczanie i biegały stadka umorusanych dzieciaków.

Po drugiej stronie szyby przysiadł na parapecie czarno-pomarańczowy motyl. Wydawało się, że ze skrzydełek spogląda dwoje czarnych, złych oczu.

– To „oczy maga" – powiedziała na głos, chociaż w pokoju nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć i odpowiedzieć.

Motyl siedział jakiś czas, trzepocząc skrzydełkami, potem odleciał, niczym pomarańczowy ognik.

Wzdrygnęła się, jakby coś sobie przypomniała. Zeskoczyła z parapetu. Nieoczekiwanie drzwi otworzyły się przed nią, zanim zdążyła chwycić za klamkę. Do pokoju wtargnęła nieproszona dziewczynka, a raczej panienka, miała bowiem piętnaście lat i jej kształty powoli się zaokrąglały. Buzia jednak wciąż była wyzywająco podlotkowata, pryszczata, niemile arogancka.

– Byłaś w moim pokoju? – spytała panienka zamiast przywitania.

– Zaniosłam ci książki – odparła kobieta z wymuszonym spokojem.

– Prosiłam, żeby nie wchodzić do mej sypialni! – powiedziała dziewczyna, zwężając powieki do dwóch niebieskich szczelin. – Nikt, oprócz pokojówki!

– Uznaj, że jestem pokojówką – zareplikowała kobieta z kwaśnym uśmiechem. – Nie ruszałam twoich rzeczy.

Panienka zacisnęła usta. Kobieta ze smutkiem ją obserwowała. Znajome rysy ukochanego człowieka przeszły dziwną metamorfozę. Dziewczyna wydawała się karykaturą własnego ojca.

Kobieta westchnęła głęboko.

– Gdzie wczoraj byłaś, Alano? W „Północnej krowie"?

– Dlaczego miałabym nie być – parsknęła wyzywająco pannica.

– Ojciec prosił cię przecież…

Dziewczyna obróciła się na pięcie i poszła szybko na schody. Obejrzała się dopiero, gdy zeszła kilka stopni w dół.

– A ty, Tantalo? Spelunki, knajpy… Nigdy tam nie bywałaś?!

– Dziś rano ojciec zabronił odźwiernemu wypuszczać cię z domu – rzuciła smętnie kobieta w stronę dumnie oddalających się pleców.

Dziewczyna potknęła się. Znowu się odwróciła, mierząc rozmówczynię pociemniałymi oczami.

– Co?! To on… tak… Tym gorzej! Przekaż mu, że będzie gorzej!

Zbiegła na dół, zamiatając schodki krajem wygniecionej sukni.

Na dole otwarły się drzwi wejściowe. Lokaj pospieszył do przedpokoju, kłaniając się po drodze z głupawym, szerokim uśmiechem.

– Dobry wieczór, jaśnie panie! Wrócił pan?

Kobieta zdusiła w sobie chęć, by pobiec w ślad za lokajem. Poprawiła w lustrze fryzurę, uszczypnęła policzki, by nie wywoływać zaniepokojenia niezdrową bladością, i dopiero wtedy wyszła, czekając na szczycie schodów, aż białowłosy pan wkroczy na schodki, żółtawe, niczym klawisze fortepianu.

Był to swego rodzaju rytuał. Zawsze tu na niego czekała.

– Dobry wieczór, Tantalo.

– Dobry wieczór, Egercie…

Dobrze, że w wieczornym półmroku nie mógł zobaczyć dokładnie jej twarzy. Chorobliwie bladej twarzyczki z zapadłymi oczyma, czego nie mógł ukryć niewinny podstęp z podszczypywaniem policzków.

– Wszystko w porządku, Egercie?

Jej głos dźwięczał, jak zawsze, ciepłem i spokojem.

Skinął głową. Wzięła go pod ramię, próbując przywołać jakiś nic nieznaczący frazes, ale nic odpowiedniego nie przyszło jej do głowy. On także milczał. W owym milczeniu udali się do oddalonego pokoju, najbardziej przestronnej i jasnej sypialni.

Na stole płonęły świece w lichtarzu. W głębokim fotelu siedziała dama, której nikt nie ośmieliłby się nazwać starą. Czarne cienie kładły się na białej, wstrząsająco pięknej twarzyczce. Ciemne oczy patrzyły gdzieś w przestrzeń.

– Witaj, Tor – rzekł czule Egert.

Uśmiechnęła się i kiwnęła głową.

Od trzech lat niczego innego nie robiła. Siedziała, wpatrując się w pustkę, a usłyszawszy znajomy głos, uśmiechała się i kiwała. Jej dusza wędrowała tak daleko, że nawet najbliżsi nie mogli do niej dotrzeć.

– Wszystko w porządku, Torio – dodała spokojnie Tantala. Poczuła, jak we wnętrzu zaciska się bolesny węzeł, ta jej część, która nie lubiła kłamać.

Dama w fotelu znów się uśmiechnęła i skinęła głową.

– Chodźmy – rzekł głucho Egert.

Skinęła po raz trzeci.

Tantala i Egert wyszli, zamykając ostrożnie drzwi za sobą. W korytarzu cierpliwie czekała opiekunka, strzegąca spokoju pani Torii. Przychodziła na noc, a rankiem zmieniała ją koleżanka, aby zabawiać panią pustymi rozmówkami i czytać jej książki, które jej nic a nic nie obchodzą…

– Co się stało? – spytał porywczo Egert, kiedy służąca zabrała ze stołu niedokończoną kolację.

To, co widzą wszyscy, pomyślała smętnie Tantala.

– Alana?

– Zamknęła się w pokoju. Powiedziałam jej, że ty…

Zmarszczki na białym czole Egerta pogłębiły się.

– Myślałem o tym. Wiesz, miałem nadzieję, że ona… wyrośnie z tego. Tym bardziej po wyjeździe do Kawarrenu…

– Kawarren dobrze jej zrobił – mruknęła Tantala, wodząc palcem po wyszywanym obrusie.

– Trzeba było ją bić – stwierdził, wzruszając nerwowo ramionami. – Kiedy się to zaczęło. Trzeba było zmusić się…

– Bzdura – odparła melancholijnie. – Po prostu jesteś zmęczony… dzisiaj.

Egert splótł palce dłoni.

– Może znowu wywieźć ją do Kawarrenu? Tym razem na długo. Przeniósłbym się tam, gdyby nie Korpus…

– Kto jest ważniejszy dla ciebie: cudzy synowie, czy własna córka?

Ją samą zdziwiły słowa, które wyrwały się z ust nieproszone.

– Wybacz – cicho dodała. – Wydaje mi się, że przeprowadzka niczego by nie zmieniła.

Egert milczał.

– Wybacz – powtórzyła Tantala z niepokojem. – Mam już dosyć przekonywania ciebie, że nie ma w tym twojej winy. Alana…

– Tamte dni ją załamały – rzekł Egert, patrząc w blat stołu. – Czy jest w tym domu człowiek, wobec którego nie jestem winien, Tantalo?!

U góry trzasnęły drzwi. Dał się też słyszeć brzęk tłuczonych naczyń i po chwili do jadalni wbiegła wystraszona służąca. Widząc jej zakrwawioną twarz, Egert zerwał się od stołu.

– Co jest?!

– Panienka Alana – zaszlochała służąca – nie chce jeść kolacji i rzuca naczyniami…

Tantala poprawiła szal na ramionach gestem umęczonej staruszki.

Pośrodku podjazdu stała świnia.

Bez wątpienia, była to świńska królowa. Szare, plamiste cielsko zajmowało całą przestrzeń opuszczonego mostu od barierki do barierki, chociaż most nie był specjalnie wąski i w dawnych dobrych czasach swobodnie przejeżdżały po nim karety!

Świnia popatrzyła z niechęcią w moją stronę i odwróciła się. Jakim cudem miałaby mnie poznać, skoro kiedy ostatni raz odwiedziłem rodowe gniazdo, jej dziadek był jeszcze różowiutkim prosiakiem.

Cisza i upadek.

Gdyby tak wrogowie napadli na zamek… Oto on, bierzcie wszystko gołymi rękami. W fosie wyschła woda, a mechanizm zwodzonego mostu dawno całkiem zardzewiał.

Z drugiej strony, na co wrogom stara ruina, widmo dawnej chwały Rekotarsów?

– Spadaj – rzekłem do świni.

Nie zwróciła na mnie uwagi, tylko szare ucho drgnęło, płosząc muchę.

Dokąd wraca podróżnik, dokąd zawiodła go droga? Oczywiście do domu ojca. Nawet jeśli zamiast odźwiernego wita go szara świnia, zamiast przyjaciół zobojętniałe psy, a zamiast troskliwych rodziców rozleniwiony, półślepy sługa. Siedząc u kominka w salonie zarośniętym pajęczynami, nie mogłem sobie przypomnieć, dlaczego tak tutaj spieszyłem. Skąd wzięła się owa złudna nadzieja, że kiedy wrócę do domu, wszystko się zmieni jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Jak należało oczekiwać posiadłość nie przynosiła żadnych dochodów, a mizerna renta starczała tylko na wyżywienie domowników. Pierwszego wieczoru główny zarządzający Iter przyniósł mi, wzdychając, stertę zakurzonych ksiąg rozchodowych. Przewracając z obrzydzeniem gęsto zapisane strony, dałem sobie spokój z buchalterią. Nawet jeśli stary sługa trochę podkradał, miał do tego prawo.

Następnego dnia odkryłem kuferek ze swoimi rzeczami z dzieciństwa. Pośród zeszytów szkolnych znalazłem pomysłowo namalowany kalendarz. Zrobiłem go sam dwadzieścia lat temu pod kierunkiem nauczycieli. Na brzegu drewnianego koła wił się korowód cyferek, bliżej środka znajdowały się krzywo wypisane nazwy miesięcy i każdej z nich towarzyszyła odpowiednia ilustracja. W dzieciństwie lubiłem rysować. Pyzate słońce przebierało promykami niczym palcami, falowały brody wiatrów, z ciężkich chmur sypał się śnieg. Przysiadłem na krawędzi kufra, wspominając ten wieczór sprzed dwudziestu lat, kiedy wytrzeszczając oczy z wysiłku, pokrywałem lakierem gotowy obrazek.

Teraz trzymam w rękach własne życie. A właściwie, jego żałosny ostatek, skoro od ogłoszenia Wyroku minęły już dwa tygodnie, tak więc pozostało mi czternaście dni mniej z trzystu sześćdziesięciu pięciu.

Znalezioną w biurku igłą starannie zaznaczyłem dzień, od którego, zgodnie z wolą Sędziego, zaczął się ten najważniejszy okres w życiu.

Potem wezwałem Itera, przebrałem się w najlepsze rzeczy, przypasałem szpadę, jak przystało następcy Rekotarsów i udałem się do wsi.

Starosta wystraszył się w pierwszej chwili, zapewne sądził, biedaczek, że chcę od niego pieniędzy. Słowo „podatki" od jakiegoś czasu raniło moje uszy, dlatego też z miłym uśmiechem zdusiłem w zarodku nieprzyjemny temat. Starosta wyraźnie poweselał, lecz zaraz się speszył, dowiedziawszy się, czego potrzebuję. Potarł okrągłą łysinę i rzadką brew, potem odrzekł z wahaniem:

– Panie Retanaar, co do tego… Magów w ostatnich czasach namnożyło się jak szczurów. Gdzie się człek nie ruszy, w każdej wiosce czarownik. Sporo wśród nich oszustów, ale są też prawdziwi, jeśli pamięta pan, chutor w dole rzeki rok temu zalała powódź, nawałnica w środku lata. Wiem, czyja to sprawka, ale lepiej się nie narażać. Dawniej, gadali, bez magów było jeszcze ciężej, ale lepiej z takimi się nie zadawać! Mój synek z głupoty rozdrażnił takiego… i następnego dnia pośrodku dziedzińca jak nie łupnęło! Dziurę wypaliło, kurę zabiło, więc ja zaraz prezenty na furmankę i zawiozłem tej gadzinie. Szczerzył się, chichotał, podarki przyjął. Niech pamięta o mej szczodrości. Szczęściem tylko kura ucierpiała…

– Który to? – zainteresowałem się od niechcenia.

Starosta skrzywił się.

– Na jego imieniu można połamać język, jaśnie panie. Wydrapię je na tabliczce. Szczęściem potrafię pisać…

Zdziwiły mnie takie ostrożności. Starosta posłał chłopaka po deskę graficzną, długo się nad nią męczył, wspomagając się językiem, w końcu zademonstrował mi wypisane niezgrabnymi kulfonami nazwisko: „Czarno Tak Skoro".

– Na pewno prawidłowo napisane? – spytałem z powątpiewaniem. – Dziwaczne imię.

– Przecież to mag – odparł starosta, wzruszając ramionami.

Najwidoczniej uważał, że czarownikom właściwa jest każda ekscentryczność: od dziwnie brzmiącego miana po trzecie ucho na potylicy.

– Gdzie mieszka?

Starosta nawet nie ukrywał grymasu obrzydzenia.

W okolicy dogoniła mnie starucha, którą rozpoznałem. Była stara odkąd pamiętam, zawsze nosiła tę samą, ciemnoczerwoną spódnicę, miała obwisłe, pomarszczone policzki i czarniawy wąsik nad górną wargą. Była znachorką i zielarką, a wysługiwała się głównie niewiastom.

– Pa… paniczu… Nie idźcie do Czarnego, to łotr i ostatni bydlak, przysporzy wam biedy. Jeśli potrzebne panu jakieś ziele, ja mogę dać, a jeśli trzeba kogo pozbawić życia… to trudniej, ale także pomogę, a do Czarnego nie chodźcie, on nie ma ni krzty sumienia…

Staruszka wydawała się prawdziwie zatrwożona. Poczułem się zadraśnięty w swej dumie i hardy podbródek Rekotarsów sam z siebie uniósł się do góry. Babina zmieszała się.

– Nie chciałam jaśnie pana obrazić…

Przysiadła w nieudolnej parodii dygnięcia, odwróciła się i szybko uciekła.

Dom był nowiuteńki, urządzony bogato i z niewątpliwym smakiem, lecz brakowało mu stylu, który nawet kompletną ruinę potrafi przeobrazić w rodową rezydencję. Siedziba pana Czarno Tak Skoro nie nawiązywała do przeszłości. Parę lat temu przegnał swego konkurenta i zagnieździł się na wzgórzu z całym swoim dobytkiem.

Długo musiałem wspinać się pod górę. Z pewnością kręta i niewygodna droga stworzona została ze względu na niemile widzianych gości. Zapewne Czarno i tak lata na ożogu…

Przed wejściem zatrzymałem się. Nie z powodu nieśmiałości, po prostu oddałem się nostalgii: według rodzinnej legendy na podobnym wzgórzu stał dom mego przodka, Wielkiego Maga Damira, który był surowy, lecz nie krzywdził niewinnych, przyjaźnił się z Wieszczbiarzami, a sam zbawca świata, Lart Legiar usługiwał mu jakiś czas…

Moje przybycie zostało zauważone. Siedząca na bramie czarna wrona zerknęła na mnie błyszczącym okiem i zakrakała, otwierając szeroko dziób.

– Kto ty?!

Mam pewną słabość: kiedy ktoś na mnie wrzeszczy, sam także zaczynam wrzeszczeć.

– Kto ty?! – powtórzyła jeszcze głośniej.

– Krowa na granicy! – odkrzyknąłem.

Ptaszysko zatrzepotało skrzydłami, próbując zachować równowagę.

Jakiś czas było całkiem cicho. Wrona patrzyła w bok, ignorując moją obecność. Wreszcie brama skrzypnęła. W rozszerzającym się otworze ukazała się najpierw dłoń z wąskimi paznokciami na długich palcach, a w ślad za nią gospodarz we własnej osobie. Nie było wątpliwości, że jest magiem, gdy raz się spojrzało w wąskie szpary skośnych, niemal szalonych oczu.

Od razu zauważyłem, że czarnoksiężnik jest łysy jak kolano. Na nagiej czaszce igrały wesoło promienie słońca.

– Pan Czarno Tak Skoro? – upewniłem się, składając ceremonialny ukłon.

Mag uniósł brew ze zdziwieniem. Jakąś chwilę spoglądaliśmy na siebie. Właściciel domu na wzgórzu był trochę ode mnie starszy. To nie wiek ogołocił mu czaszkę, lecz wyglansowała ją do połysku ostra brzytwa golibrody.

– Jak? – odpowiedział w końcu pytaniem.

– Chciałbym ujrzeć pana Czarno Tak Skoro – powtórzyłem cierpliwie i wyraźnie. – Wskazano mi ten dom.

Długa twarz mego rozmówcy zmarszczyła się, jakby chciał się roześmiać. Źrenice skośnych oczu zbiegły się u podstawy nosa.

– Nazywam się: Czanotaks Oro. Co się tyczy czarnego, skorego i innych przezwisk, niech pan będzie łaskaw kopnąć w zadek swego informatora.

Bardzo nie lubię czuć się jak idiota. Zapewne to nieprzyjemne uczucie sprawiło, że przymknąłem oczy na niegrzeczność gospodarza.

– Proszę o wybaczenie – odparłem z najmilszym uśmiechem, na jaki było mnie stać. – Pozwoli pan, że się przedstawię, panie Czanotaks. Jestem prawnukiem Wielkiego Maga Damira. Być może słyszał pan, że w zamku nad jeziorem włada obecnie niejaki Retanaar Rekotars…

Jego spojrzenie pozostało nieprzeniknione, jak u ryby. Nie zniżył się do ukłonu, poprzestając na zdawkowym kiwnięciu. Całkiem, jakby dowiedział się, że wypasam owce na pobliskiej łące.

Stłumiłem rozdrażnienie. Najprościej byłoby obrazić się i odejść, ale nie byłaby to strata dla maga. Jajogłowy niczego ode mnie nie pragnął. Ja natomiast nie zwykłem rezygnować z proszonej kolacji u pięknej panny, tylko dlatego, że nie spodobała mi się gęba kucharza…

– Mam sprawę do pana czarodzieja – oznajmiłem, hardo patrząc w rybie oczy. – Nie cierpiącą zwłoki.

Oczekiwałem, że pracownia maga będzie pogrążona w półmroku, lecz musiałem osłonić dłonią oczy od słońca bijącego w okna. Trzy spore lustra odbijały słoneczne promienie, odbijając się jasnymi plamami na wysokim suficie, które trudno byłoby nazwać „zajączkami". Nie było w nich niczego wesołego, były to w najlepszym razie „słoneczne majaki", wielkie, krowiaste, niemiłe z wyglądu. Od spoglądania na nie od razu rozbolał mnie kark.

Mag zaoferował mi fotel, wygodny jak stołek przesłuchiwanego. Udawałem, że jest mi w nim wygodnie.

Dziesięć minut trwała rozmowa o niczym. Chwaliłem się starożytnością swego rodu, oglądając broń wiszącą na ścianach. Byłem przyzwyczajony do takiego zachowania, odwiedzając cudze rezydencje. Pan Czarno Tak Skoro (ciągle w myślach nazywałem go tym doklejonym przezwiskiem) nie używał zapewne tego oręża. O profesji gospodarza świadczyły wiszące tu i ówdzie pęki grubych nici, przypominające skołtunione, brudne włosy, którym nie miałem chęci się przypatrywać.

Czarno Tak Skoro siedział naprzeciwko za niewysokim biurkiem, wspierając łokcie o blat, a podbródek na splecionych palcach. Trochę za późno zorientowałem się, że siadał tak we wszystkich okolicznościach, jakby szyja była za słaba, by utrzymać ciężar nabitej myślami głowy. Skośne oczy przewiercały mnie na wskroś, jak wcześniej bez wyrazu. Nie było w nich pytania, ciekawości ani nawet drwiny.

– Szanowny panie Czanotaks…

Westchnąłem, dochodząc do wniosku, że jeśli każde zdanie będzie mi przychodzić z takim trudem, rozmowa nie pójdzie gładko.

Miałem nadzieję uzyskać potrzebne mi wiadomości, nie ujawniając przy tym moich niefortunnych przygód. Interesowała mnie osoba Sędziego. Zamierzałem posłużyć się konkretną historyjką: pewna młoda dama o nieposzlakowanej dotychczas opinii, trafiła do celi sądowej po tym, jak własnymi rękami zamordowała męża zazdrośnika. Dostała wyrok w zawieszeniu. Miałem nadzieję wyjaśnić, czy któryś z żyjących obecnie magów zdołałby ulżyć nieco jej zbolałej duszy. Nie liczyłem zanadto na Czarnego. Wedle słów starosty, zdawał mi się raczej prowincjonalnym samochwałą niż prawdziwym czarownikiem.

Pora była rozpocząć opowieść, lecz jakoś mi się nie kleiła. Długo milczałem, może pięć minut, a może kwadrans. Wystarczająco dla gospodarza, by zacząć wypytywać niecodziennego gościa: z czym pan do mnie przyszedł?

Czarno Tak Skoro siedział nieruchomo, jak posąg, nie spuszczając ze mnie wzroku. Musiałem w końcu zacząć.

– Szanowny panie… Czanotaks. Przywiodła mnie tutaj konieczność rozmowy z kimś obeznanym w magii. Wie pan już, że ród mój wywodzi się od niezwykle potężnego i zasłużonego maga, ale ja sam ani ojciec nieboszczyk… niestety nie mieliśmy z tymi sprawami… styczności. Jak pan wie…

– Przejdźmy na ty – zaproponował cicho Czarno.

Trudno zbić mnie z tropu, lecz tym razem się zmieszałem, czego nie potrafiłem ukryć.

– Przejdźmy na ty – powtórzył Czarno, po raz pierwszy błyskając oczyma. – Nie ma co owijać w bawełnę. Mów wprost, o co chodzi.

Milczałem. Nie spodobało mi się, że rozmówca tak bezceremonialnie przejął inicjatywę, ciężko mi także było wyłożyć sprawę „wprost".

Czarno mocniej naparł podbródkiem na palce. Skośne oczy spoglądały teraz spode łba.

– Bez pracy nie ma kołaczy… Zamek w ruinie, rodowa fortuna stopniała… Przecież nie włóczysz się z nudów? Nie moja sprawa, czego szukałeś po świecie, ciekawe jednak, skąd się wziął cień stryczka na szyi. Nie wszyscy go widzą, ale ja tak. Mów jasno, Retano i nie opowiadaj bajek, które sam też potrafię zmyślić.

Skrzywiłem się. Odbite w lustrach światło raziło mnie zbyt mocno.

Mag nie przebierał w słowach. Retanaar Rekotars nigdy się nie „włóczył", tylko podróżował incognito. To właściwe słowo, oddające charakter wędrówki z dala od języków plotkarzy.

Czarno obserwował, jak usiłuję dociec, kto i kiedy mnie zdemaskował. Od początku wiedział, że wszystkie moje gadki to lipa.

– Daj spokój, Retano. Nie zdołasz mnie okłamać. Jestem ci potrzebny, a ty mnie nie… Mów.

Mogłem w tej chwili wstać i odejść. Za pazuchą miałem jednak okrągły drewniany kalendarz. Początkowo wydaje się, że rok ma wiele dni, lecz w skali ludzkiego życia jest ich za mało, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę stracone dwa tygodnie. Zostałem.

Według mego rozeznania słońce już dawno powinno zachodzić, lecz zwierciadła ciągle łowiły gładką powierzchnią jaskrawe promienie. Kiedy po raz pierwszy w życiu miałem powiedzieć całą prawdę, język odmawiał mi posłuszeństwa. Lustra bezlitośnie obnażały rzeczywistość, odrzucając wszystkie dodatki. Nie zdołałem upiększyć opowieści ani jednym zmyślonym szczegółem. Jajogłowy mag bez trudu wyciągnął ze mnie wszystko, chociaż nie taki był mój plan.

– Tę część historii pominiemy – mówiłem z zamkniętymi oczami – jako nieistotną dla sprawy…

Czarno krzywił się w milczeniu. Nie mogąc się wyzbyć do końca dawnych nałogów, przemilczałem więzienne wszy i propozycję Tisy zwanej Materac, ostatecznie jednak moja opowieść była dość dokładna. Dobrnąłem wreszcie do końca, odczuwając coś na kształt ulgi.

Czarno Tak Skoro siedział jak poprzednio, napierając podbródkiem na splecione palce. Oczy stały się całkiem wąskie, jak wycięte w masce.

– Jeszcze raz, dokładnie. Co powiedział?

Westchnąłem, przypominając słowo po słowie mowę Sędziego.

– „Jesteś w bagnie, Retano – zacząłem z odrazą – po pas w błocie. Brodzisz także we krwi…” Resztę można pominąć, a zatem…

– Żadnych pominięć! – warknął Czarno. Słoneczne odblaski zatańczyły na gładkim czerepie. – Żadnych pominięć w tekście Wyroku, jasne?!

Zachwiałem się. Wszystko poszło nie tak, jak się spodziewałem, lecz skoro się powiedziało „A", trzeba także pamiętać o kolejnych literach alfabetu. Przyznając się lekarzowi do wstydliwej choroby, nie ma sensu później rumienić się i ukrywać objawy.

– „Poborca podatkowy – wydusiłem z siebie – powiesił się w bramie. Ktoś powie: dobrze mu tak! Jego śmierć obciąża jednak ciebie, Retano. Tam, gdzie zwykły zbój po prostu podrzyna gardło, ty snujesz misterne sieci intryg. Żyć będziesz jeszcze rok. Po upływie tego terminu czeka cię kaźń. Rzekłem, a ty słyszałeś, Retanaarze Rekotars. To wszystko".

Jakąś minutę trwała cisza w jasno oświetlonym pokoju. Tamten patrzył gdzieś w bok, poruszając ustami i marszcząc czoło, jakby próbował rozwiązać w głowie trudne arytmetyczne zadanie.

– No i co? – nie wytrzymałem.

– Nic – odpowiedział z nieoczekiwaną beztroską. – Zapewne chciałbyś pozbyć się stojącego nad tobą widma Sędziego?

Zachłysnąłem się własnym oddechem. Zbyt lekko, zbyt swobodnie zabrzmiały te słowa.

– Nikt nie ma prawa mnie osądzać – odparłem w końcu głucho. – Sam w końcu za wszystko odpowiem…

Czarno skinął głową.

– Rozumiem. Chcesz, żebym zdjął z ciebie Wyrok?

– Możesz to zrobić? – nie wytrzymałem znowu.

Uśmiechnął się.

Jego dotychczas beznamiętne oblicze natychmiast się przeobraziło. Pojawiła się na nim nieskrywana satysfakcja, ciemne oczy rozszerzyły się, usta rozciągnęły od ucha do ucha.

– Mogę.

Milczeliśmy jakiś czas. Czarno patrzył na mnie jak syty kot na zastygłą w bezruchu myszkę, z rozleniwionym zadowoleniem i odcieniem ojcowskiej troski.

– Mogę to uczynić, Retano… Uważaj się za szczęściarza. Mnie się także powiodło. Sam rozumiesz, że takiej usługi nikt nie świadczy za darmo.

– Ile? – spytałem odruchowo.

Serce drżało z radości. To takie proste?!

Czarno rozchylił usta jeszcze szerzej, choć wydawało się to niemożliwe.

– Jaki praktyczny… Ani grosza. Odpracujesz.

Niełatwo było mi przełknąć ten twardy kawałek chleba.

– Szanowny panie – odpowiedziałem z urazą – niech ci służy pies. Tak się pan zwraca do ostatniego potomka Rekotarsów?!

– Co takiego powiedziałem? – zdziwił się.

Powstrzymałem się od riposty.

W pokoju znowu zapadła cisza. Plamy słońca wciąż zalegały na suficie jak namalowane. Jakby w tej zwierciadlanej komnacie czas zupełnie nie płynął.

– Dziwni z was ludzie – zamamrotał Czarno Tak Skoro, jakby zmartwiony Twarz mu spochmurniała, kąciki warg opuściły się w dół.

– No dobrze… Wiesz, ile cię to będzie kosztować?

– Zapłacę – zapewniłem dumnie.

Wtedy wymienił sumę.

Czas jakiś patrzyłem mu prosto w oczy z niemą udręką. Miałem nadzieję, że się przesłyszałem.

– Ile?!

Powtórzył.

– Wszystko jasne – szepnąłem. – Niczego nie możesz, dlatego podbijasz cenę…

– Rzekłem, a ty słyszałeś – burknął Czarno znajomym do bólu tonem Sędziego. – To wszystko.

Oblizałem wargi. Przez sekundę miałem wrażenie, że czarownik jest nowym wcieleniem Sędziego.

Znów się uśmiechnął. Zwężone powieki na mgnienie się rozszerzyły i w tym momencie zrozumiałem, że nie jest Sędzią, lecz wcale nie żartuje. Pomyliłem się co do jego możliwości magicznych. Czanotaks Oro znał swoją cenę i wymienił właściwą.

Moją ceną było własne życie…

– Miej sumienie – jęknąłem ochryple. – Ja… nie mam tyle pieniędzy.

Uśmiechnął się krzywo.

– Pamiętasz pierwszą propozycję?

– Nie – zaprzeczyłem chłodno.

Wzruszył ramionami.

– Więc sprzedaj zamek. Może znajdzie się jakiś bogaty kupiec, reflektujący na twój rodowód…

– Mój rodowód?!

– Mało to głupich snobów pcha się do arystokracji?

Nie znalazłem odpowiedzi. Słońce biło w okna, odbite plamy zmusiły mnie do zmrużenia powiek. Poczułem, że mam zmęczone oczy, jakbym był senny.

– Zgaś to – wykrztusiłem, zasłaniając twarz dłońmi. – Dosyć tego…

Słońce natychmiast zgasło. W lustrach odbijał się tylko złotawy poblask zachodu, ja zaś niemal oślepłem. Nie tak łatwo przestawić się z jaskrawego blasku na półmrok. Widziałem tylko sylwetkę Czarnego. Prawdziwy mag (teraz już nie wątpiłem!) stał przy oknie, odwrócony do mnie plecami i wpatrywał się w ogród.

– Naprawdę możesz to zrobić? – zapytałem bezradnie.

Sylwetka w kwadracie okna wzruszyła kościstymi ramionami.

– Sędzia ma swoją moc, a ja swoją.

– Obniżysz cenę?

Odwrócił się. Naga czaszka błyszczała teraz matowo, odbijając łunę zachodzącego słońca.

– Nie. Nie chcesz mi służyć, zdobądź pieniądze albo rusz głową.

Milczałem.

– Myśl, Retanaarze Rekotars – rzekł oficjalnie Czanotaks Oro. – Pomyśl… wszystko w twoich rękach.

Przez okno wleciała wrona, zatoczyła krąg pod sufitem i triumfalnie napaskudziła mi na kolano.

Cały tydzień po spotkaniu z Czanotaksem Oro upłynął mi pod znakiem nieustającej wesołości. Szczerze chwaliłem siebie za pomysłowość, która pozwoliła znaleźć rozwiązanie w sytuacji pozornie bez wyjścia. Miałem teraz nowe zadanie, trudne, lecz nie beznadziejne: zdobyć w oznaczonym terminie sumę żądaną przez maga.

Cały tydzień przepijałem ostatnie pieniądze, hulając na wszelkie sposoby. Nawet w najdalszej wiosce wiedzieli, że „pan Retano wrócił do domu". Fundusze skończyły się i zaczął się kac. Wydobywszy na wierzch swój kalendarzyk, stwierdziłem z przerażeniem, że darowane mi życie skróciło się o kolejne siedem dni.

Myśl o sprzedaży zamku odrzucałem z góry jako zbyt cyniczną. Podobna brednia mogła się zaląc jedynie w jajowatej głowie chciwego Czarno Tak Skoro, jeśli chodziło o inne sposoby zdobycia pieniędzy, każdorazowo przychodziły mi do głowy rozbój na gościńcu i karciana szulerka. Dobrze wiedziałem, że pierwszy sposób byłby bezsensowny, drugi niebezpieczny i niegodny Rekotarsa. W miejsce radosnej beztroski pojawiła się wtedy głęboka troska. Kolejny raz żałowałem, że nie odziedziczyłem talentu magicznego po sławnym przodku.

Wiele dziesiątek lat wstecz Wielki Mag Damir, którego przystojne, nieco zmęczone lico spoglądało na mnie z trzech różnych portretów wiszących na spękanych ścianach, ten niezwykły człowiek pokonał strasznego smoka, pustoszącego włości barona Jimeneza. Historia nie wspomina, czy bestia żądała ofiary, skłonny byłem jednak przypuszczać, że byłoby to logiczne, skoro baron miał dwie urodziwe, dorastające córeczki, syn zaś był jeszcze zbyt mały, by siąść na koń i chwycić za broń.

Wtedy na zamku zjawił się Wielki Mag Damir wraz z wiernym sługą. Później wykonano ową grawiurę, przedstawiającą mego przodka, jak przebija bestię kopią.

Przybliżyłem płomień świecy.

Grawiura była wykonana pięknie i starannie. Widziałem dokładnie gniewne oblicze mego przodka i paszczę potwora, wykrzywioną niemal po ludzku strachem i złością. Rozpoznawałem też miejsce zdarzenia: południowy kraniec terenów myśliwskich, gdzie nie raz zdarzało mi się hasać, będąc podrostkiem. W owych czasach każdą wolną chwilę poświęcałem szermierce. Z obnażoną szpadą odgrywałem przed samym sobą Maga Damira i z powodu tych zabaw srodze ucierpiały gęste krzewy maliny.

Gdyby mój wielki przodek mógł mnie usłyszeć i przyjść z pomocą, czy musiałbym wtedy wchodzić w układy z panem Czarno Tak Skoro?!

Smukła świeca dopalała się. Jedyna w zrujnowanym, opustoszałym zamczysku.

Zadrżałem.

Stary Iter dawno spał w swojej izdebce. Usłyszałem jednak całkiem wyraźnie kroki kogoś schodzącego w dół po schodach.

Nigdy nie byłem tchórzem.

Kroki zatrzymały się pod drzwiami gabinetu. Szelest, jakby ktoś przewracał kartki wielkiej księgi. Ciężkie westchnienie.

Cisza. Opanowałem dreszcz.

Nie ma nikogo za progiem. To wzdycha cały zamek.

Загрузка...