Rozdział czternasty

– Kwiaty! – niosło się po ulicy. – Pierwiosnki! Giętka łodyżka, płatek na szczęście! Hej, ludzie, kupujcie kwiatki dla swej miłej, dla pańskiej córeczki!

Osada była właściwie niewielkim miasteczkiem. Zamek miejscowego władyki znajdował się w centrum, okna gospody, w której się zatrzymaliśmy, wychodziły na szeroki, ludny plac, a nad rzeką mieściła się dzielnica rzemieślnicza: szumna, dymna, wydająca przedziwne zapachy, choć nieco już podupadła.

– Przymknij okiennice – poprosiła oschle Tantala.

Alana skinęła głową, nie oglądając się. Podszedłem do niej i zaglądając przez ramię, rzuciłem sprzedawczyni srebrnika.

– Biorę cały kosz.

Przed oczami miałem malutkie uszko mej żony, radośnie zaróżowione. Handlarka rozpłynęła się w podziękowaniach. W ciemnym pokoju zapachniało lasem i wiosną. Miałem wrażenie, że nie czułem tego zapachu co najmniej od dwudziestu lat.

– Dziękuję, Retano! To świetne!

Alana przeszła się po pokoju z koszykiem przewieszonym przez ramię, naśladując kwiaciarkę.

– Kwiaty! Pierwiosnki!

– Ty masz talent – stwierdziłem zdziwiony.

Tantala uśmiechnęła się. Nie mogłem nie zauważyć, że bez względu na trudności i niedogodności ostatnich dni, następstwa podróży do Przedsionka nie były już po niej widoczne. Żadnych nerwów ani apatii. Znowu była to ta sama, pewna siebie Tantala.

Ciekawe.

– Co z Odźwiernym? – spytałem, krzywiąc się i muskając zaschnięte skaleczenie za uchem. – Chciałaś…

– Tak, chciałam… – przytaknęła, wzdychając. – Między pierwszym a drugim przyjściem Obcego upłynęło wiele setek lat. Między drugim a trzecim około siedemdziesiąt. Kiedy wezwał do siebie Luara, drugi Odźwierny jeszcze żył.

– Długo żył – mruknąłem, obserwując odurzonego ciepłem żuka, powoli wędrującego po parapecie.

– Nazywaliśmy go Tułaczem – niespodziewanie cicho powiedziała Alana. – Wędrował po świecie, nigdzie nie znajdując miejsca dla siebie. Mówili, że właściwie nie jest człowiekiem. Nie był magiem, nie miał mocy, ale Trzecia Siła go naznaczyła…

– Kto?

– Tak dawniej zwano Obcego. Trzecia Siła. Nie wiem, dlaczego.

– Dziesięć lat temu Tułacz wciąż żył? – zapytałem ostrożnie. Tantala i Alana spojrzały po sobie.

Alana usiadła z koszykiem na kolanach.

– Właściwie… nikt go nie widział martwym.

– I nikt nie przyniósł wieści o jego śmierci – dodała głucho Tantala.

– No i co z tego?

Poczułem nagle swędzenie w dłoniach, ramionach i na koniuszku nosa. Cała skóra dawała znać, że zaczęła się wreszcie ciekawa rozmowa i dowiem się czegoś naprawdę ważnego, zarówno dla ludzkości, jak dla mnie.

– Nie jest całkiem człowiekiem – podjęła głucho Tantala. – Być może jest w stanie żyć nawet tysiąc lat, a nawet jeśli zmarł, dla takich, jak on, to żaden problem.

– Ciekawe – wykrztusiłem tylko po to, by rozładować chwilę napiętej ciszy.

– Jedyny, kto… Tantala urwała.

– Jeśli zechce – dorzuciła cichutko Alana – może wszystko… chyba jednak wszystko jest mu obojętne.

– Nie powiedziałabym – sprzeciwiła się wątpiąco Tantala.

Alana chrząknęła.

– Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? – spytałem podejrzliwie. – O Tułaczu, który może nam pomóc?

Tantala wzruszyła ramionami.

– Nie obiecuj sobie zbyt wiele. Nic innego nie przychodzi mi w tej chwili do głowy. Potrzebujemy pomocy. Magicznej pomocy. Kogoś silniejszego od Czanotaksa Oro.

– To niemożliwe – szepnąłem.

– Nie ma rzeczy niemożliwych! – uniosła się. – Czanotaks przeżył wstrząs, który go osłabił i wytrącił z równowagi. Wszyscy to widzieliśmy. To prawda, szybko odzyskał siły, lecz zaraz po… podróży… był na pół martwy. Jesteśmy głupi – dodała z cierpkim uśmiechem – lub mądrzy, to bez znaczenia. Zachowaliśmy się jak ludzie szlachetni, zamiast poderżnąć gardło wrogowi, po prostu związaliśmy go i napoili wywarem…

– „Siedem ziół do wywaru" – nie wytrzymałem.

Tantala skinęła głową.

– Tak… Znowu przyszedł do siebie i stał się mocniejszy od nas, lecz nie na długo. I to przedstawienie… bójka… nie była demonstracją siły. To oznaka jego słabości, Retano.

Skrzywiłem się.

Całe życie uważałem siebie za niezłego zabijakę. I byłem nim… Ślady tak zwanego pojedynku nie zniknęły dotychczas. Czanotaks się uwolnił i straciliśmy nad nim przewagę.

– W tej walce nie było żadnej magii – przyznałem niechętnie.

– Tak – potwierdziła. – Właśnie o tym mówię. Strzeże się jej, wybierając zwykłą przemoc. Gdyby był w swojej szczytowej formie… Rozumiesz?

Przypomniałem sobie tragiczny koniec mojej rodowej szpady. Spadające na podłogę ciężkie krople i żałosny ułomek w swojej dłoni.

– Być może poznałaś go lepiej, niż my – stwierdziłem z większym, niż zamierzałem, sarkazmem.

– Być może – odparła, unosząc dumnie głowę. – Mamy mało czasu, ale jeszcze go mamy. Czarno nie pójdzie od razu do Torii. Potrzebuje…

Niespodziewanie urwała.

– Półtora miesiąca…

– Jesteś pewna?

Jakiś czas patrzyliśmy na siebie.

– Nie – odpowiedziała szczerze. – Przewiduję.

– A jeśli źle przewidujesz? – wtrąciła Alana.

Tantala zacisnęła usta.

– Powinniśmy się pospieszyć – powiedziałem sugestywnie. – Jak najszybciej… Swoją drogą, nie powiedziałaś, Tantalo, co mamy robić?

– Jechać do Egerta – odparła. – On znajdzie sposób wezwania Tułacza lub choćby nawiązania kontaktu.

– Świetnie – orzekłem po chwili dosyć zjadliwie.

Jak to się stało, że ostatni dowiaduję się o kimś, kto mógłby zdjąć ze mnie Wyrok?!

Kwaśny uśmieszek sam z siebie wypełzł na moje wargi. Nie jestem dzieckiem i od dawna nie wierzę w spadających z nieba Tułaczy.

– Chodźmy na obiad – powiedziałem szybko.

Alana pierwsza zeszła po schodach. Schodki trzeszczały i piszczały, a ten dźwięk niósł się po korytarzu, jakby całe wnętrze było jakimś ogromnym instrumentem. Chwyciłem Tantalę za rękaw w chwili, gdy moja żona niepokoiła gości na parterze.

– Jedno pytanie…

Jej oczy stały się zimne. Tak samo patrzyła na mnie w zamku, kiedy oświadczyłem, że pewien zły mag…

– Nie – dodałem szybko. – Ja nie o tym… Jesteś pewna, że Czarno niesie zagładę światu, a nie, na przykład, rozwój?

– Dokładnie tak samo pytali ci, którzy byli zbyt słabi, by powstrzymać kołaczącego w Drzwi Obcego… Pocieszali się taką nadzieją.

– A kim jest Czanotaks? Czy to nie on jest Obcym?

– To już drugie pytanie.

Tantala ostrożnie wyswobodziła swój rękaw.

– Lecz jeśli postanowiłeś zostawić wszystko, jak jest…

– Nie – przerwałem pospiesznie. – W którym momencie zrozumiałaś, kim jest Czanotaks i po co mu Amulet?

Nerwowo oblizała wargi.

– Kiedy chodziłaś z nim do Przedsionka? Mówiłem tak cicho, że prawie nie słyszałem sam siebie.

– Tantalo, ty naprawdę wierzysz w to wszystko? W zagładę świata?

Spojrzała mimowolnie w dół, gdzie ucichło już skrzypienie schodów.

– Toria nie przeżyje drogi… tam. Jej dusza jest zraniona, złamana… Nie chcę, żeby w taki sposób umarła.

Też prawda.

– Ale przecież Alana przeżyła – przypomniałem cicho.

Schodki świszczały teraz w odwrotną stronę. Alana chciała sprawdzić, czy nie spiskujemy pod jej nieobecność.

Tantala wzięła mnie nagle za rękę. Bardzo mocno. I ciepło.

– Chciałam ci powiedzieć, Retano… Dziękuję. Dawno ci to chciałam powiedzieć. Ty…

– A ty? – odparłem bystro, próbując przetrzymać falę samozadowolenia, zalewającą mnie od jej słów. Fala była upajająca, gorąca, taka, że omal się nie zaczerwieniłem…

Nie był to czas na rumieniec. Ani na słodkie znużenie. Nie ten moment.

Tantala puściła moją dłoń. Nerwowo zatarła ręce.

– Co: ja? Lekko przeszłam procedurę? O to chciałeś zapytać?

Schody trzeszczały już całkiem blisko.

– On mnie osłonił – wyznała ledwie słyszalnie. – Ja nie chciałam… Dlatego był tak osłabiony, bo musiał chronić siebie i mnie.

Na krętym szczytem schodków pojawiła się główka Alany. Moja żona niczego nie powiedziała. Tylko zmrużyła powieki. Spojrzenie było bardziej wymowne od słów.

– Idziemy – powiedziałem szybko.

Tantala milczała.

Jak to wtedy do niego mówiła? „A jeśli cię poproszę, Czarno?" Odpowiedział całkiem zrozumiale, że może go długo prosić…

Dziwni są ci magowie.

W zasadzie jednak nie bardziej, niż ślepo zakochana kobieta.

Zamierzaliśmy jechać zaraz po południu, lecz nasze plany uległy nieoczekiwanej zmianie. Gdy siadaliśmy do obiadu, do gospody przybył ustrojony w jedwabie i pióra posłaniec z listem przeznaczonym dla „dwóch pięknych nieznajomych, po raz pierwszy odwiedzających miasto Doc, szlachetnych dam Alany i Tantali".

– Niezła szpiegowska siatka – stwierdziła z odrazą Tantala.

Trzeba dodać, że w księdze gości wpisaliśmy się pod swoimi nazwiskami, jako że nie mieliśmy powodu dłużej się ukrywać.

Nadawcami listu były osoby podpisane skromnie „L. i K." Na pieczątce widniała jednak korona książęca. Spojrzałem pytająco na gońca, który się ukłonił.

– Wielmożni Lars i Kolwin, z łaski Nieba władcy Docu…

– Dwaj władcy? – wtrąciła pytanie Tantala.

Posłaniec udał, że nie zauważył zdziwienia i nie dosłyszał pytania. Znów się ukłonił.

– Przysłali owo pismo i oczekują na łaskawą odpowiedź…

Oddałem list Tantali. Ostatecznie nie do mnie był zaadresowany. Kobieta zawahała się i oddała mi papier z powrotem.

Złamałem pieczątkę. List napisany był piękną kaligrafią, znakomitym tuszem, bez błędów gramatycznych.

„Szlachetne damy, władcy Docu będą uszczęśliwieni, jeśli ujrzą Was w swoim zamku dzisiaj, trzy godziny przed północą. Oczywiście będziemy radzi widzieć także pana Retanaara Rekotarsa. Z góry dziękując, L. i K.”.

Przeczytałem list i oddałem go Alanie. Uniosła brwi i przekazała papier Tantali. Była aktorka przywołała na twarz wyraz światowej grzeczności.

– Proszę przekazać waszym panom i władcom, że niestety ważne sprawy zmuszają nas udać się w dalszą drogę. Nasza kareta jest gotowa i za godzinę odjeżdżamy. Proszę przekazać książętom nasze przeprosiny.

– Jasne? – spytałem oschle.

Goniec ukłonił się po raz trzeci.

– Jaśnie państwo… to nie jest przyjęte w Docu. Zaproszenie od władców jest najwyższym zaszczytem i od czasu zbudowania miasta jeszcze nikt nie odmówił. Tym bardziej, że wczesny odjazd nie jest wystarczającą wymówką. Możecie państwo wyjechać jutro o świcie, zabierając wraz z sobą miłe wspomnienia o naszym mieście. Panowie książęta rzadko opuszczają zamek, dlatego też lubią słuchać opowieści podróżników z szerokiego świata.

– Podróżniczek – wycedziłem przez zęby.

– Nasze miasto nieczęsto nawiedzają takie piękności – odparł gładko posłaniec. – Oczywiście wielkie damy rzadko podróżują bez świty, bez męża i sług…

Zabawne były pretensje małej mieściny do nazywania siebie „wspaniałym miastem Doc". Adresują zaproszenia do żon, mężowie zaś okazują się tylko ich „świtą".

– Dzisiejsza wizyta jest kompletnie niemożliwa – oświadczyłem lodowato. – Mam nadzieję, że zaproszeni mają prawo wyboru… Czy też nie?

W ostatnie zapytanie włożyłem jak najwięcej sarkazmu. Posłaniec uśmiechnął się zakłopotany.

– A czy jest jakiś wybór?

Kareta nie była gotowa do odjazdu. Stangret się rozmyślił, oberżysta natomiast poinformował nas, że przepowiadacz pogody, mieszkający w okolicy, przysłał pachołka z wieścią o nadciągającej nawałnicy.

– Zawsze tak robi – wyjaśniał oberżysta, drapiąc się pod pachą. – Płacę mu za te prognozy, a moi goście są zadowoleni, bo któż będzie ruszał w drogę podczas burzy?

Wróciliśmy do naszego pokoju i rozsiedliśmy się wokół stołu, ponuro patrząc w różne strony. Tantala krzywiła się, jakby z niesmakiem. Alana obracała w palcach ogarek świeczki, ja zaś po raz setny oglądałem list. Szlachetne damy, władcy Docu będą uszczęśliwieni, jeśli ujrzą Was…

– Co się tak nadymacie jak indory? – zainteresowała się chłodno Alana. – Faktycznie nie możemy jechać „podczas burzy"…

– W samą burzę – powiedziałem kwaśno.

– Co?

Alana ze zdziwieniem odwróciła się do mnie.

– Widywaliśmy już takie burze – podjąłem, krzywiąc się jak Tantala. – Widywaliśmy burze, roztopy i inne przeszkody.

– Nie ma tak wielkiej mocy – przypomniała cicho Tantala – by codziennie piętrzyć przed nami przeszkody…

– Do miasta jeszcze kawał drogi – zauważyłem gorzko.

– Co jeszcze wymyśli, by nas zatrzymać? Ktoś złamie nogę? Otruje się grzybami? Wpadniemy w łapy zbójców?

– Wszystko rozumiem, ale mógłbyś ugryźć się w język – zaproponowała sucho Tantala.

Miała rację: kto głośno wyzywa nieszczęście, na pewno będzie je miał.

– Musimy być ostrożni – stwierdziła Alana – i tyle.

– A na początek nie pójdziemy z wizytą do tutejszych władców – oznajmiłem, składając papier. – Tym bardziej, że goniec przekazał już naszą oficjalną odmowę.

– I na początek przesiedzimy cały wieczór w gospodzie? – zapytała cicho Alana.

Odwróciłem się do niej.

Niedbale wsparta o blat, siedziała przede mną młoda kobieta o oryginalnej urodzie, jasnowłosa i drwiąca. W kim się to wszystko kłębiło? Pod maską rozpieszczonego podlotka?

– Nie całkiem cię rozumiem, Alano. Chcesz iść?

Uśmiechnęła się, a jej szare oczy zrobiły się jasnoniebieskie.

– Nudzą się w swoim wspaniałym Docu… To wszystko. W czym może to nam zagrażać?

– Zręczniej byłoby przysłać zaproszenie na imię Retano – zauważyła niedbale Tantala – zaprosić nas razem z nim, a nie odwrotnie…

Alana wzruszyła ramionami.

– Przesądy. Od kiedy to zwykła grzeczność stała się niezręczna? Co kraj, to obyczaj. Przecież Retano i tak z nami będzie. Kto ośmieli się nas urazić w obecności mojego męża?

Cicho, powiedziałem swojej pysze. Mówi to po to, byś rozpostarł swój pawi ogon. Żebyś stanął na szczycie zarozumialstwa i postąpił tak, jak nie powinno się czynić.

– Co tak poczerwieniałeś? – zdziwiła się Alana.

– Pokaż ten list.

Tantala przechyliła się przez stół, rozwinęła papier, przejrzała go i chrząknęła. Zerknęła na mnie krzywo.

– Naprawdę odpowiada wam towarzystwo lokalnych książątek? – zdumiałem się. – Naprawdę… macie ochotę?

Alana westchnęła.

– Widzisz, prawdę mówiąc, nigdy nie lubiłam takich przyjęć, jeszcze tam, w naszym mieście…

– Światowe życie – burknęła Tantala przez zęby.

– Ale teraz – podjęła Alana z przepraszającym uśmiechem – tak długo się włóczyliśmy po błotnistych drogach i kiepskich gospodach…

Westchnęła znacząco. Patrzyłem na nią tak, jakbym widział ją pierwszy raz w życiu. Całkiem niedawno wzbogaciły się o wytworne suknie, kupione za pieniądze Czanotaksa.

Potrząsnąłem głową. Co tam Czanotaks. Przed oczami stanął mi następujący obrazek: krawiec zdejmuje miarę, Tantala wybiera materiał, a czarodziej stoi z boku jako jej fundator.

– Jeśli jesteś temu przeciwny – usłyszałem cichy głos Tantali – możesz tutaj zostać. Jak chcesz…

Spojrzałem na Alanę.

Moja żona patrzyła na bok z udawaną obojętnością.

Władcy Docu byli tak uprzejmi, że przysłali po nas karetę. Było to tym bardziej na miejscu, że zapowiedziana niepogoda nie kazała długo na siebie czekać. Dobrze zrobiliśmy, zostając w gospodzie. Wątpię, czy w tych egipskich ciemnościach, porywistym wietrze i ulewie zdołalibyśmy dojechać do sąsiedniej wsi. Do zamku też byśmy nie dotarli, gdyby nie grzeczność gospodarzy.

Ku memu zadowoleniu Alana ani Tantala nie włożyły nowych sukien, które wydały im się bardzo prowincjonalne. Obie dziwiły się, że wcześniej tego nie zauważyły. W podróżnych strojach, ze skromną godnością szlachetnie urodzonych wędrowców, wsiedliśmy do herbowej karety. Wziąłem szpadę i kindżał, który ukryty pod kaftanem, chłodził przyjemnie bok. Tantala zostawiła w gospodzie swój sztylet. Wyjaśniła z westchnieniem, że z nożem w rękawie czułaby się jak jakaś awanturnica.

Już w powozie, gdy koła zaturkotały po bruku, zagłuszając wycie wiatru, Alana zapytała mnie na ucho:

– Będziesz opowiadać o Magu z Magów?

Pokręciłem głową i w trakcie jazdy nie powiedziano więcej ani słowa.

Ekwipaż przejechał po zwodzonym moście. Działającym, nie tak, jak u mnie! Minęliśmy zbrojną straż w czerwonych mundurach i dotoczyliśmy się do paradnego wejścia. Powitali nas dwaj lokaje (mój biedny Iter nie mógł się równać z nimi!) i podzwaniający orderami oficer. Lokaje opuścili schodki, czyszcząc je do połysku, otworzyli drzwiczki i otworzyli parasole, wszystko w mgnieniu oka. Oficer pomógł damom wysiadać.

Wewnętrzny zamkowy dziedziniec okazał się całkiem przestronny, przypominał dobrze utrzymany miejski płac. Kamienie brukowe były gładkie i żyłkowane, ściekająca z nieba woda nie miała gdzie zbierać się w kałuże. Przypomniałem sobie, jak wyglądał podczas ulewy dziedziniec mej rezydencji i zgrzytnąłem zębami.

Oficer, uprzedzająco grzeczny, prowadził nas nieskończonymi schodami i korytarzami. Wśród takich wspaniałości nigdy nie zalęgnie się żaden duch. Nigdzie nie było jednego ciemnego kąta. Wszędzie płonęły niezliczone świece i każdego kandelabru strzegł rumiany lokaj w pudrowanej peruce. Pojawiła się w mej głowie szalona myśl, że lokaje za naszymi plecami zrywają się z miejsc i biegną w te pędy tajnymi przejściami, by znowu witać nas w kolejnych wnętrzach. Tak podobne do siebie były ich gęby. Jak są w stanie wykarmić taką chmarę sług?!

Na ścianach błyskały ramy, a w ramach błyskały szablonową mądrością i tradycyjną odwagą oczy przodków. Świeciły guziki, galony, bielały nagie marmurowe posągi w niszach. Coraz bardziej smutniałem. Po jakie licho wleźliśmy do tej drogocennej szkatuły. Nie czeka nas tutaj nic oprócz fałszywych uśmiechów i późniejszego bólu głowy, a o świcie musimy jechać.

Za witrażowymi szybami szalała nawałnica. Pojedziemy, jeśli przestanie lać, pomyślałem ze złością. Byłoby dziwne, gdyby nie była to sprawka Czarno. A jeśli to zwyczajna wiosenna burza…

– Władcy Docu radzi was widzą, drodzy państwo! Wejdźcie, proszę, chcemy także was uradować!

Salon był stosunkowo niewielki, po drodze przemierzaliśmy znacznie większe pomieszczenia. Urządzony był z wyszukanym smakiem, bez nadmiernego blichtru. Stół uginał się pod ciężarem potraw i grube nogi z czerwonego drewna w kształcie gryfich łap z trudem to wytrzymywały. Po wnętrzu rozchodziły się zapachy, od których zadrżały moje nozdrza. Widocznie znakomitych kucharzy było w zamku nie mniej, niż lokajów.

Z trudem oderwałem wzrok od nakrytego stołu.

Na szczycie stołu siedział… siedzieli… Mrugnąłem, by przegnać przywidzenie. Nie, jednak mi się nie przywidziało. Było ich dwóch.

– Och – szepnęła ze zdziwieniem Alana.

Moja młoda żona, jak dawniej, nie do końca umiała się opanować.

Siedzący w końcu stołu byli do siebie podobni jak dwie krople wody. Był to ten rodzaj bliźniaków, którzy do śmierci nie tylko wyglądają, ale też ubierają się jednakowo. Dla których nie ma większej przyjemności, jak zmieszać nowo przybyłego. Oto dlaczego tak się męczą bez nowych gości, pomyślałem cierpko. Oto dlaczego władają wspólnie. W innym wypadku należałoby utopić drugiego pretendenta.

Bliźniacy siedzieli ramię w ramię, nawet nie jak bracia, lecz niemal kochankowie. Uśmiechali się identycznym uśmiechem, wcale nie fałszywym, raczej czarującym. Nawet ja nie mogłem temu zaprzeczyć, przy całej swej niechęci.

Tymczasem moje panie przywitały już gospodarzy. Ich suknie podróżne były wyzwaniem wobec otaczającego je przepychu, a ich niepodobne do siebie twarze wyzwaniem wobec ich dwoistości. Także ja się ukłoniłem z uszanowaniem, ale i godnością. Po chwili miałem pod siedzeniem miękki fotel, a przed nosem wypolerowane sztućce. Władcy przemawiali kolejno i zdawało się, że jeden człowiek rozmawia sam ze sobą. Służący zręcznie zapełnił mój talerz i od razu poczułem się lepiej.

Autentycznie. Wolny od trosk i odpowiedzialności. Miałem przed sobą spokojny, przyjemny wieczór. Niczego nie mogę zrobić, póki za oknem ulewa i wichura, niczego zatem nie zrobię. Będę się grzał u ognia, rozkoszował jadłem i gadał o niczym. Książęta bracia rozpoczęli właśnie taką konwersację, błahą i salonową, nie wymagającą myślenia.

Mgła niechęci rozwiała się w moim sercu.

Obserwowałem, jak Alana i Tantala, początkowo nieufne i nastroszone, powoli dawały się wciągać w konwersację.

Rozmowa traktowała o drzewach owocowych, o ziemiach leżących na południe od Docu, o morskich podróżach i o właściwościach klejnotów. Nie przypominałem sobie, żeby którąś z mych towarzyszek interesowały wcześniej klejnoty lub drzewka owocowe, a jednak rozmówki toczyły się gładko. Nieoczekiwanie dla samego siebie opowiedziałem, jak będąc malcem znalazłem w górach prawdziwy kamień szlachetny i jubiler wprawił go w pierścionek mojej matki.

Alana później także nie wytrzymała i zapytała, czy gospodarzom często zdarzało się wykorzystywać swoje niezwykłe podobieństwo. Bracia zaśmiali się jednakowo i jeden przez drugiego zaczęli opowiadać o mnóstwie dziecinnych psot. Potem ten siedzący z lewa, chyba Kolwin, zapytał kim są dla siebie Alana i Tantala. Pytanie było, w zasadzie, nietaktowne, lecz w tak swobodnej atmosferze nikomu nie przyszło do głowy się obrażać i Alana wyjaśniła, że są przybranymi siostrami. Bliźniacy pokiwali głowami. Choć kobiety były niepodobne do siebie, wyczuwało się między nimi zażyłość możliwą tylko między siostrami. Pani Tantala przypomina purpurową, Alana zaś białą różę. Bracia zazdroszczą panu Rekotarsowi, podróżującemu w towarzystwie tak pięknych kwiatów.

Policzki moich dam zarumieniły się, nie tyle od komplementów, co od wina. Co chwila miałem ochotę przecierać oczy. Dlaczego wędrując w towarzystwie tak pięknych róż, dopiero teraz zauważyłem, że Tantala nie przypomina żadnej innej kobiety? Że śmieje się i marszczy brwi zawsze inaczej, a jej twarz jest jak niebo, po którym wędrują obłoki? Że jej profil jest jak zarys odległych wzgórz?

Nie, już zdarzały się takie przebłyski… Wtedy w zamku, u kominka, kiedy połowa jej twarzy zdawała się miedzianą maską, a druga tonęła w mroku. I jeszcze wtedy, kiedy wyskoczyła na scenę w kapturze z przyszytymi siwymi kosmykami i kiedy znużona powiedziała Barianowi: „To był jednorazowy gościnny występ"…

Tantala była dzielna, lecz moja żona także.

Czy była kiedyś nieznośnym podlotkiem? Czy to ona przegrała naszą karetę i wszystkie pieniądze do chytrych szulerów? To ona uciekała z domu, żeby się szlajać po knajpach?

Lodowa królowa. Sama nieprzystępność, chłodna uroda niezwykle błękitnych oczu, w których czasem, jeśli powiedzie się obserwatorowi, pojawi się gorzki ognik. Ukryty pod lodową powłoką, pojawia się znika, jakby grał w chowanego. Być może moja żona na zawsze pozostanie ślimakiem w skorupie. Dziwna dwoistość żywej i ciepłej istoty, ukrytej w zimnym kokonie…

Nasi gospodarze umieli się podobać. Dziwne, że ta umiejętność wcale mnie nie drażniła. Nawet ich podobieństwo, tak porażające na początku, powoli zamieniło się w zasadę zabawnej gry. Bracia nie wstawali zza stołu, jeden dzierżył kielich w lewej, drugi w prawej ręce. Wyglądało to niezwykle efektownie, jakby byli jednym dwugłowym człowiekiem. Piłem w roztargnieniu wino, nie próbując powstrzymywać błogiego uśmiechu.

Tymczasem nie wiadomo skąd wzięła się w kącie kapela muzykantów z lutniami i skrzypcami.

Resztę pamiętam tylko fragmentarycznie.

Wino było mocne, wywołujące przyjemny rausz. Nadal było wesoło. Płonące spojrzenia Alany, od których chciało się rzucić wszystko i pędzić z nią do sypialni. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że po powrocie do gospody (czy nie pora wracać?) rozsznuruję powoli jej gorset…

Na pewno mam mocną głowę i silną wolę. Na pewno…

Ocknąłem się w półmroku. W głowie wciąż mi się kręciło i najbardziej na świecie miałem ochotę uśmiechnąć się błogo i spać dalej…

W ostatniej chwili mój wewnętrzny stróż, czasowo otumaniony, ale wciąż żywy, zdążył wychrypieć sygnał alarmowy. Z całej siły przygryzłem palce. Ból pomógł mi oprzytomnieć. Byłem sam w biesiadnym salonie.

Ani Alany, ani Tantali.

Pusty podwójny fotel. Dopiero teraz zauważyłem, że bliźniacy siedzieli na wspólnym tronie. Podłoga była zachlapana woskiem, tu i ówdzie dogasały ostatnie świeczki.

Szum w głowie… Szum i zdradliwe zawroty głowy…

Do stu par sukinsynów!!!

W salonie było czworo drzwi, wszystkie półotwarte. Niemal na czworakach wypełzłem na korytarz i dopiero wtedy zauważyłem, że pochwa od szpady jest pusta. Ktoś zapobiegliwie uwolnił mnie od ciężkiej broni.

Osioł! Tępy zwierzak! Jak mogłem dopuścić…

Z mojej drogi uskoczył… jakiś lokaj. Rzuciłem się za nim po korytarzu na nogach miękkich jak z waty. Wrzasnąłem za umykającą zdobyczą. Krzyk był tak straszny, że lokaj potknął się o dywan i runął jak długi. Chwyciłem go za kołnierz wspaniałej liberii, szarpnąłem, strącając z głowy perukę. Ukazała się malutka, krótko ostrzyżona główka z wytrzeszczonymi dziko, przerażonymi oczami.

– Nie!…

– Gdzie?! – ryknąłem.

– Nie wiem…

– Gdzie twoi panowie?

Wydobyłem zza pazuchy kindżał. Sługa zatrząsł się na całym ciele.

– Na górze…

– Prowadź!

Jednym szarpnięciem postawiłem go na nogi. Zmysły miałem przytępione od przeklętego wina, więc osłabiony refleks, ale w tym momencie uratował mnie sługa. Zauważyłem, jak patrzy na coś za mymi plecami i zdążyłem uskoczyć.

Skoro nie działają dodane do wina środki nasenne, można też spacyfikować gościa, waląc po głowie drzewcem kopii. Zapewne napastnik ćwiczył to na jakiejś kukle. Poleciał do przodu dokładnie tak, jak ja podczas bójki z czarownikiem.

Nie było czasu na sentymenty. Atakującym nie był lokaj, lecz młody strażnik. Stracił równowagę, ja zaś ostatecznie go powaliłem i walnąłem jego głową o ścianę. Lokaj już pierzchał korytarzem. Co za paskudne zdarzenie, pomyślałem, przygryzając wargę.

Przecież było ich tutaj bez liku! Pojmać chociaż jednego, najlepiej bardziej ociężałego, by służył za przewodnika… Gdzie?!

Magu z Magów, modliłem się w duchu, wlokąc swe nieposłuszne ciało przez cały szereg ciemnych komnat. Wspomniawszy krótkowzroczne, wychudłe widmo splunąłem i zgrzytnąłem zębami.

– Damirze! Wymyśl coś!

Zza zakrętu wysypała mi się naprzeciw banda strażników. Dobrze wiedzieli dokąd i po co biegną. Ich wąsate gęby ożywiły się na mój widok. Było ich pięciu, do momentu, kiedy naga marmurowa dziewoja wywaliła się wraz z piedestałem, eliminując dwóch. W wąskim korytarzu nie było dokąd uskoczyć. Obawiam się, że ci dwaj nieudacznicy będą do końca życia wzdragać się na widok gołych kobiet. Pozostali rzucili się na mnie. Czyjeś ostrze omal nie przerąbało włóczni w moich rękach, lecz tylko w niej uwięzło. Osłaniając się drzewcem, zdołałem się uchronić przed dwoma innymi ciosami. Niestety, nie do końca, jedna z kling rozdarła kurtkę na ramieniu i ześlizgnęła się po ramieniu. Nie poczułem bólu.

Gdyby moi przeciwnicy byli prawdziwymi żołnierzami, zostałaby ze mnie kupka kości. Do straży książęcych braci wybierano jednak, jak widać, nie za wojenne zasługi, lecz ze względu na dobry wygląd. Wszyscy trzej byli wyżsi ode mnie o pół głowy, lecz zdołałem ich po kolei unieszkodliwić. Pomogli mi w tym: marmurowy młodzik w niszy naprzeciw, łeb dziwnej bestii z rozrośniętymi rogami i dywan, ślizgający się po posadzce.

Przeskoczyłem przez zwijające się ciała i bezgłowy tors marmurowego młodzika, chwyciłem pierwszy z brzegu oręż i pobiegłem dalej korytarzem.

To ma być twoja pomoc, Damirze?!

Gdzieś z boku wyczułem powiew powietrza. Gobelin na ścianie zafalował. Zerwałem go bez namysłu, jak kiedyś zasłonę w wozie komediantów. Tajne schody? Czyżbyś mnie jednak wysłuchał, Damirze?

Co chwila miałem ochotę spluwać. Napoili nas jakimś świństwem…

Wątpię, aby ciemne, kręcone schody słyszały kiedykolwiek podobne przekleństwa. Rekotarsowie kontrolują się przy damach, ale to nie znaczy, że nie umieją bluzgać. Nawet stary wiarus by się zaczerwienił.

Poczułem zapach zgaszonych świec. Podmuch musnął mój policzek, wskazując mi kierunek. Ruszyłem do przodu. Zasłona, przegradzająca wejście do tajnej komnaty zerwała się i spadła mi na głowę. Wyglądałem teraz zapewne tak, jak lud wyobraża sobie widmo.

– Kto tam?!

Głos był znajomy, niegłośny, lecz gniewny. Zerwałem z głowy zasłonę. Tak, dopiero co gaszono tutaj świece. Pachniało tu też perfumami i jeszcze czymś, od czego znowu poczułem zamęt w głowie. Zawyłem przez zęby i zawrót ustąpił.

Paliły się dwie nocne lampki. Po prawej i lewej stronie wielkiego łoża, wypełniającego niemal całą komnatę, jakby dla całej masy ludzi…

Dla czworga.

Runąłem przez całą komnatę, unosząc miecz. Wskoczyłem na łoże, przebiegłem brudnymi buciorami po pryzmie poduszek i zeskoczyłem z drugiej strony.

Tam się czaili, trzymając za ręce, uzbrojeni w dwa kindżały, jeden w prawicy, drugi w lewicy.

Widziałem kątem oka, że Tantala leżała na podłodze z głową odchyloną do tyłu i zamkniętymi oczami. Na jej ustach zastygł błogi półuśmiech, trochę też jakby wstydliwy. Poczułem się fatalnie. Alana stała pośrodku pokoju, powoli rozsznurowując gorset.

– Zabiję was – oznajmiłem spokojnie bliźniakom. Przymierzyłem się zdjąć ostrzem najpierw prawą, a później lewą głowę.

Ten z prawej rzucił kindżałem. Uchyliłem się. Dziwne, że poruszali się tak niezdarnie i niedołężnie. Wciąż się trzymali za ręce, jak dzieci na przechadzce.

Miałem ich już pozbawić życia, gdy usłyszałem za plecami cichy głos Tantali.

– Stój! Nie zabijaj! Zaczekaj!

Zwolniłem atak, nie odwracając się.

– Retano… oni…

– Milcz! – wrzasnąłem i uniosłem klingę nad tym po prawej.

Ten po lewej szarpnął brata w swoją stronę. Przewrócił na podłogę i nakrył sobą. Jego kindżał groźnie zabłyszczał w świetle nocnych lampek. Groźnie i zatrważająco. Jak oczy dzielnego królika w obliczu lawiny.

– Czary – wychrypiała Tantala za mymi plecami. – Potrzebni są nam… żywi…

Czary.

Czy nie usypiałem, rozkoszując się muzyką i miłą biesiadą? Cały ten blask… Miniaści lokaje… Płonące oczy. Udany wieczór…

Tupot. Z tajnego przejścia, brutalnie przeze mnie otwartego, wysypała się kolejna grupa strażników. Do licha…

Chwyciłem rękę brata z lewej. Bez trudu wykręciłem do tyłu. Przystawiłem ostrze do gardła tego, który… nieważne, jednego z braci. Wyszczerzyłem zęby.

– Cofnąć się.

Nad moją głową wbił się w ścianę rzucony nóż.

– Poderżnę mu gardło! – zawołałem rozpaczliwie. – Alano, Tantale… uważajcie.

– Cofnąć się – zaszeptał jeden z leżących na ziemi władców. – Cofnąć się… do kordegardy…

Słowo rozlało się po sypialni jak smoła. Z trudem zdławiłem w sobie chęć, by wstać, rzucić wszystko i szukać kordegardy. Grupa strażników opuszczała pokój przez tajne wejście, niczym woda wypompowywana spod pokładu.

– Zostaw go – usłyszałem szept od podłogi. – Zostaw… Jeśli go zabijesz, nie ujdziecie żywi z zamku ani ty, ani twoje kobiety.

Wiedziałem o tym i bez napominania. Rozumiałem to tak jasno, jak wcześniej gotów byłem uderzyć bez namysłu.

– A jeśli na początek zarżnę tylko jednego? Obie głowy odwróciły się jednocześnie.

– Nie!…

– Tak więc – zaproponowałem, rozglądając się skąpanej w półmroku komnacie – jeden z was wstanie i pójdzie ze mną…

Cofnąłem się, dając braciom możliwość podnieść się. Coraz bardziej irytowało mnie, że wciąż się trzymają za ręce.

– Ty! – tknąłem palcem tego z prawej. – Do mnie!

Obaj zrobili krok naprzód.

– Nie ty!

Odepchnąłem z rozdrażnieniem lewego.

– Ty zostań! A ty do mnie!

– To niemożliwe.

Jednocześnie wyciągnęli do mnie splecione ze sobą ręce. Wreszcie zobaczyłem to, czego widzieć nie chciałem.

Ich ręce były ze sobą zrośnięte. Jedna dłoń w miękkiej skórzanej rękawicy, chociaż palców było więcej, niż powinno. Sześć albo siedem… Ciężko było rozeznać.

– To klątwa? – zapytałem o pierwszą rzecz, jak mi przyszła do głowy.

– Tacy się urodziliśmy – z godnością odparł lewy – lecz jeśli wolisz klątwę…

– Zdejmij rękawicę! – krzyknęła Tantala.

W głowie mi się wreszcie rozjaśniło, schwyciłem zatem podwójny nadgarstek dwoma palcami i z odrazą zacisnąłem zęby na rękawicy.

Zdławiony jęk dwóch gardeł. Wolne dłonie bliźniaków, prawa i lewa, schwyciły moje gardło. Bracia działali skutecznie, jak jeden człowiek. Szarpnąłem się konwulsyjnie. W tym momencie do walki przystąpiła Tantala i jedna z duszących mnie rąk osłabła. Wyrwałem się, cofając na czworakach, z rękawicą w zębach.

Kogo teraz przypominałem? Wiernego psa. „Azor, przynieś panu rękawiczkę…”

Bracia cofnęli się pod ścianę. Ten z prawej trzymał się za głowę, którą Tantala ugodziła ciężkim lichtarzem. Wziąłem w dłoń rękawicę. W pierwszej chwili wydało mi się, że zachowała ciepło ludzkiego ciała, była jednak znacznie gorętsza.

– Spalimy ją – zasugerowała złowrogo Tantala. – Daj ją tutaj!

– Nie… – zajęczeli jednogłośnie bliźniacy.

– Retano…

Alana dochodziła już do siebie. Oglądała z lękiem sypialnię, łoże i swoją rozpiętą suknię.

– Retano, ja…

– Zapal świece – przykazała chłodno Tantala. – Wszystkie, jakie znajdziesz.

Zaraz będzie widno.

– Parszywy los – rzekłem ochryple. – Możesz mi wyjaśnić, co się tu stało?

– Mogę wyjaśnić, czego nie było – odparła sucho. – Ale nie wiem, co by się stało, gdyby nasz obrońca nadal spał jak suseł!

– Zjawiłem się – stwierdziłem ze złością. – Zamiast mi robić wyrzuty, mogłabyś powiedzieć „dziękuję".

– Ach, wielkie dzięki, Retano!

Tantala przysiadła w ironicznym dygnięciu. Alana miała włosy rozpuszczone na ramiona i twarz oświetloną od dołu oraz groźnie zmarszczone brwi.

– Nie rób mu żadnych wyrzutów! On…

Widziałem, jak drżą jej wargi i zaraz się może rozpłakać. Koniecznie trzeba ją przytulić do siebie i pogładzić po główce. Inaczej życie jej będzie krótsze o parę słonecznych dni… Tantala obracała w dłoniach siedmiopalczastą rękawicę. Bo jednak było ich siedem.

Ich dziadek był wędrownym magiem, a jego wnukom przyszło także stać się podwójnym magiem. Opowiadano, że matka w czasie ciąży pogłaskała żabę. Nie wiadomo, jaki przypływ czułości kierował młodą niewiastą, a może była to tylko bajka. W trakcie rodzenia położnica krzyczała, że powinien żyć tylko jeden, a drugiemu trzeba odciąć rękę. Obaj jednak pozostali przy życiu, tylko zamiast czterech piąstek mieli trzy.

Odziedziczyli magiczną moc, ale po połowie. Jeśli jednak można zjeść połówkę jabłka, połowa krowy nadaje się tylko na pieczeń. Nie niosą się połowy kur ani nie biegają w lesie połówki zajęcy. Ich magiczne zdolności okazały się kalekie. Pod koniec życia ich dziadek wybudował zamek, a ojciec został pierwszym władcą Docu, przy czym długo spierali się z żoną, czy ma się zwać diukiem, czy księciem. Po śmierci ojca bracia zaczęli rządzić we dwójkę. Niebo świadkiem, że ani razu nie posprzeczali się ani nie różnili w przekonaniach. Byli jednym człowiekiem podzielonym na dwie połowy. Kiedy podrośli, przekonali się ze zdziwieniem, że miłość cielesna jest trudniejsza, niż dziecięce zabawy.

I zaczęło się.

Potrzebowali dwóch kobiet jednocześnie. Najlepiej spokrewnionych ze sobą. Przywozili im z okolicznych wiosek bliźniaczki. Magiczne moce pomagały im otumanić dziewczęta, a potem odebrać im pamięć. A jednak taka „miłość" ich nie satysfakcjonowała. Od dziecka czytali romanse i marzyli o sentymentach wyższego rodzaju. Tymczasem nieliczne znalezione bliźniaczki okazywały się niegodne, pozostawało więc tylko je otumanić i zaciągnąć do łóżka.

Rok wcześniej przez Doc przejeżdżał kupiec w towarzystwie dwóch kobiet, które były dla siebie siostrami. Bracia uznali tę sytuację za niesprawiedliwą: jeden na dwie? Kupiec z damami otrzymali zaproszenie na kolację, a dzięki braterskim czarom handlarz spędził całą dobę, obejmując faszerowanego prosiaka. Siostry, oszołomione napojami podniecającymi i kadzidłami, pozostawiły w pamięci braci niezatarty ślad oraz smutne marzenie o przyszłym szczęściu…

– Zaraz się rozpłaczę – powiedziała Tantala, gładząc siedmiopalczastą rękawicę na kolanie. – Czuję, jak łzy wypełniają moje oczy. Jakie romansidła czytywaliście, chłopcy? Poradnik młodego gwałciciela?

– Nikogo nie gwałciliśmy – odparł cicho Lars, ten z prawej.

– Was także nie gwałciliśmy – dodał Kolwin z krzywym uśmieszkiem.

– Jeszcze nie…

Szybko przygryzł język, przesuwając po mnie niewidzącym spojrzeniem.

Bał się mnie. Potwora, który wdarł się brutalnie do tajnej sypialni z obnażonym mieczem. Bestii, która groziła poderżnięciem gardła i boleśnie skrępowała ich wolne ręce, żeby nie przychodziły im do głów głupie pomysły.

– Bydlaki – rzekła Tantala, szarpiąc rękawicę kolejno za siedem palców. – Władcy… Książęta… – dodała, drżąc z odrazy. – Retano, może by tak uwolnić chłopaków od cielesnych namiętności? Nie próbowaliście się leczyć? Mam na myśli chirurga… doktora ze skalpelem.

Kolwin zbladł, czemu trudno było się dziwić w ich sytuacji. Lars zmrużył powieki.

– Po co strzępić języki. Lepiej pomyślcie o sobie. Myślicie, że przepołowiony mag nie jest magiem? Sądzicie, że zdołacie opuścić zamek bez naszej pomocy?

– Mój wielki przodek – zacząłem niechętnie, widząc, jak dwie moje panie obracają się w moją stronę – Damir, który był lokajem Larta Legiara…

Zamilkłem, widząc, jak im się wyciągnęły twarze. Zarówno bliźniakom, jak i kobietom. Bracia byli chyba przytłoczeni moim rodowodem.

– Tak zwykł mawiać – podjąłem, z trudem powstrzymując śmiech – że lepiej być najgorszym śmieciem, niż połowicznym magiem.

Długo patrzyliśmy sobie w oczy z Larsem. Nie wytrzymał i odwrócił wzrok.

– Niepogoda to wasze dzieło? – zapytała miękko Tantala.

Bracia zerknęli na siebie.

– Muszę koniecznie to wiedzieć – prowokowała ich, unosząc rękawicę do płomienia świecy.

Zaraz po urodzeniu się bliźniaków, ich dziadek, który jeszcze wtedy żył, uszył rękawicę, jak mówili z własnej skóry, lecz to może bajka. Czując zbliżająca się śmierć, dziad spopielił się piorunem, toteż nikt tego nie mógł stwierdzić. Uważano, że owa rękawica pomogła przeżyć braciom. Rosła razem z nimi. Matka nie pozwalała jej nigdy zdejmować, lecz chłopcy, oczywiście, czasem to czynili. Wtedy mogli sami się przekonać, jaką mocą przesycona jest grubo zszyta skóra… Zrozumieli, że jej zniszczenie oznacza dla obu bolesną śmierć.

Ostatnią część opowieści wydobyła z braci Tantala. A właściwie dopowiedziała za nich. Ich pobladłe twarze świadczyły, że dobrze się domyślała. Tantala wyjaśniła z ważną miną, że „przedmiot chroniący serce" nie jest znowu taką rzadkością. Historia magii zna takie przypadki.

– Tak, to my! – krzyknął boleśnie Kolwin. – Wywołaliśmy burzę, żeby was zatrzymać!

– I jeszcze to i owo zrobimy – zapowiedział ponuro Lars.

– Doprawdy?

Tantala powoli przesunęła rękawicą nad płomieniem. Na skórze pozostała smuga sadzy. Bracia jednocześnie drgnęli jak od oparzenia.

– Przestań – powiedziałem rozdrażniony. – Co to za przyzwyczajenia początkującego oprawcy…

Obejrzała się na mnie i natychmiast zrozumiałem, że jest na pograniczu histerii. Na samej krawędzi.

Zdążyłem wcześniej uspokoić Alanę i zapewnić, że nie jest niczemu winna. Tantalę pozostawiłem samą sobie. Ze słodkim zamętem w głowie, z rytmem przenikającym pod skórę, z wszechogarniającym bezwstydem i bezmyślną chucią.

– Tantalo, mogę cię prosić na chwilę?

Zaciągnąłem ją do ciemnego tajnego korytarza. Schody wiły się w górę i w dół. Ciekawe kiedy proste zaklęcie z „kordegardą" przestanie działać i strażnicy pojawią się znowu?

Wziąłem ją za ramiona i odwróciłem do siebie. Jej oczy wciąż były suche.

– Tantalo, to nie byłaś ty.

– To byłam ja – odparła bezbarwnym, spokojnym głosem. – Szkoda słów.

– Nie doprowadzaj mnie do szału. Znam cię. To nie byłaś ty, tylko ich wredna magia…

Wzruszyła pogardliwie ramionami.

– Znam siebie lepiej, Retano. Szkoda słów. Lepiej pomyśl, co dalej robić…

– Zaraz cię uderzę, Tantalo.

– Bezsilny gest. No, dobrze – odparła z krzywym uśmieszkiem – moje uczucia nie mają nic do rzeczy. Musimy się stąd wydostać, dopóki się nie rozwidni.

W milczeniu wróciliśmy do książęcej sypialni. Alana stała przed braćmi, nie spuszczając wzroku ze zrośniętej dłoni. Kolwin przemawiał, z trudem wydobywając z siebie słowa:

– Nie… nie damy rady czemuś takiemu… Chciałbym skłamać, ale…

– Nie wolno kłamać – przerwała mu Tantala. – Odbyliśmy z Retano naradę wojenną i zdecydowaliśmy się was oszczędzić. Nie zabijemy… i nie wykastrujemy, chociaż Retano bardzo na to nastawał.

Alana zerknęła na mnie ze zdziwieniem.

– Jak miło z waszej strony – burknął Lars.

– Darujemy wam życie… i resztę, wy zaś w dowód wdzięczności przekażecie nam listę magicznych przedmiotów, odziedziczonych po dziadku. Co tam było?

Zdołałem opanować zdumienie. Według mnie Tantala zagrała ostro. Wystarczyłoby nam, gdybyśmy uciekli stąd cali i zdrowi.

– Po co wam magiczne przedmioty? – zapytał po chwili Lars.

Kolwin milczał z opuszczoną głową. Tantala przewróciła rękawicę nad stołem, tak, że wyglądała teraz jak skórzane wymiona.

Zbliżał się poranek. Oczywiście cała straż zamkowa już wiedziała, że przekorny kawaler dwóch pięknych dam nie zasnął, jak powinien, lecz robiąc niewielkie pobojowisko, przedostał się do książęcej sypialni. Za wysokimi drzwiami niedwuznacznie brzękał oręż, a na kręconych schodach dały się słyszeć głośne sapania, chociaż na razie straże nie złamały rozkazu.

– Trzeba będzie zamroczyć ich głowy – wymamrotał zatroskany Kolwin. – Ciężko sprawić, żeby setka ludzi niczego nie pamiętała…

Lars chrząknął. Doskonale widziałem, że nie porzucił myśli o zemście. Z radością zagnał by nas w podziemia za bunt przeciw woli książęcej. Póki co siła była po naszej stronie, lecz fortuna kołem się toczy.

– Uciekajmy – rzekłem do Tantali.

Nawet nie podniosła oczu. Kontynuowała przebieranie zetlałych szmat, wypełniających po brzegi ich sekretny kuferek. Nie zaszczycając mnie spojrzeniem, rzuciła przez zęby:

– Nie.

Rękawica leżała przede mną. W kominku leniwie podskakiwały języki płomieni. Doszedłem do wniosku, że świeczka nie wystarczy, by ją spalić. Przynajmniej w jednej chwili. Chciałem, by śmiertelne zagrożenie było dla braci jak najbardziej realne. Sypialnia była gęsto otoczona strażami…

Alana podarła prześcieradło i opatrzyła moje zranione ramię. Teraz, kiedy ustało wzburzenie, palący ból nie dawał mi spokoju i przymuszał, bym siadł jak najbliżej ognia. Miecz leżał na moich kolanach. Tantala grzebała w kufrze. Otwarta skrytka w podłodze ziała ciemną, bezzębną paszczą. Alana niespokojnie popatrywała to na zamknięte drzwi, to na ciemną szparę tajnego przejścia.

– Co to jest?

Tantala wydobyła z góry śmiecia matową ołowianą łyżkę. Siedzący w kącie bracia podnieśli jednocześnie głowy. Miałem wielką ochotę rozpłatać to chodzące zwierciadło. Może dlatego, że coraz bardziej nasilała się gorączka.

Lars uśmiechnął się blado.

– Jeśli zamieszasz nią wrzącą wodę, powoli zamieni się w bulion. Tak jakby. Bawiliśmy się nią w dzieciństwie…

Ktoś zapukał do drzwi delikatnie, ale stanowczo.

– Panowie! Panowie!

Bliźniacy podskoczyli.

– Panowie, tutaj naczelnik straży! Wiedz, nędzniku, że jeśli chociaż spadnie jeden włosek… nie zdołasz uciec! Poddaj się!

Kogo nazywał nędznikiem?!

Chwyciłem za miecz. Alana lękliwie wczepiła się w moje zdrowe ramię. Tantala rzuciła na braci tylko jedno mordercze spojrzenie.

– Wszystko w porządku! – krzyknął Kolwin zdławionym głosem. – Kontynuujcie normalną służbę… Czekajcie na rozkazy!

Stałem nad nimi. W głowie mi się kręciło, lecz nie tak przyjemnie, jak ubiegłego wieczoru. Zaraz chyba upadnę… Czyżby ta rana…

W ciemności zalewającej me oczy, zdążyłem zauważyć przymrużone oczy Larsa.

Kałamarz na szerokim blacie. Gęsty atrament… Tonę w czarnych odmętach. Z wierzchu opuszcza się wieczko… Jestem owadem, tonącym w kałamarzu.

– Ach, tak?!

Mrok przed moimi oczami prysnął jak mydlana bańka. Klęczałem wsparty na mieczu, jak na lasce. Tantala szarpała Larsa za włosy trzęsącą się dłonią, toteż ostrze kindżału na gardle co chwila raniło skórę.

– Czarujecie, gnidy?!

Potrząsnąłem głową. „Nigdy się nie zadawaj z magami… Nawet z połowicznymi.

– Zobacz, Tantalo – powiedziała zdziwiona Alana.

Stała nad otwartym kufrem, trzymając na dłoni okrągłe lusterko w miedzianej ramce.

Znowu uciekaliśmy. Siedziałem na koźle i zaklinałem Niebo, żeby nie złamała się oś i koła wytrzymały. Nie wierzyłem przysiędze danej pod przymusem, chociaż bliźniacy przysięgali na swą rękawicę.

Przysięgali, że nie będą nas prześladować. Kolwin pewnie by nie wysłał pogoni, ale ten Lars…

– Wio! Wio!

Nie zawracaliśmy sobie głowy woźnicą. Niepotrzebni nam byli nowi ludzie. Poza tym, żaden stangret nie odważyłby się na taką jazdę.

– Jazda! Naprzód!

W spadku po dziadku bliźniacy dostali między innymi widzące lusterko. W rodzinie istniała legenda, że z jego pomocą dziad wzywał na pierwsze spotkanie babcię, to znaczy swą przyszłą żonę. Wyglądało na to, że w dłoniach maga można było patrzeć w taflę na sporą odległość i przekazywać wiadomości odpowiednim ludziom. Bliźniacy nie umieli się nim posługiwać. Tantala je skonfiskowała, według mnie, niepotrzebnie. Często oglądałem się, czy nie bieży za nami pościg.

Zostawiliśmy rękawicę, jak było umówione. Nadzialiśmy na gałąź. Wyglądało, jakby machała nam na pożegnanie. Wypełniliśmy swoją część umowy. Czy tamci także ją spełnią?

Tantala wierzyła, że z pomocą magicznego trofeum uda się jej przekazać wiadomość Egertowi. Wiedziałem, że nawet teraz, trzęsąc się w karecie, próbuje ujrzeć w miedzianej ramce twarz pułkownika. Co jakiś czas osiąga sukces. Jej lustrzane odbicie rzeczywiście znika i od tego samego można dostać mdłości, gdy żołądek podjeżdża do gardła. Na tym jednak sprawa się kończy. Lustrzana tafla robi się szara i ślepa, a bezsilna i rozzłoszczona Tantala opada na skórzane poduszki.

Około południa zwolniłem pęd, nie chcąc, by konie padły. Wiosenny dzień ciągnął się niezwykle długo. Kiedy słońce skłoniło się do zachodu, obawy nas w końcu opuściły. Bliźniacy dotrzymali przysięgi i nikt nas nie ścigał.

Zapytaliśmy napotkanego po drodze wędrowca o najbliższą gospodę. Pocieszył nas, pokazując krzywym palcem, że trzeba jechać trochę dalej.

– Zmienić cię? – zapytała Tantala.

Chciałem odmówić, lecz zraniona ręka rwała bólem, a zdrowa coraz słabiej trzymała lejce.

Zmęczone konie ledwie powłóczyły nogami. W karecie ułożyłem się, jak mogłem najwygodniej, by nie urazić ramienia. Ból nie dawał mi zasnąć. Nogi szybko zdrętwieją. Może by je wystawić za okno?

– Fu… – cicho westchnęła Alana, moszcząc się na siedzeniu naprzeciw.

Odgarnąłem z czoła wilgotną grzywkę i zobaczyłem, że na jej kolanach leży okrągłe lusterko.

– Także próbujesz?

Kiwnęła głową.

– I nic ci nie wychodzi. Wątpię, czy za ten „magiczny przedmiot" dadzą chociaż trzy grosze u antykwariusza.

Alana wzruszyła ramionami. Kto wie. Trzy grosze może i dadzą.

– Pytałaś tych… braci, czy mogliby zdjąć ze mnie Wyrok? Gdyby skłamali, że potrafią?

– Widać było, że kłamią – odparła z westchnieniem, poprawiając zasłonkę. – Zapytałam, żeby mieć czyste sumienie. Od początku było jasne, że…

Znów wzruszyła ramionami. Gdyby bracia byli prawdziwymi magami, nie wydostalibyśmy się z zamku tak łatwo.

– Daj…

Posłusznie oddała lusterko. Z miedzianej ramki patrzył na mnie nieogolony, poszarzały na twarzy rozbójnik o złych oczach. Oberżysta nie ucieszy się zbytnio, gdy zapytam o nocleg.

– Tantala nigdy nie zapomni – oświadczyła smutno Alana – tego, co się wydarzyło. Zdradziła Luara i dźwiga na sobie tę winę…

Spodziewałem się czegoś takiego.

– Wiesz… nie sądzę, żeby zdradziła ot tak… Coś musiało nią kierować…

– Miłość? – spytała Alana ze sceptycznym uśmieszkiem. Jakby chciała powiedzieć: chłopcze, co ty wiesz o miłości?

Powstrzymałem śmiech, aby jej nie obrazić.

Słodko usnęliśmy oboje pod wspólną kołdrą. Nawet we śnie Alana bała się poruszać, by nie urazić mej rany. Zapadłem w końcu w głęboki sen, gdy niespodziewany hałas boleśnie mnie przebudził, jak sznur wpijający się w ciało.

– Parszywy los…

Poszukałem oczami szpady. Alana siedziała na pościeli, zasłaniając się lichtarzem.

– Tylko mnie nie przebij – wymamrotałem, wydobywając się ze stosu kołder.

Kimkolwiek byś nie był, nocny przybyszu… Odsunąłem zasuwę i otworzyłem drzwi.

– Widziałam Egerta – oznajmiła Tantala.

Była całkowicie ubrana. W jednej ręce drżała cieknąca świeca, w drugiej ściskała zdobyczne lusterko.

– Widziałam go i myślę… że mnie usłyszał.

Загрузка...