ROZDZIAŁ 4 — CEL

Zanim jeszcze przyszedł list od panny Larner, Alvin zaczął odczuwać niepokój. Nic nie układało się tak, jak planował. Po długich miesiącach prób przemienienia w Stwórców rodziny i sąsiadów wydawało się, że aby tego dokonać, musiałby żyć sześć razy dłużej. A choć się starał, nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób mógłby żyć więcej niż raz.

To nie znaczy, że nauczanie okazało się porażką — tak by tego nie nazwał, jeszcze nie, biorąc pod uwagę, że niektórzy naprawdę się uczyli, jak dokonywać niewielkich aktów Stwarzania. Po prostu nie mieli do Stwarzania talentu. Alvin uznał kiedyś, że każdy człowiek może wykształcić w sobie każdy talent, jeśli będzie mieć dość czasu, ćwiczeń, sprytu i zwykłego uporu. Ale nie wziął pod uwagę, że Stwarzanie przypominało całą masę talentów naraz. Ten czy ów chwytał to czy tamto, ale nikt nie dawał znaku, że pojął całość. Tylko Measure przejawiał czasem zdolności; właściwie nawet więcej niż zdolności. Prawdopodobnie sam mógłby zostać Stwórcą, gdyby ciągle coś nie zaprzątało jego uwagi. Ale inni… Niemożliwe, żeby stali się podobni do Alvina. Jeśli więc nie ma nadziei na sukces, po co próbować?

Kiedy jednak tracił zapał, powtarzał sobie, że ma zamknąć gębę i brać się do roboty. Nie zostaje się Stwórcą, co pięć minut zmieniając plany. Kto zechce za kimś takim podążyć? Trzeba się starać. Nawet kiedy Calvin, jedyny urodzony Stwórca między nimi, odmówił uczenia się czegokolwiek i w końcu odszedł, by psocić w szerokim świecie, nawet wtedy nie wolno się poddawać i ruszać za nim. Measure wyjaśnił to ludziom, chcącym sformować grupę poszukiwawczą: „Nie można człowieka zmusić, żeby został Stwórcą, ponieważ zmuszanie ludzi do robienia czegokolwiek to Niszczenie”.

Nawet kiedy ojciec Alvina stwierdził: „Al, jestem zachwycony tym, co potrafisz zrobić, ale wystarczy mi, że ty to potrafisz. Moja rola skończyła się, kiedy przyszedłeś na świat. Nie ma takiego człowieka na świecie, który nie byłby dumny, kiedy syn jest lepszy od niego. Ty wyprzedziłeś mnie zgrabnie, a ja nie mam już chęci wracać do wyścigu”. Nawet wtedy Alvin zacisnął zęby i uczył dalej, a ojciec wrócił do młyna, by go oczyścić i przygotować do mielenia.

— Nie mogę zrozumieć — powiedział kiedyś ojciec — czy moje mielenie to Stwarzanie, czy Niszczenie. Kamienie mielą ziarno i rozrywają je na pył, więc to Niszczenie. Ale ten pył jest mąką, można z niej upiec chleb i ciasto, które nie powstaną z ziarna pszenicy czy kukurydzy, więc mielenie może być krokiem na drodze Stwarzania. Możesz mi to wyjaśnić, Alvinie? Czy mielenie jest Stwarzaniem, czy Niszczeniem?

Alvin mógł bez namysłu odpowiedzieć, że to Stwarzanie, oczywiście, ale pytanie zaczęło go dręczyć. Myślał tak: postanowiłem zrobić Stwórców z tych ludzi, z moich krewnych i sąsiadów. A może zwyczajnie przemielam ich i Niszczę? Nim zacząłem ich uczyć, byli całkiem zadowoleni ze swoich talentów czy ze swojego braku talentów, jeśli już o tym mowa. Teraz są rozczarowani i wydaje im się, że zawiedli. Dlaczego? Czy na tym polega Stwarzanie, żeby zmieniać ludzi, kazać im robić coś, do czego się nie urodzili? Dobrze jest być Stwórcą — wiem o tym, bo nim jestem. Ale czy to oznacza, że nic innego nie jest dobre?

Oczywiście, zapytał o to Bajarza. W końcu Bajarz nie pojawił się tutaj bez powodu, nawet jeśli sam nie miał pojęcia, jaki to powód. Może właśnie przyszedł po to, żeby udzielić Alvinowi kilku odpowiedzi. Dlatego, kiedy pewnego dnia rąbali razem drewno na podwórzu, zapytał, a Bajarz jak zwykle odpowiedział historią.

— Słyszałem opowieść o człowieku, który budował mur tak szybko, jak tylko potrafił, ale ktoś inny burzył go jeszcze szybciej. Więc ów człowiek zastanawiał się, jak sprawić, żeby mur nie został całkiem zburzony. Odpowiedź była prosta: Nie możesz budować sam.

— Pamiętam tę historię — oświadczył Alvin. — To przez nią znalazłem się tutaj i próbuję uczyć tych ludzi Stwarzania.

— Zastanawiam się tylko — podjął Bajarz — czy można by trochę ją naciągnąć albo skręcić i wycisnąć trochę bardziej użyteczną prawdę.

— Wyciskaj. Kiedy skończysz, przekonamy się, czy opowieść jest mokrą ścierką czy kurzą szyją.

— Może tak naprawdę nie trzeba ci masy innych murarzy, którzy tną kamienie, mieszają zaprawę, układają cegły i robią wszystko. Może wystarczy ci wielu kamieniarzy, wielu mieszaczy zaprawy, wielu mierniczych i tak dalej. Nie każdy z nich musi być Stwórcą. Co więcej, może tak naprawdę wystarczy tylko jeden Stwórca.

Prawda słów Bajarza była oczywista. Coś takiego przychodziło już Alvinowi do głowy wielokrotnie, różnie sformułowane. Zaskoczyły go tylko łzy, wzbierające nagle pod powiekami.

— Dlaczego tak bardzo mnie to smuci, przyjacielu?

— Bo jesteś dobrym człowiekiem — odparł Bajarz. — Zły człowiek ucieszyłby się wiedząc, że on jeden może kierować tłumem ludzi, pracujących dla wspólnego celu.

— Najbardziej na świecie nie chciałbym dłużej być samotny — wyznał Alvin. — Byłem samotny. Prawie cały czas, kiedy terminowałem w Hatrack River, miałem uczucie, że nikt nie może mnie zastąpić.

— Ale przez cały ten czas nie byłeś samotny.

— Myślisz o pannie Larner, która mnie obserwowała…

— Myślę o Peggy. Nie rozumiem, dlaczego ciągle określasz ją tym fałszywym imieniem.

— To imię kobiety, którą pokochałem — oświadczył Alvin. — Ale ona zna moje serce. Wie, że zabiłem człowieka, a wcale nie musiałem.

— Człowieka, który zamordował jej matkę? Nie sądzę, żeby miała ci to za złe.

— Wie, jakim jestem człowiekiem, i mnie nie kocha. Ot co. Dlatego będę samotny w chwili, kiedy opuszczę Vigor Kościół. A poza tym odejść, to jakby zebrać tych wszystkich ludzi, dać im w twarz i powiedzieć: Zawiedliście mnie, więc znikam.

Bajarz tylko się roześmiał.

— To głupie gadanie i sam o tym wiesz. Prawda jest taka, że nauczyłeś ich już wszystkiego, a teraz to tylko kwestia praktyki. Już cię tutaj nie potrzebują.

— Ale też nikt nie potrzebuje mnie nigdzie indziej.

Bajarz znowu się zaśmiał.

— Przestań chichotać i powiedz, co w tym takiego śmiesznego.

— Żart, który trzeba tłumaczyć, i tak nie będzie zabawny, więc nie warto go wyjaśniać.

— Wcale mi nie pomagasz — poskarżył się Alvin, wbijając siekierę w pieniek.

— Bardzo ci pomagam — zaprotestował Bajarz. — Tylko nie jesteś jeszcze gotów na przyjęcie pomocy.

— Właśnie że jestem! Ale nie potrzebuję zagadek! Chcę odpowiedzi!

— Potrzebujesz kogoś, kto by ci mówił, co masz robić? To niespodzianka. A zatem ciągle jesteś uczniem? Chcesz komuś oddać władzę nad własnym życiem? Na jak długo, kolejne siedem lat?

— Może i nie jestem uczniem — przyznał Alvin. — Ale to nie znaczy, że jestem mistrzem. Jestem tylko czeladnikiem.

— Więc wynajmij się gdzieś. Masz jeszcze czego się uczyć.

— Wiem. Ale nie mam pojęcia, gdzie pójść po naukę. Pamiętam kryształowe miasto, które widziałem w trąbie powietrznej z Tenska-Tawą. Nie wiem, jak je zbudować. Nie wiem, gdzie je zbudować. Nie wiem nawet, po co je budować, wiem tylko, że powinno istnieć, a ja powinienem się do tego przyczynić.

— No widzisz — ucieszył się Bajarz. — Jak powiedziałem, tutaj nauczyłeś ich już wszystkiego, co potrafisz. Teraz jedynie pomagasz im ćwiczyć… i oszukujesz od czasu do czasu. Nie myśl, że nie zauważyłem.

— Kiedy używam mojego talentu, żeby im pomóc, mówię, że pomagałem. — Alvin zaczerwienił się.

— A wtedy i tak się czują przegrani i uważają, że dzięki twojej pomocy coś się stało, nie dzięki nim. Alvinie, uważam, że daję ci odpowiedź. Zrobiłeś tu wszystko, co mogłeś. Zostaw im do pomocy Measure'a i paru innych, którzy złapali coś tu czy tam. Niech teraz sami coś osiągną, tak jak ty. Idź w świat, ucz się tego, co ci potrzebne.

Alvin skinął głową, ale w głębi serca wciąż nie chciał uwierzyć.

— Nie rozumiem, co mi przyjdzie z tej wędrówki. Wiesz równie dobrze jak ja, że w tej chwili nie ma na świecie innego Stwórcy, chyba że liczysz Calvina. Ja nie. Od kogo mam się uczyć? Dokąd mam pójść?

— Mówisz zatem, że nie warto po prostu wędrować po świecie i wszędzie się uczyć?

Mówiąc to Bajarz zrobił taką minę, że Alvin od razu odgadł, iż jego słowa mają podwójne znaczenie.

— To, że ty potrafisz się tak uczyć, nie znaczy jeszcze, że ja też potrafię. Ty tylko zbierasz opowieści, a opowieści są wszędzie.

— Stwarzanie też jest prawie wszędzie — zauważył Bajarz. — A gdzie nie ma Stwarzania, tam są dawne, stworzone rzeczy, burzone teraz; z nich też możesz się uczyć.

— Nie mogę odejść — westchnął Alvin. — Nie mogę.

— Inaczej mówiąc: boisz się.

Alvin kiwnął głową.

— Boisz się, że znowu zabijesz — ciągnął Bajarz.

— Nie sądzę. Wiem, że nie. Prawdopodobnie.

— Boisz się, że znowu się zakochasz.

Alvin zaśmiał się lekceważąco.

— Boisz się, że będziesz tam samotny.

— Nie mogę być samotny. Mam przecież złoty pług.

— To inna sprawa — stwierdził Bajarz. — Po co zrobiłeś ten żywy pług, skoro cały czas trzymasz go w ukryciu i nigdy nie używasz?

— To złoto — wyjaśnił Alvin. — Ludzie chcą je ukraść. Wielu potrafiłoby zabić dla takiej ilości złota.

— Wielu potrafiłoby zabić dla takiej ilości blachy, skoro już o tym mowa. Ale pamiętasz, co się zdarzyło człowiekowi, który dostał talent złota i zakopał je w ziemi?

— Bajarzu, jesteś dziś po uszy pełen mądrości.

— Wylewa się ze mnie. To moja najgorsza wada: że rozpryskuję mądrość na ludzi. Na szczęście szybko wysycha i nie zostawia plam.

Alvin skrzywił się.

— Bajarzu, nie jestem jeszcze gotów do opuszczenia domu.

— Może ludzie powinni odchodzić z domu, zanim są gotowi. Inaczej nigdy gotowi nie będą.

— Czy to był paradoks, Bajarzu? Panna Larner uczyła mnie o paradoksach.

— Jest dobrą nauczycielką i wie o nich wszystko.

— Ja o paradoksach wiem tyle, że jeśli nie wyrzuci się ich łopatą ze stajni, zaczyna śmierdzieć i jest pełno much.

Bajarz roześmiał się na to, Alvin mu zawtórował i to był koniec poważnej rozmowy. Tyle że cała sprawa pozostała Alvinowi w pamięci: Bajarz uważał, że powinien odejść z domu, a on nie miał pojęcia, dokąd miałby pójść, gdyby odszedł, i nie chciał przyznać się do porażki. To ważne powody, by tu zostać. A najważniejszy to ten, że był w domu. Połowę dzieciństwa spędził z dala od rodziny i teraz z przyjemnością zasiadał codziennie za matczynym stołem. Z przyjemnością patrzył na ojca w młynie, słuchał jego głosu, głosów braci, głosów sióstr, głosów wesołych i kłótliwych, pytających i informujących, i głosu matki, ostrego i słodkiego głosu matki, a wszystkie okrywały jego noce i dnie niby kocem, grzały go, mówiły: „Tu jesteś bezpieczny, tu cię znają, jesteśmy twoją rodziną, nie zwrócimy się przeciw tobie”. Alvin nigdy w życiu nie słyszał symfonii, znał melodie grane najwyżej na dwóch skrzypeczkach i bandżo. Wiedział jednak, że żadna orkiestra nie stworzy muzyki piękniejszej niż głosy jego krewnych, wchodzących i wychodzących ze swych domów, stodół, z młyna i sklepów w mieście, pasemek muzyki wiążących go z tym miejscem. I chociaż rozumiał, że Bajarz ma rację i powinien stąd odejść, nie potrafił się do tego zmusić.

Jak Calvinowi się to udało? Jak mógł zostawić za sobą tę muzykę?

I wtedy nadszedł list od panny Larner.

Przyniósł go Simon, syn Measure'a; miał już pięć lat, więc mógł biegać do sklepu Armora-of-God po pocztę. Potrafił też czytać, więc nie oddał listu babci ani dziadkowi, ale przyszedł do Alvina, obwieszczając na całe gardło:

— To od kobiety! Nazywa się panna Larner i stawia pikne litery!

— Piękne litery — poprawił go Alvin.

Simon nie dał się nabrać.

— Wujku Alu, tylko ty tak mówisz. Czy ja głupi, żeby dać ci się zrobić w konia?

Alvin przełamał pieczęć i rozłożył list. Znał jej pismo z wielu godzin ćwiczeń, kiedy próbował je naśladować, jeszcze w Hatrack River. Nie miał tak lekkiej ręki, nie umiał pisać tak ładnie. Brakowało mu też elokwencji. Nie słowa były jego darem, zwłaszcza nie oficjalne, eleganckie słowa, jakich panna Larner — Peggy — używała w piśmie.


Drogi Alvinie,

zbyt długo pozostajesz w Vigor Kościele. Calvin stanowi dla Ciebie wielkie zagrożenie, musisz więc odszukać brata i się z nim pogodzić. Jeśli będziesz czekał, aż sam do Ciebie wróci, przyniesie z sobą koniec Twego życia.

Słyszę niemal, jak odpowiadasz mi: „Ni ma strachu, nie boję się końca” (wiem, że wciąż mówisz „ni ma”, żeby mnie zdenerwować). Odejdź lub zostań, wybór należy do Ciebie. Ale powiem Ci jedno: albo odejdziesz teraz z wolnej woli, albo niedługo odejdziesz i tak, ale nie Ty o tym zdecydujesz. Jesteś kowalskim czeladnikiem — musisz ruszyć w drogę.

Może w twych podróżach spotkamy się gdzieś. Byłabym zadowolona, mogąc Cię znowu zobaczyć.

Szczerze oddana Peggy


Alvin nie miał pojęcia, jak rozumieć ten list. Najpierw Peggy strofuje go jak uczniaka. Potem żartuje sobie, że wciąż pewnie mówi „ni ma”. Potem właściwie prosi, żeby ją odnalazł, ale tak lodowato, że zmroziła go do kości: „Byłabym zadowolona, mogąc Cię znowu zobaczyć”. Dobre sobie! Za kogo ona się uważa, za królową? W dodatku podpisała list „szczerze oddana”, jakby była kimś obcym, nie kobietą, którą pokochał i która powiedziała mu kiedyś, że też go kocha. Jaką grę prowadzi ta osoba widząca przyszłość? Do czego próbuje go przekonać? To jasne, że chodzi o coś więcej, niż napisała w liście. Uważa się za mądrą, bo więcej od innych wie o przyszłości. Ale przecież popełnia błędy jak każdy. Nie chciał, żeby mu mówiła, co zrobić; wolałby, żeby powiedziała, co wie, i pozwoliła samemu decydować.

Jedno było pewne: nie zamierzał rzucać wszystkiego i ruszać na poszukiwanie Calvina. Ona z pewnością dobrze wiedziała, gdzie teraz przebywa, ale nie zadała sobie trudu, żeby to zdradzić. Co chciała przez to osiągnąć? Po co kazała mu szukać, jeśli mogła mu napisać w liście nie gdzie Calvin jest w tej chwili, ale gdzie będzie, kiedy Alvin go dogoni. Tylko głupiec próbuje piechotą podążać za dzikimi gęśmi.

Wiem, że muszę kiedyś stąd odejść, myślał. Ale nie odejdę tylko po to, żeby ścigać Calvina. I nie odejdę tylko dlatego, że kobieta, którą prawie poślubiłem, przysłała mi przemądrzały list, w którym nawet nie napomknęła, że ciągle mnie kocha, jeśli w ogóle kiedyś kochała. Skoro Peggy jest pewna, że i tak niedługo stąd odejdę, równie dobrze mogę poczekać i sprawdzić, co takiego zmusi mnie do odejścia.

Загрузка...