Z własnej chęci Alvin nie wróciłby do Hatrack River. Oczywiście, tu się urodził, ale że jego rodzina ruszyła dalej, zanim jeszcze potrafił samodzielnie usiąść, nie miał żadnych wspomnień z tamtego okresu. Wiedział, że najstarszymi osadnikami byli Horacy Guester, Makepeace Smith i stary Vanderwoort, holenderski kupiec, zatem kiedy przyszedł na świat, musiały tam już stać zajazd, kuźnia i sklep. Ale w pamięci nie umiał przywołać obrazów tamtej niewielkiej osady.
Znał Hatrack River z innych czasów — tu terminował. Pamiętał rynek, kościół i kaznodzieję, Whitleya Physickera opiekującego się chorymi, a nawet urząd pocztowy i dość rodzin z dziećmi, by zebrali pieniądze i zatrudnili nauczycielkę. Tak więc było to już prawdziwe miasteczko, ale dla Alvina nie miało to znaczenia. Tkwił tam od jedenastego roku życia, związany z chciwym mistrzem, który wyciskał ze „swojego” chłopaka ostatnią uncję potu, a uczył go jak najmniej. Alvin prawie nie miał pieniędzy ani czasu, żeby czerpać z pobytu tutaj jakąś przyjemność, czy też korzystać z przyjemności, które można kupić, jeśli ma się czas.
Choć jednak przeżył u kowala trudne chwile, mógłby ciepło wspominać Hatrack River. Była tam żona Makepeace'a, Gertie, chytra kobieta, która jednak wspaniale gotowała i od czasu do czasu okazywała chłopcu dobre serce. Był też Horacy i stara Peg Guester, pamiętający jego narodziny, którzy z radością go witali, kiedy tylko znalazł wolną chwilę, by ich odwiedzić, a czasem w czymś pomóc. Alvin zyskał też pewną sławę jako twórca doskonałych heksów i kowal lepszy od swojego mistrza, więc ludzie z miasteczka odwiedzali go często, prosząc o to czy tamto, i cały czas udając niewiedzę o tym, że Alvin jest prawdziwym mistrzem w kuźni. Nie warto denerwować starego Makepeace'a, bo potem odegra się na chłopaku, prawda? A sprawne ma ręce ten Alvin.
Dlatego Alvin mógłby zachować jakieś szczęśliwe wspomnienia z tego miejsca, tak jak ludzie zwykle potrafią spojrzeć we własną przeszłość i znaleźć tam miłe chwile, nawet jeśli te same chwile były bolesne, smutne czy wręcz potworne, kiedy je przeżywali.
Lecz dla Alvina wszystkie te dziecięce i młodzieńcze wspomnienia przyćmiło ich zakończenie. Akurat w najszczęśliwszej chwili, kiedy próbując zdobyć trochę rzetelnego książkowego wykształcenia zakochał się w pannie Larner, Odszukiwacze Niewolników przybyli po małego Arthura Stuarta i wszystko potoczyło się fatalnie. Zmusili nawet Alvina, żeby wykuł kajdany, w których Arthur miał wrócić do swego właściciela. Potem Alvin i Horacy Guester, ryzykując życie, odebrali Arthura, a Alvin zmienił go do głębi i zmył w Hio jego dawną tożsamość, żeby Odszukiwacze nigdy go już nie dopasowali do kawałków ciała i włosów w skarbczyku. Nawet wtedy mógł jeszcze zachować miłe wspomnienie trudnych chwil, które prowadziły do szczęśliwego końca.
Ostatniej nocy, sam na sam w kuźni z panną Larner, Alvin powiedział, że ją kocha, i poprosił, żeby została jego żoną. Mogła powiedzieć „tak”, widział to w jej oczach, mogła się zgodzić… ale właśnie w tym momencie stara Peg Guester zabiła jednego z Odszukiwaczy i sama zginęła z ręki drugiego. Dopiero wtedy dowiedział się, że panna Larner to w rzeczywistości mała Peggy, zaginiona córka Peg i Horacego Guesterów, żagiew, która ocaliła Alvinowi życie, kiedy był jeszcze mały. To niezwykłe, dowiedzieć się czegoś takiego o ukochanej kobiecie dokładnie w chwili, gdy traci się ją na zawsze.
Ale wtedy nie myślał o tym, że traci pannę Larner. Myślał tylko o starej Peg, gburliwej, złośliwej, kochającej Peg, zabitej przez Odszukiwacza. Nieważne, że pierwsza zastrzeliła jednego z nich — weszli do jej domu bez pozwolenia, włamali się, a chociaż działali zgodnie z prawem, było to złe prawo i złem było zarabianie tym prawem na życie. Zresztą nic wtedy nie miało znaczenia, ponieważ Alvin był tak wściekły, że nie potrafił rozsądnie myśleć. Dogonił tego, co zabił starą Peg, i jedną ręką skręcił mu kark, a potem walił jego głową o ziemię, aż czaszka popękała jak garnek w worku.
A kiedy wściekłość przygasła, kiedy zniknęła gorąca pasja, kiedy sprawiedliwość przestała wymagać śmierci zabójcy, pozostało tylko połamane ciało na rękach, krew na fartuchu i pamięć o morderstwie. Nieważne, że nikt w Hatrack River nie nazwałby go zabójcą za to, co uczynił tej nocy. W głębi serca wiedział, że zniszczył własne Stwarzanie, że w tej strasznej chwili stał się narzędziem w rękach Niszczyciela.
To mroczne wspomnienie sprawiało, że żadne inne nie mogło rozjaśnić serca Alvina. I dlatego nigdy by pewnie z własnej woli nie wrócił do Hatrack River.
Ale przecież nie był sam. Miał ze sobą Arthura Stuarta, a dla chłopca miasteczko Hatrack River oznaczało tylko jasne, szczęśliwe dzieciństwo. Oznaczało obserwowanie Alvina przy pracy, a czasem nawet dmuchanie w miechy. Oznaczało słuchanie piosenki drozda i rozumienie wszystkich słów. Oznaczało poznawanie plotek i powtarzanie ich tak sprytnie, że wszyscy dorośli śmiali się i klaskali. Oznaczało mistrzostwo w ortografii w całym miasteczku, chociaż z jakiegoś powodu nie pozwolili mu chodzić do normalnej szkoły. Owszem, zabili tam kobietę, którą nazywał mamą, ale Arthur nie widział tego na własne oczy, zresztą przecież i tak musiał wrócić, prawda? Stara Peg, która zastąpiła mu matkę, która w jego obronie zabiła człowieka i sama zginęła, leżała pochowana na wzgórku przy zajeździe. W grobie na tym samym wzgórku leżała też prawdziwa matka Arthura, czarna niewolnica, która użyła tajemnej afrykańskiej magii, żeby wyrosły jej skrzydła; odleciała z dzieckiem w rękach daleko na północ, gdzie malec był bezpieczny, choć ona sama umarła z wyczerpania. Jak Arthur Stuart mógł nie wracać do tego miejsca?
Oczywiście, Arthur Stuart nie prosił Alvina, żeby tam poszli. Arthur nie robił takich rzeczy. Maszerował u boku przyjaciela i niczego nie sugerował. Tyle że kiedy rozmawiali, ciągle mówił o tym czy innym wspomnieniu z Hatrack River, aż Alvin sam doszedł do właściwych wniosków. Domyślił się, że Arthur Stuart byłby szczęśliwy, odwiedzając miasteczko swego dzieciństwa; nie przyszło mu nawet do głowy, że jego własny smutek może przeważyć nad radością chłopca. Dlatego od razu wyruszył z Irrakwa, gdzie przypadkiem znaleźli się pod koniec sierpnia 1820 roku. Opuścili krainę kolei i fabryk, węgla i stali, barek, wozów i konnych posłańców pędzących w pilnych sprawach. Opuścili całą krzątaninę i ruszyli przez ciche lasy, przekraczając szepczące strumienie, wzdłuż ścieżek jeleni i polnych dróg, aż okolica zaczęła wyglądać znajomo i Arthur Stuart powiedział:
— Byłem tu kiedyś. Znam to miejsce. — A potem dodał zachwycony: — Przyprowadziłeś mnie do domu, Alvinie.
Nadeszli z północnego wschodu, mijając miejsce, gdzie rozgałęziały się tory i odnoga przebiegała w pobliżu Hatrack River, przez Hio i dalej, do Appalachee. Przekroczyli Hatrack krytym mostem, zbudowanym przez ojca Alvina i jego braci niczym pomnik dla zmarłego najstarszego Vigora, przygniecionego drzewem podczas przeprawy. Weszli do miasta tą samą drogą co kiedyś jego rodzina. Jak oni minęli kuźnię i usłyszeli dzwonienie młota na kowadle.
— Czy to nie kuźnia? — zapytał Arthur Stuart. — Chodź, odwiedzimy Makepeace'a i Gertie.
— Raczej nie — odparł Alvin. — Przede wszystkim Gertie nie żyje.
— No tak — przyznał chłopiec. — Żyłka jej pękła, kiedy wrzeszczała na Makepeace'a, prawda?
— Gdzie to słyszałeś? — zdziwił się Alvin. — Żadna plotka cię nie ominie, co?
— Nic nie poradzę, że ludzie rozmawiają, kiedy stoję obok — wyjaśnił Arthur Stuart, po czym wrócił do początkowego pomysłu. — Pewno byłoby lepiej odwiedzić Makepeace'a, zanim zobaczymy się z tatą.
Alvin nie tłumaczył mu, że Horacy Guester nie znosi, kiedy Arthur nazywa go tatą. Ludzie mogliby sobie pomyśleć, że to sam Horacy jest białą połówką małego mieszańca, choć to nieprawda, ale ludzie różnie gadają. Kiedy Arthur urośnie, Alvin wytłumaczy mu, że nie powinien tak się zwracać do Horacego. Ale na razie Horacy jest mężczyzną, a mężczyzna zniesie nieumyślną urazę ze strony chłopca pełnego dobrych chęci.
Zajazd okazał się dwa razy większy. Horacy dobudował nowe skrzydło, przez co front się wydłużył, a weranda biegła wzdłuż całego budynku. Ale to nie jedyna różnica: całość wyłożył deskami, pobielonymi i pięknymi na tle ciemnej zieleni lasu podchodzącego blisko pod dom.
— No, Horacy wyelegancił zajazd — ocenił Alvin.
— Nic niepodobny do starego — dodał Arthur Stuart.
— Zupełnie — poprawił go Alvin.
— Jeśli ty mówisz „wyelegancił”, to ja mogę „nic”. Ni ma tu panny Larner, żeby nas cięgiem poprawiała.
— Powinno być „ciągle” albo „nadal” — orzekł Alvin i obaj ze śmiechem weszli na werandę.
Drzwi otworzyły się nagle i z wnętrza wyszła dość korpulentna kobieta w średnim wieku. Prawie się z nimi zderzyła. Pod pachą niosła koszyk, w drugiej ręce parasolkę, chociaż nie zanosiło się na deszcz.
— Przepraszam — powiedział Alvin.
Widział, że jest okryta heksami i urokami. Jeszcze kilka lat temu oszukałaby go, jak każdego — choć zawsze wiedział, jakie to uroki i jak działają heksy. Teraz jednak nauczył się spoglądać przez heksy iluzji, a właśnie takich używała kobieta. Dostrzeganie prawdy przychodziło mu tak naturalnie, że musiał podjąć wysiłek, by zobaczyć iluzję. Podjął go zatem i trochę go zasmuciło, że kobieta jest niemal wzorcem damskiej urody. Czy nie mogła być bardziej twórcza, bardziej interesująca? Od razu ocenił, że ta prawdziwa, w średnim wieku, trochę za szeroka w talii i z włosami przyprószonymi siwizną, jest bardziej atrakcyjnym z dwóch wizerunków. I o wiele bardziej interesującym.
Zauważyła, że się jej przygląda, ale z pewnością uznała, że zachwycił się jej urodą. Na pewno była przyzwyczajona do mężczyzn, którzy się w nią wpatrują; zdawało się, że ją to bawi. Spojrzała wprost na niego, chociaż z pewnością nie szukała w nim urody.
— Urodziłeś się tutaj — oznajmiła. — Ale nigdy cię przedtem nie widziałam. — Odwróciła się do Arthura Stuarta. — A ty urodziłeś się na południu.
Arthur kiwnął tylko głową; nieśmiałość odebrała mu głos, nieśmiałość i porażająca siła jej stwierdzenia. Mówiła, jakby nie tylko jej słowa były prawdą, ale jakby wypierały wszelkie inne prawdy, o jakich ktoś wcześniej pomyślał.
— Urodził się w Appalachee, psze pani…
Na próżno Alvin czekał na odpowiedź. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że widząc jej młody i piękny fałszywy wizerunek, powinien się do niej zwrócić „panienko”, nie „proszę pani”.
— Zmierzasz do Carthage City — oświadczyła kobieta, znowu dość chłodno zwracając się do Alvina.
— Raczej nie. Nie mam tam nic do roboty.
— Jeszcze nie, na razie — zgodziła się. — Ale teraz już cię poznałam. Musisz być Alvinem, terminatorem, o którym Makepeace stale opowiada.
— Jestem czeladnikiem, psze pani. Jeśli Makepeace o tym nie wspomniał, to zastanawiam się, ile jeszcze jest prawdy w jego gadaniu.
Uśmiechnęła się, ale oczy pozostały poważne, wyrachowane.
— Aha… Widzę w tym zaczątki dobrej opowieści. Wystarczy trochę zamieszać.
Alvin natychmiast pożałował, że tyle jej zdradził. A w ogóle dlaczego odezwał się tak śmiało? Zwykle nie paplał z obcymi, zwłaszcza nie nazywał innych kłamcami, a to właśnie przed chwilą zrobił. Nie chciał kłopotów z Makepeace'em, ale teraz wyglądało, że i tak się pojawią.
— Chciałbym wiedzieć, z kim rozmawiam, psze pani.
Ale to nie ona odpowiedziała. W drzwiach stanął Horacy Guester.
— Jest poczmistrzynią w Hatrack River, a to dlatego że szwagier jej wuja jest kongresmanem z jakiegoś okręgu w Susquahenny i ma podobno wpływy u prezydenta. Wszyscy żywimy nadzieję, że jesienią znajdziemy kandydata, który obieca ją wyrzucić. Tylko na takiego będziemy głosować. Jeśli się nie uda, trzeba ją będzie zwyczajnie powiesić.
Poczmistrzyni uśmiechnęła się z przymusem.
— I pomyśleć, podobno Horacy Guester ma talent sprawiania, że ludzie dobrze się u niego czują.
— A o co ją oskarżycie? — spytał Alvin.
— Zbrodnicze plotki — wyjaśnił Horacy. — Takież pogłoski. Ociekanie złośliwością. Odgryzanie się w celach zabójczych. Oczywiście, mówię to w najmilszym możliwym sensie.
— Nic takiego nie robię — zapewniła kobieta. — A jako że Horacy nie raczył wymienić mojego imienia, nazywam się Vilate Franker. Moja babcia nie bardzo się znała na ortografii, więc nazwała matkę Violet, ale zapisała Vilate. Kiedy mama dorosła, tak się wstydziła analfabetyzmu babci, że zmieniła wymowę, jak w rymie do „glejt”. Ja jednak nie wstydzę się babci, więc wymawiam moje imię Violet, jak kolor pięknych kwiatków.
— Do rymu ze słowem „pistolet” — dodał Horacy.
— Rzeczywiście, dużo pani mówi, psze pani — odezwał się Arthur Stuart.
Powiedział to niewinnie, po prostu opisując fakt, który zaobserwował. Horacy jednak wybuchnął śmiechem, a Vilate zaczerwieniła się, cmoknęła językiem, otworzyła szeroko usta i nagle górne zęby opadły jej na dolne. Sztuczne zęby! Taki ohydny obraz… Ale ani Arthur, ani Horacy nie widzieli chyba, co zrobiła. Wierzyła pewnie, że za swoim murem iluzji może sobie pozwolić na wszelkie brzydkie, pogardliwe gesty. No cóż, Alvin nie miał zamiaru wyprowadzać jej z błędu. Na razie.
— Proszę chłopcu wybaczyć — powiedział. — Nie nauczył się jeszcze, że czasem niegrzecznie jest mówić wszystko, co się pomyśli.
— Miał rację — odparła. — Dlaczego nie powinien tego powiedzieć? — Ale jeszcze raz kłapnęła sztuczną szczęką. — Nie mogę się powstrzymać przed opowiadaniem różnych historii — podjęła. — Nawet jeśli moi słuchacze nie mają na nie ochoty. To moja najgorsza wada. Istnieją jednak gorsze i Bogu dziękuję, że mi ich oszczędził.
— Ja też lubię historie! — zawołał Arthur Stuart. — Mogę czasem przyjść i posłuchać?
— Kiedy tylko zechcesz, mój chłopcze. Masz jakieś imię?
— Arthur Stuart.
Tym razem to Vilate wybuchnęła śmiechem.
— Masz coś wspólnego z szacownym królem z Camelotu?
— Dostałem imię na jego pamiątkę. Ale, o ile wiem, nie jesteśmy krewnymi.
— Vilate — odezwał się znowu Horacy. — Zyskałaś wyznawcę, ponieważ chłopiec nie ma dość sprytu, a rozsądku jeszcze mniej. Ale teraz proszę, odsuń się od drzwi, żebym mógł przywitać tego człowieka, który urodził się w moim domu, i tego chłopca, który się w nim wychował.
— Widzę, że pewnych fragmentów tej historii jeszcze nie znam — odparła Vilate. — Ale nie rób sobie kłopotu: jestem pewna, że inni przedstawią mi pełniejszą jej wersję, niż usłyszałabym od ciebie. Do zobaczenia, Horacy. Do widzenia, Alvinie. Do widzenia, mój mały królewiczu. Odwiedź mnie koniecznie, ale nie przynoś jabłecznika od Horacego. Gdyby wiedział, że to dla mnie, na pewno by go zatruł.
Zeszła z werandy i ruszyła po ubitej ścieżce. Alvin widział, jak iluzje rozbłyskują i migoczą z każdym jej ruchem. Od tyłu heksy nie były tak doskonałe; zastanowił się, czy ktoś ją kiedyś przejrzał, gdy odchodziła.
Horacy przyglądał się jej ponuro.
— Udajemy, że tylko udajemy, że się nienawidzimy, ale ta kobieta jest zła i wcale nie przesadzam. Ma talent do zgadywania, skąd coś czy ktoś pochodzi i dokąd trafi, ale wykorzystuje to, żeby rozpuszczać najpaskudniejsze plotki. Przysiągłbym, że czyta cudze listy.
— No, nie wiem… — mruknął Alvin.
— Zgadza się, chłopcze, nie było cię tu od roku i nie wiesz. Wiele się przez ten czas zmieniło.
— Niech pan mnie wpuści, panie Guester, żebym mógł usiąść, może zjeść trochę dzisiejszej potrawki i czegoś się napić. Nawet zatrutego jabłecznika.
Horacy zaśmiał się i objął Alvina.
— Tak długo cię nie było, aż zapomniałeś, że mam na imię Horacy? Wejdź, wejdź. Ty też, młody Arthurze Stuarcie. Zawsze z radością was widzę.
Ku uldze Alvina, Arthur Stuart nie powiedział ani słowa, więc wśród tych, których nie wymówił, było też słowo „tato”.
Aż do chwili, kiedy położyli się spać w najlepszym pokoju, byli pod opieką Horacego. Nakarmił ich, podał gorącą wodę, żeby umyli twarze, ręce i nogi, zabrał brudną odzież do prania, nakarmił jeszcze raz i osobiście ułożył w łóżkach, najpierw w ich obecności zakładając świeżą pościel, „żebyście wiedzieli, że nadal utrzymuję wysoki standard czystości mojej kochanej Peg, chociaż jestem tylko starym, samotnym wdowcem”.
Wspomnienie o zmarłej żonie wystarczyło, by obudzić wspomnienia. Łzy pociekły z oczu Arthura Stuarta. Horacy natychmiast zaczął się usprawiedliwiać, lecz Alvin uciszył go uśmiechem i gestem.
— Nic mu nie będzie — zapewnił. — Wrócił do domu, gdzie już jej nie ma. To dobre łzy i dobrze, że je wypłakał.
Arthur poklepał Horacego po ręku.
— Nic mi nie będzie, tato.
Alvin zerknął na Horacego i z ulgą wyczytał w jego oczach nie irytację, lecz rodzaj smutnego zadowolenia. Może Horacy pomyślał o jedynej osobie, która miała naturalne prawo tak do niego mówić, o Peggy. Wróciła do domu w przebraniu i odjechała zbyt szybko. Kto wie, czy kiedy znów ją zobaczy. A może myślał o tej, która nauczyła Arthura Stuarta mówić „tato”, o swojej ukochanej żonie, której ciało spoczęło na wzgórzu za zajazdem, kobiecie zawsze mu wiernej, chociaż nie zasługiwał na jej dobroć, gdyż był — w co wierzył on jeden na świecie — złym człowiekiem.
Po chwili Horacy wycofał się z pokoju i zamknął drzwi, a Arthur Stuart płacząc zasnął w ramionach Alvina. Alvin chciał jeszcze pomyśleć przez chwilkę. Dobrze jest wrócić do domu, czy też do miejsca tak przypominającego dom, jak to tylko możliwe, kiedy prawdziwy dom jest niedostępny. Więc zdąża do Carthage City, tak? Po co miałby wyruszyć tam i zamieszkać? A może miał tam tylko dotrzeć i zginąć? Co ta Vilate Franker naprawdę wie? Leżał i myślał o niej, zastanawiał się, czy naprawdę jest taka zła, jak mówił Horacy Guester. Alvin spotkał w życiu prawdziwe zło, ale wciąż uważał, że jest bardzo rzadkie, a słowa tego używa zbyt wielu ludzi, nie wiedzących, co naprawdę oznacza.
Nie chciał myśleć o innej kobiecie, która także okrywała się heksami. I żeby nie pamiętać panny Larner, czyli w rzeczywistości małej Peggy, w końcu odpłynął w sen.
Jaki to ciekawy chłopak, myślała Vilate, oddalając się od zajazdu. Całkiem niepodobny do tego przebiegłego szczura, jakiego sobie wyobrażałam po tym wszystkim, co opowiadał Makepeace Smith. Ale z drugiej strony, nikt nie ufa przebiegłym szczurom tak, żeby pozwolić im się zdradzić. To silni, przystojni mężczyźni zwodzą ludzi, gdyż wzbudzają wiarę, że mają serca tak szczere jak twarze. W takim razie każde słowo Makepeace'a może być prawdą. Może Alvin rzeczywiście ukradł jakiś złoty skarb, znaleziony przy kopaniu studni. Może potem zasypał tę studnię, gdzie znalazł złoto, i wykopał drugą kawałek dalej, licząc, że nikt nie zauważy. Może wytopił z tego złota kształt pługa i udawał, że zmienił żelazo w złoto, żeby uciec ze skarbem Makepeace'a. Co mnie to obchodzi? Przecież to nie było moje złoto i nigdy nie będzie, dopóki należy do Makepeace'a. Ale jeżeli w tym worku, który Alvin nosi na ramieniu, przypadkiem znalazł się złoty pług, może się okazać, że to złoto kogoś innego.
Na przykład ktoś dostatecznie silny może odebrać mu je przemocą. Ktoś dostatecznie okrutny może Alvina zabić i okraść ciało. Ktoś dostatecznie cichy mógłby je wynieść z pokoju, gdy Alvin będzie spał. Ktoś dostatecznie bogaty mógłby wynająć adwokatów, aby wykazali coś w sądzie przeciw Alvinowi i odebrać mu pług z mocy prawa. Wiele jest sposobów, jeśli komuś by naprawdę zależało.
Vilate nigdy nie zniżała się do przymusu. Nie chciałaby nawet złotego pługa, gdyby istniał, chyba żeby go dostała. Jako prezent. Może dowód miłości. Albo… Zresztą zgodzi się na podarunek mający uspokoić wyrzuty sumienia. Alvin wyglądał na człowieka honoru, ale patrzył na nią tak… Cóż, znała to spojrzenie. Ten człowiek został porażony. Należał do niej, jeśli tylko go zechce.
Tylko dobrze to rozegraj, upominała się. Przygotuj scenę. Niech on przyjdzie do ciebie. Żeby nikt nie powiedział, że zastawiasz na niego sidła.
Jej najlepsza przyjaciółka czekała w kuchni za urzędem poczty.
— I co myślisz o Alvinie? — spytała, zanim jeszcze Vilate zdążyła się z nią przywitać.
— Jak zwykle wiesz o wszystkim, zanim ci powiem. — Vilate zaczęła rozpalać ogień w pięknym żelaznym piecu z piekarnikiem, obiekcie zazdrości wszystkich kobiet w Hatrack River.
— Pięć osób widziało cię na werandzie zajazdu, jak z nim rozmawiasz, Vilate, a wiadomość dotarła do mnie, nim jeszcze dotknęłaś stopą drogi.
— Więc to próżne osoby, powiem szczerze, i jestem pewna, że diabeł porwie ich dusze.
— Z pewnością wiesz takie rzeczy. Diabeł daje ci listę za każdym razem, kiedy zdobędzie nowego rekruta.
— Oczywiście, że daje. Wszyscy przecież wiedzą, że diabeł mieszka tutaj, w moim ślicznym piekarniku. — Vilate zachichotała radośnie.
— A więc… — przypomniała jej przyjaciółka — co o nim myślisz?
— Nie wydaje mi się, żeby był taki ważny. Ręce robotnika, naturalnie, i opalony jak każdy chłopak z niższych klas. Mówi dość prosto i z wiejska. Zastanawiam się, czy w ogóle potrafi czytać.
— Och, czytać potrafi, to pewne. Nauczycielka mu pokazała, kiedy tu mieszkał.
— A tak, legendarna panna Larner, taka mądra, że jej najlepszy uczeń wygrał turniej ortografii, przez co Odszukiwacze usłyszeli o chłopcu mieszańcu i w rezultacie zabili żonę Horacego Guestera, matkę panny Larner. Niezwykła kobieta.
— Zawsze znajdziesz sposób, żeby historia brzmiała paskudnie.
— A ma ładniejszą wersję? — zdziwiła się Vilate.
— To opowieść o miłości. Nauczycielka stara się zmienić życie małego mieszańca i jego przyjaciela, kowalskiego terminatora. Zakochuje się w młodym kowalu, a mieszańca zmienia w mistrza ortografii. Siły zła zwracają na nich uwagę…
— A może Bóg postanowił ukarać jej pychę!
— Myślę, że jesteś o nią zazdrosna, Vilate — stwierdziła jej przyjaciółka. — Naprawdę tak uważam.
— Zazdrosna?
— Ponieważ zdobyła serce Alvina Smitha. Być może, wciąż do niej należy.
— O ile wiem, serce ciągle bije w jego własnej piersi.
— A złoto ciągłe błyszczy w jego worku?
— Opowiadasz o słodkiej pannie Larner, ale ciągle zakładasz, że to ja mam złe zamiary.
Vilate rozpaliła już w piecu, postawiła na nim czajnik i zaczęła ciąć do garnka fasolkę szparagową.
— Ponieważ dobrze cię znam, Vilate.
— Myślisz, że znasz, ale czeka cię jeszcze wiele niespodzianek.
— Nie kłap na mnie zębami, obrzydliwa istoto.
— Opadły mi przypadkiem — zapewniła Vilate. — Nigdy nie robię tego specjalnie.
— Kłamczucha.
— Ale piękna kłamczucha, nie sądzisz? — błysnęła zębami w swym najlepszym uśmiechu.
— Nie rozumiem, co mężczyźni widzą w kobietach — odparła jej przyjaciółka. — Heksy czy nie, dopóki kobieta jest ubrana, i tak nie zobaczą tego, co ich interesuje.
— Nie wiem, jak mężczyźni w ogóle. Ale sądzę, że przynajmniej niektórzy kochają mnie ze względu na mój charakter.
— Charakter szczery jak srebro, to pewne. Nieważne, że trochę zmatowiałe, to schodzi przy polerowaniu.
— A inni kochają mnie dla mojego dowcipu i uroku.
— Nie wątpię; jeśli tylko od czterdziestu lat mieszkali w jaskini i przez cały ten czas nie widzieli cywilizowanej kobiety.
— Możesz się ze mną drażnić, ile chcesz, ale i tak wiem, że jesteś zazdrosna, bo Alvin Smith już się we mnie zakochuje, biedaczysko, a na ciebie nawet nie spojrzy. Męcz się, skarbie.
Jej najlepsza przyjaciółka siedziała nadąsana. Tym razem Vilate trafiła celnie. Zasyczał czajnik. Jak zawsze, Vilate postawiła dwie filiżanki. Ale, jak zawsze, jej przyjaciółka powąchała tylko herbatę i jej nie tknęła. Co z tego? Vilate zawsze była nienagannie uprzejma i tylko to się liczy.
— Makepeace pozwie go do sądu.
— Ha! — zawołała Vilate. — O tym też już słyszałaś?
— Nie. Nie jestem nawet pewna, czy Makepeace Smith już wie, że jego uczeń pojawił się w mieście… chociaż, jeśli do mnie wiadomość dotarła tak szybko, to do niego jeszcze szybciej. Wiem tylko, że Makepeace tyle wygadywał o tym, jak Alvin go okradł, że jeśli teraz nie pójdzie do sądu, wszyscy się dowiedzą, że to tylko jego wymysły. Czyli musi doprowadzić do procesu. Rozumiesz?
Vilate uśmiechnęła się do siebie.
— Już planujesz, co mu zaniesiesz do więzienia? — spytała jej najlepsza przyjaciółka.
— Coś w tym rodzaju — odparła Vilate.
Alvin przebudził się i zobaczył, że Arthur Stuart wyszedł, a pokój pogrążony jest w półmroku. Podróż musiała być bardziej męcząca, niż sądził, skoro przespał cały dzień.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Otwórz, Alvinie! — zawołał Horacy. — Szeryf wykonuje tylko swoje obowiązki, tak przynajmniej mówi, ale nie ma innego wyjścia.
Czyli to stukanie pewnie go obudziło. Alvin zsunął nogi z łóżka i jednym krokiem znalazł się przy drzwiach.
— Nie były zaryglowane — zapewnił, otwierając. — Wystarczyło popchnąć.
Szeryf Po Doggly był wyraźnie zmieszany.
— To tylko Makepeace Smith, Alvinie. Wszyscy wiedzą, że we łbie mu się pomieszało, ale załatwił dla ciebie pozew i oskarża o kradzież swojego skarbu.
— Skarbu? — zdziwił się Alvin. — Nic nie wiem o żadnym skarbie.
— Twierdzi, że znalazłeś złoto, kiedy kopałeś dla niego studnię, więc przesunąłeś tę studnię, żeby nikt się nie dowiedział…
— Przesunąłem studnię, bo trafiłem na litą skałę — wyjaśnił Alvin. — Gdybym znalazł złoto, po co miałbym ją przesuwać? To przecież nie ma sensu.
— I właśnie tak powiesz w sądzie, a przysięgli ci uwierzą — zapewnił szeryf Doggly. — Wszyscy wiedzą, że Makepeace plecie bzdury.
Alvin westchnął. Słyszał krążące tu i tam plotki o złotym pługu i jak to został skradziony kowalowi, u którego Alvin terminował. Nie sądził jednak, że Makepeace'owi wystarczy odwagi, by iść do sądu, gdzie przecież wyjdzie na kłamcę.
— Dam wam słowo, szeryfie, że nie wyjadę z miasta, dopóki ta sprawa się nie rozstrzygnie — obiecał. — Ale muszę się przecież opiekować Arthurem Stuartem i bardzo bym nie chciał, żeby mnie pan zamknął.
— No i dobrze — zgodził się Doggly. — W nakazie jest napisane, że masz wybór. Albo oddasz mi pług na przechowanie aż do procesu, albo pójdziesz do więzienia razem z pługiem.
— Czyli pług to jedyna kaucja, jaką mogę wpłacić?
— Tak właśnie jest, jak by nie patrzeć.
— Horacy, będziesz chyba musiał zająć się chłopcem — zwrócił się Alvin do oberżysty. — Nie po to go tu przyprowadziłem, żeby znów oddać ci pod opiekę, ale sam widzisz, że nie mam wyboru.
— Mógłbyś przecież oddać pług Po na przechowanie — zauważył Horacy. — Nie żeby chłopak mi przeszkadzał.
— Bez urazy, szeryfie, ale nie przechowalibyście tego pługa nawet przez jedną noc. — Alvin uśmiechnął się blado.
— Myślę, że jakoś bym se poradził. — Po był trochę urażony.
— Znaczy, przecież nawet jak cię zamknę, nie myślisz chyba, że pozwolę ci trzymać pług u siebie w celi?
— Myślę, że tak.
— Chyba nie.
— Myślę, że wierzycie, że umiecie go ochronić przed ludźmi — oświadczył Alvin. — Ale nie wiecie, jak ochronić ludzi przed pługiem.
— Więc przyznajesz, że go masz?
— Zrobiłem go na egzamin czeladniczy — wyjaśnił Alvin. — Są świadkowie. Całe to oskarżenie jest bzdurne, a pan i wszyscy o tym dobrze wiedzą. Ale o co mnie oskarżą, jeśli oddam wam pług, ktoś zajrzy do worka i oślepnie? Co mi wtedy grozi?
— Oślepnie? — Po Doggly zerknął na Horacego, jakby stary przyjaciel mógł zdradzić, czy go nie nabierają.
— Myślicie, że zabronicie swoim chłopcom zaglądać do worka i to wystarczy? Nie spróbują choćby trochę popatrzeć?
— Oślepnie, tak? — powtórzył Po.
Alvin podniósł worek z miejsca, gdzie go położył obok siebie na łóżku.
— A kto będzie niósł ten pług, Po?
Szeryf Doggly sięgnął po worek, ale kiedy tylko dotknął go ręką, poczuł, że twardy metal wewnątrz przesuwa się i ucieka mu spod palców.
— Natychmiast przestań, Alvinie! — zażądał.
— Ja tylko trzymam ten worek. Na jakiej półce chcecie go położyć?
— Zamknij się już, chłopcze — mruknął Doggly. — Pozwolę ci trzymać go w celi. Ale jeśli przyłożysz nim komuś po łbie i uciekniesz, znajdę cię, a wtedy oskarżę nie o takie bzdury, co je Makepeace Smith opowiada. Obiecuję.
Alvin pokręcił głową i uśmiechnął się. A Horacy wybuchnął śmiechem.
— Po, gdyby Al chciał uciec z twojego więzienia, nikogo nie musiałby walić po łbie.
— Ja tylko ostrzegam, Al. Nie przesadzaj. Wciąż obowiązuje nakaz ekstradycji z Appalachee; chodzi o sprawę śmierci pewnego Odszukiwacza.
Dobrotliwy nastrój Horacego zmienił się w jednej chwili. Szybkim ruchem chwycił szeryfa i przycisnął do futryny tak mocno, jakby chciał na stałe zmienić mu sylwetkę.
— Po — rzekł — przez wiele lat byłeś mi najdroższym przyjacielem. W mroku nocy robiliśmy to, za co by nas powiesili, gdybyśmy spróbowali tego w jasny dzień. Cały czas razem narażaliśmy życie. Jeśli kiedyś oskarżysz, a choćby spróbujesz wydać chłopaka za to, że zabił Odszukiwacza, który zastrzelił moją Margaret w moim własnym domu, tymi dwoma rękami wymierzę ci sprawiedliwość.
Po Doggly zezem spojrzał oberżyście w oczy.
— To ma być groźba, Horacy? Chcesz, żebym dla ciebie złamał przysięgę?
— Jak mogłaby to być groźba? Wiesz, że mówiłem to w najmilszym możliwym sensie.
— Chodźmy do aresztu, Alvinie — powiedział Doggly. — Tak sobie myślę, że jeśli damy z miasta nie przyniosą ci jedzenia, codziennie dostaniesz potrawkę od Horacego.
— Zatrzymam pług? — upewnił się Alvin.
— Nawet się do niego nie zbliżę — obiecał szeryf. — Jeżeli to pług. I jeżeli jest złoty.
Wskazał mu drzwi. Alvin wyszedł na korytarz, a Po Doggly podążył za nim. W głównej sali około dwudziestu osób czekało, by zobaczyć, po co szeryf zjawił się w zajeździe.
— Alvinie, miło cię znowu widzieć! — zawołało kilkoro z nich.
Byli trochę zakłopotani widząc, że Alvin jest aresztowany. — Ładnie cię przywitali, nie ma co — oświadczyła ponuro Ruthie Baker. — Słowo daję, tym razem Makepeace Smith zgryzł za wielką kość.
— Przynieście mi tylko do więzienia wasze ciasteczka — poprosił Alvin. — Tęskniłem za nimi przez całą drogę.
— Głowę daję, że wszystkie panie z miasta po całych dniach będą się kłócić, która ma cię karmić. Chciałabym tylko, żeby kochana Peg mogła cię przywitać. — Ruth zalała się łzami. — To straszne, że tak łatwo płaczę.
Alvin uścisnął ją, po czym obejrzał się na szeryfa.
— Nie wsunęła mi pilnika, żebym mógł przepiłować kraty — powiedział. — Więc mogę chyba…
— Daj spokój, Alvinie — westchnął Po Doggly. — Po co, u diabła, tu wracałeś?
W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi i wkroczył sam Makepeace Smith.
— Tam jest! Nareszcie złodziej został schwytany! Szeryfie, każcie mu oddać mój pług!
Po Doggly spojrzał mu prosto w oczy. Makepeace był potężnym mężczyzną, z masywnymi ramionami i nogami jak pnie drzew, ale przed szeryfem zwiądł niby kwiat.
— Zejdź mi z drogi, Makepeace. I to już.
— Chcę odebrać swój pług — upierał się kowal, ale ustąpił spod drzwi.
— To nie jest twój pług, dopóki sąd nie powie, że jest. Jeżeli w ogóle tak powie.
— To nie jest twój pług, dopóki nie pokażesz, że umiesz zrobić taki sam — wtrącił Horacy Guester.
Alvin nie powiedział ani słowa. Wyszedł z zajazdu i zatrzymał się w progu tylko po to, żeby uprzedzić Horacego:
— Pozwalaj Arthurowi mnie odwiedzać, kiedy tylko zechce. Pamiętaj.
— Wiesz przecież, Alvinie, że będzie chciał spać z tobą w celi. Alvin roześmiał się.
— Jest taki chudy, że mógłby przecisnąć się przez kraty.
— To ja robiłem te kraty! — wrzasnął Makepeace Smith. — Są za gęste, żeby ktokolwiek się przecisnął!
— Jeśli to ty — krzyknęła równie głośno Ruth Baker — mały Arthur potrafi je odgiąć!
— Spokojnie, ludzie! — przerwał im szeryf Doggly. — Dokonuję tu niewielkiego aresztowania, więc odsuńcie się i pozwólcie wyprowadzić więźnia. A ciebie, Makepeace, jeszcze tylko trzy słowa dzielą od aresztowania za utrudnianie działania wymiarowi sprawiedliwości i zakłócanie porządku.
— Mnie aresztować! — oburzył się Makepeace.
— Teraz już tylko jedno słowo. No dalej, wystarczy jakiekolwiek. Powiedz je. Pozwól mi cię zamknąć, Makepeace. Wiesz, że nie mogę się doczekać.
Makepeace wiedział. Zamknął usta i cofnął się. Ale patrzył z uśmiechem, jak szeryf prowadzi Alvina ulicą do aresztu na tyłach budynku sądu.