Ponieważ Calvin w Vigor Kościele z nikim właściwie się nie przyjaźnił, zawsze uważał się za samotnika. Kiedy o tym myślał, stwierdzał, że kto nie był oczarowany Alvinem, zwykle okazywał się niemal idiotą. Calvina nie interesowały takie psikusy, jak przywoływanie skunksów pod werandę czy przewracanie wychodków. Alvin odciął go od wszystkiego, co ważne, a przyjaciele, jakich mógł sobie znaleźć, wcale się nie liczyli.
W Nowym Amsterdamie i w Londynie był jeszcze bardziej samotny, skoncentrowany na jedynym celu: dostać się do Napoleona. To samo działo się na ulicach Paryża, kiedy krążył po mieście i starał się zdobyć sławę uzdrowiciela. A kiedy już zwrócił na siebie uwagę cesarza, zajmowały go tylko badania i praca.
Przez pewien czas. Ponieważ po kilku tygodniach zrozumiał, że Napoleon zamierza go uczyć powoli i nieskończenie długo. Dlaczego miałoby być inaczej? Przecież kiedy tylko Całym uzna, że umie już dosyć, odjedzie, a Napoleona znów zacznie dręczyć artretyzm. Calvin zastanawiał się nawet, czy nie wpłynąć na Napoleona przez wzmożenie jego cierpień. Z tą myślą zbadał przenikaczem jego mózg i znalazł miejsce rejestrujące ból. Mógłby bezpośrednio sięgnąć do tego punktu i sprawdzić, czy Napoleon nie przypomni sobie nagle o nauczeniu Calvina paru rzeczy, o których wcześniej zapomniał.
Ale to tylko marzenia, a Calvin nie był głupcem. Taką sztuczkę mógłby wykonać raz i zyskać jeden dzień nauki. Zanim jednak położyłby się spać, powinien się znaleźć jak najdalej od Paryża, od Francji, od wszystkich okolic tego świata, gdzie potrafiliby go odszukać agenci cesarza. Nie, nie mógł zmuszać Napoleona do niczego. Musiał tu zostać i godzić się na nieznośnie powolne lekcje, na ciągłe powtarzanie. Tymczasem obserwował pilnie, próbując zobaczyć, co takiego robi Napoleon, czego Calvin nie rozumie.
Nic z tego nie miało sensu.
Pozostało mu tylko wypróbowanie umiejętności, których Napoleon go nauczył, umiejętności manipulowania ludźmi. Musiał sprawdzić, czy doświadczenie nie pokaże czegoś nowego. A to pragnienie zmusiło go do szukania kontaktów.
Nie było to takie proste. W pałacu otaczali go zawsze zajęci służący. Co gorsza, znajdowali się pod bezpośrednim wpływem Napoleona, a cesarz nie powinien odkryć, że ktoś inny próbuje rządzić jego poddanymi. Mógłby źle to zrozumieć. Mógłby pomyśleć, że Calvin chce odebrać mu władzę, a to nieprawda — Calvin nie miał ochoty zajmować miejsca cesarza. Czym był zwykły cesarz, gdy na świecie pojawił się Stwórca?
To znaczy dwóch Stwórców. Dwóch.
Na kim jeszcze mógł Calvin wypróbować swoje nowe umiejętności? Kilka wędrówek po pałacu i budynkach rządowych pozwoliło mu odkryć całkiem inną klasę ludzi: leniwi i sfrustrowani, stanowili naturalny materiał doświadczalny. Byli to synowie dworzan i urzędników Napoleona.
Wszyscy mieli w przybliżeniu podobne biografie: kiedy ich ojcowie zyskiwali wpływy, synowie trafiali do coraz lepszych szkół z internatami, które opuszczali w wieku szesnastu czy siedemnastu lat, wykształceni i ambitni, lecz bez żadnej pozycji w towarzystwie. Oznaczało to, że prawie wszystkie drogi były przed nimi zamknięte — z wyjątkiem pójścia w ślady ojców. Musieli żyć w całkowitej zależności od cesarza. Niektórym to wystarczało. Tych pracowitych, zadowolonych z życia ludzi Calvin zostawiał w spokoju.
Interesowali go nieudani studenci prawa, entuzjastyczni poeci i dramaturdzy bez talentu, plotkarze i uwodziciele, rozglądający się za kobietami dość bogatymi, by były warte pożądania, i dość głupimi, by dać się zdobyć takim zalotnikom. Całym, którego francuski znacznie się poprawił, postępował więc zgodnie z radami Napoleona i badał, jakie przywary popychają tych młodych ludzi do działania, aby pochlebiać im i nimi kierować. Przy okazji odkrył też, że lubi ich towarzystwo. Nawet głupcy spośród nich bawili go swym lenistwem i cynizmem, a czasami znajdował prawdziwie dowcipnych i fascynujących towarzyszy.
Ci byli najtrudniejsi do opanowania. Calvin powtarzał sobie, że to raczej wyzwanie, nie skłonności powodują szukanie ich towarzystwa. Szczególnie jednego z nich: Honore. Chudy, niski, z przedwcześnie popsutymi zębami, o rok starszy od Alvina. Maniery miał skandaliczne; nie dlatego, jak szybko stwierdził Calvin, by nie wiedział, jak się zachować, ale raczej dlatego że lubił szokować ludzi, okazywać pogardę ich zmurszałym normom, a przede wszystkim zwracać na siebie uwagę. Odpychające zachowanie zwykle wywoływało pożądany efekt: z początku może niechęć i niesmak, lecz najdalej po piętnastu minutach wszyscy śmiali się z jego żartów, kiwali głowami, gdy wygłaszał swoje przemyślenia, a w oczach błyszczał im podziw.
Calvin pozwolił sobie nawet na przypuszczenie, że Honore dysponuje może tym samym darem co cesarz, że studiując go pozna kilka sekretów, które Napoleon ukrywał.
Z początku Honore ignorował Calvina — nie z jakichś konkretnych powodów, ale dla ogólnej zasady, że ignorował wszystkich, którzy nic mu nie mogli zaoferować. Potem zapewne usłyszał, że Calvin codziennie widuje cesarza, a nawet jest jego osobistym uzdrowicielem. Calvin natychmiast zyskał akceptację, a nawet zaproszenia na nocne wyprawy.
— Badam Paryż — tłumaczył Honore. — Nie, muszę sprostować: badam ludzkość, a w Paryżu żyje dostatecznie wielka liczba osobników tego gatunku, żeby dostarczyć mi zajęcia na wiele lat. Studiuję wszystkich, którzy odbiegają od normy, ponieważ właśnie ich odchylenia uczą mnie ludzkiej natury. Jeśli działania człowieka mnie zaskakują, to dlatego że przez lata przyzwyczaiłem się oczekiwać innego zachowania. W ten sposób poznaję dziwaczność jednostki, ale i normę całości.
— A dlaczego ja jestem dziwaczny? — spytał Calvin.
— Jesteś dziwaczny, ponieważ słuchasz moich przemyśleń, a nie moich żartów. Jesteś pilnym studentem geniuszu i podejrzewam niemal, iż sam geniuszem dysponujesz.
— Geniuszem?
— To ów niezwykły duch czyniący ludzi wielkimi. Absolutna pobożność zmienia ludzi w świętych lub aniołów, ale co z takimi, którzy są średnio pobożni, za to doskonale inteligentni, mądrzy czy spostrzegawczy? Stają się geniuszami. Świętymi patronami umysłów, oczu duszy! Kiedy umrę, chcę, by moje imię przywoływali ci, którzy modlą się o mądrość. Świętym zostawiam modlitwy tych, którzy pragną cudów. — Pochylił głowę i spojrzał w górę, na Calvina. — Jesteś zbyt wysoki, by być uczciwy. Ludzie wysocy zawsze kłamią, ponieważ sądzą, że niscy, tacy jak ja, nie rozumieją ich dość dobrze i nie sprzeciwią się.
— Nic nie poradzę, że jestem wysoki.
— To kłamstwo. Jako dziecko chciałeś być wysoki, tak jak ja chciałem pozostać bliżej ziemi, gdzie moje oczy zauważą szczegóły, jakich ludzie wysocy nie dostrzegają. Mam tylko nadzieję, że kiedyś będę też gruby. To by znaczyło, że mam więcej do jedzenia, co z kolei, mój drogi jankesie, byłoby miłą odmianą. Powszechnie uważa się, że geniusze nigdy nie zyskują zrozumienia, a zatem nie są popularni i nie zarabiają pieniędzy na swej mądrości. Uważam to za głupotę. Prawdziwy geniusz jest nie tylko sprytniejszy od wszystkich, ale jest tak inteligentny, by wiedzieć, jak dotrzeć do mas, nie rezygnując ze swej mądrości. Ja piszę powieści.
Calvin niemal wybuchnął śmiechem.
— Te głupie historyjki, które czytują kobiety?
— Te same. Omdlewające dziedziczki. Nudni mężowie. Niebezpieczni kochankowie. Trzęsienia ziemi, rewolucje, pożary i wścibskie ciotki. Pisuję pod kilkoma noms de plume. Sekret polega na tym, że gdy opanowuję sztukę zdobywania popularności, a więc i bogactwa, równocześnie badam prawdziwy stan człowieczeństwa w tym wielkim akwarium, jakim jest Paryż, tym ulu z cesarzem jako królową, otoczoną takimi trutniami, jak mój bezskrzydły, pozbawiony żądła ojciec, siódmy sekretarz z porannej zmiany. Kiedyś go okulawiłeś, żałosny psotniku. Całą noc płakał nad swoim poniżeniem, a ja przysiągłem, że pewnego dnia cię zabiję. Pewnie tego nie zrobię… Nigdy jeszcze nie dotrzymałem obietnicy.
— A kiedy piszesz? Przez cały czas jesteś tutaj. — Calvin skinął ręką na otaczające ich budynki rządowe.
— Skąd możesz to wiedzieć, skoro ciebie przez cały czas tu nie ma? Nocami krążę od wspaniałych salonów śmietanki towarzyskiej do najlepszych burdeli stworzonych przez męty tego świata. A rankami, kiedy od monsieur Bonapartego pobierasz lekcje cesarzowania, ja zaszywam się na swym nędznym, poetycznym poddaszu. Gospodyni matki codziennie przynosi mi świeży chleb, więc nie płacz jeszcze nade mną, przynajmniej dopóki nie złapię syfilisu albo gruźlicy. Na tym poddaszu właśnie piszę jak szaleniec, stronę za stroną pokrywając moją błyskotliwą prozą. Kiedyś spróbowałem swoich sił w poezji, w dramaturgii… Odkryłem jednak, że naśladując Racine'a, człowiek uczy się głównie takiego nudzenia jak Racine, a studiując Moliere'a przekonuje się, że był on wzniosłym geniuszem, którego nie powinni obrażać nędzni młodzi naśladowcy.
— Żadnego z nich nie czytałem — przyznał Calvin. Prawdę mówiąc, o żadnym z nich nie słyszał i jedynie z kontekstu wywnioskował, że mowa o dramaturgach.
— Nie czytałeś także moich dzieł, ponieważ w istocie są to jedynie wprawki, nie prace geniusza. Czasem obawiam się wręcz, że mam tylko ambicję geniusza, oko i ucho geniusza, ale talent kominiarza. Zanurzam się w brudnym świecie, wracam czarny, strzepuję popioły i sadze moich badań na biały papier… I co otrzymuję? Kartki z czarnymi znaczkami. — Honore chwycił Calvina za koszulę i pociągnął w dół, aż mógł spojrzeć mu prosto w oczy. — Oddałbym nogę za taki talent jak twój. Żeby spojrzeć do wnętrza ciała, uleczyć lub zranić, sprowadzić ból albo ulgę. Dałbym sobie odciąć nawet obie nogi. — Puścił Calvina. — Oczywiście nie zrezygnowałbym z delikatniejszych organów, sprawiłbym bowiem wielki zawód mojej drogiej madame de Berny. Zachowasz dyskrecję, mam nadzieję, i plotkując o moim romansie, nigdy nie zdradzisz, że usłyszałeś o nim ode mnie.
— Naprawdę mi zazdrościsz? — spytał Calvin.
— Tylko wtedy, kiedy myślę rozsądnie — odparł Honore. — To rzadka okazja, a więc twoje istnienie nie odbiera mi zadowolenia z życia. Nie stałeś się jeszcze którymś z głównych źródeł irytacji. Co innego moja matka… Przez całe dzieciństwo tęskniłem za jakimś gestem miłości z jej strony, jakimś przejawem afektu. Zawsze jednak traktowała mnie chłodno i oschle. Nic nie mogło jej zadowolić. Przez wiele lat uważałem, że jestem złym synem. A potem nagle uświadomiłem sobie, że to ona jest złą matką! Nienawidziła nie mnie, ale mojego ojca. Aż pewnego roku, kiedy wyjechałem do szkół, wzięła sobie kochanka. Wybrała dobrze, gdyż był to światowy człowiek, do którego żywię wielki szacunek. Moja matka pozwoliła sobie na ciążę i urodziła potwora.
— Zdeformowanego?
— Tylko moralnie. Poza tym jest całkiem atrakcyjny i matka go rozpieszcza. Kiedy widzę, jak się nad nim roztkliwia, wychwala go i śmieje się z jego powiedzonek, marzę, by postąpić jak bracia Józefa i wrzucić go do studni. Tyle że ja bym nie miał litości i nie wyciągnął go, żeby sprzedać w zwyczajną niewolę. Na pewno będzie też wysoki i matka dopilnuje, żeby miał dostęp do jej fortuny; w przeciwieństwie do mnie, który żyję dzięki nędznym groszom od ojca, zaliczkom od wydawców i szlachetnym impulsom kobiet, dla których jestem bogiem miłości. Po głębokim zastanowieniu doszedłem do wniosku, że Kain, podobnie jak Prometeusz, był jednym z największych dobroczyńców ludzkości, za co, naturalnie, jest przez Boga bez końca torturowany, a przynajmniej wyrosła mu paskudna krosta na środku czoła. Kain bowiem nauczył nas, że pewnych braci zwyczajnie nie da się znieść, a jedynym rozwiązaniem jest zabić ich albo zlecić komuś zabicie. Jako człowiek z natury leniwy, skłaniam się ku tej drugiej metodzie. Ponadto w więzieniu nie można nosić eleganckich ubrań, a po zgilotynowaniu za morderstwo kołnierzyk nigdy nie układa się dobrze, tylko zsuwa na jedno lub drugie ramię. Dlatego albo wynajmę kogoś do tego zadania, albo dopilnuję, żeby zatrudniono go na nędznej posadzie w dalekiej kolonii. Myślałem o wyspie Reunion na Oceanie Indyjskim. Ta kropka na globusie ma tylko jedną wadę: jest tak duża, że drogi Henry mógłby nie zobaczyć naraz całego obwodu swojej wyspy. Chcę, żeby bez chwili przerwy czuł się jak w więzieniu. To chyba nieżyczliwe myśli.
Nieżyczliwe? Calvin roześmiał się z zachwytem i w zamian uraczył Honore opowieściami o własnym okropnym bracie.
— No cóż — podsumował Honore. — Oczywiście, musisz go zniszczyć. Co robisz w Paryżu, kiedy czeka cię tak wielkie dzieło?
— Uczę się od Napoleona, jak rządzić ludźmi. Kiedy brat zbuduje Kryształowe Miasto, ja mu je odbiorę.
— Odbierzesz? To nędzny cel. Co ci przyjdzie z odebrania mu miasta?
— To, że on je zbudował, albo zbuduje, a potem będzie patrzył, jak władam wszystkim.
— Myślisz tak, ponieważ z natury jesteś paskudny, Calvinie, i nie rozumiesz miłych ludzi. Dla ciebie ostatecznym celem jest władza; dlatego niczego nie budujesz, raczej starasz się opanować to, co już istnieje. Twój brat za to jest z natury Stwórcą, jak to nazwałeś; dlatego nie dba o to, kto rządzi, tylko o to, co istnieje. Jeśli więc odbierzesz mu władzę w Kryształowym Mieście, kiedy już je zbuduje, nie osiągniesz niczego, gdyż on wciąż będzie się cieszył samym jego istnieniem; nieważne, kto w nim rządzi. Nie. Nie masz innego wyjścia, niż pozwolić miastu rosnąć aż po szczyt, a potem zburzyć je, zmienić w taki stos gruzów, by nigdy już nie powstało na nowo.
Calvin był trochę zaniepokojony. Nie myślał o tym w taki sposób i wcale mu się to nie podobało.
— Żartujesz, Honore. Jestem pewien. Ty przecież tworzysz różne rzeczy… przynajmniej swoje powieści.
— A gdybyś mnie nienawidził, przecież nie zabierałbyś moich honorariów. Zresztą wierzyciele robią to od dawna. Nie, odebrałbyś mi same książki, ukradł prawa, a potem pozmieniał je, przeredagował, aż nie pozostałby żaden ślad prawdy i piękna, a co ważniejsze, mojego geniuszu. A potem wydawałbyś je dalej pod moim nazwiskiem, zawstydzając mnie każdym sprzedanym egzemplarzem. Ludzie by je czytali i mówili: „Co za głupiec ten Honore de Balzac”. Tak mógłbyś mnie zniszczyć.
— Nie jestem postacią z twojej powieści.
— Szkoda. Ten dialog na pewno byłby wtedy bardziej interesujący.
— Więc uważasz, że marnuję tu czas?
— Uważam, że wkrótce zaczniesz go marnować. Napoleon nie jest durniem. Nigdy nie dostarczy ci narzędzi tak potężnych, żebyś mógł mu zagrozić. Pora wyjechać.
— Jak mogę wyjechać, kiedy on chce, żeby nie dręczył go artretyzm? Nie dotarłbym nawet do granicy.
— Więc wylecz ten artretyzm, tak jak leczyłeś nieszczęsnych żebraków. Nawiasem mówiąc, było to okrutne i bardzo egoistyczne z twojej strony. Jak ci biedacy mają nakarmić swoje dzieci bez ropiejącej rany, która w przechodniu wzbudza litość i skłania do rzucenia paru sou? Ci z nas, którzy byli świadomi twojej jednoosobowej mesjanistycznej misji, musieli chodzić twoim śladem i obcinać ofiarom nogi, żeby mogli jakoś zarobić na życie.
— Jak mogliście! — Calvin był przerażony.
Honore wybuchnął śmiechem.
— Żartowałem, biedny, amerykański prostaczku, który wszystko bierze dosłownie.
— Nie potrafię wyleczyć artretyzmu — przyznał Calvin, wracając do tematu, który najbardziej go interesował: własnej przyszłości.
— Dlaczego nie?
— Próbowałem zrozumieć, co powoduje choroby. Rany są łatwe, zakażenia też. Choroby zajęły mi całe tygodnie. Wydaje się, że wywołują je drobniutkie stworzonka, tak małe, że nie widać ich pojedynczo, tylko en masse. Mogę je zniszczyć bez trudu i wyleczyć chorobę, a przynajmniej dać organizmowi szansę, żeby sam się wybronił. Ale nie wszystkie choroby są powodowane przez te małe bestie. Artretyzm całkiem mnie pokonał. Nie mam pojęcia, jaka jest jego przyczyna, a zatem nie potrafię go wyleczyć.
Honore pokręcił swoją wielką głową.
— Calvinie, masz wielki wrodzony talent, ale nie jesteś go godny. Kiedy mówię, że masz wyleczyć Napoleona, nie obchodzi mnie, czy usuniesz artretyzm. Nie artretyzm go dręczy, lecz ból powodowany artretyzmem. A ból likwidujesz przecież codziennie! Zlikwiduj go więc raz na zawsze, grzecznie podziękuj Napoleonowi za naukę i jak najszybciej wynieś się z Francji! Zakończ tę sprawę! Wracaj do dzieła swego życia. Coś ci powiem: zapłacę ci za rejs do Ameryki. Nie, więcej: popłynę z tobą, by studia nad tym prymitywnym, ale energicznym ludem dodać do mojej wielkiej skarbnicy wiedzy o ludzkości. Z twoim talentem i moim geniuszem… czy jest coś takiego, czego nie zdołamy osiągnąć?
— Nic! — oświadczył radośnie Calvin.
Był szczególnie zadowolony, ponieważ ledwie pięć minut temu uznał, że chce, by Honore towarzyszył mu do Ameryki. Przez niedostrzegalne gesty, pewne spojrzenia i znaki, których Honore nie mógł zauważyć, skłonił młodego pisarza, by go polubił, by podekscytowała go praca, jaką Calvin miał do wykonania, by tak mocno zapragnął uczestniczyć w tym dziele, że postanowił ruszyć z Calvinem. A co najlepsze, działał tak sprawnie, że Honore nie domyślał się nawet manipulacji.
Jednocześnie spodobał mu się pomysł uleczenia bólu Napoleona raz na zawsze. To miejsce w mózgu, gdzie ból się gnieździł, wciąż na niego czekało. Zamiast jednak podrażniać, powinien całkiem je wypalić. To wyleczy cesarza nie tylko z artretyzmu, ale też uwolni go od wszelkich innych cierpień, jakich mógłby doznawać w przyszłości.
I tak, przemyślawszy wszystko i powziąwszy decyzję, nocą Calvin przystąpił do działania. A rankiem, kiedy stanął przed cesarzem, od razu zrozumiał, że władca wie o wszystkim.
— Skaleczyłem się rano, ostrząc pióro — oznajmił Napoleon. — Zauważyłem to dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem krew. Nie czułem żadnego bólu.
— To doskonale — odparł Calvin. — W końcu znalazłem sposób, by na zawsze zakończyć twoje artretyczne cierpienia. Wymagało to usunięcia wszelkiego bólu do końca twego żywota, ale trudno sobie wyobrazić, żebyś miał coś przeciw temu.
Napoleon odwrócił głowę.
— Midasowi trudno było sobie wyobrazić, że nie będzie chciał zmieniać w złoto wszystkiego, czego dotknie. Mogłem wykrwawić się na śmierć, bo nie czułem bólu.
— Czyżbyś mnie karcił? Ofiarowałem ci dar, o jaki modlą się miliony: życie bez bólu. A ty mnie karcisz? Jesteś, panie, cesarzem. Wyznacz sługę, który dniem i nocą będzie uważał, żebyś nie wykrwawił się na śmierć.
— To permanentna zmiana? — spytał Napoleon.
— Nie umiem wyleczyć artretyzmu; choroba jest dla mnie zbyt subtelna. Ale ból mogę uśmierzyć i to uczyniłem. Uśmierzyłem go teraz i na zawsze. Jeśli źle postąpiłem, przywrócę ci ból najlepiej, jak potrafię. Nie będzie to przyjemna operacja, ale myślę, że uda się odzyskać równowagę na poziomie bliskim poprzedniego. Była niezbyt trwała, prawda? Miesiąc artretyzmu, potem tydzień bez niego, potem znów miesiąc…
— Robisz się bezczelny.
— Nie, sire. Po prostu lepiej mówię po francusku, więc moja naturalna bezczelność objawia się wyraźniej.
— A co mnie teraz powstrzyma przed wyrzuceniem cię z pałacu? Mogę kazać cię zabić. Nie jesteś mi już potrzebny.
— Nigdy nic cię nie powstrzymywało, sire. Ale nie zabijasz ludzi bez potrzeby. Co do wyrzucenia mnie… Po co ten kłopot? Jestem gotów do wyjazdu. Stęskniłem się za Ameryką. Mam tam rodzinę.
Napoleon pokiwał głową.
— Rozumiem. Postanowiłeś wracać i wtedy wyleczyłeś mój ból.
— Umiłowany władco, źle mnie osądzasz. Odkryłem, że potrafię cię wyleczyć, a następnie postanowiłem wyjechać.
— Mogę cię jeszcze wiele nauczyć.
— A ja chciałbym się nauczyć wielu rzeczy. Obawiam się jednak, że nie jestem dość mądry, by od ciebie czerpać wiedzę. Przez ostatnie tygodnie uczyłeś mnie i uczyłeś, a ja wciąż miałem wrażenie, że nie poznaję niczego nowego. Nie jestem tak dobrym uczniem, by opanować twoje lekcje. Po co miałbym zostawać?
Napoleon uśmiechnął się.
— Dobra robota. Naprawdę dobra. Gdybym nie był Napoleonem, przekonałbyś mnie bez trudu. Pewnie nawet zapłaciłbym za twoją podróż do Ameryki.
— Miałem nadzieję, że i tak to uczynisz, sire, z wdzięczności za życie bez bólu.
— Cesarzy nie stać na tak przyziemne emocje jak wdzięczność. Jeśli zapłacę ci za podróż, to nie dlatego że jestem wdzięczny, ale ponieważ uważam, że lepiej zrealizuję swoje cele, jeśli odjedziesz żywy, niż gdybyś, powiedzmy, pozostał żywy tutaj lub może pozostał tu i zginął, czy wreszcie, co jest najtrudniejsze, wyjechał martwy.
Calvin uśmiechnął się także. Rozumieli się doskonale: cesarz i młody Stwórca. Wykorzystali siebie nawzajem, teraz ze sobą skończyli i odrzucą się nawzajem bez żalu — ale w dobrym stylu.
— Jeszcze dzisiaj wyjadę na wybrzeże, za twoim pozwoleniem, sire.
— Za pozwoleniem? Masz więcej niż pozwolenie! Służba spakowała już twoje rzeczy i z pewnością dostarczyła je na stację. — Napoleon w geście salutu musnął lok na czole. Z uśmiechem patrzył, jak Calvin wybiega z komnaty.
Calvin, amerykański Stwórca, i Honore Balzac, irytująco ambitny młody pisarz, wyjechali z kraju. Tego samego dnia. A ból ustał.
Muszę uważać przy kąpieli, mówił sobie Napoleon. Mogę się śmiertelnie poparzyć, nawet tego nie czując. Ktoś inny musi wejść do wanny przede mną. Chyba znam odpowiednią pokojówkę, która się nada. Trzeba ją najpierw wyszorować, żeby nie zabrudziła mi wody. Ciekawie będzie się przekonać, jak duża część rozkoszy kąpieli bierze się z lekkiego bólu wywołanego gorącą wodą. A czy ból jest też częścią rozkoszy seksualnej? Byłoby straszne, gdyby chłopak to także zmienił. Musiałbym go ścigać i w końcu zabić, gdyby odebrał mi tę rozrywkę.
Liczenie głosów w Hatrack River nie trwało długo — w piątek o dziewiątej wieczorem urzędnik z komisji wyborczej ogłosił wyraźne zwycięstwo Chybotliwego Kanoe, Harrisona Krwawej Ręki, w całym okręgu. Wielu ludzi piło przez cały dzień wyborów; teraz alkohol popłynął jak rzeka. Jako do stolicy okręgu, do Hatrack zjechało wielu farmerów z dziczy i małych wiosek, dla których miasto było najbliższą metropolią, mającą już prawie tysiąc mieszkańców. Do dziesiątej znalazło się tu dwa razy więcej ludzi. Kiedy nadeszły wieści z sąsiednich okręgów, w tym także zza rzeki, że Chybotliwy Kanoe tam również zwyciężył, wystrzeliły działa. Rozpuszczone języki prowadziły do licznych bójek, a te do sporego ruchu w areszcie.
Po Doggly przyszedł koło wpół do jedenastej i poprosił Alvina, by zechciał wyjść na słowo i spędzić noc w zajeździe — Horacy Guester za niego poręczył, więc gdyby przyrzekł, że nie będzie… i tak dalej, i tak dalej, ponieważ areszt jest potrzebny, by zamknąć pijanych zabijaków, po dziesięciu na celę. Alvin złożył obietnicę, a Horacy i Verily odprowadzili go przez boczne zaułki do zajazdu. W głównej sali ludzie pili i tańczyli, ale spokojniej niż w innych lokalach i na świeżym powietrzu, gdzie właściciele wozów z alkoholem robili doskonałe interesy. U Horacego, jak zwykle, zebrali się miejscowi, i to ci bardziej stateczni. Mimo to Alvin nie pokazał się tam, żeby nie budzić plotek — zwłaszcza że w tłumie na pewno znajdowali się ludzie, którzy nie byli mu przyjaciółmi, a także tacy, którzy byli przyjaciółmi Makepeace'a. Nie wspominając nawet o takich, którzy chętnie by się zaprzyjaźnili z dowolną ilością złota, możliwą do zdobycia kradzieżą lub rozbojem. Alvin musiał wejść tylnymi schodami, a nawet tam schylał głowę, ukrywał twarz i nie odzywał się ani słowem.
W sypialni Horacego, gdzie mieli posłania Arthur Stuart i Measure, Alvin krążył dookoła, dotykał ścian, miękkiego łóżka, okna… Jakby widział to wszystko po raz pierwszy.
— Nawet uwięziony tutaj czuję się lepiej niż w celi — powiedział. — Mam nadzieję, że nigdy już tam nie wrócę.
— Nie wiem, jak wytrzymałeś tak długo — oświadczył Horacy. — Ja bym zwariował po tygodniu.
— A kto mówi, że Alvin nie zwariował? — zapytał Measure.
Alvin roześmiał się głośno, ale przyznał mu rację.
— Musiałem zwariować, nie pozwalając Verily'emu postąpić zgodnie z jego planem.
— Nie, nie — zaprotestował Verily. — Miałeś rację. Sam stanąłeś w swojej obronie.
— A gdybym nie odkrył, jak sprawić, żeby wszyscy usłyszeli głos salamandry? Od wczoraj się nad tym zastanawiam. Gdyby mi się nie udało? Oni wszyscy mówili tak, jakbym potrafił zrobić wszystko, jakbym umiał fruwać albo samą myślą dokonywać cudów na księżycu. Chciałbym tego. Czasami bym chciał. I tak jeszcze wszystko zależy od przysięgłych. Zgadza się, Verily?
Prawnik przyznał mu rację. Ale wszyscy wiedzieli, że raczej nie zostanie skazany — pod warunkiem że skalna płyta nadal leży w miejscu, które Hank Dowser wyznaczył na studnię. Prawdziwych szkód doznało Kryształowe Miasto, gdyż teraz trudniej będzie je zbudować — z powodu wszystkich plotek o tym, jak to Alvin uwodzi młode dziewczyny i starsze kobiety, jak przenika z nimi przez ściany. Nieważne, że w końcu okazało się to kłamstwem i bzdurą — zawsze znajdą się ludzie dość głupi, by powtarzać: „Nie ma dymu bez ognia”. Tymczasem przysłowie to powinno brzmieć: „Nie ma oszczerczych plotek bez złośliwych i łatwowiernych plotkarzy, nie dbających o dowody”.
Wycia i krzyki na ulicy, młodzi i starzy, zwykle pijani, pędzący konno na złamanie karku tam i z powrotem, dopóki szeryf Doggly czy ktoś z jego zastępców nie zdołał zatrzymać albo zastrzelić wierzchowca — wszystko to gwarantowało bezsenną noc. A w każdym razie bezsenną do późna. Dlatego nikt jeszcze nie spał, nawet Arthur Stuart, kiedy do głównej sali zajazdu weszło dwóch mężczyzn. Byli zmęczeni i zakurzeni po podróży; podeszli do baru i stali tam z kubkami jabłecznika, aż Horacy zszedł na dół i rozpoznał ich na pierwszy rzut oka.
— Chodźcie szybko. On tu jest, na górze — szepnął i cała trójka wbiegła na schody.
— Armor… — Alvin po bratersku objął jednego z przybyszów. — Mike… — Mike Fink także zarobił uścisk. — W dobrą noc wracacie.
— W bardzo dobrą — odparł Fink. — Baliśmy się, że nie zdążymy. Plan był taki, żeby wyciągnąć cię z więzienia i powiesić przy okazji powyborczych zabaw. Dobrze, że szeryf to przewidział.
— Potrzebował miejsca dla pijaków i awanturników — wyjaśnił Alvin. — Nie sądzę, żeby domyślał się spisku.
— Jest tam dwudziestu chłopaków. Przynajmniej dwudziestu, wszyscy dobrze opłaceni i zapici. Tak dobrze opłaceni, mam nadzieję, że zapiją się całkiem, padną, zaczną rzygać i zasną, a rankiem wymkną się do domu, do Carthage.
— Wątpię — wtrącił Measure. — Widziałem już takie spiski przeciwko Alvinowi. Kiedyś ktoś prawie połamał mnie na kawałki.
Fink przyjrzał mu się uważnie.
— Nie byłeś wtedy taki wysoki — zauważył. — Wstyd mi za to, co ci wtedy zrobiłem. To najgorszy mój wyczyn.
— Nie umarłem — stwierdził Measure.
— Ale nie dlatego że się nie starałem.
Verily zdziwił się.
— Chcesz powiedzieć, Measure, że ten człowiek próbował cię zabić?
— Gubernator Harrison mu kazał. To było całe lata temu. Zanim się ożeniłem. Zanim Alvin ruszył do Hatrack River, żeby terminować u kowala. O ile dobrze pamiętam, Mike Fink też był wtedy ładniejszy.
— Ale nie w sercu — odparł Fink. — Nic do ciebie nie miałem, Measure. A kiedy Harrison zmusił mnie, żebym to zrobił, porzuciłem go. Nie chciałem z nim mieć nic wspólnego. To niczego nie naprawi, ale taka jest prawda: nie należę do ludzi, których tacy Harrisonowie mogą rozstawiać po kątach. Już nie. Gdybym uważał, że lubisz wyrównywać rachunki, nie uciekałbym, ale bym ci pozwolił. Tyle że nie jesteś taki.
— Jak już mówiłem, nic się nie stało. Tamtego dnia nauczyłem się paru rzeczy. Ty także. Nie wracajmy do tego. Teraz jesteś przyjacielem Alvina, a to znaczy, że i dla mnie jesteś przyjacielem, dopóki pozostaniesz lojalny i wierny.
Łzy błysnęły Finkowi w oczach.
— Sam Jezus nie mógłby być bardziej miłosierny, choć na to nie zasługuję.
Measure wyciągnął rękę. Mikę ujął ją i przytrzymał przez sekundę. Porzucili wspomnienia i wrócili do spraw obecnych.
— Odkryliśmy to i owo — opowiadał Armor-of-God. — Cieszę się, że miałem przy sobie Mike'a. Nie to, żeby musiał kogoś pobić, ale niektórzy niezbyt dobrze przyjmowali pytania, jakie im zadawaliśmy.
— Wrzuciłem jednego do wodopoju. Nie trzymałem go pod wodą ani nic, więc to się chyba nie liczy.
— Nie — zaśmiał się Alvin. — To takie zwykłe zabawy.
— Za tym wszystkim stoją twoi starzy znajomi, Alvinie — podjął Armor-of-God. — Krucjata Praw Własności to praktycznie Philadelphia Thrower i paru urzędników, którzy otwierają listy i wysyłają odpowiedzi. Ale za Throwerem stoi kilku ludzi z pieniędzmi, a on stoi za innymi, którzy pieniędzy potrzebują.
— Na przykład kto? — spytał Horacy.
— Jego pierwszym, najbardziej lojalnym współpracownikiem jest człowiek nazwiskiem Cavil Planter, kiedyś właściciel farmy w Appalachee. Wciąż przechowuje pewien skarbczyk i pilnuje go jak złotego bulionu. — Armor-of-God zerknął na Arthura Stuarta.
Arthur skinął głową.
— Mówicie, że to ten biały człowiek, który zgwałcił moją mamę, żebym się urodził.
— Najpewniej — zgodził się Armor.
Alvin patrzył na Arthura Stuarta w zdumieniu.
— Skąd wiesz o takich sprawach?
— Słyszę wszystko. I niczego nie zapominam. Ludzie mówili o tym, kiedy byłem za mały, żeby coś zrozumieć. Ale zapamiętałem słowa i powtarzałem je sobie, kiedy byłem już starszy i rozumiałem.
— A niech to — burknął Horacy. — Skąd Peg i ja mieliśmy wiedzieć, że wszystko zapamięta?
— Nie zrobiliście nic złego — uspokoił go Verily. — Nie ma rady na talenty dziecka. Moi rodzice też nie potrafili przewidzieć, co zrobię, choć próbowali, Bóg mi świadkiem. Skoro talent Arthura Stuarta pozwolił mu poznać sprawy zbyt bolesne, to pewnie jego charakter był dość silny, by zwalczyć ból. Pozwolił mu dorastać w spokoju.
— To prawda, że jestem spokojny — zgodził się Arthur Stuart. — Ale nigdy nie nazwę go tatą. Skrzywdził mamę i chciał ze mnie zrobić niewolnika, a tato tak nie robi. — Obejrzał się na Horacego Guestera. — Moja czarna mama umarła, żeby mnie tu przynieść, do prawdziwego taty i mamy, którzy ją zastąpili po śmierci.
Horacy poklepał go po ręku. Alvin wiedział, że nie lubił, kiedy chłopiec nazywał go tatą, ale najwyraźniej już się z tym pogodził. Może z powodu tego, co Arthur właśnie powiedział, a może dlatego że Alvin zabrał chłopca na rok i Horacy uświadomił sobie, jak puste jest jego życie bez przybranego syna.
— A zatem ów Cavil Planter jest jednym z bogatych ludzi wspierających grupę Throwera — rzekł Verily. — Kto jeszcze?
— Wiele nazwisk. Poznaliśmy tylko kilka, ale chodzi o szanowanych mieszkańców Carthage. Wszyscy z frakcji proniewolniczej, albo otwarcie, albo w ukryciu — odparł Armor. — I jestem prawie pewien, gdzie ich pieniądze trafiają.
— Wiemy, że opłacili z nich Daniela Webstera.
— Ale o wiele więcej poszło na kampanię wyborczą Harrisona Białego Mordercy.
Umilkli. W ciszy tym lepiej słyszeli strzały na ulicy, wiwaty, stuk końskich kopyt, wycia i wrzaski.
— Chybotliwy Kanoe zdobył właśnie kolejny okręg — poinformował Horacy.
— Może dalej na wschodzie nie pójdzie mu tak dobrze — westchnął Alvin.
— Kto wie? — wtrącił Measure. — Mogę ci obiecać, że w Vigor Kościele nie dostanie ani jednego głosu, ale to nie wystarczy.
— Teraz nic już nie poradzimy. Na szczęście prezydenci nie rządzą wiecznie.
— Myślę, że jedno jest w tym wszystkim ważne — wtrącił Verily. — Ci sami ludzie, których kandydat wygrywa właśnie wybory, chcą też zabić Alvina.
— Ja bym pomyślał o jakiejś kryjówce — poradził Measure.
— Już się ukrywałem — oświadczył Alvin. — Dłużej niż można wytrzymać.
— Siedzenie w więzieniu, kiedy wszyscy dokładnie wiedzą, gdzie jesteś, to żadne ukrywanie — przypomniał mu Mike Fink. — Musisz być tam, gdzie nie spróbują cię szukać, a gdyby nawet znaleźli, nic ci nie mogą zrobić.
— Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to grób. Ale jeszcze się tam nie wybieram.
Ktoś cicho zastukał do drzwi. Horacy uchylił je lekko.
— Kto tam? — szepnął.
— Peggy.
Horacy otworzył drzwi i Peggy weszła do środka. Rozejrzała się i zachichotała cicho.
— Planujecie tu zmianę losów świata?
Zbyt wielu z nich pamiętało, co się zdarzyło, kiedy ostatni raz zebrali się w tak licznym gronie, żeby uwierzyć w jej żartobliwy ton. Wesoło powitali ją tylko Armor i Mike Fink, których tamtego wieczoru nie było w celi Alvina. Szybko streścili, co się działo do tej pory. Poinformowali też, że zwycięstwo wyborcze Harrisona uważane jest za pewne wzdłuż całej trasy od Carthage City do Hatrack.
— Wiecie, co jest w tym nieuczciwe? — powiedział nagle Arthur Stuart. — Że Harrison Krwawa Ręka chodzi sobie wolny i ocieka krwią, a i tak robią z niego prezydenta. Za to Measure musi się kryć. Inni dobrzy ludzie z powodu tej klątwy boją się wyjechać z Vigor Kościoła. Wychodzi na to, że dobrzy wciąż są karani, a ten najgorszy wyszedł na swoje.
— Też tak myślę — zgodził się Alvin. — Ale to nie moja rzecz.
— Może nie, a może tak — odparł Arthur. Spojrzeli na niego zdziwieni.
— Dlaczego to sprawa Alvina? — spytał Verily.
— Wódz Czerwonych przecież nie umarł. Ten Czerwony Prorok, który rzucił klątwę. A jeśli rzucił, może ją cofnąć.
— Nikt już nie rozmawia z dzikimi Czerwonymi — przypomniał Mike Fink. — Pokryli rzekę mgłą i nikt nie może przepłynąć. Skończył się nawet handel z Nowym Orleanem, a to fatalnie.
— Może i nikt nie zdoła przepłynąć rzeki. Nikt prócz Alvina.
Alvin pokręcił głową.
— Sam nie wiem — mruknął. — Chyba nie. Poza tym nie wiadomo, czy Tenska-Tawa patrzy na świat tak samo jak my. Może powiedzieć: Biali w Ameryce ściągają na siebie katastrofę, wybierając na przywódcę Harrisona Białego Mordercę. Ale ludzie z Vigor Kościoła zostaną ocaleni z tej katastrofy, ponieważ uszanowali klątwę, którą na nich rzuciłem. Czyli powie, że klątwa jest właściwie błogosławieństwem.
— Jeśli tak powie — rzekł Measure — to nie jest dobrym człowiekiem, jak sądziłem.
— On widzi sprawy inaczej niż my; to wszystko. Chciałem tylko przypomnieć, że nie wiecie, co powie.
— Ale ty także nie wiesz — zauważył Armor-of-God.
— Coś mi przyszło do głowy, Alvinie — powiedział Measure. — Panna Larner mówiła mi, jak to razem z Arthurem Stuartem zauważyli tu wielu ludzi z silnymi talentami. Może ściągnęli do Hatrack, bo ty się tu urodziłeś, a może dlatego że tutaj stworzyłeś złoty pług. Są jeszcze ci, których uczyłeś w Vigor; może nie mają takich silnych talentów, ale wiedzą, czego się nauczyli, wiedzą, jak żyć. Myślę sobie, że może ta klątwa zmusiła nas do życia razem; musieliśmy sobie radzić, choćby nie wiem co, musieliśmy żyć w pokoju. Gdyby cofnąć klątwę, niektórzy z Vigor mogliby przyjechać tutaj i uczyć tych, co mają talenty. A przy okazji uczyć, jak żyć w harmonii.
— Albo ludzie stąd mogą pojechać do nas. Nawet jeśli klątwa pozostanie.
Measure pokręcił głową.
— W Vigor Kościele jest setka, może więcej, takich, którzy już próbują podążać drogą Stwórców. Tutaj nikt o niej nie wie. Jeśli powiesz ludziom z Vigor: „Jedźcie do Hatrack”, przyjadą. A jeśli powiesz tutejszym: „Jedźcie do Vigor”, to cię wyśmieją.
— Ale mgła wciąż zasłania rzekę — przypomniał Mike Fink. — I klątwa ciągle działa.
— Jeśli już o to chodzi — wtrąciła Peggy Larner — to jest chyba inny sposób. Można porozmawiać z Tenska-Tawą, nie przepływając rzeki.
— Masz gołębia, który zna drogę do wigwamu Czerwonego Proroka? — spytał drwiąco Horacy.
— Znam tkaczkę, w której chacie są drzwi otwierające się na zachód. I znam człowieka o imieniu Isaac, który przez nie przechodzi.
Spojrzała na Alvina, a ten skinął głową.
— Nie wiem, o czym mówicie — wyznał Measure. — Ale jeśli sądzisz, że możesz porozmawiać z Tenska-Tawą, mam nadzieję, że to zrobisz. Naprawdę mam nadzieję.
— Zrobię to dla ciebie — obiecał Alvin. — Dla mojej rodziny i przyjaciół w Vigor Kościele. Poproszę, chociaż boję się, że odpowiedź będzie gorsza niż „nie”.
— Co może być gorsze niż „nie”? — zdziwił się Arthur Stuart.
— Mogę stracić przyjaciela. Ale kiedy zważę jego przyjaźń i przyjaźń wszystkich z Vigor Kościoła, i nadzieję, że pomogą innym zostać Stwórcami i zbudować Kryształowe Miasto… Widzę, że nie mam wyboru. Co prawda byłem dzieckiem, kiedy odwiedziłem dom tej tkaczki. — Zamilkł na chwilę. — Panna Larner zna drogę i jeśli zechce mnie zaprowadzić…
Spojrzał na nią wyczekująco. Po chwili wahania kiwnęła głową.
— Tak czy inaczej — stwierdził Verily — odjedziesz stąd, jak tylko skończy się proces.
— Wygram czy przegram — potwierdził Alvin.
— A gdyby kto próbował go zatrzymać albo skrzywdzić, najpierw będzie miał ze mną do czynienia — oznajmił Mike Fink. — Idę z tobą, Alvinie, dokądkolwiek pójdziesz. Jeżeli ci ludzie mają w kieszeni prezydenta, to są bardzo niebezpieczni. Ktoś musi ci pilnować pleców.
— Szkoda, że nie jestem młodszy — westchnął Armor-of-God. — Szkoda…
— Nie chcę wyruszać sam — zapewnił Alvin. — Ale tutaj czeka was praca, zwłaszcza jeśli zniknie klątwa. A ty jesteś żonaty, masz obowiązki. Tylko samotni mogą wędrować tak, jak ja chcę wędrować. Cokolwiek spotka mnie w domu tkaczki, cokolwiek się stanie, kiedy i jeśli porozmawiam z Tenska-Tawa, i tak muszę się dowiedzieć, jak zbudować Kryształowe Miasto.
— Może Tenska-Tawa ci powie? — podpowiedział Measure.
— Jeżeli wie, mógł mi to powiedzieć już dawno, kiedy ty i ja znaliśmy go jako chłopcy.
— Ja nie jestem żonaty — oznajmił Arthur Stuart. — Idę z tobą.
— Chyba tak — zgodził się Alvin. — I Mike Fink. Chętnie wyruszę w twoim towarzystwie.
— Ja też nie jestem żonaty — zauważył Verily Cooper.
Alvin spojrzał na niego w zamyśleniu.
— Verily, jesteś mi drogim przyjacielem, ale jesteś prawnikiem, nie traperem, wędrownym kupcem ani rzecznym szczurem.
— Tym bardziej mnie potrzebujesz. Gdziekolwiek trafisz, będą prawa i sądy, szeryfi, więzienia i pozwy. Czasem przyda ci się Mike Fink. A czasem ja. Nie możesz mnie zostawić, Alvinie. Przybyłem z bardzo daleka, żeby się od ciebie uczyć.
— Measure umie już wszystko to, co ja. Może cię uczyć nie gorzej ode mnie, a i ty możesz mu pomóc.
Verily spuścił głowę.
— Measure uczył się od ciebie i ty od niego, ponieważ jesteście braćmi. Od dawna żyjecie razem. Naprawdę nie chcę nikogo urazić, ale powiem, że wolałbym przez jakiś czas pobierać nauki bezpośrednio od ciebie, Alvinie. I niczyich zdolności tu nie umniejszam.
— Nie uraziłeś mnie — uspokoił go Measure. — Sam bym to powiedział, gdybyś mnie nie uprzedził.
— Zatem ci trzej ruszą ze mną w drogę — podsumował Alvin. — I panna Larner aż do domu tkaczki Bekki.
— Ja też pojadę — wtrącił Armor-of-God. — Nie całą drogę, ale do tkaczki. Żeby zanieść do domu wiadomość o tym, co powie Tenska-Tawa. Wybaczysz mi moją arogancję, ale chciałbym być tym, który przyniesie do Vigor wieści o uwolnieniu spod klątwy.
— A jeśli Tenska-Tawa odmówi?
— Też muszą się tego dowiedzieć. Lepiej ode mnie.
— Zatem plan jest gotowy.
— Oprócz jednego szczegółu: jak wydostać się żywym z Hatrack River, spośród tylu bandytów i zabójców — przypomniał Verily.
— Ja i Armor już o tym myśleliśmy — uśmiechnął się Mike Fink. — A jeśli szczęście będzie nam sprzyjać, nikogo nie musimy przy tym stłuc na miazgę.
Mówił to z taką radością, że zaczęli się zastanawiać, czy brak dobrej bójki naprawdę uważa za szczęście. Zresztą niejeden z obecnych sam by z przyjemnością komuś przyłożył, gdyby przyszło co do czego.
Horacy miał już sprowadzić Finka i Armora-of-God na dół, żeby mogli się odświeżyć i przespać po podróży — na strychu, czystym i wygodnym, którego jednak nigdy nie wynajmował właśnie na wypadek takich nagłych gości — kiedy Measure zawołał:
— Mike!
Fink obejrzał się.
— Zanim pójdziesz spać, muszę ci coś opowiedzieć.
Fink zdziwił się.
— Klątwa obejmuje też Measure'a — wyjaśnił Armor-of-God. — Musi ci opowiedzieć, inaczej pójdzie do łóżka z rękami we krwi.
— Niewiele brakowało, a sam byłbym przeklęty — stwierdził Fink. — Ale ty? Jak to się stało?
— Sam wziął na siebie klątwę — odezwała się Peggy. — Co nie znaczy, że nie dotyczą go te same reguły.
— Znam tę historię.
— Więc łatwiej będzie mi ją opowiedzieć — stwierdził Measure. — Ale opowiedzieć muszę.
— Wrócę tu, kiedy już się wysiusiam i coś zjem — obiecał Fink. — Za pani przeproszeniem, psze pani.
Wyszedł. Alvin i Peggy patrzeli na siebie, i znowu Verily Cooper, Measure i Arthur Stuart im się przyglądali.
— Czy wy dwoje nie macie już dość odgrywania scen przy ludziach?
— Nie ma żadnej sceny do odgrywania — odparła Peggy.
— Szkoda — stwierdził Alvin. — Myślałem, że pora na taką, w której ja mówię do ciebie: „Przepraszam”, a ty do mnie…
— A ja mówię: „Nie masz za co przepraszać”.
— A ja na to: „Mam”, a ty: „Nie masz”, „Mam”, „Nie masz”, „Mam”, i tak w kółko, aż wybuchamy śmiechem.
I oboje wybuchnęli śmiechem.
— Miałem rację, nie musiałaś zeznawać — przypomniał Alvin.
Peggy spoważniała natychmiast.
— Na miłość boską, wysłuchaj mnie, Margaret! Ty także miałaś rację, jeśli się nad tym zastanowić. Nie powinieniem ci rozkazywać, mówić, co możesz, a czego nie możesz robić. Nie ja powinienem decydować, czy masz ponieść ofiarę i czy sprawa jest tego warta. Ty decydujesz o sobie, a ja o sobie. Zamiast tobą rządzić, powinienem tylko poprosić, żebyś się wstrzymała i zobaczyła, czy poradzę sobie bez tego. A ty byś się zgodziła, prawda?
Spojrzała mu prosto w oczy.
— Prawdopodobnie nie — odparła. — Ale powinnam się zgodzić.
— Może więc nie jesteśmy aż tacy uparci.
— Dzień później… nie, dwa dni później… rzeczywiście nie jesteśmy.
— To wystarczy, jeśli tylko pozostaniemy w przyjaźni, dopóki nie zmądrzejemy.
— Nie nadajesz się jeszcze do życia w małżeństwie, Alvinie — oświadczyła Peggy. — Przed tobą wciąż wiele mil do przejścia, a nie będę ci potrzebna, póki sam nie będziesz gotów do budowy Kryształowego Miasta. Nie mam zamiaru siedzieć w domu i tęsknić za tobą; nie chcę iść za tobą, kiedy potrzebujesz takich towarzyszy, jak ci mężczyźni. Zgłoś się do mnie, kiedy zakończysz swoje wędrówki. Zobaczymy, czy wciąż jesteśmy sobie potrzebni.
— A więc przyznajesz, że potrzebujemy siebie teraz?
— Nie dyskutuję z tobą, Alvinie. W niczym nie przyznam ci racji, a drobne sprzeczności nie zostaną wyjaśnione ani naprawione.
— Ci ludzie są moimi świadkami, Margaret. Zawsze będę cię kochał. Rodzina, jaką razem stworzymy, będzie naszym najwspanialszym dziełem, lepszym niż złoty pług i Kryształowe Miasto.
— Nie oszukuj sam siebie, Alvinie. Kryształowe Miasto będzie stało zawsze, jeśli tylko dobrze je zbudujesz. A nasza rodzina zniknie po kilku pokoleniach.
— A więc przyznajesz, że założymy rodzinę.
Uśmiechnęła się.
— Powinieneś kandydować w wyborach. Przegrałbyś, ale debaty byłyby zabawne.
Szła już do drzwi, kiedy otworzyły się nagle. Do pokoju wszedł blady szeryf Po Doggly. Rozejrzał się i dostrzegł Alvina.
— Jak możesz tak sobie siedzieć, bez sztuki broni w całym pokoju?
— Nie napadłem na nich ani oni na mnie — odparł Alvin. — Nie pomyśleliśmy, żeby przynieść strzelby.
— Włamali się do aresztu. Jakiś człowiek, podający się za ojca Amy Sump, podburzył tłum. Trzydziestu ludzi wyłamało drzwi do sądu, obezwładniło Billy'ego Huntera i odebrało mu klucze. Wyciągnęli z celi wszystkich więźniów i zaczęli ich tłuc, żeby się przyznali, który jest tobą. Wróciłem, zanim kogoś zabili, i przepędziłem ich, ale nocą nie odjadą daleko od miasta. Ktoś im w końcu zdradzi, gdzie jesteś. Dlatego śpijcie dzisiaj z bronią.
— Proszę się o to nie martwić — uspokoiła go Peggy Larner.
— Dzisiaj tu nie przyjdą.
Po spojrzał na nią, potem na Alvina.
— Jesteście pewni?
— Nie warto nawet wystawiać strażników. Zwróciliby tylko uwagę na zajazd. Ludzie wynajęci, żeby zabić Alvina, to tchórze. Zanim spróbują, muszą się najpierw upić. Prześpią do rana.
— A potem odjadą?
— Wystawcie straże na czas procesu. Potem, jeśli Alvina uniewinnią, wyjedzie z Hatrack i wasze koszmary się skończą.
— Włamali się do aresztu — powtórzył Po Doggly. — Nie wiem, kim są twoi wrogowie, Alvinie, ale na twoim miejscu pozbyłbym się tego pługa.
— Tu nie chodzi o pług — stwierdził Alvin. — Chociaż niektórzy z nich pewnie w to wierzą. Ale z pługiem czy nie, ci, co chcą mojej śmierci, i tak będą nasyłać na mnie takich ludzi.
— Naprawdę nie chcesz mojej ochrony? — upewnił się szeryf.
Alvin i Peggy Larner wspólnie uznali, że nie. Po pożegnał się i ruszył do drzwi, ale Peggy wzięła go pod rękę.
— Odprowadźcie mnie na dół, jeśli można prosić, do pokoju, który dzielę z moją nową przyjaciółką Ramoną.
I wyszła, nie oglądając się na Alvina. Gdy tylko drzwi się zamknęły, Measure parsknął śmiechem.
— Alvinie, czy ona chce cię wypróbować? Upewnić się, że nigdy nie podniesiesz na nią ręki, choćby nie wiem jak cię prowokowała?
— Mam przeczucie, że nie widzieliśmy jeszcze prawdziwej prowokacji — westchnął Alvin.
Ale uśmiechał się przy tym i wszyscy odnieśli wrażenie, że podoba mu się pomysł stoczenia czasem walki z panną Larner — walki na słowa, oczywiście, na spojrzenia, mrugnięcia i złośliwe uśmieszki.
Po wizycie Mike'a Finka zgasili świece i pokładli się do łóżek.
— Zastanawiam się, co chcieli ze mną zrobić — mruknął jeszcze Alvin.
Nikt nie spytał, o kim mówi.
— Chcieli cię zabić — odpowiedział Measure. — Czy to ważne, jakiego sposobu by użyli? Powieszenie. Spalenie żywcem. Tuzin kul z muszkietu. Naprawdę chcesz wiedzieć, jak miałeś zginąć?
— Chciałbym przyzwoicie wyglądać jako zwłoki, żeby można było otworzyć trumnę i żeby moje dzieci mogły się ze mną pożegnać.
— Coś ci się śni. Bo w tej chwili żadna żona ani dzieci nie mogą na ciebie patrzeć. Chociaż, moim zdaniem, niektórzy chętnie by cię pożegnali.
— Przypuszczam, że chcieli mnie powiesić — uznał Alvin. — Jeśli kiedyś zobaczycie, że mnie wieszają, nie narażajcie życia, by mnie ratować. Wróćcie tylko, kiedy już skończą, i mnie odetnijcie.
— Czyli nie obawiasz się liny? — zapytał Measure.
— Ani utonięcia czy uduszenia. Ani upadku; potrafię nastawić złamania i zmiękczyć pod sobą kamienie. Co innego ogień. Ogień, ścięcie głowy, zbyt wiele kul… To by mnie mogło zabić. Gdyby na coś takiego się zanosiło, chętnie przyjmę pomoc.
— Postaram się nie zapomnieć — obiecał Measure.
W poniedziałek rano ludzie zebrali się za kuźnią około dziesiątej. Ale od świtu pilnowali okolicy uzbrojeni po zęby zastępcy szeryfa. Sędzia ustawił przysięgłych tak, żeby widzieli wszystko nie gorzej niż Marty Laws, Verily Cooper, Alvin Smith, Makepeace Smith i Hank Dowser.
— Otwieram rozprawę — oznajmił głośno. — A teraz, panie Dowser, proszę wskazać nam miejsce, które pan wyznaczył.
— Skąd mamy wiedzieć, że wskaże to samo miejsce? — zapytał Verily Cooper.
— Ponieważ odnajdę je z pomocą różdżki — wyjaśnił Hank Dowser. — To samo miejsce będzie najlepsze i teraz.
Wtedy odezwał się Alvin:
— Tutaj wszędzie jest woda. Nie da się wskazać takiego punktu, w którym nie trafi się na wodę. Trzeba tylko głęboko kopać.
Hank Dowser odwrócił się gniewnie.
— A nie mówiłem? Nie ma szacunku dla żadnego talentu oprócz własnego! Myślisz, że nie wiem, że tu wszędzie jest woda? Ale pytanie brzmi: czy jest czysta? Czy jest blisko powierzchni? I tego szukam: niewiele kopania, czysta woda. Używając wierzbowej i hikorowej różdżki, powiem, że woda jest najczyściejsza tutaj, a najbliższa powierzchni tutaj, a zatem wskazuję to miejsce, jak to zrobiłem ponad rok temu. Powiedz, Alvinie czeladniku, jeśliś taki sprytny, czy to jest, czy nie jest dokładnie to samo miejsce?
— Jest — przyznał trochę speszony Alvin. — Nie chciałem sugerować, że nie jesteście prawdziwym różdżkarzem…
— Ale nie chciałeś też nie sugerować, co?
— Przykro mi. Woda jest tutaj najczyściejsza i najbliższa powierzchni, i rzeczywiście znaleźliście dwa razy dokładnie ten sam punkt.
— Po tej niezwykłej w sądzie wymianie zdań — przerwał im sędzia — odpowiedniej jednak dla tej niezwykłej sali sądowej, zgadzacie się, że jest to ten sam punkt, gdzie Alvin, jak twierdzi, wykopał pierwszą studnię i znalazł tylko litą skałę. Makepeace zaś uważa, że nie było tam skały, natomiast był ukryty skarb, który Alvin ukradł i przetopił dla własnej korzyści, opowiadając przy tym, jak to zmienił żelazo w złoto.
— Najpewniej schował tu pod ziemią moje żelazo! — krzyknął Makepeace.
Sędzia westchnął ciężko.
— Proszę cię, Makepeace, nie zmuszaj mnie, żebym znów odesłał cię do celi.
— Przepraszam — wymamrotał Makepeace.
Sędzia skinął na grupę robotników, których wezwał na rozprawę. Za pieniądze z budżetu okręgu i we czwórkę powinni szybko wykazać, kto ma rację w sporze.
Kopali i kopali; ziemia wylatywała na boki. Ale była to sucha ziemia, odrobinę wilgotna po zeszłotygodniowym deszczu, ale bez śladu warstwy wodonośnej.
I nagle… brzdęk!
— Kufer ze skarbem! — wrzasnął Makepeace.
Po chwili skrobania i drapania rozległ się okrzyk jednego z robotników:
— Lity kamień, Wysoki Sądzie! Daleko na boki! I to nie jakiś głaz, ale chyba skalna płyta!
Hank Dowser poczerwieniał. Przecisnął się do otworu i zsunął w dół. Własną chusteczką zmiótł ziemię z kamienia i długo przyglądał się z uwagą. Potem wstał.
— Wysoki Sądzie, proszę pana Smitha o wybaczenie równie uprzejmie, mam nadzieję, jak on mnie prosił przed chwilą. Nie tylko mamy tu skałę macierzystą, której nie dostrzegłem, gdyż nigdy jeszcze nie spotkałem się z taką warstwą wody pod kamieniem jak tutaj. Widzę tu również stare zadrapania na kamieniu, co dowodzi, że terminator rzeczywiście kopał w tym miejscu, tak jak powiedział.
— To jeszcze nie dowód, że przy okazji nie znalazł złota! — krzyknął Makepeace.
— Ostatnie wystąpienia obrony i oskarżenia — poprosił sędzia.
— W każdym szczególe, jaki mogliśmy sprawdzić — zaczął Verily Cooper — Alvin Smith okazał się człowiekiem prawdomównym i godnym zaufania. Wszystkie zarzuty, jakie był w stanie przedstawić prokurator okręgowy, to nie udowodnione i niemożliwe do udowodnienia spekulacje człowieka, którego zasadniczym motywem wydaje się chęć zdobycia złota dla siebie. Nie ma świadków, prócz samego Alvina, którzy by zeznali, dlaczego złoto ma kształt pługa albo dlaczego pług zrobiony jest ze złota. Mamy jednak ośmiu świadków, nie wspominając Wysokiego Sądu, mnie i mojego szanownego kolegi, nie wspominając o samym Alvinie, którzy pod przysięgą oświadczyli, że pług nie tylko jest złoty, ale żywy. Jakie prawo własności może przysługiwać Makepeace'owi Smithowi do obiektu, który wyraźnie należy sam do siebie i podróżuje w towarzystwie Alvina Smitha jedynie dla własnego bezpieczeństwa? Wysoki Sądzie, to coś więcej niż uzasadnione wątpliwości; to pewność, że mój klient jest uczciwym człowiekiem, który nie popełnił żadnego przestępstwa. I że pług powinien przy nim pozostać.
Przyszła kolej na Marty'ego Lawsa. Wyglądał, jakby na śniadanie pił kwaśne mleko.
— Wysłuchaliście świadków, widzieliście dowody. Jesteście mądrymi ludźmi i możecie powziąć decyzję bez mojej pomocy. Niech Bóg wspiera was przy naradzie.
— Taka jest twoja mowa?! — zawołał Makepeace. — Tak reprezentujesz sprawiedliwość w tym okręgu?! W następnych wyborach będę głosował na twojego przeciwnika, Marty! Przysięgam, że to jeszcze nie koniec!
— Szeryfie, zechce pan znów aresztować pana Makepeace'a Smitha, tym razem na trzy dni, za lekceważenie sądu. Rozważę też zarzut próby ingerencji w działania wymiaru sprawiedliwości poprzez rzucanie gróźb urzędnikom sądowym w celu wpływania na wynik rozprawy.
— Wszyscy jesteście przeciwko mnie! To spisek! Co on takiego zrobił, panie sędzio? Przekupił pana? Obiecał podzielić się złotem?
— Szybciej, szeryfie — poprosił sędzia. — Zanim się na niego rozgniewam.
Kiedy krzyki Makepeace'a ucichły i rozprawa mogła toczyć się dalej, sędzia rzekł do przysięgłych:
— Czy powinniśmy wrócić do sądu, gdzie możecie obradować godzinami? Czy wystarczy, że się cofniemy, a załatwicie to na miejscu?
Przewodniczący szepnął coś do pozostałych. Odpowiadali mu kolejno, także szeptem.
— Werdykt jest jednogłośny, Wysoki Sądzie.
— Jak brzmi werdykt w sprawie… i tak dalej, i tak dalej?
— Niewinny zarzucanych mu czynów — ogłosił przewodniczący.
— No to skończyliśmy. Dziękuję obronie i oskarżeniu za pracę w tej trudnej sprawie. Co do przysięgłych, muszę pochwalić cały skład za to, że przejrzeli przez mętną wodę i dotarli do prawdy. Dobrzy obywatele, co do jednego. Kończę rozprawę do czasu, kiedy znowu jakiś patentowany dureń zechce oskarżyć niewinnego człowieka. Tak przewiduję. — Sędzia rozejrzał się dookoła. Ludzie wciąż nie ruszali się z miejsca. — Alvinie, jesteś wolny — powiedział. — Wracajmy wszyscy do domów.
Oczywiście, nie wszyscy wrócili; ani też, ściśle mówiąc, Alvin nie był wolny. W tej chwili, otoczony ludźmi, z kilkunastoma zastępcami szeryfa na straży, był w miarę bezpieczny. Ale gdy ściskał ciężki worek, czuł niemal pożądanie ludzi skierowane ku pługowi, ku ciepłemu, drżącemu złotu.
Nie myślał o tym jednak. Patrzył na Margaret Larner obejmującą w talii młodą Ramonę. Ktoś do niego mówił — Verily Cooper, uświadomił sobie; chyba mu gratulował — ale Verily zrozumie. Alvin położył mu dłoń na ramieniu, by pokazać, że wie i że uważa go za przyjaciela, chociaż teraz musi go opuścić. I ruszył w stronę Margaret i Ramony.
W ostatniej chwili ogarnęła go nieśmiałość, i choć przez cały czas patrzył na Margaret, zwrócił się do dziewczyny.
— Panno Ramono, przyjeżdżając tutaj, zachowała się pani bardzo dzielnie. I uczciwie.
Ramona rozpromieniła się; była jednak trochę zmartwiona i zdenerwowana.
— Wydaje mi się, że cała ta sprawa z Amy to moja wina. To mnie opowiadała te historie o panu, a ja wątpiłam, więc ona upierała się coraz bardziej. W końcu zaczęłam wierzyć, że to prawda. Powiedziałam rodzicom i zaczęły się plotki. Ale potem poszła z Thatchem pod namiot i wróciła z dzieciakiem, a cały czas paplała, że pan jej to zrobił. No więc pomyślałam, że mogę wszystko naprawić. I w końcu nawet nie zeznawałam!
— Ale powiedziała pani moim przyjaciołom. I teraz ludzie, na których mi zależy, znają prawdę. A przy tym nie zraniła pani swojej przyjaciółki.
Mówiąc to, Alvin nie mógł się pozbyć pełnej goryczy myśli, że zawsze znajdzie się ktoś, kto uwierzy w oskarżenia Amy; był też pewien, że Amy nigdy nie zrezygnuje ze swojej wersji. Wciąż będzie powtarzać o nim kłamstwa, a niektórzy wezmą je za dobrą monetę i Alvin będzie uważany za oszusta, choćby żył nie wiadomo jak cnotliwie. Ale mleko już się rozlało.
Ramona pokręciła głową.
— Nie wydaje mi się, żeby jeszcze była moją przyjaciółką.
— Ale pani jest jej przyjaciółką, czy jej się to podoba, czy nie. Przyjaciółką tak wielką, że wolała pani raczej ją zranić, niż pozwolić jej zranić kogoś innego. A to już coś, moim zdaniem.
Podeszli do nich Mike Fink i Armor-of-God.
— Zaśpiewaj nam tę piosenkę, którą śpiewałeś w więzieniu! Natychmiast inni przyłączyli się do próśb — okazja wymagała uczczenia.
— Jeśli Alvin nie zaśpiewa, to Arthur Stuart też ją zna! — zawołał ktoś w tłumie.
Po chwili Arthur Stuart szarpnął go za rękaw, więc Alvin zaczął pełnym głosem. Większa część ławy przysięgłych zdążyła jeszcze usłyszeć ostatnią zwrotkę.
Dowodów wszelkich było brak,
Przysięgli się sprawili.
Jutro wyruszam znów na szlak.
Huragan dmuchnie mi po chwili,
Zaśpiewam głośno tak:
Nad głową niebo miast gontów…
Ludzie śmiali się i klaskali. Nawet Peggy Larner się uśmiechnęła, a kiedy Alvin na nią spojrzał, zrozumiał, że nadeszła właściwa chwila. Teraz albo nigdy.
— Jest jeszcze jedna zwrotka, której jeszcze nikomu nie śpiewałem, ale zaśpiewam teraz — powiedział.
Wszyscy przycichli.
W świat więc wyruszam jutro rano
I poznam obcą ziemię,
Ziemię daleką i nieznaną.
Aż zapuścimy korzenie,
Ja z moją ukochaną.
Spojrzał na Margaret znacząco. Wszyscy krzyczeli i klaskali.
— Kocham cię, Margaret Larner — powiedział. — Prosiłem cię już kiedyś, ale powtórzę. Mamy razem wyruszyć w drogę. Niech to będzie nasza podróż poślubna. Pozwól mi zostać twoim mężem, Margaret. Wszystko, co we mnie dobre, należy do ciebie, jeśli tylko mnie zechcesz.
Była wyraźnie zakłopotana.
— Zawstydzasz mnie, Alvinie — szepnęła.
Alvin pochylił się i szepnął jej do ucha:
— Wiem, że kiedy już opuścimy dom tkaczki, czeka nas inna praca. Wiem, że czekają nas długie wędrówki osobno.
Ujęła dłońmi jego twarz.
— Nie wiesz, co cię czeka w drodze. Jaką kobietę możesz tam spotkać i pokochać bardziej niż mnie.
Alvin poczuł lęk. Czy coś takiego zobaczyła swoim spojrzeniem żagwi? Czy tylko martwiła się, jak każda kobieta? Ale przecież o jego przyszłość chodzi. Nawet jeśli Margaret dostrzegła możliwość, że on pokocha inną, to przecież nie znaczy, że Alvin musi do tego dopuścić.
Objął ją i przyciągnął do siebie.
— Widzisz w przyszłości rzeczy, których ja nie widzę — powiedział cicho. — Ale proszę cię teraz jak zwyczajny mężczyzna, a ty mi odpowiedz jak zwyczajna kobieta, która zna tylko przeszłość i teraźniejszość. Naszej przyszłości niech strzeże moje ślubowanie.
Chciała jeszcze protestować, ale pocałował ją lekko w usta.
— Jeśli zostaniesz moją żoną, to potrafię znieść wszystko, co niesie przyszłość; z całych sił będę się starał, żebyś i ty to zniosła. Sędzia jest tutaj. Pozwól mi zacząć z tobą moje nowe życie na wolności.
Przez chwilę oczy miała smutne i wilgotne, jak gdyby w jego przyszłości zobaczyła jakiś straszny ból i cierpienie. A może w swojej własnej?
Potem otrząsnęła się, jakby to był tylko cień chmury sunącej po niebie, a teraz wróciło słońce. Albo jakby postanowiła żyć w pewien sposób, niezależnie od ceny, i nie bać się dłużej tego, na co i tak nie ma rady. Uśmiechnęła się i łzy pociekły jej po policzkach.
— Sam nie wiesz, co robisz, Alvinie. Ale z dumą przyjmuję twoją miłość. Będę twoją żoną.
Alvin odwrócił się i krzyknął głośno:
— Powiedziała: „Tak”! Panie sędzio! Niech ktoś zatrzyma sędziego! Ma tu jeszcze coś do roboty!
Peggy pobiegła szukać ojca, żeby jak należy poprowadził ją do ślubu, a Verily ruszył po sędziego. Po drodze starzec przyjaźnie objął go ramieniem.
— Masz bystry umysł, mój chłopcze, umysł prawnika. To mi się podoba. Ale jest w tobie coś, od czego zęby człowiekowi same zgrzytają.
— Gdybym wiedział, co to takiego, proszę pana, na pewno bym przestał.
— Chwilę musiałem się zastanawiać, o co chodzi. I nie wiem, czy zdołasz jakoś temu zaradzić. Kiedy tylko otworzysz usta, złościsz ludzi tym, że mówisz tak angielsko i wyedukowanie.
Verily uśmiechnął się i odpowiedział gwarą, z którą się wychował i której przez lata starał się pozbyć.
— Znaczy się, psze pana, że jakbym tak gadał jak prosty chłop, toby mnie lubieli?
Sędzia wybuchnął śmiechem.
— O to mi chodzi, chłopcze. Chociaż nie wiem, czy ten akcent jest o wiele lepszy.
Dotarli do miejsca, gdzie zbierali się goście weselni. Horacy stał obok córki, a Arthur Stuart został drużbą Alvina. Sędzia zwrócił się do szeryfa.
— Proszę ogłosić zapowiedzi, panie Doggly.
— Czy jest tu ktoś tak głupi — wykrzyknął Po — żeby twierdzić, iż istnieje jakaś przeszkoda dla związku tej oto pary dobrych i pobożnych obywateli?! Nikogo nie widzę, panie sędzio.
I tak Alvin i Peggy zostali małżeństwem. Horacy stał z jednej strony, Arthur Stuart z drugiej, na łące przy kuźni, gdzie kiedyś Alvin terminował. Trochę dalej, na wzgórzu, wznosiła się źródlana szopa, gdzie mieszkała kiedyś Peggy w przebraniu. Ta sama źródlana szopa, gdzie — dwadzieścia dwa lata wcześniej — jako pięcioletnia dziewczynka zobaczyła płomienie serc rodziny przedzierającej się przez wezbraną Hatrack River, a w łonie matki tej rodziny spoczywało dziecko o płomieniu, jakiego nie widziała jeszcze nigdy w życiu, tak jasnym, że aż oślepiał. Pobiegła wtedy do tej kuźni, a potem Makepeace Smith i inni mężczyźni popędzili nad rzekę, by ratować wędrowców. Wszystko zaczęło się tutaj. A teraz została żoną tego chłopca, którego płomień serca jaśniał niczym gwiazda w jej wspomnieniach. Przez całe życie, od tamtej chwili do teraz.
Oczywiście, były tańce w zajeździe Horacego; Alvin pięć razy musiał odśpiewać swoją piosenkę, a za każdym razem ostatnią zwrotkę powtarzał trzykrotnie. Późnym wieczorem wziął swoją Margaret — należała teraz do niego, tak jak on do niej — w mocne ramiona i wniósł schodami do pokoju, gdzie ona sama została poczęta przed dwudziestu ośmiu laty. Był niezgrabny, a oboje zawstydzeni; nie pomagało też, że prawie do świtu pół miasta śpiewało im za oknami. Ale byli już mężem i żoną, jednym ciałem, jak od dawna byli jednym sercem, chociaż ona próbowała stłumić to uczucie, a on starał się żyć bez niej. Nie szkodzi, że widziała w myślach jego grób, i siebie z dziećmi płaczącymi nad trumną. Taka scena możliwa jest w przyszłości każdej młodej pary. Ale przynajmniej będą dzieci, przynajmniej będzie wdowa w żałobie; przynajmniej pozostaną wspomnienia tej nocy, a nie tylko smutek i samotność. Rankiem, kiedy się obudzili, nie byli już tak zawstydzeni ani tak niezgrabni, a Alvin mówił jej takie rzeczy, że poczuła się piękniejsza od wszystkich kobiet i najbardziej kochana na świecie. Nikt nie ośmieli się powiedzieć, że w owej chwili nie była to szczera prawda.