Kiedy statek Calvina i Honore dotarł do Nowego Amsterdamu, gazety pełne były plotek o inauguracji, mającej się odbyć w Filadelfii już za tydzień. Calvin od razu przypomniał sobie nazwisko Harrisona — ileż to razy słuchał opowieści o masakrze nad Chybotliwym Kanoe. Pamiętał też spotkanie z zakrwawionym żebrakiem w zaułku. Opowiedział o tym Honore.
— Czyli to ty go stworzyłeś.
— Poradziłem mu, jak najlepiej wykorzystać jego ograniczone możliwości — odparł Calvin.
— Nie, nie. Jesteś zbyt skromny. Ów człowiek uczynił z siebie potwora, mordującego ludzi dla politycznych korzyści. Potem ten Czerwony Prorok zniszczył go swoją klątwą. Potem, dzięki tobie, spośród beznajdziejnej ruiny żywota jego ścieżka znów pobiegła w górę. Calvinie, wreszcie mi zaimponowałeś. Osiągnąłeś w życiu taką nieskończoną moc, jaka zwykle przysługuje jedynie pisarzom.
— Moc zużywania ogromnych ilości papieru i atramentu zupełnie po nic?
— Moc sprawiania, by ludzkie żywoty dokonywały najbardziej nieprawdopodobnych zwrotów. Na przykład rodzice nie mają takiej mocy. Mogą pomagać dzieciom albo, jeszcze częściej, niszczyć im życie, jak czyjaś matka uczyniła swym przypadkowym cudzołóstwem, porzucając własnego potomka na łasce szkoły z internatem. Ale tacy rodzice nie zdołają uzdrowić dziecka, które zranili. Rzucili je w błoto i nie mogą go podnieść. Za to ja potrafię zrzucić człowieka na dno, potem wynieść na szczyty i znowu strącić, wszystko kilkoma pociągnięciami pióra.
— Ja też potrafię — stwierdził w zadumie Calvin.
— W pewnych granicach — zgodził się Honore. — Szczerze mówiąc, nie ty wdeptałeś go w błoto, a teraz, kiedy już go wyniosłeś, nie sądzę, żebyś potrafił strącić. Ten człowiek został wybrany na prezydenta, nawet jeśli jego kraina składa się głównie z drzew i żyjących wśród drzew bestii.
— W Stanach Zjednoczonych mieszka kilka milionów ludzi — przypomniał Calvin.
— O nich właśnie mówiłem — odparł Honore.
Ale wyzwanie było zbyt silne, by Calvin zdołał mu się oprzeć. Czy może strącić ze szczytów prezydenta Stanów Zjednoczonych? Jak się do tego zabrać? Tym razem nie pomogą wzgardliwe słowa, które by go sprowokowały do samobójczych działań, jak kiedyś skłoniły do wyrwania się z nędzy i zapomnienia. Ale przez ten czas Calvin poznał przecież o wiele subtelniejsze metody. Tak, to będzie ciekawa próba. Wyzwanie.
— Jedźmy do Filadelfii — zaproponował. — Na inaugurację.
Honore z radością wsiadł do pociągu. Bawiły go maleńkie i niemal nowe wioski, które Amerykanie nazywali „miastami”. Calvin wciąż musiał na niego uważać, gdyż ćwiczył swój słabiutki angielski wśród ludzi, którzy mogliby bez wysiłku dźwignąć małego Francuza z ziemi i cisnąć go do rzeki. Honore, uzbrojony tylko w kupioną od współpasażera ozdobną laskę, bez trwogi spacerował po najgorszych dzielnicach emigrantów w Nowym Amsterdamie, a potem w Filadelfii.
— Ci ludzie nie są postaciami z twoich książek — ostrzegał go nieraz Calvin. — Jeśli przetrącą ci kark, naprawdę będzie przetrącony.
— Wtedy mnie poskładasz, mój uzdolniony, talentliwy przyjacielu.
Słowo „talentliwy” powiedział po angielsku, ale prawdę mówiąc, nikt by go nie zrozumiał prócz Calvina.
— W naszym języku nie ma słowa „talentliwy” — zauważył Calvin.
— Teraz już jest — zapewnił go Honore. — Bo sam je tam wprowadziłem.
Czekając na inaugurację, Calvin rozważał wiele możliwych planów. Same słowa na pewno nie wystarczą. Harrison tak otwarcie oparł swoją kampanię na kłamstwach, że trudno sobie wyobrazić, by jakaś informacja o nim kogokolwiek zaszokowała czy przeraziła. Jeśli ludzie wybierają prezydenta takiego jak ten, po kampanii takiej jak jego, żaden skandal już mu nie zaszkodzi.
Poza tym talent Calvina nie opierał się tylko na słowach. Mógłby wejść w ciało Harrisona i jakoś mu zaszkodzić. Pamiętał, jak bardzo Napoleon cierpiał od artretyzmu; rozważał, czy nie sprowadzić na Harrisona podobnej choroby. Z żalem uznał, że przekracza to jego możliwości — nie umiał tak odmierzyć skutków, by powodowały ból, ale nie zabijały. Z pewnością trzeba by też kręcić się w pobliżu i pilnować, żeby nikt nie wyleczył tego, co wywoła. Zresztą ból nie pokonałby Harrisona — przecież artretyzm nie przeszkodził Napoleonowi w spełnieniu jego ambicji.
Ból bez zabijania… Ale dlaczego nałożył sobie to bezsensowne ograniczenie? Dlaczego ma nie zabijać Harrisona? Czy Harrison nie rozkazał zabić brata Calvina, Measure'a? Czy nie zmasakrował Czerwonych i nie przez niego rodzina i sąsiedzi Calvina cierpieli we władzy klątwy? Nic nie poniża człowieka bardziej niż śmierć. Sześć stóp pod ziemię — niżej już chyba nie można upaść.
Dzień inauguracji, pierwszy dzień nowego roku, był mroźny. Kiedy Harrison szedł ulicami Filadelfii do trybuny, gdzie miał zostać zaprzysiężony w obecności kilku tysięcy widzów, zaczynał padać śnieg. Harrison z dumą zrezygnował nawet z kapelusza — czymże jest zimno dla człowieka z zachodu? Kiedy stanął na trybunie, Calvin z satysfakcją stwierdził, że ma już zaczerwienione gardło i lekko obłożone płuca. Posłał więc swój przenikacz do piersi Harrisona Białego Mordercy i zachęcił małe stworzonka w jego płucach, żeby rosły, mnożyły się, zajmowały całe ciało.
Harrison, wkrótce będziesz bardzo, ale to bardzo chory.
Przemowa trwała godzinę, a Harrison nie skrócił jej nawet o słowo, chociaż pod koniec przy każdym zdaniu kaszlał ciężko w chusteczkę.
— Filadelfia jest zimniejsza od piekła — oświadczył Honore w swym słabym angielskim, kiedy wreszcie zeszli z placu. — A twój prezydent to diabelnie długi mówca. — Po czym dodał po francusku: — Dobrze to powiedziałem? Czy zakląłem odpowiednio?
— Jak doker — pochwalił go Calvin. — Jak rzeczny szczur. Byłem z ciebie dumny.
— Ja też byłem dumny z ciebie. Wyglądałeś tak poważnie, aż pomyślałem, że naprawdę słuchasz przemówienia. Ale zaraz powiedziałem sobie: nie, chłopak używa swojej mocy. Miałem nadzieję, że oderwiesz mu głowę, żeby potoczyła się i zachlapała kartki z mową. Niechby na niej położył rękę i złożył przysięgę.
— Zapamiętaliby taką inaugurację.
— Ale nie byłoby dobrze, gdybyś odebrał komuś życie — ostrzegł Honore. — Nie żartuję, przyjacielu. Człowiek nie powinien smakować krwi.
— Mój brat Alvin zabił człowieka — odparł Calvin. — Zabił człowieka, który zasłużył na śmierć, i nikt nie miał do niego pretensji.
— Niebezpieczne dla niego, ale dla ciebie może jeszcze bardziej. Ponieważ ciebie już teraz wypełnia nienawiść. Nie krytykuję cię za to; to jedna z twoich cech, które uważam za najbardziej atrakcyjne. Ale jesteś pełen nienawiści i otworzenie śluzy morderstwa może być groźne. Popłynie strumień, którego potem nie zdołasz już zatamować.
— Nie martw się — uspokoił go Calvin.
Zostali w Filadelfii jeszcze kilka tygodni. Ciężkie przeziębienie Harrisona przeszło w zapalenie płuc. Prezydent był silnym mężczyzną, więc walczył, ale w końcu umarł — niecały miesiąc po inauguracji. Nawet nie powołał gabinetu.
Po raz pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych zmarł podczas pełnienia urzędu. Wśród kongresmanów nie było jednomyślności, czy wiceprezydent pełni tylko obowiązki prezydenta, czy też rzeczywiście obejmuje stanowisko. Andrew Jackson rozwiązał tę kwestię, wchodząc do sali obrad i kładąc rękę na Biblii, leżącej tam, by przypominać o cnotach, o których tak bardzo starali się przekonać wyborców. Głośno złożył przysięgę, jakby wyzywał wszystkich, by spróbowali odmówić mu tego prawa. Owszem, krążyły potem dowcipy o „Jego Przypadkowości Prezydencie”, ale z Jacksonem nie było żartów. Poplecznicy Harrisona mieli sińce na siedzeniach od spadania po schodach Gmachu George'a Washingtona, gdzie mieściły się biura rządowe. Cokolwiek Harrison zaplanował dla Ameryki, teraz już nie mogło się zdarzyć, a przynajmniej nie tak jak on to sobie wyobrażał. Jackson nikomu nie siedział w kieszeni.
Calvin i Honore zgodzili się, że oddali narodowi wielką przysługę.
— Chociaż mój udział jest naprawdę skromny — przyznał Honore. — Jedno słowo. Sugestia.
Calvin wiedział jednak, że we własnym sercu Honore przypisuje sobie całą zasługę. Nie przejmował się tym. Mało czym się teraz przejmował — potwierdził przecież własną moc. Obaliłem prezydenta i nikt nie wie, że to ja, myślał. Nie tak krwawo i brudno jak Alvin, który gołymi rękami zabił Odszukiwacza. Na kontynencie nauczyłem się nie tylko korzystania z talentu. Nauczyłem się finezji. Alvin nigdy by na to nie wpadł; jest i zawsze zostanie prymitywnym prostakiem.
I jak łatwo poszło… Łatwo i bez żadnego ryzyka. Był człowiek, który powinien umrzeć, potem wystarczyło trochę pomanipulować jego płucami, i już. To plus kilka poprawek, kiedy leżał złożony chorobą w apartamentach prezydenckich. Nie mogłem przecież pozwolić, żeby organizm zwalczył infekcję. Ale nawet go nie dotknąłem. Nawet z nim nie rozmawiałem. Nie zaplamiłem sobie palców atramentem, jak biedny Honore, którego postacie naprawdę nie żyją — mimo jego zdolności — a zatem nigdy naprawdę nie umierają.
Ostatniej nocy, jaką on i Honore spędzili w Filadelfii, Calvin leżał w łóżku i wyobrażał sobie śmierć Alvina. Powolną, bolesną śmierć od jakiejś żałosnej choroby, na przykład szczękościsku. Mógłbym to zrobić, pomyślał Calvin.
A potem pomyślał: Nie, nie mógłbym. I zasnął.