ROZDZIAŁ 16 — PRAWDA

Kiedy przyszła kolej na pytania Verily'ego, przez chwilę siedział nieruchomo i przyglądał się Vilate. Była wizerunkiem samozadowolenia i pewności siebie. Lekko pochyliła głowę w lewo, jakby nieco — ale nie za bardzo — ciekawa, co obrońca ma jej do powiedzenia.

— Panno Franker, czy może mi pani coś wyjaśnić… Kiedy przeniknęliście przez ścianę więzienia, jak się dostaliście na poziom gruntu?

Zmieszała się na chwilę.

— Czyżby areszt był pod ziemią? Kiedy przeszliśmy przez ścianę, musieliśmy chyba… Nie, oczywiście, że nie. Cela jest na piętrze budynku sądu, jakieś dziesięć stóp nad ziemią. Nieładnie, że chciał mnie pan wyprowadzić w pole.

— Nie odpowiedziała pani. To musiał być gwałtowny upadek, kiedy tak wyszliście ze ściany w pustkę.

— Opadliśmy łagodnie. My… poszybowaliśmy do ziemi. To był ważny element tego niezwykłego przeżycia. Gdybym wiedziała, że tak bardzo zależy panu na szczegółach, powiedziałabym od razu.

— A więc Alvin… szybuje.

— To naprawdę niezwykły młody człowiek.

— Też tak uważam — zgodził się Verily. — Co więcej, jedna z jego niezwykłych zdolności pozwala mu widzieć poprzez heksy iluzji. Wiedziała pani o tym?

— Nie, ja… Nie. — Była zaskoczona.

— Na przykład nie działa na niego heks, który wykorzystuje pani, żeby ludzie nie widzieli tych pani sztuczek ze sztuczną szczęką. Wiedziała pani o tym?

— Sztuczki? — oburzyła się. — Sztuczna szczęka? To okropne, co pan opowiada.

— Ma pani czy nie ma pani sztucznej szczęki?

Marty Laws poderwał się z miejsca.

— Wysoki Sądzie, nie dostrzegam związku między sztuczną szczęką a rozpatrywaną sprawą.

— Panie Cooper, to rzeczywiście pytanie bez związku.

— Wysoki Sąd pozwolił oskarżeniu na dalekie odejście od przedmiotu sprawy w próbach zakwestionowania wiarygodności mojego klienta. Myślę, że obrona ma prawo do takich samych działań w celu podważenia wiarygodności tych, którzy twierdzą, że mój klient jest oszustem.

— Sztuczna szczęka to dość osobista kwestia, nie sądzi pan? — spytał sędzia.

— A oskarżanie mojego klienta o uwiedzenie nie jest sprawą osobistą?

Sędzia uśmiechnął się lekko.

— Protest odrzucony. Oskarżenie szeroko otworzyło drogę do takich pytań.

Verily znowu zwrócił się do Vilate.

— Czy ma pani sztuczną szczękę, panno Franker?

— Nie! — odparła.

— Zeznaje pani pod przysięgą. Czy na przykład nie poruszyła pani sztuczną szczęką w stronę Alvina w chwili, kiedy mówiła pani, że jest pięknym młodym mężczyzną?

— Jak mogę poruszać sztuczną szczęką, której nie mam?

— Czy zgodzi się pani wystąpić przed sądem bez tych czterech amuletów, które pani nosi na szyi, i bez szala z wszytymi heksami?

— Nie muszę chyba tego słuchać…

Alvin pochylił się i pociągnął Verily'ego za marynarkę. Verily miał ochotę go zignorować; wiedział, że Alvin zakaże mu zadawania dalszych pytań tego rodzaju. Nie mógł jednak udawać, że nie zauważył gestu dostatecznie wyraźnego, by dostrzegli go wszyscy przysięgli.

Obejrzał się, nie zwracając uwagi na protesty Vilate.

— Verily — szepnął mu Alvin — wiesz, że nie chciałem…

— Moim obowiązkiem jest bronienie ciebie jak najlepiej…

— Verily, zapytaj ją o salamandrę w torebce. Jeśli zdołasz, postaraj się, żeby ją wyjęła.

— Salamandra? — zdziwił się Verily. — A co nam z tego przyjdzie?

— Niech tylko ją wyjmie. Na stół, żeby wszyscy widzieli. Na pewno nie ucieknie. Nawet we władzy Niszczyciela, salamandry nadal są głupie. Zobaczysz.

Verily zwrócił się do świadka.

— Panno Franker, czy zechce nam pani pokazać jaszczurkę, którą ma pani w torebce?

Alvin znowu pociągnął go za marynarkę.

— Salamandry to nie jaszczurki — szepnął do ucha. — Są płazami, nie gadami.

— Bardzo przepraszam, panno Franker. Nie jaszczurkę. Płaza. Salamandrę.

— Nie mam nic…

— Wysoki Sądzie, proszę uprzedzić świadka o konsekwencjach fałszywych zeznań pod…

— Jeśli istotnie takie stworzenie znalazło się w mojej torebce, to nie mam pojęcia, skąd się wzięło ani kto je tam włożył — oświadczyła Vilate.

— Nie będzie więc pani protestować, jeśli woźny zajrzy do pani torebki i wyjmie wszelkie płazy, jakie tam znajdzie?

— Nie, wcale — zapewniła Vilate, przezwyciężając chwilową niepewność.

— Wysoki Sądzie, kto tu jest oskarżonym? — wtrącił Marty Laws.

— Chodzi o kwestię prawdomówności, jak mi się zdaje — odparł sędzia. — Całe to wydarzenie uważam za fascynujące. Patrzyliśmy spokojnie, kiedy prezentował pan skandal. Teraz chętnie obejrzę sobie jakiegoś płaza.

Woźny sięgnął do torebki Vilate; nagle krzyknął i odskoczył.

— Przepraszam, panie sędzio, ale wskoczyła mi do rękawa — wyjaśnił.

Wił się i podskakiwał, równocześnie usiłując zachować godny wygląd.

Verily szerokim gestem zmiótł papiery i przesunął stół na środek sali.

— Kiedy złapie pan zwierzaka — powiedział — proszę postawić go tutaj.

Alvin oparł się wygodnie i wyciągnął skrzyżowane w kostkach nogi. Wyglądał jak polityk, który właśnie wygrał wybory. Pod krzesłem leżał worek z nieruchomym pługiem.

W całej sali tylko Vilate nie zwracała uwagi na salamandrę. Siedziała bez ruchu, jak w transie. Nie, nie w transie. Siedziała, jakby znalazła się na przyjęciu, gdzie ktoś powiedział coś niegrzecznego, a ona udaje, że nie dosłyszała.

Verily nie miał pojęcia, do czego prowadzi całe to zamieszanie z salamandrą. Ale że Alvin nie chciał się zgodzić na żadną inną próbę zdyskredytowania Vilate Franker czy Amy, nie miał wyjścia.


* * *

Alvin obserwował Vilate podczas składania zeznań — obserwował uważnie, nie tylko oczami, ale też wewnętrznym wzrokiem, ukazującym, jak funkcjonuje świat materialny. Zauważył, że przed odpowiedzią Vilate lekko pochyla głowę w bok — jakby nasłuchiwała. Posłał więc swój przenikacz i zawiesił go w powietrzu, poszukując drgnień dźwięku. Rzeczywiście, odkrył je, ale takiego wzorca jeszcze nigdy nie spotkał. Dźwięk zwykle rozprzestrzeniał się od źródła, jak fale na wodzie po wrzuceniu kamienia: we wszystkie strony; odbijały się i nakładały na siebie, ale też przygasały i cichły z odległością. Jednak ten dźwięk przemieszczał się wąskim kanałem. Jak to możliwe?

Przez chwilę groziło mu niebezpieczeństwo, że całkowicie pochłonięty problemem naukowym zapomni o rozprawie, gdzie właśnie zeznaje najgroźniejszy, ale też chyba najsłabszy świadek. Na szczęście szybko zorientował się w sytuacji. Dźwięk dobiegał z dwóch źródeł umieszczonych blisko siebie; przesuwał się równolegle. A kiedy fale przecinały się i nakładały, zmieniały go w zwykłe zawirowanie powietrza. Kiedy Alvin wytężał słuch, słyszał cichutki syk chaotycznego szumu. Ale w kierunku, w którym fale dźwiękowe były idealnie równoległe, nie tylko nie zakłócały się wzajemnie, ale nawet zwiększały moc.

W rezultacie ktoś siedzący na miejscu Vilate słyszał nawet najlżejszy szept, a wszyscy inni na sali nie słyszeli niczego.

To bardzo interesujące. Alvin nie wiedział, że Niszczyciel korzysta z głosu, by porozumiewać się ze swymi sługami. Zawsze przypuszczał, że w jakiś sposób przemawia wprost do ich umysłów. Tutaj natomiast Niszczyciel mówił z dwóch bliskich sobie źródeł dźwięku.

Alvin uśmiechnął się. Stare powiedzenie mówiło prawdę: Kłamca przemawia przez oba kąciki ust równocześnie.

Badając przenikaczem torebkę Vilate, szybko odnalazł źródło dźwięku. Salamandra leżała na jej rzeczach, a głos wybiegał z pyszczka — chociaż salamandry nie mają mechanizmu zdolnego wytworzyć dźwięk ludzkiej mowy. Gdyby tylko wiedział, co to stworzenie mówi…

Jeśli się nie mylił, można to zorganizować. Najpierw jednak trzeba wydobyć salamandrę, żeby wszyscy obecni widzieli, skąd płyną słowa.

Wtedy właśnie znów zwrócił uwagę na wydarzenia w sali — i odkrył z przerażeniem, że Verily zamierza mu się sprzeciwić i zerwać Vilate jej piękną maskę. Pociągnął go za marynarkę i upomniał szeptem, tak łagodnie, jak tylko potrafił. Potem poprosił, żeby doprowadził do wyjęcia salamandry z torebki.

Teraz, kiedy uwięziona w ciemnym rękawie woźnego salamandra wpadła w panikę, Alvin musiał jakoś ją opanować. Posłał w nią przenikacz, spowolnił bicie serca, napełnił spokojem. Oczywiście, nie wyczuł oporu Niszczyciela. Nic dziwnego — Stwarzanie zawsze Niszczyciela odpychało. Wyczuwał go jednak: przyczajonego, migoczącego w tle, w kątach sali sądowej — czekał, by wrócić do salamandry i znowu przemawiać do Vilate.

To dobry znak, że potrzebował zwierzęcia. To znaczy, że Vilate nie do końca pochłonęła żądza władzy i chęć Niszczenia. Dlatego Niszczyciel nie mógł zwracać się do niej wprost.

Alvin nie wiedział zbyt wiele o Niszczycielu, ale przez lata rozmyślań i spekulacji doszedł do pewnych wniosków. Właściwie przestał już uważać go za osobę, chociaż czasami wciąż myślał „on”. Zawsze widywał go w formie migotania powietrza, jak coś, co tkwi na samej granicy pola widzenia. Wierzył teraz, że taka jest właśnie prawdziwa natura Niszczyciela. Dopóki ktoś zajmował się Stwarzaniem, Niszczyciel nie mógł się zbliżyć, zresztą większość ludzi nie była dla niego atrakcyjna. Przyciągali go tylko najbardziej niezwykli Stwórcy i najbardziej butni niszczyciele (albo ludzie niszczycielsko butni; Alvin nie był pewien, czy to nie to samo). Krążył wokół Alvina, próbując obrócić wniwecz wszystkie jego dzieła. Krążył wokół innych, takich jak Philadelphia Thrower i najwyraźniej Vilate Franker, ponieważ dawali mu swe dłonie, usta, oczy, pozwalając na działanie.

Alvin domyślał się, chociaż nie mógł tego wiedzieć, że ludzie, którym Niszczyciel ukazywał się najwyraźniej, mieli nad nim pewną władzę. Że wciągnięty w związek nie mógł się uwolnić. Odgrywał tylko rolę, którą przygotował dla niego ludzki sprzymierzeniec. Wielebny Thrower potrzebował anielskiego gościa, pełnego gniewu — i tym właśnie stał się dla niego Niszczyciel. Vilate potrzebowała czegoś innego. Ale Niszczyciel nie mógł się od niej oddzielić. Nie potrafił wyczuć niebezpieczeństwa, dopóki sama Vilate go nie wyczuła. A Vilate nie dostrzegała nawet istnienia salamandry, czego Alvin dowiedział się od Arthura Stuarta. Pojawiła się więc szansa, że Niszczyciel zdemaskuje się na sali sądowej — pod warunkiem że Alvin będzie działał ostrożnie.

Obserwował więc, jak woźny zdejmuje spokojną — w każdym razie spokojniejszą — salamandrę z kołnierzyka koszuli, dokąd umknęła, i delikatnie stawia na stole. Ałvin stopniowo wycofał ze zwierzęcia swój przenikacz, aby Niszczyciel znowu mógł je opanować. Czy przyjdzie? Czy znowu przemówi do Vilate?

Przyszedł. I przemówił.

Znowu uniosła się kolumna dźwięku.

Wszyscy widzieli, że salamandra otwiera i zamyka pyszczek, ale oczywiście nic nie słyszeli, więc wyglądało to jak przypadkowe poruszenia.

— Czy widzi pani salamandrę? — zapytał Verily.

Vilate zdziwiła się.

— Nie rozumiem pytania.

— Jest na stole przed panią. Czy widzi ją pani?

Vilate uśmiechnęła się blado.

— Mam wrażenie, panie Cooper, że próbuje pan ze mnie żartować.

W sali rozległy się szepty.

— Próbuję tylko ustalić — oświadczył Verily — jak wiarygodnym jest pani obserwatorem.

— Wysoki Sądzie — odezwał się Daniel Webster. — Skąd mamy wiedzieć, że to nie jakaś sztuczka obrony? Przekonaliśmy się już, że oskarżony ma niezwykłą, tajemniczą moc.

— Cierpliwości, panie Webster — odparł sędzia. — Będzie pan miał czas na protesty.

Tymczasem Alvin zajmował się podwójną kolumną dźwięku, wydobywającą się z pyszczka salamandry i skierowaną wprost ku Vilate. Próbował ją zakrzywić, ale bez skutku, ponieważ dźwięk musi się rozchodzić w linii prostej. W każdym razie jego zakrzywienie leżało poza zasięgiem Alvina wiedzy i możliwości.

Mógł za to wywołać zakłócenie przy samym źródle jednej z kolumn dźwięku, pozostawiając drugą, by była doskonale słyszalna, jako że nie rozproszona tą pierwszą. Dźwięk jednak będzie słaby. Alvin nie wiedział, czy ludzie na sali usłyszą go dostatecznie dobrze, by zrozumieć słowa.

Tylko w jeden sposób mógł się przekonać.

Poza tym to mogło być coś nowego, co musiał stworzyć, by przekroczyć ciemny obszar w płomieniu swego serca, gdzie Peggy niczego nie widziała.

Zablokował jedną kolumnę dźwięku.


* * *

— Panno Franker — mówił Verily. — Ponieważ oprócz pani wszyscy na tej sali widzą salamandrę…

I nagle — w pół zdania — dał się słyszeć głos z nieoczekiwanego źródła. Verily umilkł i słuchał.

Głos był kobiecy, wesoły i zachęcający.

— Siedź spokojnie, Vilate. Ten angielski bufon to dla ciebie żaden przeciwnik. Nic mu nie musisz mówić, jeśli nie masz ochoty. Alvin Smith miał szansę być twoim przyjacielem, ale odepchnął cię, więc teraz mu pokażesz, co potrafi wzgardzona kobieta. On nie docenia twojej mądrości.

— Kto to jest? — zapytał głośno sędzia.

Vilate spojrzała na niego, okazując jedynie lekkie zdziwienie.

— Mnie pan pytał?

— Owszem!

— Nie rozumiem, o co chodzi. Kto ma być?

— Coś się nie zgadza, ale nie denerwuj się — powiedział kobiecy głos. — Do niczego się nie przyznawaj. Zrzuć winę na Alvina.

Vilate nabrała tchu.

— Czy Alvin rzuca jakieś czary, które działają na wszystkich oprócz mnie? — spytała.

— Ktoś przed chwilą powiedział: „Zrzuć winę na Alvina” — stwierdził surowo sędzia. — Kto to taki?

— Och, och, och! — zawołał kobiecy głos, wyraźnie dobiegający z pyszczka salamandry. — Och! Jak on mógł mnie usłyszeć? Mówię tylko do ciebie, Vilate! Jestem twoją najlepszą przyjaciółką, twoją i nikogo innego! Próbują cię oszukać! Do niczego się nie przyznawaj!

— Ja… nie wiem, o co panu chodzi — zapewniła Vilate. — Nie wiem, co pan słyszy.

— Kobietę, która powiedziała: „Do niczego się nie przyznawaj” — odparł Verily. — Kto to? Kim jest kobieta twierdząca, że jest pani i tylko pani najlepszą przyjaciółką?

— Och, och, och! — krzyknęła salamandra.

— Moja najlepsza przyjaciółka? — powtórzyła Vilate.

I nagle jej twarz zmieniła się w maskę grozy — z wyjątkiem ust, które wciąż uśmiechały się uprzejmie. Krople potu wystąpiły na czoło.

Pod wpływem nagłego impulsu Verily podszedł i zdjął jej szal.

— Proszę, panno Franker… Chyba jest pani gorąco. Potrzymam pani szal.

Verily była tak zmieszana, że nie zauważyła nawet, co robi Verily. A potem było za późno. Gdy tylko szal zsunął się jej z ramion, z ust zniknął uśmiech. Zniknęła też twarz, którą wszyscy znali; pojawiło się oblicze kobiety w średnim wieku, trochę pomarszczone i smagłe od słońca. Co najbardziej niezwykłe, miała otwarte usta, a widoczna górna część jej sztucznej szczęki wznosiła się i opadała, jakby Vilate cały czas pracowała językiem.

Szepty w sali zmieniły się w gwar.

— Do licha, Verily! — rzucił Alvin. — Mówiłem, żebyś nie…

— Przepraszam — powiedział Verily. — Widzę, że potrzebuje pani tego szala, panno Franker.

Okrył ją szybko.

Zrozumiała, co jej zrobił. Porwała szal i otuliła się nim ciasno. Kłapiąca sztuczna szczęka zniknęła za pięknym uśmiechem, a twarz stała się gładka i młoda.

— Jak sądzę, mamy teraz pewne wyobrażenie o wiarygodności świadka — rzekł Verily.

— Wygrywają, głupia prostaczko! — krzyknęła salamandra. — Przyłapali cię! Oszukali, ty durna jędzo!

Vilate straciła spokój. Była wyraźnie przestraszona.

— Jak możesz tak do mnie mówić? — szepnęła.

Nie tylko ona się przestraszyła. Sam sędzia zgarbił się nieco w kącie swojej ławy. Marty Laws skulił się na krześle i podciągnął stopy pod siedzenie.

— Do kogo się pani zwraca? — zapytał sędzia.

Vilate odwróciła się od niego i od salamandry.

— Do przyjaciółki — wyjaśniła. — Najlepszej przyjaciółki. Tak myślałam. — Spojrzała na sędziego. — Przez wszystkie te lata nikt nie słyszał jej głosu. Ale teraz pan ją słyszy, prawda?

— Istotnie — potwierdził sędzia.

— Za dużo im mówisz! — wołała salamandra.

Czyżby jej głos się zmieniał?

— Widzi pan ją? — spytała Vilate cienkim, drżącym głosem. — Widzi pan, jaka jest piękna? Mnie też nauczyła, jak być piękną.

— Zamknij się! — wrzasnęła salamandra. — Nic im nie mów, ty suko!

Tak, głos był zdecydowanie niższy, trochę chrapliwy, syczący.

— Nie, nie widzę jej.

— Ale ona już nie jest moją przyjaciółką — szepnęła Vilate.

— Nigdy nie była.

— Rozerwę ci gardło, ty… — Salamandra rzuciła taką wiązankę przekleństw, że wszyscy aż syknęli.

Vilate wskazała ją palcem.

— To ona mnie do tego zmusiła! Ona kazała mi opowiadać te kłamstwa o Alvinie! Ale teraz rozumiem, że naprawdę jest okropna! I wcale nie piękna! Nie jest piękna, jest brzydka jak… jak kijanka!

— Salamandra — podpowiedział sędzia.

— Nienawidzę cię! — krzyknęła Vilate do salamandry. — Odejdź ode mnie! Nie chcę cię więcej widzieć!

Salamandra wyglądała, jakby zaraz miała ruszyć biegiem, ale nie uciekać, raczej skoczyć ze stołu, pokonać dystans dzielący ją od Vilate i zaatakować, jak groził ten straszny głos.

Alvin ostrożnie badał ciało salamandry, próbując wykryć, gdzie i w jaki sposób Niszczyciel je opanował. Ale jakkolwiek tego dokonał, nie pozostawił żadnych fizycznych śladów.

Alvin uświadomił sobie jednak, że to nie ma znaczenia. Istniały sposoby uwolnienia kogoś spod władzy kogoś innego: heks zejdź-ze-mnie. Jeśli go precyzyjnie wyrysować, może zadziała też na salamandrę? Alvin w pamięci dokładnie określił punkty na stole, gdzie należy zaznaczyć wierzchołki heksu, ich kolejność, liczbę pętli, jaką — łącząc wierzchołki — musi przebiec salamandra.

Potem wysłał przenikacz do tej części jej mózgu, gdzie tkwił rozum… taki, jaki miała. Wolność, szepnął tak, by zwierzę zrozumiało; nie w słowach, ale w uczuciach, w obrazach. Salamandra szukająca jedzenia, parząca się, biegnąca po błocie, po trawie i liściach, wślizgująca się w chłodne, omszałe szczeliny. Wolna, mogąca robić to wszystko, zamiast tkwić w suchej torebce. Salamandra za tym tęskniła.

Wystarczy, że pobiegniesz tak, szepnął bezgłośnie Alvin i pokazał jej drogę do pierwszego punktu.

Salamandra była gotowa do skoku. Teraz pomknęła krętą ścieżką i dotknęła łapką wyznaczonego miejsca. Alvin sprawił, że łapka przeniknęła stół dość głęboko, by pozostawić ślad, choć tak delikatny, że niewidoczny dla ludzkiego oka. Znowu bieg, pętla, znak, jeszcze znak… Sześć maleńkich wgłębień na blacie, a potem skok w sam środek heksu. Niszczyciel zniknął.


* * *

Salamandra pomknęła wzdłuż szaleńczej ścieżki, zbyt szybka, by wzrok za nią nadążył. Biegła, a potem znieruchomiała na środku stołu.

I nagle rozum zgasł w jej ruchach. Nie patrzyła już na Vilate. Nie patrzyła na nikogo konkretnego. Przeszła kawałek po blacie. Nikt nie próbował jej łapać, nikt nie był pewny, czy działa jeszcze zaklęcie. Salamandra zbiegła po nodze od stołu i pomknęła wprost do Alvina. Dotknęła łebkiem worka z pługiem, a potem wśliznęła się do środka.

W sali podniósł się gwar.

— Co się dzieje?! — krzyknął Marty Laws. — Dlaczego pobiegła do worka?

— Ponieważ w tym worku powstała! — zawołał Webster. — Teraz widzicie, że to Alvin Smith jest źródłem wszystkich sztuczek! Widzimy oto twarz diabła, który siedzi tam w fotelu, dumny i zadowolony z siebie!

Sędzia zastukał młotkiem.

— On nie jest diabłem — oświadczyła Vilate. — Diabeł ma twarz o wiele piękniejszą.

I wybuchnęła płaczem.

— Wysoki Sądzie! — krzyknął Webster. — Oskarżony i jego obrońca zamienili tę salę w cyrk!

— Ale wcześniej wyście ją zamienili w bagno obrzydliwych kłamstw i brudnych insynuacji! — ryknął Verily.

Ludzie zaczęli bić mu brawo. Sędzia raz jeszcze uderzył młotkiem.

— Cisza! Proszę o spokój, bo każę opróżnić salę! Słyszycie?

Z wolna zapadło milczenie. Alvin pochylił się i sięgnął do worka. Wyjął bezwładne ciało salamandry.

— Zdechła? — zainteresował się sędzia.

— Nie. Zasnęła. Jest bardzo zmęczona. Miała okrutnego jeźdźca, jeśli można tak powiedzieć. Pędziła galopem i nie dostawała nic do jedzenia. Teraz nie jest już dowodem niczego. Wysoki Sądzie, czy mogę ją przekazać mojemu przyjacielowi Arthurowi Stuartowi, żeby się nią opiekował, dopóki nie odzyska sił?

— Czy oskarżenie ma coś przeciwko temu?

— Nie, Wysoki Sądzie — zapewnił Marty Laws.

Równocześnie poderwał się Daniel Webster.

— Ta salamandra nigdy nie była dowodem niczego. Oczywiste jest, że została podstawiona przez oskarżonego i jego obrońcę, przez cały czas pozostając pod ich wpływem. Dzięki tej salamandrze wzburzyli uczciwą kobietę i doprowadzili ją do załamania! Spójrzcie na nią!

Wskazał na piękną Vilate Franker, której łzy ściekały po gładkich, różowych policzkach.

— Uczciwa kobieta? — powtórzyła cicho. — Wie pan nie gorzej ode mnie, co mi pan sugerował. Wspominał pan, że potrzebne jest potwierdzenie zeznań tej dziewczyny, Amy Sump, że gdyby potrafił pan udowodnić, że Alvin naprawdę opuszczał więzienie, wtedy wszyscy by jej uwierzyli, a nikt Alvinowi. Oczywiście, wzdychał pan i udawał, że niczego pan nie sugeruje, ale ja wiedziałam i pan wiedział, o co chodzi. Dlatego od mojej przyjaciółki nauczyłam się heksów i dokonaliśmy tego. A teraz siedzi pan tutaj i znowu kłamie.

— Wysoki Sądzie! — zaprotestował Daniel Webster. — Świadek jest wyraźnie wzburzony. Zapewniam, że pani Franker błędnie zinterpretowała krótką rozmowę, jaką odbyliśmy w zajeździe przy kolacji.

— Jestem tego pewien, panie Webster — odparł sędzia.

— Niczego błędnie nie interpretowałam — oświadczyła gniewnie Vilate.

— Jestem pewien, że nie — uspokoił ją sędzia. — Jestem też pewien, że oboje macie całkowitą rację.

— Wysoki Sądzie — rzekł Webster. — Z całym należnym szacunkiem, nie widzę…

— Nie, nie widzisz! — krzyknęła Vilate, stając za barierką dla świadków. — Mówisz, że widzisz tu uczciwą kobietę? Pokażę ci uczciwą kobietę!

Zdjęła szal z ramion — i rozwiała się iluzja jej pięknej twarzy. Wyjęła spod sukni amulety i zdjęła łańcuchy z szyi. Jej figura zmieniała się w oczach: nie była wysoka i smukła, ale średniego wzrostu, trochę tęga w talii, w średnim wieku. Miała przygarbione ramiona, a we włosach więcej srebra niż złota.

— To jest uczciwa kobieta — powiedziała.

A potem osunęła się na fotel i ukryła twarz w dłoniach.

— Wysoki Sądzie — odezwał się Verily — obrona nie ma więcej pytań do świadka.

— Oskarżenie również — oznajmił Marty Laws.

— Wcale nie! — zawołał Webster.

— Panie Webster — powiedział spokojnie Marty. — Odwołuję pana z funkcji oskarżyciela posiłkowego. Zeznania świadków, jakich pan powołał, moim zdaniem nie nadają się do wykorzystania w sądzie. Myślę, że postąpiłby pan rozsądnie, bez zwłoki opuszczając tę salę.

Kilka osób zaklaskało, ale sędzia uciszył ich groźnym spojrzeniem.

Webster zaczął pakować do teczki dokumenty.

— Jeśli chcecie mi zarzucić zachowanie w jakimkolwiek stopniu nieetyczne…

— Nikt panu niczego nie zarzuca, panie Webster — przerwał mu sędzia. — Tyle że nic już pana nie łączy z prokuratorem okręgowym okręgu Hatrack, a zatem właściwe byłoby, gdyby przeszedł pan za barierkę. Jeśli wolno wyrazić moją opinię, to również za drzwi.

Webster wyprostował się, wcisnął teczkę pod pachę i bez jednego słowa wymaszerował. Po drodze minął kobietę w średnim wieku o kasztanowych włosach przetykanych siwizną. Szła stanowczym krokiem w stronę sędziego… nie, w stronę fotela dla świadków. Weszła na stopień, objęła szlochającą Vilate Franker i pomogła jej wstać.

— Chodź, Vilate. Byłaś bardzo dzielna, bardzo. Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni.

— Goody Trader — szepnęła Vilate. — Tak mi wstyd.

— Nonsens — odparła Goody Trader. — Wszystkie chcemy być piękne, a prawdę mówiąc, uważam, że ty ciągle jesteś piękna. Tyle że… dojrzała. To wszystko.

Obecni przyglądali się w milczeniu, jak Goody Trader wyprowadza swoją byłą rywalkę.

— Wysoki Sądzie — oświadczył Verily. — Dla wszystkich powinno być jasne, że pora wrócić do rzeczywistego przedmiotu sporu. Straciliśmy sporo czasu na świadków nie mających związku ze sprawą, jednak pozostaje oczywistym faktem, że w efekcie mamy z jednej strony twierdzenia Makepeace'a Smitha i Hanka Dowsera, a z drugiej Alvina Smitha. Ich słowo przeciwko jego. Jeśli oskarżenie nie ma zamiaru przedstawiać dalszych świadków, chciałbym rozpocząć moją obronę od udzielenia głosu Alvinowi. Niech przysięgli w końcu rozsądzą.

— Dobrze powiedziane, panie Cooper — pochwalił go Marty Laws. — To jest przedmiotem sprawy i żałuję, że dałem się zwieść na manowce. Oskarżenie zakończyło przedstawianie zeznań swoich świadków. Myślę, że wszyscy chętnie wysłuchamy zeznania oskarżonego. Cieszę się, że chce wystąpić, chociaż konstytucja Stanów Zjednoczonych daje mu prawo odmowy zeznań bez podania przyczyn.

— Piękne słowa — stwierdził sędzia. — Panie Smith, proszę wstać i złożyć przysięgę.

Alvin sięgnął po worek z pługiem i zarzucił go sobie na ramię tak lekko, jakby miał w nim bochenek chleba albo torbę puchu. Podszedł do woźnego, położył rękę na Biblii, a drugą podniósł razem z workiem.

— Uroczyście przysięgam, że będę mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Tak mi dopomóż Bóg.

— Alvinie — odezwał się Verily — powiedz nam, skąd się wziął ten pług.

Alvin skinął głową.

— Wziąłem żelazo, które dostałem od mistrza… od Makepeace'a, on był wtedy moim mistrzem… i stopiłem je. Już wcześniej zrobiłem formę pługa, więc wlałem do niej żelazo i odczekałem, aż ostygnie. Potem zbiłem formę, a żelazo kułem, kształtowałem, usuwałem wszystkie niedoskonałości, aż wreszcie, o ile mogę to ocenić, powstał pług w kształcie tak idealnym, jaki tylko potrafiłem osiągnąć.

— Czy w pracy korzystałeś z talentu Stwórcy?

— Nie, to by nie było sprawiedliwie. Chciałem uczciwie zostać kowalskim czeladnikiem. Użyłem przenikacza, żeby badać pług, ale nie zmieniałem go inaczej niż młotem i rękami.

Wielu widzów pokiwało głowami ze zrozumieniem. Wiedzieli, o czym mówi, znali to pragnienie, by zrobić coś własnoręcznie, bez użycia niezwykłych talentów, tak powszechnych ostatnio w mieście.

— A kiedy skończyłeś, co otrzymałeś?

— Pług — odparł Alvin. — Czyste żelazo, dobrze uformowane i zahartowane. W sam raz na egzamin czeladniczy.

— Czyją własnością był ten pług? Pytam cię nie jak prawnika, ale jak terminatora, którym wtedy byłeś. Czy należał do ciebie?

— Był mój, bo to ja go zrobiłem, i jego, bo to jego żelazo. Zwyczaj każe darować czeladnikowi jego dzieło, ale wiedziałem, że Makepeace ma prawo zatrzymać pług, jeśli zechce.

— A potem postanowiłeś zmienić żelazo.

Alvin przytaknął.

— Czy możesz wyjaśnić sądowi swoje ówczesne rozumowanie?

— Nie wiem, czy można to nazwać rozumowaniem, jak je określa panna Larner. Wiedziałem tylko, czego chcę od pługa. To nie miało nic wspólnego z awansem z kowalskiego terminatora na czeladnika. Bardziej z terminatora na czeladnika Stwórcę. Nie miałem mistrza, który by ocenił moją pracę, a jeśli nawet, to nie dał mi się poznać.

— Postanowiłeś zatem zmienić pług w złoto.

Alvin machnął ręką.

— To by było łatwe. Dawno już wiedziałem, że potrafię zamieniać jeden metal w drugi. Z metalami jest łatwiej, bo ich kawałeczki ustawiają się równo i w ogóle. Trudno zmienić powietrze, ale metal jest łatwy.

— Twierdzisz, że mogłeś w każdej chwili zmienić żelazo w złoto? — zapytał Verily. — Czemu tego nie zrobiłeś?

— Uważam, że na świecie jest właściwa ilość złota i właściwa ilość żelaza. Nie warto robić ze złota młotków i pił, siekier i lemieszy. Na to potrzeba żelaza. Złoto nadaje się do rzeczy z miękkiego metalu.

— Ale złoto dałoby ci bogactwo — przypomniał Verily.

— Złoto dałoby mi sławę. Złoto przyciągnęłoby do mnie złodziei. Ale nie doprowadziłoby mnie ani o krok bliżej wiedzy, jak zostać prawdziwym Stwórcą.

— Mamy uwierzyć, że złoto cię nie interesuje?

— Nie, skąd. Potrzebuję pieniędzy jak każdy. W tym czasie liczyłem, że się ożenię, a nie miałem centa przy duszy, co nie jest najlepszą wróżbą. Ale większość ludzi zdobywa złoto ciężką pracą, więc dlaczego niby miałbym je zdobyć bez tej pracy? To by nie było sprawiedliwe, a skoro narusza równowagę, to nie jest prawdziwym Stwarzaniem, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.

— A jednak przemieniłeś pług w złoto, prawda?

— To był tylko krok w drodze do celu — wyjaśnił Alvin.

— Jakiego celu?

— No wiesz… Do tego, o czym mówili świadkowie. Ten pług nie jest ze zwykłego złota. Rusza się. Działa. Żyje.

— Do tego zmierzałeś?

— Do ognia życia. Nie do zwykłego ognia paleniska.

— Jak tego dokonałeś?

— Trudno to wytłumaczyć komuś, kto nie ma przenikacza i nie może zajrzeć do wnętrza rzeczy. Nie stworzyłem życia wewnątrz; ono już tam było. Cząstki złota chciały utrzymać kształt, jaki im dałem, kształt pługa, więc walczyły z topnieniem w ogniu, ale brakowało im siły. Nie znały swojej siły. A ja nie potrafiłem ich nauczyć. Aż nagle wpadło mi do głowy, żeby włożyć ręce w ogień i pokazać złotu, jak być żywym, w jaki sposób to możliwe.

— Włożyłeś ręce do ognia?

Alvin kiwnął głową.

— Mówię ci, okropnie bolało.

— Ale nie masz żadnej blizny — zauważył Verily.

— Ogień parzył, ale zrozum, to był ogień Stwarzania. Wreszcie zrozumiałem to, co musiałem wiedzieć od początku: że Stwórca jest częścią tego, co stwarza. Musiałem się znaleźć w ogniu razem ze złotem, pokazać mu, jak się żyje, pomóc odszukać własny płomień serca. Gdybym wiedział, jak to się dzieje, lepiej by mi poszło uczenie innych. Bóg mi świadkiem, że próbowałem, ale nikt jeszcze nie nauczył się jak należy. Chociaż parę osób krok po kroku zmierza do celu. W każdym razie pług ożył w ogniu.

— Czyli teraz pług jest taki, jak widzieliśmy… A raczej jak go nam tutaj opisywano.

— Tak. To żywe złoto.

— Do kogo teraz należy, twoim zdaniem?

Alvin spojrzał na Makepeace'a, na Marty'ego Lawsa, na sędziego.

— Należy do siebie. Nie jest niczyim niewolnikiem.

Marty Laws wstał.

— Świadek nie chce chyba sugerować, że pługom przysługują prawa obywatelskie.

— Nie, wcale nie chcę — zapewnił Alvin. — Pług ma własny cel istnienia, ale nie przypuszczam, żeby zasiadanie w ławie przysięgłych albo głosowanie na prezydenta miały z tym jakiś związek.

— Ale twierdzisz — podjął Verily — że pług nie należy do Makepeace'a Smitha, tak samo jak nie należy do ciebie?

— Do żadnego z nas.

— Dlaczego więc tak się opierasz przed przekazaniem go swojemu dawnemu mistrzowi?

— Bo on chce go przetopić. Powiedział to już następnego dnia. Oczywiście kiedy wytłumaczyłem, że nie może tego zrobić, nazwał mnie złodziejem i stwierdził, że pług jest jego. Powiedział, że dzieło egzaminacyjne czeladnika należy do mistrza, chyba że on sam odda je czeladnikowi. I jeszcze dodał: „A ja na pewno ci go nie dam”. I nazwał mnie złodziejem.

— Nie miał racji? Nie jesteś złodziejem?

— Nie. Przyznaję, że zniknęło żelazo, które mi dał, więc chętnie oddam to żelazo z powrotem, pięć albo i dziesięć razy więcej, niż dostałem. To nie znaczy, że mu je ukradłem, bo ono już nie istnieje. Wtedy byłem na niego zły; przecież mogłem zostać czeladnikiem całe lata wcześniej. Makepeace jednak trzymał mnie do samego końca kontraktu, cały czas udając, że nie wie, jak to jestem lepszym kowalem…

Makepeace Smith poderwał się z ławy dla widzów i krzyknął:

— Kontrakt to kontrakt!

Sędzia uderzył młotkiem.

— Ja także dotrzymałem kontraktu — przypomniał Alvin. — Odpracowałem pełny termin, chociaż byłem tam służącym. Po roku czy dwóch nie mógł mnie już niczego nauczyć. Wydawało mi się, że z naddatkiem odpracowałem cenę tego żelaza. Teraz widzę, że zachowałem się jak obrażony dzieciak. Makepeace miał prawo tak postępować; dlatego chętnie zwrócę mu cenę żelaza, a nawet zrobię drugi pług zamiast tego.

— Ale nie oddasz mu tego pługa, który zrobiłeś?

— Gdyby Makepeace dał mi złoto na pług, oddałbym mu tyle samo. Ale on dał mi żelazo. A nawet gdyby miał prawo do takiej ilości złota, to z pewnością nie ma prawa do tego akurat, ponieważ zniszczyłby je, gdyby mu wpadło w ręce. A takiego pługa nie wolno niszczyć, zwłaszcza tym, którzy nie mają mocy, by wykonać go znowu. Poza tym gadał o złodziejstwie, zanim jeszcze zobaczył, jak pług się rusza.

— Widział, jak się rusza?

— Tak jest. Powiedział wtedy do mnie: „Wynoś się stąd. Zabierz to i wynoś się! Nie chcę cię tu więcej oglądać!” Jeśli dobrze pamiętam, takich właśnie słów użył. I gdyby dzisiaj zaprzeczył, Bóg zaświadczy przeciw niemu w Dniu Sądu. I Makepeace to wie.

Verily pokiwał głową.

— Wysłuchaliśmy twojej opinii o sprawie — stwierdził. — Teraz w kwestii Hanka Dowsera. Jak odpowiesz na zarzut, że wykopałeś studnię w innym miejscu niż to, które wskazał?

— Wiedziałem, że to nie jest dobre miejsce — wyjaśnił Alvin. — Ale kopałem tam, gdzie powiedział, prosto w dół, aż trafiłem na litą skałę.

— I nie znalazłeś wody?

— Właśnie. Wtedy poszedłem tam, gdzie powinienem zacząć od razu. Wykopałem studnię i słyszałem, że do dzisiaj daje czystą wodę.

— Zatem pan Dowser się pomylił?

— Nie pomylił się, bo tam rzeczywiście była woda. Nie wiedział tylko, że pod ziemią biegnie warstwa skały, a woda płynie niżej. Nad skałą ziemia jest sucha jak pieprz. Dlatego powstała naturalna łąka; nie rosną tam drzewa, tylko krzaki z krótkimi korzeniami.

— Dziękuję — powiedział Verily. — Przekazuję panu świadka. — Skłonił się w stronę Marty'ego Lawsa.

Marty Laws podparł rękami brodę.

— No cóż, nie mam zbyt wielu pytań. Znamy wersję wydarzeń Makepeace'a i pańską. Niech pan powie, czy jest możliwe, że w rzeczywistości nie zmienił pan żelaza w złoto? Że znalazł pan złoto w tym pierwszym wykopanym dole, a potem uformował je pan w kształt pługa?

— Nie, to niemożliwe — zapewnił Alvin.

— Zatem nie ukrył pan starego pługa w celu poprawienia swojej reputacji Stwórcy?

— Nigdy mi nie zależało na reputacji Stwórcy — oświadczył stanowczo Alvin. — A co do żelaza, to ono już nie jest żelazem.

Marty Laws kiwnął głową.

— Nie mam więcej pytań. Sędzia spojrzał na Verily'ego.

— Może obrona chce jeszcze coś wiedzieć?

— Tylko jeden drobiazg. Alvinie, słyszałeś, co Amy Sump mówiła o tobie i dziecku, które nosi. Czy to prawda?

Alvin pokręcił głową.

— Ani razu nie wychodziłem z celi. To fakt, opuściłem Vigor Kościół przynajmniej w części z powodu historii, jakie o mnie opowiadała. To były kłamstwa, ale i tak musiałem odejść; miałem nadzieję, że kiedy mnie nie będzie, Amy zapomni i zakocha się w kimś w odpowiednim wieku. Nigdy nawet jej nie dotknąłem. Zeznaję pod przysięgą i klnę się na Boga. Przykro mi, że ma kłopoty. Mam nadzieję, że jej dziecko wyrośnie na zdrowego, silnego i dobrego syna.

— To chłopiec? — upewnił się Verily.

— Tak — potwierdził Alvin. — Chłopiec, ale nie mój syn.

— Skończyłem — oznajmił Verily.

Przyszedł czas na końcowe przemowy, ale sędzia nie dał znaku, by je rozpocząć. Oparł się i na długą chwilę przymknął oczy.

— Moi drodzy — powiedział w końcu. — Niezwykły to był proces i parę razy skręcił w niewłaściwą stronę. Ale w tej chwili pozostało już tylko kilka spornych kwestii. Jeśli Makepeace Smith i Hank Dowser mają rację, a złoto zostało znalezione, nie stworzone, to uczciwość każe przyznać, że pług jest własnością Makepeace'a.

— Diablo słusznie! — krzyknął Makepeace.

— Woźny, proszę odprowadzić Makepeace'a Smitha do aresztu — polecił sędzia. — Spędzi noc w celi za lekceważenie sądu. I zanim jeszcze coś powie, chcę uprzedzić, że każde słowo przedłuży jego areszt o kolejną noc.

Makepeace niemal pękał z wściekłości, ale w milczeniu pozwolił się wyprowadzić z sali.

— Druga możliwość — podjął sędzia. — Alvin zmienił żelazo w złoto, jak twierdzi, i złoto stało się czymś, co nazywa „żywym złotem”, a zatem pług należy sam do siebie. Co prawda trudno byłoby doszukać się przepisów prawa, dopuszczających istnienie narzędzi rolniczych jako należących tylko do siebie jednostek… Powiem tyle: jeśli Makepeace przekazał Alvinowi pewną ilość żelaza, Alvin zaś sprawił, że to żelazo zniknęło, jest teraz winien Makepeace'owi tę samą ilość żelaza lub jej finansowy odpowiednik w legalnych środkach płatniczych. Tak sądzę w tej chwili, choć przyznaję, że przysięgli mogą dostrzegać jakieś inne możliwości, które przeoczyłem. Problem w tym, że nie wiem, w jaki sposób przysięgli mogliby podjąć sprawiedliwą decyzję. Jak mogą zapomnieć całą tę historię z Alvinem mającym lub nie mającym skandalicznych związków? Wydaje mi się, że powinienem zarządzić wznowienie procesu, ale myślę, że nie należy zmuszać mieszkańców tego miasta do kolejnej rundy rozpraw. Dlatego postanowiłem zaproponować inne wyjście. Jest tylko jeden fakt, który możemy sprawdzić. Możemy udać się do kuźni, aby Hank Dowser pokazał nam miejsce, które wyznaczył do kopania studni. Potem zaczniemy tam kopać i przekonamy się, czy znajdziemy albo resztki skrzyni ze skarbem i wodę, czy też skalną płytę, jak twierdzi Alvin, i ani kropli wody. Uważam, że czegoś przynajmniej się w ten sposób dowiemy, podczas gdy obecnie nie wiemy właściwie nic. Prócz tego że Vilate Franker, niech Bóg ją błogosławi, ma sztuczną szczękę.

Ani obrona, ani oskarżenie nie zgłosili sprzeciwów.

— W takim razie zarządzam wznowienie rozprawy o dziesiątej rano przy kuźni Makepeace'a. Nie, nie jutro; jutro piątek, dzień wyborów. Nie ma wyjścia, musimy zaczekać do poniedziałku. Obawiam się, Alvinie, że kolejny weekend spędzisz w celi.

— Wysoki Sądzie — odezwał się Verily Cooper. — W mieście jest tylko jeden areszt, a jeśli Makepeace Smith będzie zmuszony dzielić celę z moim klientem…

— Rzeczywiście. Szeryfie, kiedy odprowadzi pan Alvina, proszę zwolnić Makepeace'a.

— Dziękuję, Wysoki Sądzie — powiedział Verily.

— Odkładam rozprawę do dziesiątej rano w poniedziałek. Młotek uderzył i na ten dzień spektakl się zakończył.

Загрузка...