Właściwie oczekiwanie nie było takie złe. W więzieniu nic się nie działo, ale Alvinowi nie przeszkadzała samotność i nieróbstwo. Dawały mu czas na myślenie, a myślenie, uznał, to przecież stwarzanie. Nie takie jak za chłopięcych czasów, kiedy splatał małe koszyki z trawy, by odepchnąć od siebie Niszczyciela. Nie, myślenie to stwarzanie rzeczy we własnej głowie. Próbował sobie przypomnieć Kryształowe Miasto takie, jakie widział w wodnym wirze z Tenska-Tawą. Próbował się zastanowić, jak można stworzyć coś takiego.
Nie mogę uczyć ludzi, jak je budować, dopóki sam nie wiem, co to jest.
Wiedział, że poza murami więzienia wędruje po świecie Niszczyciel: tutaj coś rozedrze, tam coś zburzy, wciśnie klin w każdą znalezioną szczelinę. I zawsze byli ludzie poszukujący Niszczyciela, poszukujący jakiejś straszliwej, niszczącej siły na zewnątrz siebie. Biedni głupcy; sądzą, że Zniszczenie to tylko zniszczenie, że wykorzystają je, a kiedy skończą, przystąpią do budowania. Ale nie można budować na fundamencie zniszczenia. Na tym polega mroczna tajemnica Niszczyciela, myślał Alvin. Kiedy raz każe ci burzyć, trudno potem wziąć się do budowy, trudno odzyskać własne ja. Kopiący zużywa ziemię i łopatę. Kto raz zostanie narzędziem w ręku Niszczyciela, ten się zużyje, rozpadnie, stępi i podziurawi, a przez cały czas będzie wierzył, że jest ostry, gładki, jasny i cały. Nigdy się nie zorientuje, dopóki Niszczyciel go nie wypuści, nie odrzuci. Co tak zagrzechotało? Ojej, to ja. To ja, brzmiący jak zużyte narzędzie. Dlaczego mnie zostawiasz? Wciąż mogę się na coś przydać!
Ale nie możesz, nie wtedy, kiedy pochwycił cię Niszczyciel.
Alvin doszedł do wniosku, że przy Stwarzaniu człowiek nie wykorzystuje innych jako narzędzi. Nie zużywa ich, aby osiągnąć swój cel. Zużywa raczej siebie, żeby im pomóc osiągnąć ich cele. Zużywa się, nauczając i kierując, przekonując i słuchając rad, pozwalając się przekonać, jeśli akurat mają rację. I wtedy, zamiast jednego władcy i stosu zużytych narzędzi, powstaje całe miasto Stwórców, wolnych współobywateli, pracujących z zapałem…
Był tylko jeden problem: Alvin nie potrafił nauczyć Stwarzania. Oczywiście, mógł pomóc ludziom, żeby jakoś ułożyli odpowiednio swoje umysły, a wtedy ich praca stawała się trochę lepsza. A kilka osób, przede wszystkim Measure i ich siostra Eleanor, nauczyli się tego czy owego, dostrzegli błysk. Większość pozostawała w mroku.
Aż nagle zjawił się ten prawnik z Anglii, ten Verily Cooper, który od urodzenia potrafił w jednej chwili dokonać tego, z czym Measure zmagał się cały dzień. Żeby tak zapieczętować książkę w jeden blok drewna i skóry, a potem znów ją otworzyć, nie uszkadzając kartek, z literami wciąż tkwiącymi na stronach… To było prawdziwe Stwarzanie.
Dlaczego miał go uczyć? Przecież Verily urodził się z wiedzą. Jak można uczyć kogoś, kto wie od urodzenia? Zresztą jak można uczyć czegokolwiek, jeśli nie wie się nawet, jak uzyskać kryształ, z którego trzeba zbudować miasto?
Nie buduje się miasta ze szkła; szkło pęka, nie utrzymuje ciężaru. Nie można budować z lodu, ponieważ nie jest dostatecznie czysty, no i co robić latem? Diamenty są dość mocne, ale miasto z diamentów, nawet gdyby znalazł albo wytworzył ich dosyć… Nie, taki materiał nie nadaje się na budowę, ludzie rozebraliby je od razu; każdy ukradłby tylko kawałek muru, żeby się wzbogacić, i wkrótce miasto byłoby jak szwajcarski ser: więcej dziur niż murów.
Tak, Alvin potrafił zatonąć w takich rozmyślaniach i marzeniach, płynąc przez wspomnienia, przez słowa książek, jakie czytał, kiedy panna Larner… kiedy Peggy go uczyła. Umiał zająć umysł i zapomnieć o samotności, chociaż nigdy mu nie przeszkadzały odwiedziny Arthura Stuarta.
Dziś jednak zbyt wiele się działo. Verily Cooper sprzeciwiał się wnioskom o to czy o tamto, a nawet jeśli jest dobrym prawnikiem, to przecież znalazł się daleko od Anglii i nie zna tutejszych przepisów. Mógł popełniać błędy, a Alvin w żaden sposób nie potrafił temu zaradzić. Musiał polegać na innych ludziach, a tego nie znosił.
— Nikt tego nie lubi — odezwał się dobrze znany głos, wyśniony, wytęskniony głos, z którym wiele razy dyskutował w myślach, wiele razy spierał się w wyobraźni. Głos, o którym marzył, że szepcze mu delikatnie do ucha nocą i o poranku.
— Peggy — szepnął. I otworzył oczy.
Stała przed nim, całkiem tak jakby przywołał jej obraz — ale prawdziwa, wcale nie wyczarowana.
Przypomniał sobie o dobrych manierach i wstał.
— Panno Larner — powiedział. — To miło, że przyjechała mnie pani odwiedzić.
— Nie tyle miłe, ile konieczne — odparła rzeczowym tonem. Rzeczowym…
Westchnął bezgłośnie.
Rozejrzała się za krzesłem.
Alvin podniósł stołek stojący obok pryczy i impulsywnie, bez zastanowienia, podał jej przez kratę. Prawie nie zauważył, że zmusił cząstki żelaznego pręta i włókna drewna, by się rozsunęły i przepuściły siebie nawzajem. Dopiero kiedy zobaczył szeroko, bardzo szeroko otwarte oczy Peggy, uświadomił sobie, że pierwszy raz widziała, jak ktoś przesuwa drewno przez żelazo.
— Przepraszam — powiedział. — Nigdy jeszcze tego nie robiłem. To znaczy bez ostrzeżenia i w ogóle.
Przyjęła stołek.
— Bardzo ładnie z twojej strony — zapewniła. — Zadbałeś, żebym miała na czym usiąść.
Alvin usiadł na pryczy. Zatrzeszczała pod nim. Gdyby nie wzmocnił materiału, zarwałaby się już dawno. Był solidnie zbudowany i korzystał z mebli dość brutalnie; nie przeszkadzało mu, że od czasu do czasu skarżą się głośno.
— O ile wiem, dziś w sądzie składają wnioski procesowe.
— Obserwowałam to przez chwilę. Twój obrońca jest znakomity. Verily Cooper?
— Myślę, że zostaniemy przyjaciółmi — oświadczył Alvin.
Czekał na jej reakcję.
Skinęła głową i uśmiechnęła się lekko.
— Naprawdę chcesz, żebym ci powiedziała, co wiem o możliwych drogach, jakimi podąży ta przyjaźń?
Alvin westchnął.
— Chcę i nie chcę, i dobrze o tym wiecie, panno Larner.
— Powiem ci zatem, że cieszę się z jego obecności. Bez niego nie miałbyś żadnej szansy przetrwania tego procesu.
— To znaczy, że teraz wygram?
— Wygrana to nie wszystko, Alvinie.
— Ale przegrana jest niczym.
— Jeśli przegrasz sprawę, ale zachowasz życie i dzieła życia, to przegrana będzie lepsza niż zwycięstwo i śmierć z tego powodu. Prawda?
— To nie jest proces o moje życie!
— Owszem, jest — zapewniła Peggy. — Kiedy już prawo złapie cię w ręce, ci, którzy używają go dla własnej korzyści, obrócą je przeciw tobie. Nie ufaj prawom ludzkim, Alvinie. Zostały spisane przez silnych, żeby umocnić ich władzę nad słabszymi.
— To nieuczciwe, panno Larner — zaprotestował Alvin. — Ben Franklin i inni, co ułożyli pierwsze prawa…
— Mieli dobre zamiary. Ale w rzeczywistości, Alvinie, kiedy trafisz do więzienia, twoje życie jest w wielkim niebezpieczeństwie.
— Przyszliście mi to powiedzieć? Wiecie, że mogę stąd wyjść, kiedy tylko zechcę.
— Przyjechałam powiedzieć ci, kiedy masz odejść, jeśli zajdzie taka potrzeba.
— Chcę się oczyścić z kłamstw Makepeace'a.
— W tym także zamierzam ci pomóc. Będę zeznawać. Alvin przypomniał sobie tę noc, kiedy zginęła pani Guester, matka Peggy. Nie wiedział wtedy, że panna Larner to naprawdę Peggy Guester, dopóki nie uklękła z płaczem nad ciałem matki. W chwili kiedy usłyszeli pierwszy strzał, niewiele już brakowało, by on i Peggy wyznali sobie miłość i postanowili się pobrać. Ale potem jej matka zabiła Odszukiwacza, a ją zabił drugi Odszukiwacz, Alvin zaś dotarł na miejsce za późno, żeby wyleczyć postrzał. Mógł tylko zabić mordercę, zabić gołymi rękami. Co mu z tego przyszło? Co w ten sposób osiągnął?
— Nie chcę, żebyście zeznawali — oświadczył.
— Ja też się do tego nie palę — zapewniła. — Nie zrobię tego, póki nie będzie potrzeby. Ale musisz powiedzieć Verily'emu Cooperowi, kim jestem, i że kiedy przesłucha już pozostałych świadków, ma spojrzeć na mnie. Jeśli skinę głową, powoła mnie i żadnej dyskusji. Rozumiesz? Lepiej od was będę wiedziała, czy moje zeznanie jest potrzebne, czy nie.
Alvin słyszał jej słowa i wiedział, że posłucha tej rady, ale wrzał z gniewu, chociaż nie znał przyczyny. Już ponad rok marzył, by ją zobaczyć, i nagle stanęła przed nim, a on miał ochotę na nią wrzasnąć.
Nie wrzasnął. Ale gdy się odezwał, jego głos wcale nie brzmiał uprzejmie.
— Czy po to przyjechaliście? Żeby powiedzieć biednemu głupiemu Alvinowi i jego biednemu głupiemu obrońcy, co mają robić?
Spojrzała na niego surowo.
— Na promie spotkałam twojego starego przyjaciela. Poczuł, że serce mu drży.
— Ta-Kumsawa? — wyszeptał.
— Na miły Bóg, nie. O ile wiem, jest na zachodzie, za Mizzipy. Mówiłam o pewnym człowieku, który miał tatuaż na niewymownej części ciała. Pan Mike Fink.
Alvin westchnął ciężko.
— Niszczyciel chce chyba zebrać w jednym miejscu wszystkich moich wrogów.
— Wręcz przeciwnie — zapewniła go Peggy. — Myślę, że Mike nie jest twoim wrogiem. Jest przyjacielem. Przysięga, że zamierza tylko cię chronić, a ja mu wierzę.
Wiedział, że to miało go przekonać, iż można ufać Mike'owi Finkowi. Był jednak uparty, więc milczał.
— Zaczął pracować na promie w Wheelwright, żeby być blisko ciebie i mieć cię na oku. Istnieje spisek; chcą doprowadzić do twojej ekstradycji do Kenituck na podstawie Ustawy o zbiegłych niewolnikach.
— Po Doggly powiedział mi, że nie zamierza się tym przejmować.
— Ale Daniel Webster przyjechał właśnie w tym celu. Ma dopilnować, żebyś niezależnie od wyniku rozprawy został odesłany do Kenituck, aby tam stanąć przed sądem.
— Nie pojadę — oświadczył Alvin. — Nie pozwolą, żeby proces się odbył.
— Nie, na to nie pozwolą. I dlatego Mike Fink postanowił na ciebie uważać.
— Dlaczego jest po mojej stronie? Odebrałem mu heks ochronny. Był bardzo mocny, prawie doskonały.
— Od tego czasu zyskał kilka blizn i stracił ucho. Ale też nauczył się współczucia. Nie żałuje tej zamiany. W dodatku uleczyłeś mu nogi. Dałeś szansę obrony.
Alvin zastanowił się chwilę.
— Nigdy nic nie wiadomo. Uważałem go za urodzonego mordercę.
— Myślę, że dobry człowiek może czasem popełniać złe uczynki z niewiedzy albo ze słabości, ale kiedy nadejdą trudne chwile, dobro jednak zwycięża. Za to człowiek zły często wydaje się dobry i godny zaufania, czasem bardzo długo, ale kiedy nadejdą trudne chwile, ujawnia się jego zło.
— Może więc czekamy tylko na odpowiednio trudne chwile, żeby się okazało, jaki ja jestem zły.
Uśmiechnęła się lekko.
— Skromność jest cnotą, ale zbyt dobrze cię znam, by choć przez chwilę wierzyć, że uważasz się za złego człowieka.
— Nie zastanawiam się specjalnie, czy jestem dobry, czy zły. Często myślę, czy będę kiedyś coś wart, czy nic. W tej chwili uważam, że diabła jestem wart.
— Alvinie! Nigdy dotąd nie przeklinałeś w mojej obecności.
Dotknęła go ta przygana, ale też spodobało mu się, że ją irytuje.
— To chyba zło ze mnie wychodzi.
— Musisz bardzo się na mnie gniewać.
— Cóż, wiecie wszystko, widzicie wszystko…
— Byłam zajęta, Alvinie. Ty wykonywałeś pracę swojego życia, a ja swojego.
— Kiedyś miałem nadzieję, że będzie to ta sama praca.
— Nigdy nie będzie ta sama. Chociaż nasze wysiłki mogą się uzupełniać. Nigdy nie zostanę Stwórcą. Widzę tylko to, co można zobaczyć. Ty za to wyobrażasz sobie, co można zrobić, i robisz to. Mój dar jest skromniejszy i na ogół całkiem dla ciebie bezużyteczny.
— To najczystsza bzdura, jaką w życiu słyszałem.
— Nie opowiadam bzdur — upomniała go surowo. — Jeśli ci się wydaje, że moje słowa nie są prawdą, to pomyśl jeszcze raz. W końcu je zrozumiesz.
Wyobraził ją sobie taką, jaką znał kiedyś: surowa nauczycielka, przynajmniej o dziesięć lat starsza niż w rzeczywistości. Wciąż potrafiła używać głosu jak uderzenia linijką po ręce.
— Wiedza, co niesie przyszłość, wcale nie jest bezużyteczna.
— Ale ja nie wiem, co niesie przyszłość. Wiem tylko, co może się zdarzyć. Co jest prawdopodobne. Tyle jest ścieżek, którymi przyszłość może podążyć. Ludzie w większości brną przed siebie na ślepo, skręcają w tę czy tamtą ścieżkę, którą widzę w płomieniach ich serc, zmierzają do katastrofy albo szczęścia. Nieliczni tylko mają taką moc jak ty, Alvinie: moc otwierania nowych ścieżek, które przedtem nie istniały. W żadnej przyszłości nie widziałam, jak przesuwasz ten stołek przez kraty, a jednak z twojej strony było to nieuniknione. Zwykły wyraz impulsywności młodego człowieka. W płomieniach serc ludzi widzę przyszłość, jej różne warianty w naturalnym biegu rzeczy. Ty nie dbasz o prawa natury, więc nie można przewidzieć, co zrobisz. Czasem widzę wyraźnie, ale zawsze są tam szczeliny, głębokie i szerokie.
Wstał z pryczy, podszedł do prętów i uklęknął przed nią.
— Powiedz, skąd się dowiem, jak zbudować Kryształowe Miasto.
— Nie wiem, jak to zrobisz. Ale widziałam tysiące wariantów przyszłości, w których ci się to udaje.
— Więc powiedz, gdzie szukać, żebym mógł się nauczyć!
— Nie wiem. Jakkolwiek to zrobisz, nie będzie to wynikało z praw natury. Myślę, że właśnie z tego powodu nic nie widzę.
— Vilate Franker twierdzi, że moje życie skończy się w Carthage City — oznajmił Alvin.
Peggy zesztywniała.
— Skąd ona może o tym wiedzieć?
— Wie, skąd rzeczy pochodzą i dokąd zmierzają.
— Nie jedź do Carthage City. Nigdy tam nie jedź.
— Więc ma rację…
— Nie jedź tam — powtórzyła. — Proszę.
— Nie wybieram się — zapewnił.
A w głębi serca pomyślał: a jednak martwi się o mnie. Wciąż jej na mnie zależy.
Mógłby powiedzieć to głośno, ona zaś mogłaby odezwać się bardziej czule, a mniej rzeczowo. Mogliby, lecz właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi i do aresztu weszli szeryf, sędzia, Marty Laws i Verily Cooper.
— Przepraszamy — powiedział szeryf Doggly — ale mamy tu do załatwienia sprawę sądową.
— Jestem do usług, panowie. — Alvin podniósł się natychmiast.
Peggy także wstała i odsunęła stołek sprzed drzwi. Szeryf spojrzał podejrzliwie.
— To miło z pańskiej strony, szeryfie, że pozwolił pan Alvinowi wystawić dla mnie stołek — rzuciła Peggy.
Po Doggly spoglądał, nie rozumiejąc. Nie wydawał takiego polecenia, ale postanowił nie wgłębiać się w tę sprawę. Alvin to w końcu Alvin.
— Proszę wyjaśnić pańskiemu klientowi okoliczności — zwrócił się sędzia do Verily'ego Coopera.
— Tak jak to omówiliśmy zeszłej nocy, konieczne jest, aby pewna liczba świadków obejrzała pług. Nasza trójka wystarczy do ustalenia, że pług istnieje i wydaje się wykonany ze złota. Ponadto…
— Oczywiście — przerwał mu Alvin.
— Zgodziliśmy się również, że kiedy zostaną powołani przysięgli, wybierzemy kolejnych ośmiu świadków, którzy przed sądem potwierdzą istnienie i naturę pługa.
— Dopóki pług zostanie u mnie, proszę bardzo. — Alvin zerknął na szeryfa Doggly'ego.
— Szeryf już wie — rzekł sędzia — że nie jest jednym z wybranych świadków.
— Niech to licho, panie sędzio! — zawołał Doggly. — Ten pług od tygodni leży w moim areszcie, a ja nie mogę go nawet zobaczyć?
— Nie przeszkadza mi, jeśli szeryf zostanie — zapewnił Alvin.
— Ale mnie tak — odparł sędzia. — Lepiej, żeby nie raczył swoich zastępców opowieściami o tym, jaki obiekt jest duży i jaki złoty. Wiem, że panu Doggly'emu możemy zaufać. Po co jednak amplifikować pokusy, które już teraz z pewnością dręczą przynajmniej niektórych z jego ludzi.
Alvin parsknął śmiechem.
— Co pana tak rozbawiło, panie Smith? — zdziwił się sędzia.
— To, jak wszyscy zawzięcie udają, że niby wiedzą, co to znaczy „amplifikować”.
Wszyscy się roześmiali.
Kiedy ucichli, szeryf wciąż stał przed celą.
— Czekam, żeby wyprowadzić stąd damę — poinformował.
Alvin westchnął.
— Przecież widziała pług tej nocy, kiedy został stworzony.
— Nie szkodzi. — Sędzia poparł szeryfa. — Tylko trzej świadkowie będą dzisiaj obecni. Może pan pokazywać ten pług wszystkim swoim gościom, jeśli tylko ma pan ochotę, panie Smith. Ale dzisiaj zgodziliśmy się na trójkę i trójka zostanie.
Peggy uśmiechnęła się.
— Jest pan człowiekiem o niezwykłej prawości — stwierdziła. — Cieszę się, że to pan przewodniczy rozprawie.
Kiedy wyszła, a szeryf zamknął drzwi aresztu, sędzia spojrzał pytająco na Alvina.
— To była Peggy Guester? Ta żagiew?
Alvin przytaknął.
— Wyrosła ładniejsza, niż się spodziewałem. Chciałbym tylko wiedzieć, czy była sarkastyczna.
— Nie przypuszczam — zapewnił Alvin. — Chociaż macie rację, potrafi mówić nawet miłe rzeczy tak, jakby ledwie się powstrzymywała od powiedzenia paru słów wcale niemiłych.
— Ktokolwiek się z nią ożeni — uznał sędzia — powinien mieć grubą skórę.
— Albo solidny kij — dodał Marty Laws i wybuchnął śmiechem. Ale śmiał się sam i po chwili zamilkł, trochę zakłopotany i niepewny, dlaczego żart się nie udał.
Alvin sięgnął pod pryczę i wysunął worek z pługiem. Odsłonił tkaninę; pług leżał wśród juty, lśniąc złociście w blasku padającego przez okno światła.
— Niech mnie licho! — szepnął Marty Laws. — To rzeczywiście pług… I rzeczywiście jest złoty…
— Wygląda na złoty — poprawił go sędzia. — Jeśli mamy uczciwie o tym zaświadczyć, musimy go dotknąć.
— Nie przeszkadzam panom — uśmiechnął się Alvin.
Sędzia westchnął i zwrócił się do prokuratora.
— Zapomnieliśmy poprosić szeryfa, żeby otworzył celę.
— Zawołam go. — Marty ruszył do drzwi.
— Proszę zasłonić pług, panie Smith — poprosił sędzia.
— To niepotrzebne.
Alvin wyciągnął rękę i otworzył drzwi. Zamek nawet nie szczęknął, zawiasy nie zgrzytnęły. Po prostu drzwi otworzyły się bezgłośnie.
Sędzia przyjrzał się zamkowi.
— Jest popsuty?
— Nie martwcie się — uspokoił go Alvin. — Działa jak należy. Wejdźcie i dotknijcie pługa, jeśli chcecie.
Teraz, kiedy drzwi stały otworem, wszyscy trzej się zawahali. Wreszcie Verily Cooper wszedł do celi, a za nim sędzia. Marty się zatrzymał.
— Coś dziwnego jest w tym pługu — powiedział.
— Nie macie się czym martwić — zapewnił Alvin.
— Zdenerwował się pan, bo drzwi otworzyły się tak łatwo — stwierdził sędzia. — Niech pan wchodzi, panie Laws.
— Patrzcie — szepnął Marty. — On drży.
— Przecież mówiłem — przypomniał Alvin. — Jest żywy.
Verily uklęknął i wyciągnął rękę. Choć nikt go jeszcze nie dotknął, pług ruszył ku niemu, ciągnąc za sobą worek.
Marty krzyknął i odwrócił się, przyciskając czoło do ściany korytarza.
— Niewiele będzie pan mógł zaświadczyć, stojąc plecami do pługa — zauważył sędzia.
Pług przysunął się do Verily'ego. Adwokat położył na nim dłoń. Pług obrócił się wolno, jeszcze raz, i znowu, dookoła, gładko jak łyżwiarz na lodzie.
— On żyje — oznajmił Verily.
— W pewnym sensie — potwierdził Alvin. — Ma własny rozum, że tak powiem. Znaczy, nie poskromiłem go ani nic takiego.
— Mogę go podnieść?
— Nie wiem. Nikt oprócz mnie nigdy nie próbował.
— Byłoby lepiej — oświadczył sędzia — gdybyśmy mogli go potrzymać i ocenić, czy waży jak złoto, czy może jakiś lżejszy stop.
— To najczystsze złoto, jakie widzieliście — zapewnił Alvin. — Ale podnoście, jeśli zdołacie.
Verily przykucnął, wsunął dłonie pod pług i podniósł go. Widać było, że pług drży.
— Chce się obracać — oznajmił Verily.
— To pług. Pewno szuka dobrej ziemi.
— Chyba nie chce pan nim orać? — zdziwił się sędzia.
— Po co bym go robił, jeśli nie dla orki? Wiecie, gdyby to miał być dzbanek, to chyba kształt ma niewłaściwy.
— Może mi go pan podać?
— Oczywiście — zgodził się Verily.
Podszedł i przytrzymał pług, a sędzia chwycił go w ręce. Wtedy Verily puścił.
Pług natychmiast zaczął się szarpać. Zanim sędzia zdążył go upuścić, Alvin oparł dłoń na złotej powierzchni i pług znieruchomiał.
— Dlaczego nie zachowywał się tak u pana Coopera? — zapytał sędzia nieco drżącym głosem.
— On chyba wie, że Verily Cooper jest moim obrońcą — wyjaśnił z uśmiechem Alvin.
— A ja jestem bezstronny… Może pan Laws słusznie nie chce go dotykać.
— Ale przecież musi — wtrącił Verily. — Przede wszystkim on musi ocenić pług, a potem zapewnić pana Webstera i Makepeace'a Smitha, że to prawdziwy pług, złoty pług, i że w celi jest bezpieczny.
Sędzia wręczył pług Alvinowi, po czym wyszedł z celi i położył Marty'emu dłoń na ramieniu.
— No dalej, panie Laws. Miałem go w ręku. Trochę się szarpie, ale na pewno nic panu nie zrobi.
Laws pokręcił głową.
— Marty — odezwał się Alvin. — Nie wiem, czego się boisz, ale obiecuję, że ani pług nie zrobi ci krzywdy, ani ty nie skrzywdzisz pługa.
Marty obejrzał się.
— Był taki jasny — szepnął. — Oślepił mnie.
— To tylko promień słońca — zapewnił sędzia.
— Wcale nie — upierał się Marty. — Nie, panie sędzio. Był jasny. Jaśniał gdzieś z głębi siebie. Błyszczał na mnie. Czułem to.
Sędzia obejrzał się na Alvina.
— Nie wiem — zapewnił Alvin. — W końcu nie pokazuję go tak często.
— Ja wiem, o czym on mówi — oznajmił Verily. — Nie widziałem go aż tak jaskrawym. Czułem tylko ciepło. Kiedy Alvin otworzył worek, w całej celi zrobiło się cieplej. Ale to nic groźnego, panie Laws. Proszę… Potrzymam go panu.
— I ja — dodał sędzia.
Alvin podał im pług.
Marty odwrócił się trochę, żeby widzieć, co robią. Dwaj pozostali świadkowie chwycili pług. Dopiero wtedy zbliżył się i ostrożnie dotknął palcami złotego lemiesza. Pocił się straszliwie i Alvinowi było go żal, ale zupełnie nie rozumiał, co przeżywa ten człowiek. Jemu pług zawsze wydawał się łagodny i przyjazny. Jaki jest dla Marty'ego?
Kiedy pług go nie zranił, Marty nabrał odwagi i chwycił mocniej, żeby poczuć jego ciężar. Wciąż jednak mrużył powieki i odwracał głowę, jakby chciał chronić jedno oko na wypadek, gdyby drugie zostało oślepione.
— Chyba sam go utrzymam — powiedział.
— Niech pan Smith położy na nim rękę, żeby się nie wyrwał — poradził sędzia.
Alvin zostawił więc rękę na lemieszu, a dwaj pozostali odstąpili. Marty trzymał pług sam.
— Chyba waży jak ze złota — stwierdził.
Alvin chwycił pług od dołu.
— Trzymam go, Marty — powiedział.
Marty puścił — z wahaniem, jak wydało się Alvinowi.
— Teraz chyba widzicie, panowie, dlaczego nie pokazuję go wszystkim.
— Nie chcę nawet myśleć, jak bym wyglądał, gdybym go sobie upuścił na nogę — mruknął sędzia.
— Ląduje delikatnie — zapewnił Alvin.
— Naprawdę jest żywy — powiedział cicho Verily.
— Dzielny z pana człowiek — pochwalił Alvina sędzia. — Pański obrońca nie ustąpił ani na krok, żądając przesłuchania w sprawie ekstradycji jeszcze przed wyborem przysięgłych w procesie o kradzież.
Alvin zerknął na Verily'ego.
— Myślę, że mój obrońca wie, co robi.
— Powiedziałem — zaczął wyjaśniać Verily — że zamierzam oprzeć obronę na wykazaniu, iż Odszukiwacz nie wypełniał swych legalnych obowiązków, ponieważ na podstawie posiadanego skarbczyka w żaden sposób nie mógł zidentyfikować Arthura Stuarta.
Alvin wiedział, że to raczej pytanie niż stwierdzenie.
— Przeszli tamtej nocy tuż obok Arthura Stuarta.
— Zamierzamy sprowadzić z Wheelwright kilku Odszukiwaczy i sprawdzić, czy zdołają wskazać Arthura Stuarta w grupie chłopców w zbliżonym wieku. Oczywiście, zasłonimy im twarze i dłonie.
— Dopilnujcie — poradził Alvin — żeby dołączyć tam paru chłopców Mocka Berry'ego, razem z białymi dzieciakami. Myślę, że ci, co całe życie szukają Czarnych, potrafią jakoś ich rozpoznać, nawet w rękawiczkach i workach na głowach.
— Mock Berry? — zapytał sędzia.
— To Czarny — wyjaśnił Marty Laws. — Ale wolny Czarny. On i jego żona, Anga, chowają całą gromadę w chacie w lesie, niedaleko zajazdu.
— Owszem, to dobry pomysł, żeby dołączyć czarnych chłopców — zgodził się sędzia. — Może wymyślę jeszcze coś, co zapewni, że próba będzie uczciwa. — Wyciągnął dłoń do pługa, który wciąż spoczywał na rękach Alvina. — Pozwoli pan jeszcze raz go dotknąć?
Dotknął; pług zadrżał pod jego dłonią.
— Jeśli przysięgli uznają, że to istotnie złoto Makepeace'a Smitha, ciekawe, jak go zabierze do domu.
— Panie sędzio… — zaprotestował Marty Laws.
Sędzia spojrzał groźnie.
— Niech pan nawet nie próbuje sobie wyobrażać, że prowadząc ten proces, nie będę całkowicie bezstronny i obiektywny.
Marty pokręcił głową i uniósł ręce, jakby odpychał samą myśl o stronniczości.
— Poza tym — dodał sędzia — pan również widział to, co widział. Przekaże pan teraz sprawę panu Websterowi, kiedy sam pan był świadkiem, jak pług rusza się i błyszczy?
Marty pokręcił głową.
— Sąd ma zdecydować, czy Alvin Smith wykonał pług ze złota będącego własnością Makepeace'a. Jaki jest ten pług, jakie ma własności to, moim zdaniem, kwestia całkiem nieistotna.
— Otóż to — przytaknął sędzia. — W tej chwili mieliśmy tylko ustalić, że on istnieje, że jest złoty i że powinien pozostać pod opieką Alvina, dopóki Alvin pozostaje pod opieką szeryfa. Myślę, panowie, że ustaliliśmy te trzy fakty w sposób satysfakcjonujący nas wszystkich. Mam rację?
— Tak jest — potwierdził Marty.
Verily uśmiechnął się.
Alvin schował pług do worka.
Kiedy wyszli z celi, sędzia starannie zamknął drzwi; szczęknął zamek. Sędzia spróbował je otworzyć, ale bez skutku.
— Cieszę się, że areszt jest zabezpieczony — rzekł.
Nie uśmiechnął się przy tym. Nie musiał.
Po Doggly wychodził z siebie z ciekawości, kiedy wyszli z aresztu do jego biura. W jednej chwili stanął przed celą i spojrzał przez kraty w nadziei, że dostrzeże błysk złota.
— Przykro mi, szeryfie — powiedział Alvin. — Wszystko już sprzątnięte.
— Psujesz innym zabawę, Alvinie. Nie mógłbyś zostawić tego worka troszkę rozchylonego?
— Nie będę protestował, jeśli zostaniecie jednym z ośmiu. Zobaczymy, co się stanie.
— Niezły pomysł — przyznał Doggly. — I dzięki, że nie będziesz protestował. Ale raczej nie. Lepiej wybrać ośmiu zwyczajnych obywateli, zamiast funkcjonariuszy publicznych. Tyle że wiesz, jestem ciekawy. Przez całe życie nie widziałem tyle złota. Chciałbym kiedyś opowiedzieć o nim wnukom.
— Ja też bym chciał — zgodził się Alvin. — Szeryfie, Peggy Larner pewnie już sobie poszła, co?
— Przykro mi, Al. Poszła. Chyba do domu, przywitać się z ojcem.
— Pewno tak. Nieważne.
Arthur Stuart nigdy nie nazwałby siebie szpiegiem. Ale to przecież nie jego wina, że był niski. Ani że skórę miał ciemną, a jako nieśmiały chłopiec, zwykle stawał w cieniu i był bardzo, bardzo spokojny, więc ludzie go nie zauważali. Nie wiedział, że fragmenty zielonej pieśni, pozostałej po wędrówkach z Alvinem, wciąż grają mu w głębi duszy, więc krok miał niezwykle cichy, gałązki odchylały mu się z drogi, a deski rzadko skrzypiały pod jego ciężarem.
Ale kiedy przyszedł odwiedzić dom Vilate Franker, no cóż, to nie był przypadek, że go nie zobaczyła. Specjalnie nie wchodził na ganek budynku poczty, więc nie mógł też otworzyć frontowych drzwi, w wyniku czego dzwonek nie zadzwonił. A kiedy obszedł dom dookoła, nie zastukał do tylnych drzwi ani nie poprosił o pozwolenie, żeby się wspiąć na beczkę deszczówki, wychylić i przez okno zajrzeć do kuchni, gdzie imbryk bulgotał na piecu, a Vilate popijała herbatę i prowadziła ożywioną rozmowę z…
Z salamandrą.
Nie jaszczurką — nawet z okna Arthur Stuart widział, że zwierzak nie ma łusek. Zresztą nie trzeba geniuszu, żeby na pięć kroków odróżnić jaszczurkę od salamandry. Arthur Stuart był chłopcem, a chłopcy zwykle wiedzą takie rzeczy. Co więcej, Arthur Stuart był chłopcem samotnym i ciekawym świata, a także umiał postępować ze zwierzętami. Choć więc inny chłopiec mógłby się pomylić, Arthur Stuart na pewno nie. To salamandra.
Vilate mówiła coś, potem popijała herbatę, od czasu do czasu zerkała nad brzegiem filiżanki, kiwała głową i mruczała coś jakby „Mhm”, „Wiem dobrze” albo „Czy to nie straszne?”, jakby salamandra jej odpowiadała.
Ale salamandra nic nie mówiła. Nawet na nią nie patrzyła. Co prawda zwykle trudno powiedzieć, gdzie patrzy salamandra, bo kiedy jedno oko spogląda tam, drugie może zerkać tutaj, więc jak można zgadnąć? Mimo to Arthur był prawie pewien, że salamandra patrzy na niego. Wiedziała, że stoi za oknem. Ale nie przestraszyła się ani nic, więc Arthur dalej obserwował i słuchał.
— Mężczyzna nie powinien igrać z uczuciami damy — mówiła Vilate. — Kiedy już tak postąpi, dama ma prawo bronić się najlepiej, jak potrafi.
Łyk herbaty. Skinięcie głową.
— Och, wiem. A najgorsze, że ludzie zaczną źle o mnie myśleć. Ale wszyscy przecież wiedzą, że Alvin Smith ma tajemną moc. Oczywiście, nie mogłam się powstrzymać.
Znów łyk herbaty. I nagle łzy pociekły jej z oczu.
— Moja droga, moja kochana, moja jedyna zaufana przyjaciółko, jak ja mogę zrobić coś takiego? Naprawdę obchodzi mnie ten chłopiec. Naprawdę mi na nim zależy. Dlaczego, dlaczego nie mógł mnie pokochać? Dlaczego musiał mnie odepchnąć i zmusić do takiego czynu?
I tak dalej. Arthur nie był głupi. Od razu zrozumiał, że Vilate Franker planuje jakieś diabelstwo przeciwko Alvinowi. Miał nadzieję, że wspomni, o co chodzi. Chociaż chyba nie, bo mówiła tylko, jak jej z tym źle, jak nie chce tego robić, ale dama ma prawo bronić swego honoru, nawet jeśli jej postępowanie wywoła wrażenie, że wcale nie ma honoru, ale właśnie dlatego dobrze jest mieć taką dobrą, szczerą, cudowną przyjaciółkę.
Ach, jak rzęsiste płynęły łzy! Ach, jak żałośnie wzdychała Vilate! Ach, ileż herbaty wypiła! A Arthur Stuart wciąż słuchał i obserwował.
To dziwne, ale kiedy tylko przestawała płakać, jej twarz była czysta. Ani wilgotnych śladów, ani zaczerwienionych oczu. Żadnego znaku, że uroniła choć jedną łzę.
W końcu herbata odniosła skutek. Vilate odsunęła krzesło i wstała. Arthur wiedział, gdzie jest wygódka; natychmiast zeskoczył z kadzi, obiegł dom i stanął przed frontowymi drzwiami, zanim jeszcze otworzyły się kuchenne. Wiedząc, że Vilate nie usłyszy dzwonka, wszedł do biura poczty, przelazł przez ladę i ruszył do kuchni. Salamanadra zlizywała krople herbaty, które wylały się z talerzyka. Kiedy wszedł Arthur, podniosła głowę. Potem zaczęła biegać, kreśląc na blacie figurę. Trójkąt. I drugi, przecinający ten pierwszy.
Heks.
Arthur podszedł do krzesła Vilate. Stojąc, miał głowę mniej więcej na tej samej wysokości, co ona siedząc. Kiedy pochylił się nad krzesłem, salamadra uległa przemianie.
Nie, właściwie nie. Raczej całkiem zniknęła. Pojawiła się za to kobieta, siedząca na krześle naprzeciwko.
— Zły z ciebie chłopak — powiedziała, uśmiechając się smutnie.
Arthur prawie nie zwrócił uwagi na to, co mówi. Ponieważ ją znał: to była stara Peg Guester. Kobieta, którą nazywał mamą. Kobieta pogrzebana pod kamiennym nagrobkiem na wzgórzu za zajazdem, niedaleko jego prawdziwej matki, zbiegłej niewolnicy, której nigdy nie poznał. Tam była stara Peg.
To tutaj to nie ona. To salamandra.
— Wyobrażasz sobie różne rzeczy, paskudny chłopaku. Zmyślasz historie.
Peg nazywała go czasem „paskudnym”, ale to były tylko żarty… Zwykle wtedy, kiedy opowiadał, co powiedział ktoś inny. Śmiała się, mówiła, że jest paskudny, a potem ściskała go i upominała, żeby tej uwagi nikomu nie powtarzał.
Ale ta kobieta, ta fałszywa Peg, nie żartowała. Naprawdę uważała go za paskudnego.
Odsunął się od krzesła; salamandra wróciła na stół, a Peg zniknęła. Arthur przyklęknął obok stołu, by spojrzeć salamandrze prosto w oczy. Ona też patrzyła.
Dawniej całymi godzinami bawił się tak ze zwierzętami w lesie. Kiedy był bardzo mały, nawet je rozumiał. Potem pamiętał ich historie. Ale ta zdolność stopniowo zanikała i teraz zdarzały się tylko krótkie przebłyski zrozumienia. Z drugiej strony nie spędzał już tyle czasu w towarzystwie zwierząt. Może gdyby się bardzo postarał…
— Nie zapominaj o mnie, salamandro — szepnął. — Chcę poznać twoją historię. Chcę wiedzieć, kto cię nauczył rysować heksy na stole.
Wyciągnął rękę i bardzo ostrożnie dotknął palcem jej głowy. Nie uciekła, nie ruszyła się nawet. Tylko patrzyła.
— Co robisz w domu? Nie podoba ci się tutaj. Chcesz być na dworze. Blisko wody. W błocie. W liściach. Z muchami.
Kiedyś tak właśnie szeptał do zwierząt, podpowiadając im różne rzeczy.
— Jeśli chcesz, mogę cię zanieść do błota. Chodź ze mną, jeśli chcesz. Chodź, jeśli możesz.
Salamandra uniosła przednią nogę i opuściła ją — o krok bliżej Arthura.
Miał wrażenie, że wyczuwa w niej głód, tęsknotę za jedzeniem, ale bardziej… za wolnością. Salamandrze nie podobało się, że jest więźniem.
Otworzyły się drzwi.
— Ależ to Arthur Stuart! — zawołała Vilate Franker. — Nie wiedziałam, że mnie odwiedzisz.
Arthur miał dość rozsądku, by nie poderwać się na nogi, jakby robił coś złego.
— Czy są jakieś listy do Alvina? — zapytał.
— Ani jednego.
Nie wspomniał o salamandrze i chyba słusznie, bo Vilate nawet na nią nie spojrzała. A przecież dama zaskoczona z żywą salamandrą — z martwą zresztą też — powinna chyba jakoś to wytłumaczyć.
— Napijesz się herbaty? — spytała.
— Muszę już iść.
— Więc następnym razem. Przekaż pozdrowienia Alvinowi. — Uśmiechała się słodko i pięknie.
Arthur wyciągnął rękę i na jej oczach pogładził salamandrę po grzbiecie. Vilate nie zauważyła. A przynajmniej nie dała tego po sobie poznać.
Cofnął się, wyszedł, przeskoczył ladę i wybiegł z budynku. Za sobą usłyszał jeszcze dzwonek nad drzwiami.
Jeśli salamandra jest więźniem, to kto ją pojmał? Nie Vilate — salamandra kreśliła heksy, żeby Vilate dała się oszukać i widziała kogoś innego. Arthur był też gotów się założyć, że tym kimś nie jest stara Peg Guester. Ale salamandra nie oszukiwała Vilate z własnej woli, ponieważ sama chciała tylko stać się znowu zwyczajną salamandrą.
Arthur musiał opowiedzieć o tym Alvinowi, to pewne. Vilate zamierzała wyrządzić mu coś złego, a salamandra ścieżkami swego biegu rysująca heksy na kuchennym stole miała jakiś związek z jej planem.
Czy Vilate mogła być tak ślepa, że nie widziała, jak dotykam jej salamandry? Dlaczego się nie zezłościła, kiedy wracając z wygódki, zastała mnie w kuchni?
Może chciała, żebym zobaczył salamandrę? A może chciał ktoś inny?
Chciał, żebym zobaczył mamę.
Przez chwilę Arthur Stuart nie panował nad sobą; niemal się rozpłakał, myśląc o mamie, o tym, jak siedziała naprzeciw niego przy stole.
Nie była prawdziwa, powtarzał sobie. To oszustwo. Fałsz. Sztuczka. Ktokolwiek to sprawił, był kłamcą, i to złośliwym kłamcą. Paskudny chłopak, akurat. Zły chłopak… Wcale nie był zły, był dobry, a prawdziwa Peg Guester to wiedziała. Nie powiedziałaby mu czegoś takiego. Prawdziwa Peg Guester by go przytuliła i szepnęła: „Mój dobry, mój kochany synek”.
Szedł przed siebie zakurzoną ulicą w Hatrack River. Łzy mu obeschły, a smutek odpłynął, zastąpiony innym uczuciem. Arthur Stuart był wściekły. Ten ktoś nie miał prawa pokazywać mu mamy. Nie miał prawa. Kimkolwiek jesteś, nienawidzę cię za to, że pokazałeś mi mamę, która tak do mnie mówiła.
Wbiegł schodami do budynku sądu. Jedyną zaletą tego, że Alvin siedzi w więzieniu, było to, że zawsze wiedział, gdzie go szukać.
Napoleonowi trudno było uwierzyć, że tak niewiele brakowało, by zabił tego amerykańskiego chłopaka, Calvina. Trudno uwierzyć, jaki był przerażony, kiedy pierwszy raz przekonał się o jego mocy. Przez kilka dni kazał go pilnie obserwować; nie mógł zasnąć ze strachu, że Calvin coś mu zrobi. Na przykład amputuje nogi. To by było lekarstwo na artretyzm! Coś takiego przyszło mu do głowy, ponieważ wiele razy, trawiony bólem, marzył, by w bitwie pocisk armatni urwał mu nogę. Lepiej kuśtykać o kulach, niż tak cierpieć. A chłopiec przyniósł ulgę… Nie lekarstwo, ale ukojenie bólu.
W zamian za to Napoleon pozwalał mu sobą manipulować. Wiedział, kto tu naprawdę jest panem i tym kimś nie był ambitny, naiwny amerykański chłopak. Myślał, że jest sprytny, wydzielając dzienną ulgę w zamian za kolejną lekcję rządzenia ludźmi. Czy naprawdę wyobrażał sobie, że Napoleon nauczy go czegoś, co da mu przewagę? Wręcz przeciwnie; z każdą godziną, z każdym dniem umacniała się i pogłębiała władza Napoleona nad tym chłopcem, który mógł się przecież okazać nie do opanowania.
Oni nigdy tego nie rozumieli; żaden z nich. Wierzyli, że służą Napoleonowi z miłości i podziwu, czasem z zachłanności i egoizmu albo ze strachu i ostrożności. Niezależnie od motywu, Napoleon wzmacniał go i ujarzmiał. Niektórych pchał wstyd lub poczucie winy, innych ambicja czy żądza, niektórych nawet nadmierna pobożność — gdyż w miarę potrzeby Napoleon umiał przekonać zgłodniałą duchowej strawy duszyczkę, że jest wybranyJn sługą bożym na ziemi. To nietrudne. Nic nie jest trudne, jeśli rozumie się ludzi tak dobrze jak Napoleon. Wyczuwał ich pragnienia jak pot, jak zapach atlety po walce albo żołnierza po bitwie, jak zapach kobiety. Nie musiał się nawet zastanawiać, wypowiadał tylko właściwe słowa, te właśnie, które powinni usłyszeć, by stać się jego sługami.
A w tych rzadkich przypadkach, kiedy ktoś okazywał się niewrażliwy na jego słowa, kiedy miał jakiś ochronny amulet czy heks, za każdym razem chytrzejszy niż poprzedni, to cóż, od tego właśnie były straże. Po to istniała gilotyna. Ludzie wiedzieli, że Napoleon nie jest człowiekiem okrutnym i niewielu spotyka kara pod jego panowaniem. Rozumieli, że jeśli posyła kogoś na gilotynę, to dlatego że świat stanie się lepszy, kiedy te konkretne usta oddzielą się od tych płuc, kiedy ręce pożegnają się z głową.
Calvin? Owszem, chłopak mógł być groźny. Miał moc uratowania się spod gilotyny, powstrzymania ostrza przed uderzeniem w szyję. Mógłby obronić się przed wszystkim, co by nie zaskoczyło go zupełnie. Jak cesarz zdołałby go pokonać? Może odrobiną opium dla otępienia zmysłów; musiał przecież kiedyś spać. Ale to nieważne. Jego śmierć okazała się zbędna. Wystarczyło trochę badań, trochę cierpliwości i już należał do Napoleona.
Nie jako sługa; nie, na to Amerykanin był za sprytny. Pilnował się, czujny na każdą próbę przemienienia go w niewolnika, jednego z tych, co wodzili za cesarzem zachwyconymi oczami. Od czasu do czasu Napoleon rzucał jakąś uwagę, rodzaj finty, by Calvin wierzył, że odbija najlepsze pchnięcia władcy. Ale w rzeczywistości Napoleon nie potrzebował jego lojalności. Jedynie zdolności kojenia bólu.
Tego chłopca trawiła zazdrość. Kto by się domyślił? Cała ta jego wrodzona moc, takie dary od Boga, Natury czy skąd tam jeszcze, a on marnował je z powodu zazdrości wobec swojego starszego brata Alvina. No cóż, Napoleon nie zamierzał tłumaczyć, że Calvin powinien walczyć z tym uczuciem. Wręcz przeciwnie: podsycał je subtelnie. Od czasu do czasu pytał, jak Alvin dałby sobie radę z tym czy tamtym; wygłaszał uwagi, jak to ciężko wytrzymać z młodszymi braćmi, którzy zwyczajnie nie potrafią człowiekowi dorównać. Wiedział, jak to zaboli, będzie drażnić duszę Calvina jak robak, będzie drążyło chłopca, pozbawi go rozsądku… Mam cię, mam cię… Patrz za ocean, wypatruj swojego brata; mogłeś rzucić mi wyzwanie tutaj, mogłeś walczyć o imperium, o połowę świata, ale potrafisz myśleć tylko o jakimś nieważnym człowieczku, ubranym w samodział czy skóry, który umie gołymi rękami wygładzać kamień i uzdrawiać chorych.
Uzdrawiać chorych… W tej chwili Napoleon nad tym właśnie pracował. Dobrze wiedział, że Calvin umyślnie go nie wyleczył; wiedział też, że jeśli tylko Calvin zorientuje się w jego władzy nad sobą, ucieknie i pozostawi go z artretyzmem. Utrzymywał więc delikatną równowagę: drażnił, ponieważ jego brat umiał leczyć, on zaś nie, a równocześnie przekonywał, że nauczył się już wszystkiego, co cesarz miał do pokazania, i jest już tylko kwestią praktyki, by był równie skuteczny w kierowaniu ludźmi.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, chłopiec — pewien, że wycisnął już z Napoleona ostatnią kroplę wiedzy — w końcu zechce pokazać, że dorównuje bratu. Wyleczy cesarza, po czym natychmiast opuści dwór i odpłynie do Ameryki, by rzucić bratu wyzwanie, by spróbować — wykorzystując nauki Napoleona — zyskać nad nim władzę.
Oczywiście, kiedy tam dotrze i nic, czego się nauczył, nie poskutkuje, wróci żądny zemsty. Ale Napoleon naprawdę go uczył. Dosyć, by rozgrywać słabości ludzi słabych, lęki ludzi lękliwych, ambicje ludzi dumnych, ignorancję ludzi głupich. Calvin nie zauważył jednak, że Napoleon nie demonstruje mu naprawdę trudnej sztuki: jak obrócić cnoty dobrych ludzi przeciwko nim.
A najzabawniejsze, że Calvina otaczali właśnie ci najlepsi, najtrudniejsi, jakich Napoleon opanował. Na przykład markiz de La Fayette — był służącym, który kąpał Calvina, tak samo jak kąpał cesarza. Calvinowi nie przyszło do głowy, że Napoleon trzyma przy sobie najgroźniejszych wrogów, nie dostrzegających nawet, jak bardzo ich poniża. Gdyby zrozumiał, pojąłby, na czym polega prawdziwa moc. Ludzie źli, ludzie słabi, ludzie lękliwi — tymi łatwo jest manipulować. Dopiero kiedy ludzie dobrzy znaleźli się w jego władzy, Napoleon odważył się sięgnąć po tron, strącić króla i zająć jego miejsce, zdobyć Europę i narzucić pokój walczącym narodom.
Calvin nigdy się w tym nie zorientuje, ponieważ sam jest człowiekiem ambitnym i lękliwym; nie pojmuje, że inni mogą być nieustraszeni i wielkoduszni. Nic dziwnego, że tak bardzo nie znosi swojego brata! Z tego, co o nim mówił, Napoleon wnioskował, że Alvin byłby naprawdę trudnym przypadkiem. Sama wiedza o jego istnieniu wystarczyła, by odłożył plan uformowania w Kanadzie armii zdolnej do podbicia trzech angielskojęzycznych narodów Ameryki. Nie warto robić czegoś, co sprawi, że Alvin zwróci wzrok na wschód. Do takiej konfrontacji Napoleon wolał nie przystępować.
Zamiast tego wyśle tam Calvina, zbrojnego w sztukę zdrady, oszustwa, korupcji i manipulacji. Nie zapanuje nad Alvinem, oczywiście, ale z pewnością potrafi go oszukać. Napoleon dobrze wiedział, że tak jak źli, słabi i lękliwi dopatrują się w działaniach innych własnych niskich motywów, tak ludzie szlachetni spodziewają się u innych najszlachetniejszych zamiarów. Właśnie dlatego tak wielu potwornych kłamców potrafi nabierać niewinnych. Gdyby dobrzy nie ufali tak bardzo złym, rodzaj ludzki wymarłby już dawno: kobiety nie dopuściłyby blisko siebie większości mężczyzn.
Niech bracia rozstrzygną to między sobą, myślał Napoleon. Jeśli ktokolwiek potrafi usunąć groźbę Alvina Smitha, to tylko jego własny brat, który zdoła się do niego zbliżyć — nie ja z moimi armiami, z całą moją sztuką. Niech walczą.
Ale najpierw niech młodszy wyleczy moją nogę.
— Drogi Leonie, nie możesz tak zasypiać odkryty.
To La Fayette zajrzał do niego przed snem. Napoleon pozwolił mu okryć się kołdrą. Noc była chłodna; dobrze jest wiedzieć, że można liczyć na taką czułą troskę wiernego człowieka, odpowiedzialnego, twórczego i godnego zaufania. Mam w rękach najlepszych z ludzi, a pod butem najgorszych z nich. To wynik dużo lepszy od boskiego. Najwyraźniej staruszek wybrał niewłaściwego syna jako swojego następcę. Gdybym to ja był w Jerozolimie zamiast tego nudziarza Jezusa, na pewno nie pozwoliłbym się ukrzyżować. Szybko zdobyłbym władzę w Rzymie, a moją doktrynę wyznawałby cały świat.
Może tym właśnie jest Alvin — drugą próbą Boga? No cóż, Napoleon nie zamierza mu pomagać. Napoleon pośle do niego Judasza.
— Potrzebujesz snu, Leonie — oświadczył La Fayette.
— Myślę o tylu sprawach…
— O szczęśliwych sprawach, mam nadzieję.
— Istotnie szczęśliwych.
— Nie czujesz bólu w nodze? Dobrze, że jest tutaj ten chłopiec z Ameryki. Ratuje cię przed tym strasznym cierpieniem.
— Wiem, że kiedy cierpię, trudno ze mną wytrzymać.
— Ależ skąd! Być przy tobie to jedynie radość.
— Czy nigdy nie tęsknisz, markizie? Za armiami, za władzą? Za rządami, polityką, intrygami?
— Och, Leonie! Jak mógłbym za tym tęsknić? Przeżywam to wszystko za twoim pośrednictwem. Obserwuję twoje czyny i zachwycam się. Ja sam nigdy bym sobie nie poradził tak znakomicie. Przy tobie codziennie jestem w szkole; jesteś wspaniałym mistrzem.
— Kim jestem?!
— Mistrzem. Mistrzem nas wszystkich, mój drogi Leonie. Jakże słusznie nazwali twój ród na Korsyce: Buona Parte, dobre role. Istotnie, jesteś lwem dobrych ról.
— Jakże miło usłyszeć to od ciebie, markizie. Dobrej nocy.
— Niech Bóg cię błogosławi.
Świeca odpłynęła z komnaty, a powróciło blade światło księżyca lśniącego za firankami.
Wiem, że mnie obserwujesz, Calvinie. Wysyłasz swój przenikacz, jak go malowniczo nazwałeś, w moje nogi, aby znaleźć przyczynę artretyzmu. Postaraj się. W tym jednym dorównaj swemu bratu, żebym mógł pozbyć się ciebie i bólu jednocześnie.
Verily poznał w życiu wielu zepsutych ludzi. Od czasu do czasu proponowali mu wielkie sumy za to, by ich bronił. Ale jego sumienie nie było na sprzedaż. Dobrze zapamiętał jednego, który — sądząc, że jego podwładni nie wyjaśnili dokładnie, o jak wielką sumę chodzi — odwiedził Verily'ego osobiście. Kiedy wreszcie zrozumiał, że problem nie polega na wysokości honorarium, wydawał się urażony.
— Niech mi pan powie, panie Cooper, w czym moje pieniądze gorsze są od innych?
— Nie chodzi o pańskie pieniądze, drogi panie — odparł wtedy Verily.
— O co więc? Dlaczego pan odmawia?
— Bo ciągle myślę, co by się stało, gdybym w wyniku strasznej pomyłki sprawiedliwości jednak wygrał.
Człowiek ów, rozwścieczony, rzucił na pożegnanie kilka gróźb i wyszedł. Verily nie wiedział, czy to on, czy kto inny nasłał na niego zabójcę. Zobaczył w ciemności ostrze i mściwy uśmiech mordercy — najwyraźniej zbir wybrał sobie zawód pozwalający zaspokoić własne zamiłowania. Verily sprawił, że ostrze odpadło od rękojeści i roztrzaskało się u stóp napastnika, który nie mógł być chyba bardziej zawiedziony, nawet gdyby Verily zrobił z niego eunucha.
Ludzie zepsuci mieli jedną wspólną cechę: okazywali wielki szacunek dla cnoty i próbowali przebierać się w jej kostium. Hipokryzja, mimo swej fatalnej reputacji, zdradzała jednak poważanie dla dobroci.
Ci Odszukiwacze jednak nie byli dostatecznie szlachetni, by okazywać hipokryzję. Nie wznieśli się ponad poziom gadów czy rekinów, nie byli więc świadomi, jak są godni pogardy, i nie starali się tego ukrywać. Człowiek miał niemal ochotę podziwiać ich bezczelność — dopóki nie przypomniał sobie tego lekceważenia przyzwoitości, niezbędnego, by w zamian za brudne pieniądze poświęcać życie ściganiu najbardziej bezbronnych ludzkich istot, żyjących w okowach, w niewoli i w rozpaczy.
Verily zauważył z zadowoleniem, że Daniel Webster czuje do nich niechęć prawie równie wielką. Prawnik z Nowej Anglii nie zniżył się do podania im ręki — kiedy wchodzili, starannie przeglądał papiery. Nie starał się nawet zapamiętać ich nazwisk; kiedy ustalił, że cała wezwana grupa zebrała się w sali, zwracał się do nich tylko jako do grupy, żadnemu nie patrząc w oczy. Jeśli spostrzegli tę obojętność, nie komentowali jej i nie okazywali urazy. Może zawsze tak ich traktowano. Może ci, którzy wynajmowali ich usługi, zawsze czynili to z niesmakiem, myli ręce po przekazaniu im skarbczyka poszukiwanego i jeszcze raz po wypłaceniu należności. Czy nie rozumieli, że to morderca jest zbrukany, nie nóż?
O dziesiątej trzydzieści rano Odszukiwacze, usadzeni przy długim stole przed sędzią, uznali, że uzyskali wystarczające informacje ze skarbczyka, należącego do niejakiego Cavila Plantera z Oily Spring w Kenituck. Skarbczyk, przekazany w depozyt sędziemu, został dostarczony przez pana Webstera z domu pana Plantera w Carthage City w stanie Wobbish. Planter próbował zaznaczyć, że w skarbczyku znajdują się ścinki włosów i paznokci oraz kawałek zasuszonej skóry pobrane od niejakiego Arthura Stuarta z Hatrack River. Webster jednak uparł się, że dokładnie określi prawną sytuację: próbki w skarbczyku zostały pobrane od nienazwanego dziecka urodzonego na farmie pana Plantera w Appalachee, przez niewolnicę należącą w owym czasie do pana Plantera. Niewolnica ta uciekła wkrótce potem, a Planter nalegał, by dodać, że uciekła z pomocą diabła, który dał jej moc latania, a przynajmniej tak twierdzili niewykształceni i zabobonni niewolnicy.
Odszukiwacze byli gotowi. Chłopców wprowadzono i ustawiono przed nimi w szeregu. Wszyscy nosili zwyczajne ubrania i mieli mniej więcej podobny wzrost. Ręce zasłonięte im workami zawiązanymi powyżej łokci, głowy zakryto luźnymi kapturami z gęściej tkanego workowego materiału. Nie pozostał widoczny nawet skrawek skóry; dopilnowano też, by nie było żadnej szczeliny między guzikami koszul. Na wszelki wypadek każdemu z chłopców zawieszono na szyi dużą kartkę z numerem zasłaniającą cały przód koszuli.
Verily przyglądał się im uważnie. Czy jest jakaś różnica między czarnymi synami Mocka Berry i białymi chłopcami? Coś w ich chodzie, ich postawie? Oczywiście, chłopcy różnili się między sobą — ten udawał obojętność, tamten kręcił się nerwowo, ale Verily nie potrafił określić, którzy są biali, a którzy czarni. A już na pewno nie potrafił zgadnąć, który z nich jest Arthurem Stuartem, nie należącym do żadnej z dwóch ras. Co jednak nie oznacza, że Odszukiwacze tego nie wiedzieli albo nie mogli się domyślić.
Alvin zapewniał jednak, że ich talent na nic się nie przyda, ponieważ Arthur nie pasuje już do skarbczyka. I miał rację: Odszukiwacze byli wyraźnie zaskoczeni, kiedy wszedł ostatni z chłopców, a sędzia powiedział:
— A więc który z nich odpowiada zawartości skarbczyka? Spodziewali się chyba, że natychmiast rozpoznają swoją ofiarę. Szeptem zaczęli się naradzać.
— Żadnych konferencji — ostrzegł sędzia. — Każdy musi niezależnie od pozostałych sformułować swoje wnioski, zapisać na kartce numer chłopca, który jego zdaniem odpowiada skarbczykowi, i na tym skończyć.
— Czy jesteście pewni, że ktoś nie zatrzymał gdzieś chłopca, o którego chodzi? — zapytał jeden z Odszukiwaczy.
— Pyta mnie pan albo czy jestem skorumpowany, albo czy jestem głupcem. Czy zechce pan sprecyzować, o które konkretnie oskarżenie panu chodzi?
Po tych słowach Odszukiwacze zastanawiali się w milczeniu.
— Dżentelmeni — odezwał się sędzia; wymówił to słowo dość oschłym tonem. — Dostaliście trzy minuty. Mówiono mi, że identyfikacja jest natychmiastowa. Proszę, zapiszcie numer.
Zapisali. Podpisali swoje kartki. Wręczyli je sędziemu.
— Wracajcie na miejsca, a ja ocenię wyniki.
Verily musiał podziwiać absolutny spokój sędziego przeglądającego kartki. Ale niepokoił się. Czy nie dostrzeże żadnej sugestii wyniku?
— Jestem rozczarowany — oznajmił sędzia. — Oczekiwałem, że wychwalana moc i słynna niezawodność Odszukiwaczy da mi jednogłośną decyzję. Spodziewałem się, że albo zgodnie wskażecie tego samego chłopca, albo równie zgodnie stwierdzicie, że chłopiec nie znalazł się wśród tu obecnych. Tymczasem otrzymałem całkiem różne odpowiedzi. Trzech z was orzekło pod przysięgą, że żaden z chłopców nie pasuje do skarbczyka. Ale czterech, znów pod przysięgą, wskazało różnych chłopców. Dokładniej: czterech z was wskazało trzech chłopców. Ci dwaj, którzy zgadzają się ze sobą, przypadkiem siedzą obok siebie, po mojej prawej stronie. Ponieważ tylko wy dwaj zgodnie oskarżyliście tego samego chłopca, wasze wnioski sprawdzimy na początku. Woźny, proszę zdjąć kaptur chłopcu numer pięć.
Woźny wykonał polecenie. Chłopiec był czarny, ale nie był Arthurem Stuartem.
— Wy dwaj: czy jesteście pewni, czy przysięgacie przed Bogiem, że ten właśnie chłopiec odpowiada zawartości skarbczyka? Proszę pamiętać, że stawką jest licencja pozwalająca wam wykonywać zawód w stanie Wobbish. Jeśli okaże się, że nie jesteście godni zaufania ani uczciwi, nigdy nie uzyskacie pozwolenia, by zabrać niewolnika za rzekę.
Jednak obaj wiedzieli również, że jeśli się teraz wycofają, mogą być oskarżeni o krzywoprzysięstwo. A chłopak był czarny.
— Tak, Wysoki Sądzie, jestem pewien, że to właśnie ten chłopiec — oświadczył jeden z nich.
Drugi stanowczo kiwnął głową.
— A teraz obejrzymy pozostałych dwóch wskazanych chłopców. Proszę zdjąć kaptury numerom jeden i dwa.
Jeden z nich był czarny, a drugi biały. Odszukiwacz, który wskazał białego chłopca, ukrył twarz w dłoniach.
— I znowu pytam: wiedząc, że chodzi o wasze licencje, czy skłonni jesteście przysiąc, że wskazani przez was chłopcy dokładnie odpowiadają zawartości skarbczyka?
— Nie wiem, po prostu nie wiem — wyjąkał Odszukiwacz, który wskazał białego chłopca. — Byłem pewien, myślałem, że…
— Odpowiedź jest prosta: czy nadal przysięga pan, że ten chłopiec dokładnie odpowiada skarbczykowi, czy też, wskazując go, skłamał pan pod przysięgą?
Odszukiwacze twierdzący, że skarbczyk do nikogo nie pasuje, teraz uśmiechali się szeroko. Wyraźnie wiedzieli, że koledzy kłamali, i teraz bawili się ich zakłopotaniem.
— Nie kłamałem — zapewnił Odszukiwacz, który wskazał białego chłopca.
— Ja też nie — zapewnił drugi. — I wciąż uważam, że miałem rację. Nie wiem, jak tamci mogli się tak pomylić.
— Ale pan? Pan nie uważa, że ma rację, prawda? Nie sądzi pan, że jakimś cudem niewolnicze dziecko stało się białe?
— Nie, panie sędzio. Musiałem się… pomylić.
— Poproszę o pańską licencję. Natychmiast.
Załamany Odszukiwacz wręczył sędziemu skórzaną teczkę.
Sędzia wyjął z niej kartkę papieru z urzędową pieczęcią, zapisał coś na marginesie, a potem na odwrocie złożył podpis i przybił własną pieczęć.
— Proszę — zwrócił się do Odszukiwacza. — Rozumie pan, że gdyby został pan schwytany na praktykowaniu odszukiwania niewolników w stanie Hio, zostanie pan aresztowany i osądzony, a wyrok, jaki panu grozi, to dziesięć lat więzienia?
— Rozumiem — zapewnił poniżony Odszukiwacz.
— Wie pan również, że Hio wiążą ustawy wzajemne ze stanami Huron, Suskwahenny, Irrakwa, Pensylwania i Nowa Szwecja? A więc ta sama lub podobna kara grozi panu w razie próby wykonywania zawodu w tych stanach?
— Wiem.
— Dziękuję panu za pomoc — zakończył sędzia. — Niech pan będzie wdzięczny, że okazał się pan jedynie niekompetentny. Gdybym miał przesłanki do podejrzenia o krzywoprzysięstwo, czekałoby pana więzienie i chłosta. Jeślibym uznał, że świadomie i fałszywie wskazał pan tego chłopca, nie miałbym litości. Może pan odejść.
Pozostali najwyraźniej zrozumieli, co chciał przez to powiedzieć. Kiedy nieszczęśnik wyszedł, pozostali trzej, którzy kogoś wskazali, przygotowali się na to, co ich czeka.
— Szeryfie Doggly! — zawołał sędzia. — Zechce nas pan łaskawie poinformować o tożsamości tych dwóch chłopców, wskazanych przez trzech z grupy Odszukiwaczy.
— Oczywiście, Wysoki Sądzie. To dwaj synowie Mocka Berry'ego, James i John. Peter jest już prawie dorosły, a Andrew i Zebedee za mali. To James i John Berry.
— Jest pan tego pewien?
— Przez całe życie mieszkają w Hatrack River.
— Czy istnieje możliwość, by któryś z nich był w rzeczywistości dzieckiem zbiegłej niewolnicy?
— Wykluczone — zapewnił Po Doggly. — Przede wszystkim daty nie pasują. Obaj są za duzi. Chłopaki Berrych zawsze byli niscy jak na swój wiek, takie późno kwitnące róże, jeśli mnie Wysoki Sąd rozumie. Potem nagle strzelają w górę jak trawa; na przykład Peter jest chyba najwyższy w okolicy. Ale ci dwaj byli już sprytnymi maluchami, zanim urodził się ten niewolnik, do którego należy skarbczyk.
Sędzia zwrócił się do Odszukiwaczy.
— Co teraz? Zastanawiam się, jakim cudem chcieliście skazać na niewolę dwoje wolno urodzonych czarnych dzieci?
Jeden z nich odpowiedział natychmiast.
— Wysoki Sądzie, protestuję przeciwko całej tej procedurze! Nie po to przyjechaliśmy, żeby stanąć przed sądem, ale żeby wykonywać swój zawód i…
Młotek opadł z hukiem.
— Przyjechaliście wykonywać swój zawód, to prawda. Wasz zawód łączy się z tym, że dokonana przez was identyfikacja jest przez wszystkie sądy i organy wymiaru sprawiedliwości uznawana za uczciwą i dokładną. Kiedy wykonujecie swój zawód, czy tutaj, czy w terenie, stawką są wasze licencje. Wiecie o tym dobrze. A teraz mówcie: czy kłamaliście wskazując tych chłopców, czy tylko się pomyliliście?
— A może zgadywałem? — zasugerował inny.
Niewiele brakowało, by Verily wybuchnął śmiechem.
— Zgadywanie w tych okolicznościach oznacza kłamstwo. Przysięgliście bowiem, że wskazany chłopiec odpowiada skarbczykowi, a skoro musieliście zgadywać, to znaczy, że nie odpowiada. Zgadywaliście?
Odszukiwacz zastanowił się.
— Nie, Wysoki Sądzie. Nie kłamałem. Widzę, że musiałem się pomylić.
Drugi spróbował innej linii obrony.
— A skąd wiadomo, że szeryf nie kłamie?
— Ponieważ poznałem już tych chłopców — odparł sędzia — rozmawiałem z ich rodzicami i sprawdziłem świadectwa urodzenia w miejskim archiwum. Chcecie zadać jeszcze jakieś pytania, zanim zdecydujecie, czy wolicie stracić licencje, czy być oskarżeni o krzywoprzysięstwo?
Dwaj pozostali szybko się zgodzili, że nastąpiła pomyłka. Sędzia podpisał i opieczętował unieważnienie ich licencji.
— Możecie panowie odejść.
Wyszli.
Verily wstał.
— Wysoki Sądzie, proszę, aby ci młodzi ludzie, którzy nie zostali wskazani, mogli już zdjąć kaptury. Obawiam się, że jest im duszno.
— Ma pan rację. Woźny, rzeczywiście, najwyższa pora. Kaptury opadły. Wszyscy chłopcy odetchnęli z ulgą. Arthur Stuart uśmiechał się szeroko.
— Jesteście, panowie, związani przysięgą — zwrócił się sędzia do pozostałej trójki Odszukiwaczy. — Czy potwierdzacie, że żaden z tych chłopców nie odpowiada zawartości skarbczyka należącego do pana Cavila Plantera?
Wszyscy trzej potwierdzili.
— Muszę pochwalić panów za uczciwość przyznania się, że nie znaleźliście odpowiednika, gdy inni wyraźnie ulegli pokusie, by wskazać kogoś niezależnie od stanu faktycznego. Uważam waszą profesję za obrzydliwą, ale przynajmniej wasza trójka wykonuje ją uczciwie i stosunkowo kompetentnie.
— Dziękuję, Wysoki Sądzie — odpowiedział jeden z nich; pozostali chyba zrozumieli, że właśnie zostali obrażeni.
— Ponieważ rozprawa ta jest legalnym przesłuchaniem zgodnie z Ustawą o zbiegłych niewolnikach, wasze podpisy nie są potrzebne. Wolałbym jednak, żebyście panowie potwierdzili, że w szczególności ten młody człowiek, mieszaniec Arthur Stuart, absolutnie nie odpowiada zawartości skarbczyka. Czy możecie podpisać takie oświadczenie, będąc związani przysięgą przed Bogiem?
Mogli. Podpisali. Zostali zwolnieni.
— Panie Webster, doprawdy nie mam pojęcia, co takiego mógłby pan powiedzieć, ale że reprezentuje pan w tej sprawie pana Cavila Plantera, muszę prosić o oświadczenie, zanim ogłoszę swoje wnioski.
Webster podniósł się z wolna. Verily zastanawiał się, co będzie miał czelność powiedzieć wobec takich dowodów — jaką jękliwą, płaczliwą skargę czy protest wygłosi.
— Wysoki Sądzie — rzekł Webster — jest dla mnie oczywiste, że mój klient padł ofiarą oszustwa. Nie dzisiaj, Wysoki Sądzie, gdyż zastosowana procedura była bez wątpienia uczciwa. Nie; oszukano go ponad rok temu, kiedy dwaj Odszukiwacze w nadziei na honorarium, na które nie zapracowali, wskazali tego chłopca jako własność pana Plantera, a następnie popełnili morderstwo i sami zginęli, próbując pojmać wolnego człowieka. Mój klient, wierząc w ich uczciwość, starał się naturalnie o gwarantowane mu prawnie zadośćuczynienie. Teraz jednak, kiedy dowie się, że został tak srodze oszukany przez tamtych Odszukiwaczy, będzie równie wstrząśnięty jak ja w tej chwili, przerażony, że niewiele brakowało do porwania w niewolę wolnego dziecka, a co gorsza do uzyskania ekstradycji i kary dla młodego człowieka nazwiskiem Alvin Smith, który, jak się teraz okazało, działał w dozwolonej obronie własnej, zabijając drugiego z tych złowrogich, kłamliwych, oszukańczych mężczyzn, udających Odszukiwaczy.
Webster usiadł.
To było wspaniałe przemówienie. Powinien zostać politykiem, myślał Verily. Głos Webstera brzmiał pięknie. Ten głos dodałby szlachetności salom kongresu w Filadelfii.
— Właściwie streścił pan moje podsumowanie — przyznał sędzia. — Sąd orzeka, że Arthur Stuart nie jest własnością Cavila Plantera, a zatem Odszukiwacze, próbujący wywieźć go do Appalachee, nie działali zgodnie z prawem. Tym samym działania przeciwko nim, podjęte przez Margaret Guester i Alvina Smitha, były legalne i odpowiednie do okoliczności. Sąd zwalnia Alvina Smitha z wszelkiej odpowiedzialności karnej czy cywilnej za śmierć tych Odszukiwaczy, a także pośmiertnie zwalnia od podobnej odpowiedzialności Margaret Guester. Zgodnie z postanowieniami Ustawy o zbiegłych niewolnikach, w każdych okolicznościach zakazane są wszelkie próby zniewolenia Arthura Stuarta, niezależnie od jakichkolwiek dodatkowych dowodów. Wyrok jest prawomocny i nie podlega apelacji. Podobnie zakazane są wszelkie próby postawienia Alvina Smitha przed sądem pod zarzutami wynikającymi ze skutków nielegalnej wyprawy podjętej przez fałszywych Odszukiwaczy, w tym ich śmierci. Ten wyrok również jest prawomocny i nie podlega apelacji.
Verily z radością słuchał tych słów. Wszystkie przepisy mówiące, że tego rodzaju postanowienia są prawomocne i ostateczne, wprowadzono do ustawy, by odebrać grupom antyniewolniczym szansę przeszkodzenia w schwytaniu zbiegłego niewolnika i ukaraniu tych, którzy mu pomagali. Tym razem jednak owa ostateczność zwróciła się przeciwko zwolennikom niewolnictwa. Własna strzelba wybuchła im w dłoniach.
Woźny zdjął worki z rąk chłopców. Sędzia, szeryf, Verily i Marty Laws uścisnęli im dłonie; chłopcy — oprócz Arthura Stuarta, naturalnie — dostali po dwa miedziaki za pomoc w działaniach sądu. Arthur za to otrzymał coś o wiele cenniejszego: kopię wyroku zakazującego niepokoić go przez kogokolwiek poszukującego zbiegłych niewolników.
Webster serdecznie uścisnął Verily'emu rękę. — Cieszę się, że sprawy tak się potoczyły — zapewnił. — Jak pan wie, w naszym zawodzie musimy czasem reprezentować klienta w pewnych czynnościach, choć wolelibyśmy, żeby ich nie podejmował.
Verily milczał — podejrzewał, że w odniesieniu do większości prawników jest to prawda.
— Cieszę się również, że moja obecność tutaj nie wpędzi nikogo w niewolnictwo ani że pańskiego klienta nie czeka ekstradycja pod fałszywymi zarzutami.
Tego Verily nie mógł już przemilczeć.
— I pewnie byłoby panu smutno, gdyby dzisiejsza rozprawa zakończyła się inaczej i ekstradycja jednak doszła do skutku.
— Ależ skąd. Gdyby Odszukiwacze zidentyfikowali młodego pana Stuarta, to sprawiedliwość wymagałaby oskarżenia pańskiego klienta przed sądem w Kenituck.
— Sprawiedliwość? — Verily nie starał się nawet ukryć pogardy w głosie.
— Prawo to sprawiedliwość, drogi przyjacielu — odparł Webster. — Nie znam innej miary dostępnej nam, zwykłym śmiertelnikom. Sprawiedliwość boska lepsza jest od naszej, ale dopóki na ławie przysięgłych nie zasiądą anioły, sprawiedliwość prawa jest najlepszą, na jaką nas stać. Ja, na przykład, jestem zadowolony, że ją mamy.
Jeśli Verily mógłby wcześniej odczuwać choćby ślad winy w związku z faktem, że według prawa Arthur Stuart naprawdę był niewolnikiem Cavila Plantera, a także — znów według prawa — Alvin Smith powinien zostać wydany do Kenituck, teraz nie było to już możliwe. Sprawiedliwości — czy wąsko pojmowanej przez Webstera, czy o wiele szerzej przez Verily'ego — stało się zadość. Boska sprawiedliwość wymagała, by Arthur pozostał wolnym człowiekiem, Alvin zaś nie podlegał karze, a zatem wyrok był sprawiedliwy. Ale i poczucie sprawiedliwości Webstera nie doznało uszczerbku, ponieważ litera prawa wymagała dopasowania skarbczyka do niewolnika; skoro tak się zdarzyło, że pewien Stwórca przemienił Arthura Stuarta i skarbczyk przestał pasować… Cóż, wobec prawa nie ma wyjątków. Skoro Webster uznał, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem, to i wynik jest sprawiedliwy.
— Cieszę się, że poznałem pańską opinię w tej kwestii — oświadczył Verily. — Nie mogę się doczekać, kiedy w procesie mojego klienta o kradzież da pan poznać, jak bardzo jest oddany sprawiedliwości.
— Przekona się pan — odparł Webster. — Złoto należy do Makepeace'a Smitha, nie do jego byłego ucznia. A zatem sprawiedliwość wymaga, by Makepeace Smith odzyskał swoje złoto.
— Walka będzie twarda, panie Webster — rzekł Verily z uśmiechem.
— Kiedy dwaj olbrzymi spotykają się w bitwie — odparł Webster — jeden z nich musi upaść.
— I wielki hałas uczyni…
Webster niemal natychmiast się zorientował, że Verily pokpiwa z jego złotoustej przemowy. Zamiast jednak okazać urazę, roześmiał się głośno, wesoło i z sympatią.
— Podoba mi się pan, panie Cooper. Cieszę się na to, co wkrótce nastąpi.
Verily pozwolił mu mieć ostatnie słowo. Ale w myślach odpowiedział: wcale nie, panie Webster. Wcale to pana nie ucieszy.
Nikt nie planował tego spotkania, ale wieczorem zjawili się pod celą Alvina niemal równocześnie, jakby ktoś ich wezwał. Verily Cooper przyszedł omówić sprawy związane z wyborem przysięgłych, a może też trochę się pochwalić łatwym zwycięstwem. Dołączył do niego Armor-of-God Weaver, który przywiózł listy od rodziny i życzenia od mieszkańców Vigor Kościoła. Arthur Stuart był tam już, oczywiście, jak prawie każdego wieczoru. Horacy Guester przyniósł miskę potrawki z zajazdu i dzbanek świeżego jabłecznika. Sfermentowanego Alvin nie pijał, bo to otępiało umysł.
Kiedy tylko zasiedli w otwartej celi, otworzyły się drzwi i zastępca wprowadził Peggy Larner oraz mężczyznę, którego nie rozpoznał nikt prócz Alvina.
— Mike Fink, niech trupem padnę! — powiedział Alvin.
— A wy jesteście tym chłopakiem od kowala, który połamał mi nogi i nos. — Mike Fink uśmiechnął się, ale krzywo, i nikt nie wiedział, czy nie zanosi się na bójkę.
— Widzę na was sporo nowych blizn, panie Fink — zauważył Alvin. — Ale z tego, że stoicie przed nami, wnioskuję, że to ślady wygranych walk.
— Wygranych uczciwie i niełatwo — przyznał Fink. — Ale nie zabiłem nikogo, kto sam się o to nie prosił, próbując wbić we mnie nóż i inaczej nie mogłem mu przeszkodzić.
— Co was sprowadza?
— Mam dług wobec was.
— Nie wiem o żadnym długu.
— Mam dług i chcę go spłacić.
Jego słowa były wieloznaczne. Arthur Stuart zauważył, że tata Horacy i Armor-of-God szykują się, by w razie potrzeby powstrzymać rzecznego szczura.
Dopiero Peggy wszystko wyjaśniła.
— Pan Fink przyszedł, aby przekazać nam informację o spisku na życie Alvina — zakończyła. — I zaproponować swoje usługi jako strażnika. Chce mieć pewność, że nie spotka cię nic złego.
— To miło, że chcieliście mnie ostrzec — zapewnił Alvin. — Wejdźcie i siadajcie. Możecie obok mnie, na podłodze, albo na pryczy; jest mocniejsza, niż się wydaje.
— Niewiele mam do opowiedzenia. Panna Larner przekazała, czego się dowiedziałem: chcieli was zabić w czasie podróży na proces w Kenituck. Ale ludzie, których znam… jeśli w ogóle można ich nazwać ludźmi… nie wyjechali stąd. Słyszałem dzisiaj po południu, że mają dostać pieniądze, nieważne, jak ta ekstradycja będzie rozsunięta…
— Rozstrzygnięta — podpowiedział uprzejmie Verily Cooper.
— Rozwinięta — poprawił się Fink. — Wszystko jedno. Mają się tym nie przejmować, bo i tak będą potrzebni. Plan jest taki, że nie wyjedziecie żywi z Hatrack River.
— Co z Arthurem Stuartem? — spytał Alvin.
— Ani słowa. Moim zdaniem diabła ich obchodzi mały mieszaniec. To tylko pretekst, żeby was zabić.
— Uważajcie… — zaczął łagodnie Alvin, chcąc przypomnieć o obecności Peggy, ale Fink nie czekał, aż skończy.
— Proszę o wybaczenie, panno Larner.
— Ale żem się zdziwił — rzekł zdumiony Alvin. — Mówi jak któryś z waszych uczniów.
Czyżby powiedział to złośliwie? Odpowiedź Peggy była złośliwa z całą pewnością.
— Wolę słuchać, jak przeklina, niż jak ty mówisz „żem się zdziwił” zamiast „zdziwiłem się”.
Alvin pochylił się do Mike'a Finka, chociaż nie spuszczał wzroku z Peggy.
— Widzicie, panna Larner zna wszystkie słowa i wie, jak powinny wyglądać.
Arthur Stuart widział, że się rozzłościła, ale milczała. Czyżby tych dwoje chciało się kłócić? I o co? Panna Larner zawsze ich poprawiała, kiedy uczyła Alvina i Arthura, pracując w Hatrack River.
Jeszcze bardziej zdumiało go, że starsi mężczyźni — nie Verily, ale Horacy, Armor-of-God, a nawet Mike Fink — tak jakby zerkali na siebie porozumiewawczo i uśmiechali się lekko, jak gdyby dokładnie wiedzieli, co się dzieje między Alvinem i Peggy. Jak gdyby rozumieli to lepiej niż ich dwoje.
Mike Fink odezwał się znowu:
— Wracając do spraw życia i śmierci, nie gramatyki…
— …i sprzeczek zakochanych… — mruknął pod nosem Horacy.
— Przykro mi, ale poza tym nic nie wiem o ich planach. Nie jesteśmy w końcu przyjaciółmi. Raczej byliby szczęśliwi, gdyby mogli dźgnąć mnie w plecy albo nasikać mi do butów, zależy, czy w ręku mieliby nóż, czy… no, czy coś innego.
Zerknął na Peggy Larner i zarumienił się. Zarumienił! Zarośnięta twarz, poharatana i pocięta w bójkach, pokryła się rumieńcem jak buzia chłopca skarconego przez nauczycielkę.
I zanim jeszcze ten rumieniec zbladł, Alvin chwycił Finka za rękę i pociągnął obok siebie, na podłogę.
— Wy i ja, Mike, czasem zapominamy, jak gadać elegancko przy jednych, a zwyczajnie przy drugich. Ale pomogę wam, jeśli wy mi pomożecie.
Tymi słowami pozwolił Mike'owi się opanować. Mówił szczerze i wszyscy rozumieli, że chce pomóc. I Mike Fink rzeczywiście poczuł się lepiej.
A kiedy Arthur Stuart patrzył, jak Alvin pomaga Finkowi, przypomniał sobie, jak kiedyś pomógł jemu.
— Może zaśpiewasz nam tę piosenkę, Alvinie? Teraz Alvin się zarumienił.
— Wiesz, że żaden ze mnie śpiewak, Arthurze. Raz ci zaśpiewałem…
— On ułożył piosenkę — wyjaśnił Arthur Stuart. — O tym, jak siedzi tu zamknięty. Razem ją wczoraj śpiewaliśmy.
Mike Fink pokiwał głową.
— Wychodzi na to, że Stwórca musi coś tworzyć.
— Nie mam tu nic do roboty, tylko myśleć albo śpiewać. Lepiej ty zaśpiewaj, Arthurze. Masz ładny głos.
— Zaśpiewam, jeśli chcesz — zgodził się chłopiec. — Ale to twoja piosenka. Ty ją ułożyłeś: i słowa, i melodię.
— Ty śpiewaj — upierał się Alvin. — Nie jestem nawet pewien, czy pamiętam wszystkie zwrotki.
Arthur Stuart posłusznie wstał i zaczai swym cienkim głosikiem:
Chciałem raz czeladnikiem być,
Krokami zmierzyć ziemię.
Lecz potem szybko niczym myśl
Rzuciłem rodzinne plemię.
Uciekłem, co tu kryć.
Obejrzał się na Alvina.
— I tak musisz ze mną zaśpiewać refren. Zaczęli razem:
Nad głową niebo miast gontów
I stopy biegną zmęczone.
Zmierzam do horyzontu, hej!
Zmierzam do horyzontu.
Potem Arthur zaczął następną zwrotkę, ale teraz Alvin także zaśpiewał, a ich głosy łączyły się harmonijnie.
Aż wyciągnęli mnie z łoża
Do celi z grubą kratą.
W myślach dziś moje podróże
Po wszystkich piekła szlakach.
Gdy Arthur zaczął kolejną zwrotkę, Alvin nie podjął śpiewu. Patrzył tylko zdziwiony.
Do świtu zły sen mi się śnił
O ludziach smętnie małych…
— Zaczekaj, Arthurze Stuart — przerwał. — Ta zwrotka nie należy właściwie do piosenki.
— Przecież pasuje, i sam ją śpiewałeś do tej melodii.
— Ale to głupi sen i nic nie znaczył.
— Mnie się podobało — zapewnił Arthur. — Mogę zaśpiewać?
Alvin machnął ręką, ale był wyraźnie zakłopotany.
Do świtu zły sen mi się śnił
O ludziach smętnie małych.
W krainie, gdzie dym słońce ćmił,
Groźnie pająki kąsały;
Zła złoty pierścień tkwił.
— A cóż to znaczy? — zdziwił się Armor-of-God.
— Nie wiem — przyznał Alvin. — Zastanawiam się, czy czasem nie trafiam przypadkiem w jakiś cudzy sen. Może ten należał do kogoś za dawnych dni, a może kogoś, kto się jeszcze nie urodził. Taki bezpański sen, a ja akurat w niego wpadłem.
— Kiedy byłem mały — wtrącił Verily Cooper — chciałem wiedzieć, czy ci dziwni ludzie, których spotykam w snach, nie są tak samo rzeczywiści jak ja. I czy ja też się im pojawiam we śnie.
— Miejmy tylko nadzieję, że nie obudzą się w nieodpowiedniej chwili — mruknął Mike Fink.
Arthur Stuart odśpiewał ostatnią zwrotkę:
Niesłusznie oskarżyli mnie,
Niewielu im wierzyło.
Cierpliwie zatem spędzam dnie,
Lecz nogi tu tracą siłę,
I w środku coś się gnie.
— To chyba najsmutniejsza piosenka, jaką słyszałem — ocenił Horacy Guester. — Czy w ogóle zdarzają ci się tu jakieś weselsze myśli?
— Refren jest całkiem raźny — zauważył Arthur Stuart.
— Dzisiaj miałem wesołe myśli — odparł Alvin. — Myślałem o czterech Odszukiwaczach tracących licencje, pozwalające im porywać wolnych ludzi na południe i zmieniać ich w niewolników. I teraz też jestem wesoły, bo wiem, że najsilniejszy człowiek, z jakim walczyłem, postanowił mnie strzec przed niebezpieczeństwem. Chociaż szeryf może nie być zadowolony, panie Fink. Uważa, że nic mi nie grozi, dopóki się mną opiekuje.
— Rzeczywiście nic ci nie grozi — zapewniła Peggy. — Nawet ci zastępcy szeryfa, którzy cię nie lubią, nigdy nie podniosą na ciebie ręki i nie pozwolą, żeby coś złego ci się stało.
— Czyli nie ma żadnego niebezpieczeństwa? — upewnił się Horacy Guester.
— Jest, i to bardzo poważne. Ale nie ze strony zastępców szeryfa, zwłaszcza dopóki nie skończy się rozprawa i Alvin nie zacznie się szykować do wyjazdu. Wtedy nie wystarczy strażnik, nawet chętny, by zginąć z nim razem. Tylko podstępem wywieziemy Alvina żywego z miasta.
— Kto powiedział, że zginę? — zaprotestował Mike Fink.
Peggy uśmiechnęła się blado.
— Przeciwko dowolnym pięciu mężczyznom wy dwaj poradzilibyście sobie doskonale.
— Czyli będzie ich więcej niż pięciu? — upewnił się Alvin.
— Może być. W tej chwili niczego nie widzę wyraźnie. Wszystko wiruje. Ale niebezpieczeństwo jest realne. Nakreślono plany i opłacono ludzi. Wiecie sami, że kiedy w grę wchodzą pieniądze, zabójcy czują się zobowiązani do wypełnienia kontraktu.
— Ale chwilowo nie musimy się martwić o życie nasze i Alvina? — podsumował Verily Cooper.
— Wystarczy zwykła rozwaga.
— Nie rozumiem, dlaczego w czarach pokładamy ufność — odezwał się Armor-of-God. — Zbawiciel wystarczy nam za obrońcę.
— Zbawiciel wskrzesi nas kiedyś — odparła Peggy. — Ale nie zauważyłam, żeby chrześcijanie byli mniej martwi od pogan, kiedy kończy się życie.
— Jedno jest pewne — poparł Armora Horacy Guester. — Gdyby nie czary, Alvin nie wpakowałby się w takie kłopoty.
— Podobała się wam piosenka? — zapytał Alvin. — Uważam, że Arthur Stuart wyśpiewał ją całkiem niczego sobie. Całkiem nieźle. Zupełnie dobrze.
Po każdej poprawce Peggy uśmiechała się szerzej.
— Zaśpiewał ładnie — powiedziała. — Ale każda wersja zdania była lepsza od poprzedniej.
— Mam jeszcze jedną zwrotkę — poinformował Alvin. — Nie należy właściwie do piosenki z takiego powodu, że to jeszcze nie jest prawda. Może chcecie posłuchać?
— Musisz śpiewać sam — odparł Arthur. — Ja nie znam więcej słów.
Alvin zaśpiewał:
Dowodów wszelkich było brak,
Przysięgli się sprawili.
Jutro wyruszam znów na szlak.
Huragan dmuchnie mi po chwili,
Zaśpiewam głośno tak:
Nad głową niebo miast gontów…
Wszyscy się śmiali i życzyli, żeby niedługo zaśpiewał to naprawdę. A kiedy wizyta dobiegła końca, postanowili, że Armor-of-God z Mike'em Finkiem do obrony wyruszą do Carthage City. Mieli dowiedzieć się jak najwięcej o ludziach płacących Danielowi Websterowi i sprawdzić, czy nie ci sami wynajęli wodne szczury i innych bandytów, żeby dokonali zamachu na życie Alvina. Poza tym wszystko było w rękach Verily'ego Coopera. A on twierdził, że wszystko zależy od świadków i przysięgłych, dwunastu uczciwych ludzi.
Długi rząd ludzi czekał przed magistratem, kiedy Peggy wchodziła do środka, by obejrzeć pierwszy dzień procesu Alvina.
— Wcześnie głosują — wyjaśnił jej Marty Laws. — Boją się, że w dzień wyborów pogoda im nie pozwoli. Kampania Chybotliwego Kanoe mocno tu ludzi poruszyła.
— Jak pan myśli, głosują za czy przeciw?
— Nie mam pewności. Ale to pani powinna wiedzieć. Peggy nie odpowiedziała. Owszem, mogła to sprawdzić. Mogłaby, gdyby tylko spojrzała. Ale bała się tego, co może zobaczyć.
— Po Doggly najlepiej się tu zna na polityce. Mówi, że gdyby chodziło tylko o Czerwonych, Chybotliwy Kanoe nie dostałby ani jednego głosu. Ale rozgrywa też dumę zachodu. Że niby pochodzi z tej strony Appalachów. Dla mnie to nie ma sensu, bo przecież Hickory, znaczy się Andy Jackson, też jest z zachodu, nie gorzej od Harrisona. Ludzie się chyba martwią, że Jackson, w końcu z Tennizy przecież, pewnie za bardzo popiera niewolnictwo. A nie chcą głosować na kogoś, kto może tę sytuację choć trochę pogorszyć.
Peggy uśmiechnęła się blado.
— Żałuję, że nie znacie prawdziwej opinii pana Harrisona na temat niewolnictwa.
Marty uniósł brew.
— Wiecie coś, o czym ja nie wiem?
— Wiem, że Harrison jest tym kandydatem, którego zechcieli poprzeć ci, co planują rozciągnąć niewolnictwo na stany północne.
— Nie ma u nas nikogo, kto by tego pragnął.
— Tak się stanie, jeśli Harrison będzie prezydentem. Więc nie powinni na niego głosować.
Marty przyglądał się jej długo i uważnie.
— Czy wyrażacie własne zdanie, jak większość ludzi, mających opinie polityczne? Czy może wiecie to jako… jako…
— Wiem. Nie mówiłabym, gdyby chodziło tylko o moje zdanie.
Marty pokiwał głową i wpatrzył się w przestrzeń.
— A niech mnie… Tak, wy możecie to wiedzieć.
— Ostatnio jakoś często obstawiacie niewłaściwego konia — zauważyła Peggy.
— Trudno zaprzeczyć — przyznał Marty. — Od lat powtarzam Makepeace'owi Smithowi, że nie ma żadnych dowodów przeciwko Alvinowi i na pewno nie wydadzą go nam z Wobbish. Aż nagle Alvin zjawia się tutaj i co ja mogę zrobić? Mam tu Makepeace'a, a on ma jeszcze jednego świadka. Nigdy nie wiadomo, co zrobią przysięgli. Moim zdaniem to marny interes.
— Czemu więc nie wnioskujecie o oddalenie oskarżenia?
Marty spojrzał na nią ponuro.
— Tego mi zrobić nie wolno, panno Peggy, z tego prostego powodu, że jednak jest jakaś sprawa. Mam nadzieję, że ten angielski prawnik, co go rodzina Alvinowi przysłała, potrafi go wybronić. Ale nie mam zamiaru siedzieć z założonymi rękami. Nie rozumiecie czegoś, panno Peggy. Ja znam większość ludzi z tego okręgu i prawie za każdym razem w sądzie oskarżam kogoś, kogo lubię. Nie dlatego go oskarżam, że go nie lubię. Oskarżam, ponieważ źle postąpił, a ludzie z okręgu Hatrack po to mnie właśnie wybrali. Dlatego mam nadzieję, że Alvin będzie uniewinniony, ale jeśli tak się stanie, to nie dlatego że nie wypełniałem swoich obowiązków.
— Byłam w kuźni tej nocy, kiedy powstał pług. Dlaczego nie wezwiecie mnie na świadka?
— Widzieliście, jak go zrobił?
— Nie. Kiedy zobaczyłam pług, był już skończony.
— Więc czego tak naprawdę jesteście świadkiem?
Peggy nie odpowiedziała.
— Chcecie zeznawać, bo jesteście żagwią, a ludzie w Hatrack River o tym wiedzą. Kiedy powiecie, że Makepeace Smith kłamie, uwierzą wam. Ale martwi mnie pewien drobiazg, panno Peggy. Wiem, że wy i Alvin robiliście do siebie słodkie oczy; może to jeszcze nie minęło. I kiedy staniecie przed ławą, skąd mogę wiedzieć, że nie popełnicie strasznego grzechu przeciwko Bogu i nie skłamiecie, żeby tylko chłopak odzyskał wolność?
Peggy poczerwieniała ze złości.
— Wiecie, bo wiecie też, że moja przysięga nie jest gorsza od innych.
— Jeśli staniecie jako świadek, panno Peggy, obalę wasze zeznanie, wzywając innych, którzy zaświadczą, że przez wiele miesięcy żyliście w Hatrack River w przebraniu, że oszukiwaliście wszystkich w sprawie własnej tożsamości. Dzięki heksom udawaliście starą pannę, nauczycielkę w średnim wieku, i przez cały czas spotykaliście się z kowalskim terminatorem, udając, że go uczycie. Wiem, że mieliście ważne powody dla takiego zachowania. Wiem, że istniał też zapewne powód, dla którego owej nocy, kiedy zginęła wasza matka, widziano, jak wy i Alvin razem biegniecie z kuźni, tyle że Alvin był golusieńki. Rozumiecie, do czego zmierzam?
— Radzicie, żebym nie zeznawała.
— Mówię, że chociaż niektórzy wam uwierzą, inni będą pewni, że pomagacie Alvinowi jako jego wspólniczka. Moim obowiązkiem jest wzbudzić w przysięgłych wszelkie możliwe wątpliwości co do waszych zeznań.
— Czyli jednak jesteście nieprzyjacielem Alvina i nieprzyjacielem prawdy! — zawołała Peggy, próbując go urazić.
— Możecie mnie oskarżać — odparł Marty. — Ale moim obowiązkiem jest dowiedzenie, że Alvin ukradł to złoto. Wasze zeznanie, całkowicie oparte na niesprawdzalnym oświadczeniu żagwi, że Makepeace jest kłamcą, nie powinno zostać przyjęte bez wątpliwości. Gdyby tak się stało, to każdy niedopieczony tłumacz snów czy fałszywy prorok w okolicy mógłby mówić przed sądem, co mu tylko przyjdzie do głowy, a przysięgli by mu wierzyli. I co by się wtedy stało ze sprawiedliwością w Ameryce?
— Nie wiem, czy dobrze rozumiem. Chcecie mnie zdyskredytować, zniszczyć moją reputację i skazać Alvina, a wszystko to w imię sprawiedliwości w Ameryce?
— Już mówiłem — powtórzył Marty Laws. — Mam nadzieję, że wasz prawnik poradzi sobie z obroną Alvina nie gorzej niż ja z oskarżaniem. Mam nadzieję, że odkryje tyle dowodów pogrążających naszych świadków, ile pan Webster i ja znaleźliśmy przeciwko Alvinowi. Bo szczerze mówiąc, wcale mi się nie podobają nasi świadkowie. Uważam, że Makepeace to chciwy drań i kłamca, który powinien trafić do więzienia za krzywoprzysięstwo, ale nie umiem tego dowieść.
— Jak możecie żyć, pracując w służbie zła, kiedy przecież wiecie, co jest dobre?
— Dobro nakazuje też, żeby oskarżyciel publiczny oskarżał, a nie sądził.
Peggy smętnie pokiwała głową.
— I rzadko zdarza się sprawa, w której ktoś ma po swojej stronie samo dobro, a jego przeciwnik jest całkiem zły.
— To szczera prawda, panno Peggy. Najszczersza prawda.
— Radzicie mi, żebym nie zeznawała.
— Nic z tych rzeczy. Ostrzegłem tylko, jaką cenę zapłacicie za zeznanie.
— Nasza rozmowa jest chyba nieetyczna, prawda?
— Odrobinę — przyznał Marty. — Ale wasz ojciec i ja znamy się od bardzo dawna.
— Nie wybaczy wam, jeśli zniszczycie moją reputację.
— Wiem, panno Peggy. A to złamie mi serce. — Skinął jej głową na pożegnanie i musnął palcem czoło, jak gdyby chciał pstryknąć w kapelusz, którego nie nosił w budynku. — Miłego dnia.
Peggy weszła za nim na salę rozpraw.
Pierwszego dnia zeznawało ośmiu świadków, którzy widzieli złoty pług. Jako pierwszy wystąpił Merlin Wheeler w fotelu na kółkach. Peggy wiedziała, że przed laty Alvin zaproponował mu uzdrowienie, by znowu mógł chodzić. Ale Merlin tylko spojrzał mu prosto w oczy i powiedział: „Straciłem czucie w nogach przez tych samych ludzi, którzy zabili mi żonę i dziecko. Jeśli potrafisz ich ożywić, możemy potem pogadać o moich nogach”. Alvin wtedy nie zrozumiał, a Peggy, szczerze mówiąc, nie rozumiała do dzisiaj. Czy jeżdżąc na wózku Merlin pomagał jakoś żonie i dziecku? A może sam sobie pomagał? Może ten fotel był jak czarna żałobna opaska, widoczny symbol, że okaleczyła go strata najbliższych? W każdym razie okazał się doskonałym świadkiem, głównie dlatego że ludzie wiedzieli o jego talencie widzenia, co jest sprawiedliwe i słuszne. Uznawano go za nieformalnego sędziego, chociaż nieczęsto obie strony sporu zgadzały się na jego osąd. Jedna lub druga zawsze jakoś uważała za niewygodne przekazanie sprawy do decyzji człowieka naprawdę bezstronnego i uczciwego. Przysięgli wysłuchali jego oświadczenia z uwagą.
— Nie mówię, że pług jest zaczarowany, bo nie wiem, w jaki sposób stał się taki, jaki jest. Mówię jedynie, że wygląda jak złoty, waży jak złoty i rusza się, choć nie kieruje nim niczyja ręka.
Wheeler narzucił ton pozostałym. Albert Wimsey był zegarmistrzem z talentem do metali. Uciekł do Ameryki, kiedy rywale w interesach oskarżyli go o wykorzystywanie czarów przy budowie mechanizmów zegarowych. Kiedy stwierdził, że widział złoto, powiedział to z przekonaniem i ława przysięgłych nie miała więcej wątpliwości, z jakiego metalu zbudowany jest pług. Jan Knickerbaker był dmuchaczem szkła i miał oko widzące różne rzeczy wyraźniej niż inni ludzie. Ma Bartlett, staruszka, pracowała kiedyś jako nauczycielka, a teraz mieszkała w starej chacie, którą zbudował sobie Po Doggly, kiedy dopiero osiedlił się w tej okolicy. Skądś przysyłano jej niewielką rentę; całe dnie spędzała pod dębem na brzegu Hatrack River, łapała ryby i wypuszczała je do wody. Ludzie zwracali się do niej, kiedy chcieli sprawdzić, czy mogą komuś zaufać. Nigdy się nie myliła, przez co wiele pączkujących romansów nie zdołało się rozwinąć. W końcu miejscowi przestali jej zadawać pewne pytania.
Billy Sweet robił cukierki; był młody i naiwny, nikt nie traktował go poważnie, ale nie można go było nie lubić, choćby nie wiadomo jakie głupstwa wyczyniał czy opowiadał. Naomi Lerner zarabiała trochę jako nauczycielka, ale talent miała do głupoty, nie nauki — głupotę wyczuwała na milę, choć nie bardzo potrafiła jej zaradzić. Jereboam Hemelett, rusznikarz, musiał mieć trochę talentu ogniowego, bo choćby dzień był najbardziej wilgotny, proch w karabinach Hemeletta zawsze się zapalał. A Goody Trader — której pierwsze imię brzmiało podobno Charity albo Chastity, co powtarzali z ironią ci, którzy jej nie lubili — prowadziła sklep przy końcu Main Street. Trzymała na półkach nie tylko towary, których ludzie szukali, ale też takie, których potrzebowali nieświadomie.
Wszyscy opowiadali, jak podnosili pług, jak się poruszał, brzęczał, drżał albo grzał im ręce, a wzrok przysięgłych wciąż kierował się ku workowi pod krzesłem Alvina. Alvin nie dotykał go ani nie robił nic, by zwrócić na niego uwagę, ale przesuwał się na krześle, jak gdyby pług w worku był środkiem ciężkości jego ciała. Przysięgli chcieliby zobaczyć ten pług na własne oczy, ale z miny Alvina poznawali, że to im się nie uda. Że tych ośmiu widziało w ich imieniu. To musi wystarczyć.
Ośmiu świadków było dobrze znanych w mieście, wszyscy cieszyli się zaufaniem (chociaż Billy Sweet tylko w ograniczonym zakresie, bo sam był tak ufny, że byle jaki kłamca potrafił mu wmówić każdą bzdurę) i powszechną sympatią, jeśli nie liczyć zwykłych codziennych kłótni. Peggy znała ich, znała lepiej niż oni siebie nawzajem, i może to właśnie nie pozwoliło jej dostrzec faktu, który zauważył chyba tylko Arthur Stuart.
Arthur siedział obok niej i z szeroko otwartymi oczami wysłuchiwał zeznań. Dopiero kiedy skończył ostatni świadek, chłopiec pochylił się do Peggy i szepnął:
— W Hatrack River sporo jest ludzi z mocnymi talentami, prawda?
Peggy dorastała w tym miasteczku i chociaż wielu mieszkańców osiedliło się tutaj po jej odjeździe, zawsze miała uczucie, że zna wszystkich. Czy naprawdę? Pierwszy raz uciekła, zanim Alvin zjawił się, by terminować u Makepeace'a Smitha. W ciągu następnych ośmiu lat spędziła w miasteczku tylko rok — właściwie mniej niż rok — w przebraniu. Przez te osiem lat przybyło wielu nowych osadników, ze dwa razy więcej, niż żyło tu przed jej ucieczką. Obejrzała płomienie ich serc — odruchowo, ponieważ chciała wiedzieć, jacy ludzie ją otaczają.
Ale aż do wyszeptanej na ucho uwagi Arthura Stuarta nie uświadamiała sobie, jak wielu z nich ma zadziwiające talenty. Ośmiu świadków nie wyróżniało się specjalnie — po prostu wiele było tu talentów, więcej niż w jakimkolwiek innym miejscu, jakie odwiedziła.
Dlaczego? Co ich tu sprowadziło?
Odpowiedź była prosta i oczywista — tak oczywista, że Peggy natychmiast zaczęła w nią wątpić. Czy naprawdę coś przywiodło tych ludzi, ponieważ przebywał tu Alvin? Właśnie w Hatrack opanował swój talent, uczynił z niego wszechogarniającą potęgę. Tutaj zrobił żyjący pług. Czy to jego Stwarzanie ich ściągnęło? Roznieciło ogień i skłoniło stopy do wyruszenia w drogę, aż odpoczęły w miejscu, gdzie Stwarzanie unosiło się w powietrzu?
A może to coś więcej? Może Ktoś nimi kierował, i to nie Stwarzanie ich sprowadziło do Hatrack, ale ten sam Ktoś, kto doprowadził do miasta Alvina? Czy to znaczy, że wszystkie wydarzenia zmierzają do jakiegoś celu, realizują jakiś plan? Peggy pragnęła w to uwierzyć, ponieważ wtedy nie byłaby odpowiedzialna za to, by wszystko się dobrze ułożyło. Jeśli Bóg pilnuje tu spraw, to mogę odstawić miotłę, odłożyć igłę z nitką, gdyż nie mam nic do sprzątania ani szycia. Mogę się zająć własnym życiem.
Tak czy inaczej było jasne, że Hatrack River to coś więcej niż tylko miasteczko, gdzie w tej chwili Alvin siedzi w wiezieniu. To miejsce, gdzie w zadziwiającej ilości zbierają się ukryte moce. Verily Cooper przemierzył ocean, by spotkać się z AMnem; może inni także pokonali ocean, góry czy szerokie przestrzenie prerii i puszcz, by dotrzeć tam, gdzie Stwórca stworzył swój złoty pług. Niedawno te osiem osób dotknęło pługa, zobaczyło, jak się porusza, wiedziało, że jest żywy. Jak to na nich wpłynie?
Dla Peggy „zapytać” oznaczało „sprawdzić”: zajrzała w płomienie ich serc i zobaczyła rzecz zadziwiającą. Wcześniej u nikogo nie dostrzegła ścieżek związanych tak ściśle z przyszłością Alvina. Ale teraz przekonała się, że ich życie łączy się z jego życiem. U wszystkich znalazła liczne ścieżki prowadzące do kryształowego miasta na brzegu rzeki.
Po raz pierwszy Kryształowe Miasto z wizji Alvina pokazało się w przyszłości kogoś innego.
Niemal zemdlała z poczucia ulgi. Miasto przestało być nieuformowanym marzeniem w sercu Alvina, bez żadnej ścieżki wskazującej, jak tam dotrzeć. Teraz mogło się stać rzeczywistością, rzeczywistością także dla tych ośmiu osób.
Dlaczego? Tylko z tego powodu, że dotknęli żywego pługa? Czyżby był narzędziem zmieniającym ludzi w obywateli Kryształowego Miasta, oazy wolności, o jakiej marzył Alvin?
Nie, niemożliwe. Kryształowe Miasto nie byłoby oazą wolności, gdyby jakaś potężna moc zmuszała ludzi do przemiany w jego obywateli. Pług otwierał raczej drzwi w ich życiu, dzięki czemu mogli wkroczyć w przyszłość, o jakiej najbardziej marzyli. W miejsce i czas, gdzie ich talenty rozkwitną w całej pełni, gdzie ludzie razem stworzą coś większego, niż potrafiliby zbudować samodzielnie.
Musiała powiadomić o tym Alvina. Powinien wiedzieć. W Vigor Kościele próbował ludzi o skromnych talentach uczyć tego, czego zrobić nie mogli, a jeśli nawet, to z wielkim trudem. Tymczasem tutaj, w miejscu gdzie przyszedł na świat, gromadzili się już przyszli mieszkańcy Kryształowego Miasta, posiadający naturalne dary i skłonności, które uczynią z nich Stwórców.
Coś jeszcze przyszło jej do głowy i spojrzała w płomienie serc przysięgłych. Kolejna grupa przypadkowo dobranych osób — i znowu, choć nie posiadali jakichś wyjątkowych talentów, to jednak talenty ich określały. Z pewnością mogli szukać odpowiedzi na pytania, co znaczą ich zdolności, po co je otrzymali. Ludzie, których coś — świadomie lub nie — ciągnęło do miejsca, gdzie narodził się Stwórca. Do miejsca gdzie żelazo zmieniło się w złoto, gdzie mały mieszaniec został przemieniony tak, że skarbczyk nie wskazywał go już jako niewolnika. Do miejsca gdzie ludzie obdarzeni talentami, zdolnościami i marzeniami mogą znaleźć wspólny cel, mogą zbudować coś wspólnie, mogą się stać Stwórcami.
Czy wiedzieli, jak bardzo potrzebują Alvina? Jak bardzo ich marzenia i nadzieje od niego zależą? Nie, oczywiście, że nie. Byli przysięgłymi, próbowali zachować bezstronność. Próbowali osądzić zgodnie z prawem. To dobrze. To też rodzaj Stwarzania — strzeżenie prawa, choćby serce miało od tego pęknąć. Utrzymywanie porządku w społeczności. Gdyby okazali stronniczość, faworyzowali kogoś dlatego, że go podziwiają, potrzebują, lubią czy nawet kochają, byłby to koniec sprawiedliwości. A gdy upadnie sprawiedliwość, kiedy otwarcie zostanie wzgardzona, rozsypie się także porządek. Korupcja wymiaru sprawiedliwości to sztuczka Niszczyciela. Verily Cooper musi udowodnić, że Alvin ma rację, a przynajmniej wykazać bezzasadność zarzutów Makepeace'a; musi umożliwić ławie przysięgłych wydanie wyroku uniewinniającego.
A wtedy w płomieniach ich serc otworzą się ścieżki podobne do ścieżek świadków: kiedyś staną przy Alvinie, zbudują sięgające nieba wieże z lśniącego kryształu, chwytające światło i zmieniające je w prawdę — tak jak to się działo, kiedy Tenska-Tawa poprowadził Alvina do wnętrza wiru.
Czy powiedzieć Alvinowi, że współ-Stwórcy siedzą wokół niego na sali sądowej? Czy mu to pomoże, czy raczej wzbudzi nadmierną pewność siebie?
Mówić czy nie mówić — odwieczne pytanie, z którym zmagała się Peggy. W porównaniu z nim zagadka Hamleta była śmieszna i prosta. Rozważania o samobójstwie zawsze są dziełem Niszczyciela. Ale wyznanie prawdy i ukrycie prawdy — tego nie wiadomo. Konsekwencje są nieprzewidywalne.
Oczywiście, dla zwykłych ludzi konsekwencje zawsze są nieprzewidywalne. Tylko żagwie, takie jak Peggy, dźwigają brzemię dostrzegania wszystkich możliwości. A niewiele jest takich żagwi jak Peggy.
Makepeace, opryskliwy i nerwowy, nie był dobrym świadkiem we własnej sprawie. Pewnie dlatego Laws i Webster wezwali go jako pierwszego, żeby złe wrażenie zostało zapomniane po zeznaniach sympatyczniejszych — i bardziej wiarygodnych — świadków.
Najlepsze, co mógł w tym przypadku zrobić Verily, to pozwolić Makepeace'owi mówić tak, żeby przysięgli dobrze zapamiętali jego zeznania. Dlatego nie złożył protestu, kiedy Makepeace wzbogacił swoją wypowiedź oszczerstwami na temat charakteru Alvina. „Zawsze był najbardziej leniwym ze wszystkich moich uczniów”. „Niczego nie potrafił zrobić, jeśli nie stałem nad nim i nie wrzeszczałem mu do ucha”. „Wolno się uczył, wszyscy to wiedzieli”. „Jadł jak świnia, nawet w takie dni, kiedy palcem nie kiwnął”. Strumień pomówień był tak obfity, że wszyscy czuli się zakłopotani — nawet Marty Laws, który zerkał na Verily'ego, nie pojmując, dlaczego nie protestuje. Ale po co Verily miał protestować, kiedy przysięgli wiercili się nerwowo i odwracali wzrok przy każdym nowym ataku na Alvina? Wiedzieli, że to kłamstwa. Prawdopodobnie nie było wśród nich nikogo, kto choć raz nie zjawiłby się w kuźni z nadzieją, że to Alvin, nie jego mistrz, wykona pracę. Alvin był znany ze swych umiejętności, czego Verily dowiedział się z przypadkowej rozmowy w zajeździe przy kolacji. Zatem Makepeace podważał tylko własną wiarygodność.
Za to biedny Marty wpadł w pułapkę. Nie mógł przerwać zeznań Makepeace'a, gdyż były one podstawą całej sprawy. I tak przesłuchanie trwało dalej, i odpowiedzi, i obmowy.
— Zrobił pług ze zwykłego żelaza. Ja żem go widział, i jeszcze Pauley Wiseman, co to był wtedy szeryfem, i Arthur Stuart, i dwóch zabitych Odszukiwaczy. Pług stygł na warsztacie, kiedy przyszli i zamówili u mnie kajdany dla chłopaka. Ale kajdany to nie u mnie, o nie. To nie jest robota dla porządnego kowala, takie kajdany, co w nich wolnego chłopca powiozą do niewolnictwa. I co powiecie? Sam Alvin, podobno taki wielki przyjaciel Arthura Stuarta, podchodzi i mówi, że on zrobi kajdany. Taki z niego był chłopak, i wtedy, i dzisiaj: żadnej lojalności, żadnej przyzwoitości, nic!
Alvin pochylił się do Verily'ego i szepnął mu do ucha:
— Wiem, że to nieładnie, ale mam straszną ochotę sprowadzić na Makepeace'a ostre świerzbienie tyłka.
Niewiele brakowało, a Verily roześmiałby się głośno. Sędzia spojrzał na niego groźnie, ale nie chodziło mu o tę niewczesną wesołość.
— Panie Cooper, nie zamierza pan zgłosić protestu przeciwko tym ubocznym komentarzom o charakterze pańskiego klienta?
Verily wstał powoli.
— Wysoki Sądzie, jestem pewien, że przysięgli dokładnie wiedzą, jak poważnie należy traktować zeznania pana Makepeace'a Smitha. Odpowiada mi, że zapamiętają zarówno jego złośliwość, jak i brak precyzji.
— Cóż, może tak postępuje się w Anglii. Ja jednak poinstruuję przysięgłych, żeby nie brali pod uwagę złośliwości pana Smitha, ponieważ nie wiadomo, czy złośliwość ta jest skutkiem wydarzeń, o jakich mówił, czy też je poprzedzała. Co więcej, poinstruuję pana Smitha, by zaprzestał rzucania oszczerstw dotyczących charakteru pozwanego, ponieważ uwagi takie odnoszą się do opinii, nie faktów. Zrozumiałeś, Makepeace?
Makepeace zmieszał się lekko.
— Niby tak.
— Proszę kontynuować, panie Laws.
Marty westchnął.
— A więc widział pan żelazny pług, natomiast Alvin zrobił kajdany. Co potem?
— Poradziłem mu, żeby przedstawił te kajdany na egzamin czeladniczy. Pomyślałem, że dobrze by to zrobiło takiemu zdradzieckiemu kundlowi, gdyby przez całe życie pamiętał, jak te kajdany, które zrobił dla przyjaciela, są…
Sędzia przerwał mu, znów patrząc gniewnie na Verily'ego.
— Makepeace, takie określenia jak „zdradziecki kundel” doprowadzą do tego, że oskarżę cię o obrazę sądu. Rozumiesz?
— Przez całe życie nazywałem łopatę łopatą, Wysoki Sądzie! — oświadczył Makepeace Smith.
— A w tej chwili kopiesz sobie tą łopatą głęboki grób — odparł sędzia. — I sam cię w nim pochowam, jeżeli nie zaczniesz uważać, co mówisz.
Makepeace spoważniał i zwrócił się do przysięgłych.
— Proszę o wybaczenie, Wysoki Sądzie, że chciałem dotrzymać przysięgi, by mówić prawdę, całą prawdę i tylko…
Młotek opadł.
— Nie pozwolę też na sarkazm skierowany do tej ławy, panie Smith. Proszę, panie Laws.
I tak to szło, aż Makepeace skończył swoją opowieść. Była to nędzna, płaczliwa skarga. Najpierw widział żelazny pług, z żelaza, które sam dostarczył terminatorowi. A następnie pojawił się pług z czystego złota. Według Makepeace'a, istniały tylko dwie możliwości. Pierwsza, że Alvin wykorzystał jakieś heksy, by zmienić żelazo w złoto, a wtedy powstało ono z żelaza, które dostał od niego, więc zgodnie ze starą tradycją i umową terminatorską, pług należy do Makepeace'a. Albo to inny pług, nie z żelaza dostarczonego przez Makepeace'a, a wtedy skąd Alvin wziął tyle złota? Tylko raz rył w ziemi tak głęboko, że mógł znaleźć ukryty skarb — kiedy kopał studnię, która powstała w niewłaściwym miejscu. Makepeace uważał, że Alvin kopał najpierw tam, gdzie powinien, znalazł złoto i ukrył je, kopiąc studnię gdzie indziej. A jeśli złoto zostało znalezione na ziemi Makepeace'a, to też należało do Makepeace'a.
Verily zadał świadkowi tylko dwa pytania.
— Czy widział pan, jak Alvin wydobywa z ziemi złoto lub coś podobnego do złota?
Rozgniewany Makepeace zaczął się tłumaczyć, a Verily czekał spokojnie, aż sędzia pouczy go, by odpowiadał „tak” lub „nie”.
— Nie.
— Czy widział pan przemianę żelaznego pługa w złoty?
— Co z tego, że nie widziałem? Nie ma żelaznego pługa, więc gdzie się podział?
I znowu sędzia przypomniał, że ma odpowiadać „tak” lub „nie”.
— Nie — przyznał Makepeace.
— Nie mam więcej pytań — oświadczył Verily.
Kiedy Makepeace wstał i opuścił miejsce dla świadków, Verily zwrócił się do sędziego.
— Wysoki Sądzie, obrona składa wniosek o natychmiastowe oddalenie wszelkich zarzutów, z tej przyczyny, że zeznanie świadka nie wystarcza dla podtrzymania oskarżenia.
Sędzia westchnął ciężko.
— Mam nadzieję, że nie będę musiał wysłuchiwać takich wniosków po przesłuchaniu każdego świadka.
— Tylko po tych żałosnych, Wysoki Sądzie.
— Przekazał nam pan swoją opinię. Oddalam wniosek. Panie Laws, kto jest pańskim następnym świadkiem?
— Chciałbym powołać żonę Makepeace'a, Gertie, ale zmarła ponad rok temu. Zamiast niej, za pozwoleniem Wysokiego Sądu, wzywam kobietę, która pomagała jej w kuchni tego dnia, kiedy pług został po raz pierwszy… dostrzeżony. Anga Berry.
Sędzia spojrzał pytająco na Verily'ego.
— Jej zeznanie będzie oparte, w pewnym sensie, na pogłoskach. Nie zgłasza pan sprzeciwu, panie Cooper?
Alvin zapewnił już Verily'ego, że nic, co powie Anga, nie może mu zaszkodzić.
— Nie, Wysoki Sądzie.
Alvin z uwagą słuchał zeznań Angi Berry. Nie była świadkiem niczego, Gertie powiedziała jej tylko o oskarżeniach Makepeace'a już następnego ranka, co dowodziło, że nie wymyślił sobie później wszystkich zarzutów.
Verily bardzo uprzejmie zapytał, czy Gertie Smith mówiła kiedykolwiek coś, co by sugerowało, że Alvin jest takim złym chłopcem, za jakiego uważał go Makepeace.
Marty poderwał się.
— To tylko pogłoski, Wysoki Sądzie.
— No cóż, Marty — odparł zniecierpliwiony sędzia. — Wiemy, że to pogłoski. Dla pogłosek w ogóle ją wezwałeś.
Marty Laws usiadł zawstydzony.
— Nigdy nie wspominała o jego kowalstwie ani nic — oświadczyła Anga. — Ale wiem, że Gertie lubiła tego chłopca. Zawsze jej pomagał. Nosił wodę, kiedy tylko poprosiła, a to najgorsza robota. Był dobry dla dzieci i… no, pomocny. Nigdy nie powiedziała o nim złego słowa i wydaje mi się, że ceniła jego dobroć.
— Czy Gertie wspomniała, że kiedyś ją okłamał lub oszukał? — zapytał Verily.
— Nie, chyba że policzyć ukrywanie jakiejś pracy, dopóki jej nie skończył, żeby zrobić niespodziankę. Jeśli to jest oszukiwanie, to owszem, oszukał ją kilka razy.
I to wszystko. Alvin przekonał się z ulgą, że Gertie nie krytykowała go za plecami, że nawet po śmierci pozostała mu przyjacielem. Zdziwił się tylko, że Verily jest taki smutny, kiedy siadał na ławie obok niego. Marty wezwał kolejnego świadka, niejakiego Hanka Dowsera, lecz jego opowieści Alvin mógł się domyślić. Ten człowiek miał w sobie złość i wysłuchanie go nie będzie przyjemne. Naturalnie, on również niczego nie widział, a przecież kopanie studni nie ma nic wspólnego z pługiem. Dlaczego więc Verily jest taki nieszczęśliwy?
Alvin zapytał go.
— Bo Marty Laws nie miał żadnego powodu, żeby powoływać tę kobietę. Zeznawała przeciwko oskarżeniu, a przecież musiał to wiedzieć z góry.
— Więc po co ją wezwał?
— Bo chciał pod coś położyć fundament. A że w normalnych zeznaniach nie powiedziała nic nowego, ten fundament znalazł się w odpowiedzi na moje pytania.
— Zapytałeś Angę, czy Gertie miała o mnie taką samą złą opinię jak jej mąż.
Verily zastanowił się.
— Nie. Zapytałem też, czy kiedykolwiek oszukałeś Gertie Smith. Ależ jestem głupcem! Gdybym tylko mógł cofnąć te słowa!
— A co w nich złego? — zdziwił się Alvin.
— Na pewno ma świadka, który nazwie cię oszustem. Świadka, który poza tym nie ma żadnego związku ze sprawą.
Tymczasem bardzo oburzony Hank Dowser opowiadał, jaki zarozumiały był uczeń Makepeace'a, jak ośmielił się tłumaczyć różdżkarzowi, gdzie szukać wody.
— Nie ma szacunku dla niczyjego talentu oprócz własnego.
— Protestuję, Wysoki Sądzie! — zawołał Verily. — Świadek nie ma kompetencji do oceny szacunku bądź braku szacunku mojego klienta dla talentów innych ludzi w ogólności.
Protest został podtrzymany. Hank Dowser okazał się bystrzejszy niż Makepeace i więcej nie sprawiał kłopotów. Szybko ustalono, że uczeń kowala istotnie wykopał studnię w innym miejscu, niż wskazał Hank.
Verily miał tylko jedno pytanie.
— Czy tam, gdzie wykopał studnię, była woda?
— To nie ma nic do rzeczy! — oznajmił z oburzeniem Hank Dowser.
— Z przykrością muszę pana poinformować, panie Dowser, że w tej chwili jestem uprawniony przez sąd do stawiania pytań. I zadałem panu pytanie. Chciałbym poznać pańską odpowiedź. W tej chwili.
— Jakie to było pytanie?
— Czy mój klient dokopał się do wody?
— Dotarł do jakiejś wody, rzeczywiście. Ale w porównaniu z tą czystą wodą, jaką ja znalazłem, jestem pewien, że jego okazała się zamulona, brudna, paskudna w smaku.
— Mam rozumieć, że pańska odpowiedź brzmi „tak”?
— Tak.
To było wszystko.
Wzywając następnego świadka, Marty wykrzyknął nazwisko, od którego Alvinowi ciarki przeszły po plecach.
— Amy Sump.
Atrakcyjna dziewczyna wstała z ławki w tylnej części sali i wyszła na środek.
— Kim ona jest? — zapytał Verily.
— To dziewczyna z Vigor. Ma bardzo bujną wyobraźnię.
— A co sobie wyobraża?
— Jak to ona i ja robiliśmy coś, czego żaden mężczyzna nie powinien robić z tak młodą dziewczyną.
— Robiliście?
Alvina zirytowało to pytanie.
— Nigdy. Ona zaczęła opowiadać zmyślone historie i tak to się zaczęło.
— A co potem?
— Odszedłem z Vigor Kościoła, żeby jej kłamstwa miały czas przycichnąć.
— Zaczęła opowiadać o tobie historie, a ty uciekłeś?
— A jaki to ma związek z pługiem i Makepeace'em Smithem?
Verily skrzywił się.
— Wykaże, czy oszukujesz ludzi, czy nie. Marty Laws ma mnie na haku.
Marty tłumaczył właśnie sędziemu, że nie mógł wcześniej porozmawiać ze świadkiem, więc to jego oświecony kolega poprowadzi przesłuchanie.
— Dziewczyna jest młoda i wrażliwa, ale ufa panu Websterowi.
Verily pomyślał, że zaufanie Amy do Webstera źle wróży szczerości jej zeznań, ale musiał być ostrożny. Była jeszcze dzieckiem, w dodatku dziewczyną. Nie może zachowywać się wobec niej wrogo ani zbyt gwałtownie protestować. W swoich pytaniach powinien być delikatny, bo pomyślą, że się nad nią znęca.
W przeciwieństwie do Makepeace'a Smitha i Hanka Dowsera, w oczywisty sposób rozzłoszczonych i niechętnych Alvinowi, Amy Sump była absolutnie wiarygodna. Mówiła z wahaniem, jakby trochę zawstydzona.
— Nie chcę, żeby Alvin miał przeze mnie kłopoty, proszę pana — powiedziała.
— A to dlaczego? — zapytał Daniel Webster.
— Bo wciąż go kocham — szepnęła.
— Pani… pani wciąż go kocha? — Webster był świetnym aktorem, godnym występów na scenach Drury Lane. — Ale jak… jak to możliwe?
— Noszę w sobie jego dziecko — wyjaśniła, wciąż szeptem.
W sali podniósł się gwar, a Webster znowu udał zaskoczenie.
— Nosi pani… Czy pani jest zamężna, panno Sump?
Pokręciła głową. Lśniące łzy spłynęły jej z oczu i kapnęły na sukienkę.
— A jednak nosi pani dziecko. Dziecko człowieka, któremu zabrakło uczciwości, by uczynić z pani przyzwoitą kobietę. Czyje to dziecko, panno Sump?
To już była przesada. Verily poderwał się z miejsca.
— Wysoki Sądzie, zgłaszam protest! Zeznanie nie ma żadnego związku ze…
— Mówi o kwestii oszustwa, Wysoki Sądzie! — krzyknął Daniel Webster. — Mówi o człowieku, który powie wszystko, co trzeba, by osiągnąć cel, a potem ucieka bez pożegnania, zabrawszy przedtem to, co najcenniejsze, od kogoś, kto mu zaufał!
Sędzia zastukał młotkiem.
— Panie Webster, była to przemowa tak świetna, że mam ochotę spytać przysięgłych o decyzję i zakończyć rozprawę. Niestety, to jeszcze nie koniec, więc byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan się powstrzymać od mów, póki nie przyjdzie na nie pora.
— Odpowiedziałem na protest mojego szanownego przeciwnika.
— Widzisz, Danielu, tu właśnie popełniłeś błąd. Ponieważ protest ów był skierowany do mnie, jako że ja tu jestem sędzią i nie potrzebowałem twojej pomocy. Ale cieszy mnie fakt, że gotów jej jesteś udzielić, gdyby kiedykolwiek była konieczna.
Webster zareagował na ironię czarującym uśmiechem. Nie przejął się; powiedział już to, co zamierzał.
— Prostest zostaje odrzucony, panie Cooper — oznajmił sędzia. — Kto jest ojcem dziecka, panno Sump?
Wybuchnęła płaczem — w odpowiedniej chwili, mimo opóźnienia.
— Alvin — powiedziała łkając. Podniosła głowę i spojrzała żałośnie na ławę oskarżonych, prosto w oczy Alvina. — Och, Al, jeszcze nie jest za późno! Wróć i ożeń się ze mną! Tak bardzo cię kocham!