ROZDZIAŁ 18 — PODRÓŻE

Dwa dni później byli gotowi do drogi. Nie ukrywali, że Armor-of-God wynajął w Wheelwright powóz, gotów ich zabrać, gdy tylko staną na drugim brzegu Hio. To powinno wystarczyć, żeby zmylić co głupszych przeciwników. Dla mądrzejszych Mike Fink przygotował własne plany i nawet Margaret przyznała, że mogą być skuteczne.

Przyjaciele przez cały wieczór przychodzili do zajazdu, by się z nimi pożegnać. Wszyscy w mieście znali Alvina, Peggy i Arthura; Armor-of-God miał sporo znajomych z podróży w interesach, a Verily zyskał popularność jako przedstawiciel zwycięskiej strony w bardzo emocjonującym procesie. Jeśli Mike Fink miał w okolicy jakichś przyjaciół, to nie z takich, co zjawiali się wieczorem w zajeździe; jak się zwierzył Verily'emu Cooperowi, jego przyjaciele to najpewniej właśnie ci ludzie, których wrogowie Alvina wynajęli, żeby go zabić i odebrać pług.

Kiedy wyszli ostatni goście, Horacy objął córkę, nowego zięcia i przybranego syna, którego pomagał wychować. Potem uścisnął dłonie Verily'emu, Armorowi i Mike'owi, po czym, jak co dzień, ruszył w wieczorny obchód po zajeździe: gasił świece, dokładał na noc do kominka, sprawdzał drzwi i okiennice. Tymczasem Measure pomógł wędrowcom wyjść: najpierw schodami na dół, potem tylnymi drzwiami na zewnątrz, gdzie tylko wąski sierp księżyca oświetlał ścieżkę. Mimo to ruszyli w stronę wygódki, aby ktoś, kto by ich przypadkiem zauważył, niczego się nie domyślił — chyba że dostrzegłby też niewielkie bagaże, jakie nieśli. Measure stał na straży, gdyby jakiś wróg zaczaił się na Alvina, chociaż Peggy Larner — czy może raczej pani Smith? — zapewniła go, że nikt nie obserwuje tyłów zajazdu.

— Całe moje nauczanie spoczywa teraz na tobie, Measure — szepnął Alvin, zanim zszedł ze stopni w ciemność. — Znowu cię zostawiam, ale pamiętam, że kiedyś jako towarzysze wyruszyliśmy na prawdziwą wędrówkę. I pozostaniemy towarzyszami do końca.

Measure słuchał go i myślał, czy może Peggy szepnęła Alvinowi o tym, co zobaczyła w płomieniu jego serca: że martwi się, by Alvin nie zapomniał, jak bardzo go kocha i jak chciałby wyruszyć u jego boku. Ale nie, nikt nie musiał Alvinowi przypominać, że ma brata lojalnego nad życie, pewniejszego nad śmierć.

Alvin ucałował go w policzek i zniknął jako ostatni.

Spotkali się w lesie za wygódką. Alvin przeszedł między nimi, uspokajał cicho i dotykał, a z każdym jego dotknięciem wyraźniej słyszeli ten dźwięk: rodzaj cichego brzęczenia, czy może szept wiatru, śpiew ptaka zbyt dalekiego, by go rozpoznać, lub kojota w oddali piszczącego przez sen, lub skrobanie pazurków wiewiórki na pobliskim drzewie? Brzmiało to jak muzyka i po chwili źródło dźwięku przestało mieć znaczenie. Wszyscy pogrążyli się w niezwykłej melodii; chwycili się za ręce, a Alvin stanął na czele. Ruszyli szybko i pewnie, biegnąc w rytm, niemal bezgłośnie przesuwając się między drzewami. W milczeniu zastanawiali się, jakim cudem w lesie, gdzie tak często spacerowali, znalazła się tak szeroka i wygodna ścieżka. Lecz kiedy oglądali się za siebie, widzieli zsuwające się krzewy i ani śladu ścieżki. Tworzył ją Alvin, biegnący w zielonej pieśni; za nimi las powracał do swego naturalnego kształtu.

Nad rzeką czekał Po Doggly i dwie łodzie.

— Pamiętajcie — szepnął. — Dzisiaj nie jestem szeryfem. Robię to, co z Horacym robiliśmy wiele razy, zanim jeszcze dostałem odznakę: ludziom, co powinni być wolni, pomagam bezpiecznie przepłynąć rzekę.

On i Alvin usiedli przy wiosłach w jednej łodzi, Mike i Verily w drugiej. A choć Verily nie był przyzwyczajony do takiej pracy, żadne drewniane wiosło nie mogło wywołać bąbli na jego dłoniach. W milczeniu wypłynęli na Hio. Dopiero pośrodku rzeki Peggy przy sterze odważyła się odezwać.

— Możemy już rozmawiać? — szepnęła do Alvina.

— Cicho i spokojnie. I bez śmiechów. Skąd wiedział, że ma ochotę się roześmiać?

— Minęliśmy w lesie chyba z dziesięciu. Wszyscy spali, czekając na świt. Ale na drugim brzegu nie ma nikogo oprócz płomienia serca, którego szukamy.

Alvin skinął głową i wystawionym kciukiem dał sygnał drugiej łodzi.

Przepłynęli jakieś ćwierć mili wzdłuż brzegu, aż dotarli do umówionego miejsca. Kiedyś spławiano tu płaskodenne barki, zanim mgła Czerwonych na Mizzipy i nowe linie kolejowe zmniejszyły, a potem całkiem zlikwidowały ruch na rzece. Teraz mieszkało tu starsze małżeństwo, utrzymujące się głównie z rybołówstwa i z niewielkiego sadu, dającego owoce skromne, ale wystarczające na ich potrzeby.

Na podwórzu ich domu czekał doktor Whitley Physicker ze swoim powozem i czterema osiodłanymi końmi. Uparł się, że sam je kupi czy wynajmnie, i nie chciał słyszeć o zwrocie kosztów. Zapłacił też mieszkańcom domostwa za kłopot związany z tak późną wizytą.

Obok doktora stał jeszcze ktoś — Arthur Stuart natychmiast go rozpoznał i przywitał. John Binder uśmiechnął się z zakłopotaniem i — podobnie jak Whitley Physicker — uścisnął przybyłym dłonie.

— Jestem za stary na wiosłowanie — wyjaśnił doktor. — Dlatego John, dyskretny jak zawsze, zgodził się mi towarzyszyć, nie zadając przy tym żadnych pytań. Przypuszczam, że te, których nie zadał, właśnie znalazły odpowiedź.

Binder zaśmiał się cicho.

— Chyba tak. Oprócz jednego. Słyszałem, że ponoć uczysz w Vigor Stwarzania. Miałem nadzieję, że i ja się czegoś nauczę. A teraz odjeżdżasz.

— Mój brat został w zajeździe — uspokoił go Alvin. — Nikt nie powinien wiedzieć, że tam jest, ale kiedy pójdziecie do Horacego Guestera i powiecie, że to ja was przysyłam, pozwoli wam porozmawiać z Measure'em. Najpierw usłyszycie smutną historię…

— Wiem o klątwie.

— To dobrze. Bo kiedy już skończy, może was uczyć tak, jak ja uczyłem w Vigor Kościele.

Zanim jeszcze wędrowcy dosiedli koni, Po Doggly i John Binder zepchnęli łodzie na wodę. Whitley Physicker pomachał im z łodzi Bindera. Alvin pożegnał jeszcze parę staruszków, którzy wstali, żeby odprowadzić gości do bramy. Potem wspiął się na kozioł razem z Margaret, a Verily i Arthur zajęli miejsca wewnątrz. Armor i Mike jechali na dwóch koniach, dwa pozostałe — dla Verily'ego i dla Alvina z Arthurem — biegły przywiązane z tyłu.

Mieli już odjeżdżać, kiedy Mike zatrzymał konia obok Alvina. Zwierzę parskało gniewnie, gdyż Mike był ciężkim ładunkiem i marnym jeźdźcem.

— Ten plan powiódł się aż za dobrze. Miałem nadzieję, że wystraszę jakiegoś łobuza na śmierć!

Peggy pochyliła się do niego.

— Twoje życzenie może się spełnić. O milę stąd czeka dwóch ludzi, którzy zauważyli, że zajeżdża tu powóz doktora, i zastanawiali się, po co mu cztery luźne konie. Na razie tylko pilnują drogi, ale jeśli nawet nas nie zatrzymają, na pewno podniosą alarm. Wyruszy pościg i nie wymkniemy się po cichu.

— Nie zabijaj ich, Mike — poprosił Alvin.

— Jeśli tylko mnie nie zmuszą. Nie martw się, teraz już nie marnuję niepotrzebnie cudzego życia.

Podjechał do Armora i podał mu wodze.

— Poprowadź tę ślicznotkę. Przy takiej robocie wolę chodzić piechotą.

Zeskoczył z siodła i ruszył biegiem.

O ile można wnioskować z opowieści Mike'a Finka o tym wydarzeniu — pamiętając, że aby historia była prawdziwa, należy uwzględnić sporo przechwałek w liście jego wyczynów — dwaj sprytniejsi niż zwykle bandyci drzemali oparci plecami o ten sam pień drzewa. Nagle poczuli, jak ktoś niemal wyrywa im ręce ze stawów, ciągnie kawałek, łapie za kołnierze i stuka głowami o siebie tak mocno, że zobaczyli gwiazdy i krew popłynęła im z nosów.

— Macie szczęście, że obiecałem nie nadużywać przemocy — oświadczył Mike Fink. — Inaczej solidnie by was teraz bolało.

Ponieważ bolało ich już straszliwie, woleli nie myśleć, co ten nocny napastnik uważa za solidny ból. Dlatego posłusznie pozwolili sobie związać ręce tak, że prawa ręka jednego była przywiązana dwustopowym kawałkiem sznura do lewej ręki drugiego i odwrotnie. Potem Fink kazał im uklęknąć, podniósł ciężki kloc i ułożył na dwóch kawałkach sznura między nimi. Klocowi, któremu sam dał radę, oni nie mogli poradzić we dwójkę. Klęczeli tylko, jakby modlili się do drewna. Ręce mieli zbyt daleko rozsunięte, by choćby marzyć o uwolnieniu.

— Kiedy następnym razem przyjdzie wam ochota na złoto — powiedział Mike — kupcie sobie łopaty i zacznijcie go szukać, zamiast czekać nocą w zasadzce na niewinnego człowieka, żeby go obrabować i zabić.

— Nikogo byśmy nie obrabowali — zapewnił jeden z bandytów.

— Pewnie że nie. Bo każdy, kto chce skrzywdzić Alvina Smitha, musi najpierw przejść przeze mnie, a ze mnie lepszy jest mur niż okno. Zapamiętajcie to sobie.

Wrócił na drogę, zamachał do pozostałych i czekał, aż podjadą bliżej. Potem dosiadł konia. Po kilku minutach jechali już dalej siatką dróg pozwalającą całkowicie ominąć Wheelwright — a w nim elegancki powozik czekający przez cały dzień nad rzeką. Dopiero po południu przypłynął promem Horacy Guester, wsiadł do powoziku i ruszył na wielki targ, radość i dumę miasteczka. Wtedy złoczyńcy zrozumieli, że ich oszukano. Oczywiście, niektórzy pojechali szukać grupy Alvina, ale mieli prawie cały dzień spóźnienia, więc znaleźli tylko dwóch ludzi klęczących przy klocu drewna z tyłkami wypiętymi w górę.


* * *

Przez całą drogę do wybrzeża Calvin spodziewał się, że zaatakuje ich oddział napoleońskich żołnierzy, że kartacz rozbije powóz w drzazgi, że staną w płomieniach albo skończą w inny straszny sposób. Nie wiedział właściwie, dlaczego spodziewa się po Napoleonie niewdzięczności — może zwyczajnie się niepokoił. Miał dwadzieścia lat, a poznał już salony Londynu i Paryża, spędził długie godziny dyskutując w cztery oczy z najpotężniejszym człowiekiem na świecie, poznał wszystkie sekrety, jakie ów najpotężniejszy człowiek był skłonny zdradzić, mówił po francusku jeśli nie jak rodowity Francuz, to przynajmniej płynnie. A przez cały czas pozostał obojętny, chłodny, nie zmienił swych marzeń. Był Stwórcą, o wiele bardziej niż Alvin, który tkwił na pograniczu prymitywnego, zadufanego kraju, którego mieszkańców trudno właściwie jeszcze nazwać narodem. Kogo znał Alvin oprócz sobie podobnych wiejskich typków? A mimo to na samą myśl o powrocie do Ameryki Calvin odczuwał niewytłumaczalny lęk. Coś usiłowało go zatrzymać. Coś nie chciało, żeby tam dotarł.

— To nerwy — uznał Honore. — Spotkasz swojego brata. Wiesz już, że jest tylko prowincjonalnym błaznem, ale wciąż pozostaje twoją nemezis, miarą, którą mierzysz siebie. W dodatku jedziesz ze mną i stale jesteś świadom, że powinieneś zrobić na mnie wrażenie.

— A po co mam na tobie robić wrażenie, Honore?

— Ponieważ kiedyś, przyjacielu, umieszczę cię w powieści. Pamiętaj, że do mnie należy władza ostateczna. W pewnych granicach możesz decydować, co uczynisz ze swoim życiem. Ale ja zdecyduję, co inni o tobie pomyślą, i to nie tylko teraz, ale nawet po twojej śmierci.

— Jeśli wtedy ktoś będzie jeszcze czytał twoje książki.

— Nic nie rozumiesz, mój drogi głupku. Czy będą je czytać, czy nie, mój osąd nad twoim życiem zachowa wagę. Takie rzeczy zaczynają żyć po swojemu. Nikt nie pamięta później oryginalnych źródeł i nikt się nimi nie przejmuje.

— Chcesz powiedzieć, że ludzie zapamiętają tylko to, co o mnie napiszesz, a ciebie zapomną całkowicie?

Honore zachichotał.

— Nie wiem, co będzie z tobą, Calvinie, ale ja zamierzam przetrwać w ludzkiej pamięci. Z drugiej jednak strony co mnie obchodzi, czy mnie zapamiętają? Chyba nic. Żyłem bez miłości własnej matki; nie dbam o miłość obcych ludzi, którzy jeszcze się nie narodzili.

— Nie o to chodzi, czy cię zapamiętają — stwierdził Calvin. — Chodzi o to, czy zmienisz świat.

— Pierwsza zmiana, jakiej dokonam, to że muszą o mnie pamiętać! — Honore zawołał to tak głośno, że woźnica otworzył okienko i zapytał, czy czegoś od niego chcą.

— Szybciej — zażądał Honore. — Mniejszych wybojów. Aha, i kiedy konie sobie ulżą, mniej smrodu!

Woźnica burknął coś i zatrzasnął okienko.

— Nie zamierzasz zmieniać świata? — zdziwił się Calvin.

— Zmieniać? To marny projekt, zalatujący nędzną ambicją i pogardą dla samego siebie. Twój brat zamierza zbudować miasto. Ty chcesz je zburzyć na jego oczach. Ale ja mam wizję, Calvinie. Planuję stworzyć nowy świat, świat bardziej fascynujący, pochłaniający, czarodziejski, złożony, piękny i realny niż ten istniejący.

— Chcesz pokonać Boga?

— Za wiele czasu poświęcił na geologię i botanikę. Dla Niego Adam był jedynie dodatkiem: a przy okazji, zrobiłem już człowieka? Nie, ja nie popełnię tego błędu. Skupię się na ludziach, a naukę poutykam w różne szpary.

— Różnica polega na tym, że twoi ludzie będą uwięzieni w małych czarnych znaczkach na papierze.

— Moi ludzie będą bardziej realni niż te płytkie istoty stworzone przez Boga! Jak On, stworzę je na własny obraz i podobieństwo, tyle że wyższych. Moi zyskają bardziej wyrazistą rzeczywistość, więcej życia wewnętrznego, więcej związków z żywym światem wokół nich niż ci ubłoceni chłopi, wyrachowani dworzanie z pałacu, zarozumiali żołnierze czy hałaśliwi ludzie interesu, którzy obecnie rządzą w Paryżu.

— Może zamiast się martwić, że cesarz nas zatrzyma, powinienem się bać, że uderzy w nas grom?

Miał to być żart, ale Honore odpowiedział z powagą:

— Calvinie, jeśli Bóg chciałby porazić cię za coś gromem, to już byś nie żył. Nie udaję, że wiem, czy Bóg istnieje, ale powiem ci jedno: staruszek trzęsie się w tej chwili! Mówi groźnie, ale to tylko wspomnienia dawnej potęgi! Nie ma już władzy! Nie może nas zatrzymać! Pewno, mógłby wykreślić nas z testamentu, ale sami zdobędziemy fortunę. Niech stary odstąpi, bo nasz mknący powóz ochłapie go błotem!

— Czy ty w ogóle miewasz jakieś chwile zwątpienia?

— Nigdy — oświadczył z przekonaniem Honore. — Żyję ze stałą pewnością klęski i stałą pewnością własnego geniuszu. To rodzaj szaleństwa, ale bez niego prawdziwa wielkość nie jest możliwa. Twój problem, Calvinie, polega na tym, że nigdy nie kwestionujesz własnych poglądów. Cokolwiek czujesz, jest jedynym właściwym uczuciem, a wszystko inne niech lepiej zejdzie ci z drogi. Ja zaś staram się zmieniać własne odczucia, ponieważ one zawsze są błędne. Na przykład człowiek głupi, zbliżając się do kobiety, której pożąda, działa zgodnie ze swymi uczuciami, chwyta sterczącą ponętnie pierś czy składa bezpośrednią propozycję, w wyniku czego dostaje w twarz i przez rok nie zapraszają go na najlepsze przyjęcia. Ale człowiek mądry patrzy kobiecie w oczy i zachwyca się jej oszałamiającą urodą, wielką inteligencją, a także podkreśla własną niezdolność do wyjaśnienia, jak bardzo owa kobieta zasługuje na miejsce w samym środku wszechświata. Żadna nie zdoła się temu oprzeć. A jeśli zdoła, nie warto się o nią starać.

Powóz zahamował. Honore otworzył drzwiczki.

— Czujesz ten zapach?

— Zepsute ryby — stwierdził Calvin.

— Wybrzeże! Nie wiem, czy nie zwymiotuję, a gdyby tak, to czy morskie powietrze wpłynie na kolor i konsystencję wymiocin.

Calvin sięgnął po bagaż, nie zwracając uwagi na te świadomie wulgarne słowa. Wiedział, że Honore zachowuje się tak, kiedy nie szanuje towarzystwa. Wśród arystokratów wygłasza jedynie bon moty i epigramy. Takie wypowiedzi, jak przed chwilą, były u młodego pisarza oznaką nie zażyłości, ale braku szacunku.

Kiedy znaleźli odpowiedni statek płynący do Kanady, Calvin pokazał kapitanowi list, jaki otrzymał od Napoleona. Wbrew jego lękom — jeszcze w Londynie obejrzał poprawioną i na nowo zredagowaną wersję „Hamleta” — cesarz w liście nie nakazywał kapitanowi, żeby natychmiast zabił Calvina i Honore. Co prawda nie było gwarancji, że nie nakazał ich udusić i wyrzucić do morza zaraz po odbiciu od brzegu…

Dlaczego tak się boję? — zastanawiał się Calvin.

— A zatem, kiedy tylko wrócę do Francji, skarbnik cesarza wynagrodzi mi wszelkie koszty? — dopytywał się kapitan.

— Taki jest plan — odparł Honore. — Ale dobrze wiem, przyjacielu, jak skąpi bywają urzędnicy cesarza. Weź to.

Wręczył kapitanowi plik banknotów. Calvin był zdumiony.

— Przez cały czas udawałeś, że jesteś biedny i po uszy w długach.

— Bo jestem biedny. I jestem zadłużony. Gdyby nie moje długi, jak zmusiłbym się do pisania? Nie, pożyczyłem na podróż od matki i od ojca. Nigdy ze sobą nie rozmawiają, więc tego nie odkryją. Aha, i jeszcze od dwóch wydawców, każdemu obiecując wyłączność na moją książkę o wyprawie do Ameryki.

— Pożyczyłeś pieniądze na przejazd, przez cały czas wiedząc, że cesarz zapłaci?

— Mężczyzna musi mieć jakieś pieniądze, inaczej nie jest mężczyzną — oświadczył urażony Honore. — Mam tego sporo i zamierzam być hojny wobec ciebie; mam więc nadzieję, że nie będziesz potępiał moich metod.

— Nie jesteś przesadnie uczciwy, prawda? — spytał Calvin, z niesmakiem i podziwem jednocześnie.

— Szokujesz mnie, ranisz i obrażasz. Wyzywam cię na pojedynek, ale dostanę zapalenia płuc i nie będę mógł się stawić, proszę jednak, żebyś zaczął beze mnie. Pamiętaj, że właśnie dzięki moim pieniądzom kapitan zaprosi nas na kolację do swojej kajuty. A odpowiadając na twoją sugestię: jestem absolutnie uczciwy, kiedy tworzę. Poza tym jednak słowa uważam jedynie za narzędzia pozwalające wyjąć to, czego potrzebuję, z kieszeni i rachunków bankowych ludzi, którzy to coś chwilowo posiadają. Calvinie, zbyt długo żyłeś wśród purytan. A ja zbyt długo wśród hipokrytów.


* * *

To Peggy zauważyła odnogę prowadzącą do Chapman Valley — znalazła ją bez trudu, chociaż nie było drogowskazu a nadjechali z przeciwnej strony niż wtedy. Razem z Ahrinem zostawili towarzyszy i powóz pod bezlistnym teraz dębem przed domem tkaczki. Dla Peggy powrót tutaj był jednocześnie podniecający i krępujący. Co pomyśli Becca o wydarzeniach, jakie nastąpiły, od kiedy skierowała ją na tę ścieżkę?

I nagle, kiedy podnosiła już rękę, żeby zastukać do drzwi, coś sobie przypomniała.

— Alvinie — powiedziała. — Wypadło mi to z pamięci, ale kiedy tu byłam kilka miesięcy temu, Becca powiedziała…

— Jeśli wypadło ci z pamięci, to znaczy, że miało ci wypaść z pamięci.

— Chodzi o ciebie i Calvina. Musisz pogodzić się z Calvinem, odnaleźć go i pogodzić się, zanim zwróci się w pełni przeciwko wszystkiemu, co chcesz osiągnąć.

Alvin pokręcił głową.

— Becca nie wie wszystkiego.

— Co to znaczy?

— Skąd pewność, że Calvin nie był przeciwnikiem naszej pracy, zanim się jeszcze urodził?

— To niemożliwe — uznała Peggy. — Dzieci rodzą się czyste i niewinne.

— Albo skażone grzechem pierworodnym. Czy taki jest wybór? Nie mogę uwierzyć, że właśnie ty wierzysz w jedno albo drugie. Ty, która kładziesz rękę na łonie matki i widzisz przyszłość w płomieniu serca'dziecka. Ono już wtedy, na dobre czy złe, jest sobą, jest gotowe do wyjścia na świat i stania się tym, kim najbardziej pragnie zostać.

Zerknęła na niego z ukosa.

— Wytłumacz mi, dlaczego kiedy jesteśmy sami i rozmawiamy o czymś poważnym, nie mówisz jak wiejski prostak?

— Może dlatego że pamiętam, czego mnie uczyłaś, ale też nauczyłem się nie tracić kontaktu ze zwykłymi ludźmi — wyjaśnił Alvin. — To oni zbudują ze mną miasto. Ich język jest moją ojczystą mową. Dlaczego mam jej zapominać z tego tylko powodu, że nauczyłem się innej? Jak myślisz, ilu wykształconych zechce porzucić swe piękne domy i wykształconych przyjaciół, podwinąć rękawy i stworzyć coś własnymi rękami?

— Nie chcę pukać do tych drzwi — oznajmiła Peggy. — Kiedy tu wchodzę, zmienia się moje życie.

— Nie musisz pukać.

Alvin przekręcił gałkę. Drzwi stanęły otworem.

Kiedy chciał przestąpić próg, Peggy chwyciła go za ramię.

— Alvinie, nie możesz tak zwyczajnie tam wejść!

— Skoro drzwi nie były zamknięte, mogę. Zrozum, tutaj rzeczy są takie, jakie być mają. Nie jak w zwykłym świecie, w świecie, jaki widzisz w płomieniach serc, gdzie rzeczy są takie, jakie są możliwe. I nie jak w świecie moich myśli, gdzie rzeczy są takie, jakie być mogą. Ani w świecie poczętym w umyśle Boga, w świecie, jaki być powinien.

Patrzyła, jak przestępuje próg. Wewnątrz nie podniósł się alarm, nie zabrzmiał żaden dźwięk. Podążyła za nim. Był młody: mężczyzna, którego obserwowała od samego urodzenia, którego serce znała lepiej niż własne. A jednak wciąż potrafił ją zaskoczyć czymś, co robił bez namysłu, ponieważ wiedział, że to właściwe i konieczne.

Nieskończony pas tkaniny wciąż leżał w połączonych ze sobą belach, wił się po meblach, przez korytarze, w górę i w dół po schodach.

— Nie ma kurzu — szepnęła Peggy. — Nie zauważyłam tego za pierwszym razem. Tkanina się nie kurzy.

— Mieszkają tu dobre gospodynie.

— I odkurzają?

— A może po prostu tkanina nie leży we władzy czasu. Zawsze istnieje w tym jednym momencie, kiedy czółenko przesunęło się z jednej strony na drugą.

I kiedy to powiedział, usłyszeli stuk czółenka. Ktoś musiał otworzyć drzwi.

— Becca! — zawołała Peggy.

Poszli za stukotem przez dom aż do starej chaty w samym środku. Przez otwarte drzwi zobaczyli izbę z krosnem. Ale, ku zdziwieniu Peggy, nie Becca przy nim siedziała, tylko chłopiec — jej siostrzeniec, który marzył o tej pracy. Wprawnie przesuwał czółenko tam i z powrotem.

— Czy Becca…? — Peggy nie potrafiła się zmusić, by spytać o śmierć tkaczki.

— Nie — odparł chłopiec. — Trochę zmieniliśmy zasady. Koniec z bezsensownym poświęceniem. Stało się tak dzięki wam. Przyjechaliście jako sędzia… I wasz wyrok został wysłuchany. Od czasu do czasu siadam przy krośnie, a ona może na chwilę odejść.

— Więc mamy z tobą rozmawiać? — spytał Alvin.

— Zależy, czego chcecie. Ja tam nic o niczym nie wiem. Jeśli czekacie na odpowiedzi, to nie u mnie.

— Chcę przejść przez drzwi, które prowadzą do Ta-Kumsawa.

— Do kogo?

— Do twojego wuja Isaaca.

— No pewnie. — Skinął głową. — To te.

Alvin ruszył w ich stronę.

— Przechodziliście kiedy przez takie drzwi? — zapytał chłopiec.

— Nie.

— To czy nie głupio robicie, kiedy tak idziecie, jakby to były całkiem zwyczajne drzwi?

— A czym się różnią? Wiem, że prowadzą do krainy Czerwonych. Wiem, że prowadzą do chaty, gdzie córka Ta-Kumsawa tka żywoty Czerwonych za zachodzie.

— Jest kłopot. Kiedy przechodzicie przez te drzwi, nie wolno wam dotknąć niczego prócz powietrza. Nie wolno nawet musnąć futryny. Nie wolno za długo opierać stopy o podłogę. Przez te drzwi się nie przechodzi, tylko przeskakuje.

— A co się stanie, jeśli jakaś część mnie czegoś dotknie?

— Wtedy to miejsce ściąga was, spowalnia, zatrzymuje. Zamiast przejść jednym płynnym ruchem, przechodzicie w paru kawałkach. I nikt was już potem nie poskłada, panie Stwórco.

— Nie wiedziałam, że to takie niebezpieczne — wystraszyła się Peggy.

— Oddychanie też jest niebezpieczne — zauważył chłopiec. — Można wciągnąć coś takiego, od czego się człowiek pochoruje. — Uśmiechnął się. — Widziałem, że wy dwoje całkiem się posplataliście. Gratulacje.

— Dzięki — rzucił Alvin.

— I jak was teraz nazywają, sędzio? — Chłopiec zwrócił się do Peggy. — Panią Smith?

— Zwykle mówią Peggy Larner. Tylko że teraz pani Larner, nie panno.

— Ja nazywam ją Margaret — wtrącił Alvin.

— Po mojemu będziecie małżeństwem, kiedy ona zacznie myśleć o sobie tak, jak wy ją nazywacie, a nie tak, jak wołali ją rodzice. — Chłopiec mrugnął do Peggy. — Dziękuję za pracę. Moje siostry też się cieszą; miały już koszmarne sny. Mówię wam, nie ma w nich miłości do krosna. — Spojrzał na Alvina. — To co, idziecie czy nie?

W tej właśnie chwili drzwi otworzyły się i przeleciał przez nie ciasno związany tobołek.

— Oho… — mruknął chłopiec. — Lepiej się odwróćcie. Wraca Becca, a ona przechodzi całkiem goła, bo babskie ubrania się nie mieszczą.

Alvin stanął tyłem. Peggy także, choć pozwoliła sobie na drobne oszustwo i podglądała. Becca nie przeszła pierwsza przez drzwi. Pojawił się Ta-Kumsaw, człowiek, którego Peggy nigdy nie spotkała, chociaż często widywała w płomieniu serca Alvina. Nie był nagi, ale ubrany w ciasno przylegające skóry. Zauważył ich oboje.

— Mały Renegado powrócił — stwierdził. — Żeby spotkać najgroźniejszego z Czerwonych.

— Witaj, Ta-Kumsawie — powiedział Alvin.

— Witaj, Isaacu — dodał chłopiec. — Uprzedziłem ich o drzwiach, tak jak kazałeś.

— Dzielny chłopak.

Odwrócił się do nich plecami w samą porę, by złapać w ramiona Beccę. Przeskoczyła przez drzwi okryta jedynie cienką, obcisłą bielizną. Razem z Ta-Kumsawem rozwiązali tobołek i rozwinęli suknię, którą Becca wciągnęła przez głowę.

— Możecie patrzeć — oznajmił Ta-Kumsaw. — Jest już ubrana wystarczająco jak na białą kobietę.

Alvin powitał Beccę. Były uściski dłoni, a kobiety nawet objęły się czule. Rozmawiali o tym, co zaszło w Hatrack River przez ostatnie miesiące. Alvin wyjaśnił, po co przyszedł.

Ta-Kumsaw nie okazał żadnych emocji.

— Nie wiem, co powie mój brat — rzekł. — Nikomu nie zdradza swoich myśli.

— Czy to on rządzi na zachodzie? — spytał Alvin.

— Rządzi? My tak nie postępujemy. Jest wiele plemion, a w każdym wielu mądrych ludzi. Mój brat jest jednym z największych między nimi, co do tego wszyscy się zgadzają. Ale nie stanowi praw, decydując, jak powinny brzmieć. Nie robimy takich błędów jak wy, wybierając jednego prezydenta i składając w jego ręce zbyt wiele władzy. To wystarczało, dopóki urząd ten sprawowali ludzie dobrzy. Zawsze jednak, kiedy człowiek może objąć urząd, prędzej czy później obejmie go zły człowiek.

— To się stanie w Nowy Rok, kiedy Harrison… Ta-Kumsaw uciszył go gniewnym spojrzeniem.

— Nigdy nie wymawiaj tego strasznego imienia.

— Mogę o nim nie mówić, tylko że on od tego nie zniknie.

— Ale ochronimy ten dom od zła. Ochronimy ludzi, których kocham.

Tymczasem Becca ubrała się do końca. Podeszła do chłopca i trąciła go biodrem.

— Odsuń się, niezgrabiaszu. Plączesz nici na moim krośnie.

— To najciaśniejszy splot — odparł chłopiec. — Ludzie zawsze będą wiedzieli, które miejsca utkałem.

Becca siadła na krześle i czółenko zatańczyło w jej dłoniach. Muzyka krosna uległa zmianie, jego rytm, jego pieśń…

— Przybyłeś z ważną sprawą, Stwórco. Drzwi czekają otwarte. Rób, po co przyszedłeś.

Po raz pierwszy Peggy spojrzała przez drzwi, próbując zobaczyć, co leży poza nimi; a za nimi nie było niczego. Nie ciemność, ale i nie światło dnia. Po prostu… nic. Nie mogła na to patrzeć; oczy same zerkały na boki.

— Alvinie — szepnęła — jesteś pewien, że chcesz… Pocałował ją.

— Uwielbiam cię, kiedy się o mnie martwisz. Uśmiechnęła się i także go pocałowała.

Alvin zdjął kapelusz, buty i długi płaszcz, którym mógłby zaczepić o futrynę. Nie zauważył, że sięgnęła po małą szkatułkę trzymaną w kieszeni sukni; że chwyciła palcami ostatni strzępek jego czepka porodowego i że obserwowała płomień jego serca, gotowa do działania, do wykorzystania jego mocy, by go ratować. Nawet gdyby w jakimś strasznym zagrożeniu sam nie ośmielił się lub nie chciał jej użyć.

Podbiegł do drzwi i skoczył lewą nogą do przodu. Prawa stopa oderwała się od podłogi, zanim jakakolwiek część jego ciała przecięła płaszczyznę drzwi. Przefrunął z pochyloną głową; o cal minął górną belkę.

— Nie lubię, kiedy ludzie przeskakują tacy wyprostowani — stwierdził Ta-Kumsaw. — Lepiej odbić się z obu nóg i zwinąć w kulę.

— Wy, silni mężczyźni, możecie tak robić — odparła Becca. — Ale nie wyobrażam sobie, żebym ja spadała i toczyła się po podłodze. Zresztą sam skaczesz co drugi raz.

— Nie jestem tak wysoki jak Alvin. — Ta-Kumsaw zwrócił się do Peggy. — Bardzo urósł.

Peggy nie odpowiedziała.

— Pilnuje płomienia jego serca — wyjaśniła Becca. — Nie przeszkadzaj jej, dopóki Alvin nie wróci.


* * *

Alvin zwinął się i upadł, lądując na podłodze po drugiej stronie. Rozciągnął się jak długi na stosie tkaniny i usłyszał czyjś śmiech. Wstał i rozejrzał się: inna chata, ale nowsza od tamtej, a przy krośnie dziewczyna niewiele starsza od niego. Też mieszanej rasy, jak Arthur, ale pół-Czerwona, nie pół-Czarna — córka Ta-Kumsawa i Bekki. Była ładna.

— Witaj, Alvinie — powiedziała.

Spodziewał się, że będzie mówiła jak Ta-Kumsaw i Tenska-Tawa, inaczej akcentując angielskie słowa, ale przypominała raczej Beccę. Jej angielski był nieco staroświecki, lecz mówiła jak ktoś, kto używa swego ojczystego języka.

— Witaj — odpowiedział.

— Przeleciałeś jak worek cegieł.

— Strasznie pogniotłem ten materiał na podłodze.

— Nie martw się — uspokoiła go. — Po to tam leży. Tato zawsze tam spada, kiedy przelatuje niczym armatnia kula.

Skończyły mu się tematy do rozmowy; jej chyba także. Przez chwilę przyglądał się pracy krosna.

— Idź, odszukaj Tenska-Tawę. Czeka na ciebie.

Alvin tyle słyszał o mgle na Mizzipy, że spodziewał się niemal zobaczyć całe ziemie na zachodzie przesłonięte mgłą. Kiedy jednak otworzył drzwi chaty i wyszedł, natychmiast odkrył, że się mylił. Niebo było czyste; miał uczucie, że mógłby sięgnąć wzrokiem samych niebios. Góry wyrastały na zachodzie; widział je tak wyraźnie, że mógłby śledzić pęknięcia w nagim granicie pod szczytami i liczyć liście dębów na zboczach. Chata stała na wzgórzu rozdzielającym dwie doliny. W obu zobaczył jeziora. To na południu było mniejsze, ale tym piękniejsze: lśniło jak błękitny klejnot w chłodnym blasku późnego lata.

— Zima się spóźnia — odezwał się jakiś głos za plecami Alvina.

Alvin odwrócił się.

— Jaśniejący Człowiek… — Wyszeptał dawne imię, zanim zdążył pomyśleć.

— A ty jesteś człowiekiem, który już jako chłopiec nauczył się być mężczyzną — odparł Tenska-Tawa.

Objęli się. Wiatr świszczał wokół nich. Kiedy odsunęli się od siebie, Alvin spojrzał dookoła.

— Trochę zbyt odsłonięte miejsce na budowę chaty — zauważył.

— Musiała stanąć tutaj — wyjaśnił Tenska-Tawa. — Dolina na południu to Timpa-Nogos. Święta ziemia, gdzie nie może być domów ani wojen. Na południe są pastwiska, gdzie na jelenie polują rodziny, którym zimą zabrakło żywności. Też żadnych domów. Ale nie martw się. W domu tkaczki zawsze jest ciepło. Cieszę się, że cię widzę — dodał z uśmiechem.

Alvin nie był przekonany, czy widział już kiedyś uśmiechniętego Tenska-Tawę.

— Jesteś tu szczęśliwy?

— Szczęśliwy? — Tenska-Tawa spoważniał. — Czuję się, jakbym jedną nogą stał na tej ziemi, a drugą tam, gdzie czeka na mnie mój lud.

— Nie wszyscy zginęli nad Chybotliwym Kanoe. Niektórzy żyją tutaj.

— Oni także jedną nogą stoją tu, drugą gdzie indziej. — Tenska-Tawa spojrzał na kanion prowadzący do przełęczy między niewiarygodnie wysokimi szczytami. — Mieszkają w górskiej dolinie. Śnieg w tym roku się spóźnia i są z tego zadowoleni, chyba że w przyszłym roku zacznie brakować wody i plony będą nieudane. Takie jest teraz nasze życie, Alvinie Stwórco. Przyzwyczailiśmy się do miejsc, gdzie woda tryskała z ziemi, gdy tylko wbiło się kij.

— Za to powietrze jest czyste. Możesz wszystko zobaczyć. Tenska-Tawa dotknął palcem warg Alvina.

— Nikt nie widzi wszystkiego. Ale niektórzy widzą dalej. Zeszłej zimy wzniosłem się ku niebu w wodnej wieży nad świętym jeziorem Timpa-Nogos. Zobaczyłem wiele. Zobaczyłem, jak tu przybywasz. Usłyszałem, jakie wieści mi przekażesz, i pytanie, jakie mi zadasz.

— A czy słyszałeś odpowiedź?

— Najpierw musisz sprawić, by moja wizja się spełniła. Alvin opowiedział mu więc o Harrisonie, którego wybrano na prezydenta, gdyż przechwalał się swymi zakrwawionymi rękami. I jak zastanawiali się, czy Tenska-Tawa uwolni spod klątwy ludzi z Vigor Kościoła, by mogli odejść, jeśli zechcą, i uczestniczyć w budowie Kryształowego Miasta.

— Czy takie właśnie pytanie usłyszałeś?

— Tak — przyznał Tenska-Tawa.

— I jaka była odpowiedź?

— Nie usłyszałem swojej odpowiedzi. Miałem więc długie miesiące, żeby się nad nią zastanawiać. Przez te miesiące ludzie, którzy zginęli na trawiastym zboczu, przechodzili przede mną we śnie. Znowu widziałem ich krew i poczerwieniały strumień Chybotliwego Kanoe. Widziałem twarze dzieci i niemowląt. Znałem je wszystkie, wciąż pamiętam imiona. Każdego, którego zobaczyłem we śnie, pytałem: „Czy wybaczasz białym mordercom? Czy pojmujesz ich wściekłość, czy pozwolisz mi oczyścić ich ręce z krwi?”

Tenska-Tawa przerwał. Alvin czekał. Nie wolno ponaglać szamana, kiedy mówi o snach.

— Co noc miałem ten sen, aż wreszcie wczoraj ostatni z ludzi przeszedł przede mną i zadałem mu pytanie.

I znów milczenie. I znowu Alvin czekał cierpliwie. Nie tak jak biały człowiek, nie rozglądał się, nie poruszał palcami — czekał cierpliwie jak Czerwony, jakby rozkoszował się chwilą samą w sobie, jakby napięcie oczekiwania samo było przeżyciem godnym zapamiętania.

— Gdyby choć jeden z nich powiedział: „Nie wybaczam im, nie cofaj klątwy”, nie cofnąłbym klątwy — rzekł Tenska-Tawa. — Gdyby choć jedno dziecko powiedziało: „Nie wybaczam im, że odebrali mi dni biegania po łąkach jak sarna”, nie cofnąłbym klątwy. Gdyby choć jedna matka powiedziała: „Nie wybaczam im dziecka, które zginęło w moim łonie i pięknymi oczami nie zobaczyło światła dnia”, nie cofnąłbym klątwy. Gdyby choć jeden ojciec powiedział: „Gniew wciąż gorzeje w mym sercu, a jeśli cofniesz klątwę, pozostanie we mnie nienawiść nie pomszczona”, nie cofnąłbym klątwy.

Łzy pociekły Alvinowi z oczu, gdyż znał już odpowiedź i nie wyobrażał sobie, że mógłby być tak dobrym człowiekiem, by nawet po śmierci wybaczyć tym, którzy tak straszliwie skrzywdzili jego i jego rodzinę.

— Pytałem także żywych — podjął Tenska-Tawa. — Tych, którzy stracili ojców i matki, braci i siostry, wujów, ciotki, dzieci i przyjaciół, nauczycieli, pomocników, towarzyszy łowów, żony i mężów. Gdyby choć jeden z żywych powiedział: „Nie umiem im jeszcze wybaczyć, Tenska-Tawo”, nie cofnąłbym klątwy.

Zamikł. Tym razem cisza trwała długo. Kiedy przybył Alvin, słońce wznosiło się wysoko. Kiedy Tenska-Tawa znów przemówił, dotykało już szcztów gór na zachodzie. Jak Alvin, i on zapłakał, poczekał, aż łzy mu obeschną, i zapłakał znowu, nie zmieniając wyrazu twarzy, bez drgnienia mięśnia. Obaj siedzieli naprzeciw siebie w wysokiej jesiennej trawie, w chłodnym jesiennym wietrze.

W końcu Tenska-Tawa otworzył usta i przemówił.

— Cofnąłem klątwę — powiedział.

Alvin objął swego dawnego nauczyciela. Czerwony człowiek tak by nie postąpił, ale Alvin przez całe popołudnie zachowywał się jak Czerwony, więc teraz Tenska-Tawa przyjął jego gest, a nawet odpowiedział tym samym. Czując dotyk dłoni starca, jego włosy na policzku, jego twarz na ramieniu, Alvin przypomniał sobie, że kiedyś chciał prosić o wzmocnienie kary Harrisona, żeby nie mógł już wykorzystywać swoich krwawych rąk. Teraz się zawstydził. Jeśli polegli mogą wybaczyć, czy żywi też nie powinni? Harrison znajdzie własną drogę przez życie i własną ścieżkę ku śmierci. Jeśli zostanie osądzony, to przez kogoś mądrzejszego niż Alvin.

Kiedy wstali z trawy, Tenska-Tawa spojrzał na północ, w stronę większego jeziora.

— Patrz, ktoś idzie.

Alvin dostrzegł, że niedaleko jakiś człowiek biegnie dróżką wśród wysokiej trawy. Nie biegnie na sposób Czerwonych, ale jak Biały, i to niemłody. Odkryta głowa błysnęła w blasku zachodzącego słońca.

— To chyba nie Bajarz? — zapytał.

— Sho-sho-nay zaprosili go, żeby wymieniał z nimi opowieści — odparł Tenska-Tawa.

Nie zadając dalszych pytań, Alvin odczekał, aż Bajarz dotrze do nich stromą ścieżką. Był zdyszany, czego można się było spodziewać. Kiedy jednak Alvin wysłał do jego ciała swój przenikacz, ze zdziwieniem odkrył, że starzec cieszy się doskonałym zdrowiem. Przywitali się serdecznie i Alvin opowiedział, co zaszło.

Bajarz uśmiechnął się do Tenska-Tawy.

— Twoi ludzie są lepsi, niż się spodziewałeś — stwierdził.

— Albo łatwiej zapominają — odpowiedział smutno Tenska-Tawa.

— Cieszę się, że akurat tu jestem i poznałem nowinę — rzekł Bajarz. — Jeśli wracasz przez chatę tkaczki, chętnie pójdę z tobą.


* * *

Pod nieobecność Alvina Ta-Kumsaw wyszedł na zewnątrz, żeby zaprosić przyjaciół Alvina i Peggy na kolację. Dołączyli do nich siostra Bekki, jej córki i syn. Jedli gulasz z mięsa bizona, jedzenie Czerwonych przyrządzone na sposób Białych — takich kompromisów wiele spotykało się w tym domu. Ta-Kumsaw przedstawił się jako Isaac Weaver, a Peggy uważała, żeby nie zwracać się do niego inaczej.

Alvin i Bajarz znaleźli wszystkich ułożonych pod kocami na podłodze w saloniku. Tylko Peggy siedziała na krześle. Verily Cooper opowiadał im o swoim życiu w Anglii i o podstępach, jakich używał, żeby ukryć przed ludźmi swój talent. Peggy spojrzała na drzwi, zanim jeszcze w progu stanął jej mąż ze starym przyjacielem; inni także się obejrzeli. Radość na twarzy Alvina zdradziła, jak brzmiała odpowiedź Tenska-Tawy.

— Chcę jechać jeszcze dzisiaj, żeby im powiedzieć — oświadczył Armor-of-God. — Powinni jak najszybciej poznać dobrą nowinę.

— Za ciemno — uznał Ta-Kumsaw, który przyszedł z kuchni, gdzie pomagał szwagierce w zmywaniu.

— Nie ma już żadnych nakazów. Klątwa została cofnięta całkowicie — powiedział Alvin. — Ale kazał przekazać pewną prośbę. Niech każdy, kogo dotyczyła klątwa, raz w roku, w rocznicę masakry nad Chybotliwym Kanoe zbierze całą rodzinę. Niech tego dnia nic nie jedzą, ale niech opowie im tę historię, jak kiedyś musiał ją opowiadać wszystkim przybyszom w Vigor Kościele. Raz w roku: nasze dzieci, ich dzieci, zawsze. Prosi nas, żebyśmy to robili, choć jeśli odmówimy, nie będzie kary. Żadnej kary prócz tej, że nasze dzieci zapomną, a wtedy coś takiego może się powtórzyć.

— To też im powiem — obiecał Armor-of-God. — Przysięgną, że tak właśnie będą co roku postępować. Możesz być pewien, Alvinie. — Zwrócił się do Ta-Kumsawa. — A wy przekażcie bratu ode mnie, kiedy znów go zobaczycie, że wszyscy złożyli taką przysięgę.

Ta-Kumsaw westchnął tylko.

— Przedstawiłem się jako Isaac — powiedział — żeby przed wami ukryć, kim jestem.

— Spotkaliśmy się już — odparł Armor-of-God. — A gdyby nawet nie, to potrafię przecież rozpoznać wielkiego wodza. I wiedziałem, z kim ma rozmawiać Alvin.

— Za dużo gadacie, Armorze-of-God — stwierdził Ta-Kumsaw. — Jak wszyscy Biali. Ale przynajmniej to, co mówicie, nie zawsze jest głupie.

Armor uśmiechem podziękował mu za komplement.

Alvin i Peggy położyli się spać w sypialni z wygodnym łóżkiem; Peggy podejrzewała, że to łoże Ta-Kumsawa i Bekki. Pozostali spali na podłodze w salonie — niezbyt dobrze. Wszyscy byli podnieceni, Mike Fink głośno chrapał, a Armor chyba trzy razy na godzinę wychodził na dwór. Peggy obudził ruch, więc zbudziła Alvina, a Alvin posłał swój przenikacz i zrobił coś w ciele Armora, żeby pęcherz nie dręczył go bez przerwy. Rankiem w salonie wszyscy trochę zaspali i zbudził ich dopiero zapach wiejskiego śniadania — chleb z sosem i plastry solonej szynki smażonej z ziemniakami.

Potem nastała pora pożegnań. Armor-of-God sam zachowywał się jak narowisty koń: tupał i parskał, aż wreszcie powiedzieli mu, żeby jechał. Wskoczył na siodło i pomknął przez Chapman Valley, machając kapeluszem i wrzeszcząc niczym durnie w noc po wyborach, tydzień temu.

Alvinowi i Peggy trudniej było się rozstać. Ona i Bajarz mieli jechać powozem Whitleya Physickera do najbliższego miasteczka, gdzie Peggy wynajmie inny, a Bajarz wróci do Hatrack i zwróci dzielnemu doktorowi jego własność. Peggy planowała zatrzymać się przez jakiś czas w Filadelfii.

— Mam nadzieję, że potrafię zwrócić serca ludzi przeciw Harrisonowi. Muszę tylko dotrzeć tam, gdzie zbiera się Kongres. On przecież zostanie prezydentem, nie cesarzem ani królem. Żeby cokolwiek uczynić, musi uzyskać zgodę Kongresu. Może jest jeszcze nadzieja.

Alvin wyczuł jednak, że nie liczy na wiele i wie, jakimi mrocznymi drogami Harrison poprowadzi kraj. On sam był równie markotny.

— Tenska-Tawa nie umiał powiedzieć, jak mam budować Kryształowe Miasto. Powtórzył tylko to, co już wiedziałem: Stwórca jest częścią tego, co stwarza.

— A więc… będziesz szukał — szepnęła Peggy. — I ja będę szukała.

Żadne z nich nie wspomniało nawet — bo oboje wiedzieli, że wiedzą — że w łonie Margaret rosło już dziecko: dziewczynka. I każde potrafiło nie gorzej od drugiego dodać dziewięć miesięcy.

— Gdzie będziesz w sierpniu przyszłego roku? — zapytał Alvin.

— Gdziekolwiek będę, dopilnuję, żebyś się o tym dowiedział.

— I gdziekolwiek będziesz, ja dopilnuję, żeby też tam być:

— Powinna mieć na imię Becca — stwierdziła Peggy.

— Myślałem, żeby ją nazwać tak jak ciebie: Małą Peggy.

Peggy uśmiechnęła się.

— A więc Becca Margaret?

Alvin też się uśmiechnął i pocałował żonę.

— Jest powiedzenie o głupcach, którzy liczą kurczęta przed wylęgiem. To jeszcze nic. My im dajemy imiona.

Pomógł jej usiąść w powozie obok Bajarza, który trzymał już lejce. Arthur Stuart przyprowadził mu konia, a kiedy Alvin usiadł w siodle, chłopiec powiedział:

— Wczoraj, kiedy wy byliście na górze, ułożyliśmy o nas piosenkę.

— Piosenkę? Posłuchajmy.

— Ułożyliśmy ją tak, jakbyś to ty śpiewał — wyjaśnił Arthur Stuart. — No chodźcie, wszyscy muszą pomóc. A na końcu ja wymyśliłem jedną zwrotkę sam. Zupełnie sam, bez niczyjej pomocy!

Alvin schylił się, podciągnął chłopca i usadził za sobą. Arthur Stuart objął go w pasie.

— Dalej! — krzyknął. — Śpiewamy!

Kiedy zaczęli, Alvin chwycił uzdę konia w zaprzęgu i jak na paradzie poprowadził drogą wzdłuż Chapman Valley.

Gdy młody człowiek rusza w świat,

Porzuca ciepłe łoże.

Niech sam nie chodzi, choć jest chwat,

Bo niedźwiedź zjeść go może.

Dość mam rozumu, by wiedzieć to,

Lecz kto ze mną ruszyć ma?

Bo wybrać mogę źle — i co?

Niedźwiedź mnie zje raz-dwa.

Wezmę więc chłopca Mulata.

Choć urwis i strzec go trzeba,

Szkoda, by zszedł z tego świata

Kiedy miś go zje bez chleba.

Prawnika z sobą zabrać mam,

Mądry jest i kształcony.

Trapera zrobię z niego sam,

Bo miś go zje wygłodzony.

Oto szlachetny, rzeczny szczur,

Groźny jak puma w głuszy.

Trwa niewzruszony niby mur,

I niedźwiedź go nie ruszy.

Bohaterowie, ruszamy w dal,

Nie bojąc się niczego:

Komarów, pcheł i rzeki fal,

Ani niedźwiedzia złego.

Dotarli do głównego szlaku i Peggy skręciła w prawo, na północ. Mężczyźni pognali konie na południe. Pomachała im jeszcze z kozła, ale już się nie obejrzała. Alvin spoglądał za nią przez chwilę, przez jeden ulotny moment. Arthur Stuart krzyknął zza jego pleców:

— A teraz zaśpiewam ten kawałek, który sam wymyśliłem! Już teraz.

— No to śpiewaj — odparł Alvin.

Wielki niedźwiedziu, zły niedźwiedziu,

Chowaj się dobrze, głupi śledziu,

Bo twoje futro ci zabierzemy

W samej koszuli cię upieczemy.

Alvin śmiał się tak, że łzy ciekły mu po policzkach.

Загрузка...