ROZDZIAŁ 9

Zachodzące słońce barwiło czerwienią dachy budynków widniejące za kryształowym oknem pałacu. Dymy pożarów nie były jeszcze zbyt liczne. Można je było dostrzec wyłącznie z tej wysokości – pałac stał na wzgórzu dominującym nad okolicą. Ktoś otworzył drzwi bez pukania.

– Nie śpicie, panie? – niewolnik giął się w przepraszającym ukłonie. – Wybaczcie, wielki panie. Cesarz wzywa.

– Co to za pożary? – Meredith odwrócił się od okna.

– Wojsko wypala magazyny przy murach. Rutynowa operacja, skoro nieprzyjaciel zbliża się do stolicy – niewolnik podał mu nowiuteńki, wspaniały płaszcz czarownika. W łachmanach, które miał na sobie, nie mógł przecież stanąć przed obliczem władcy. – Żeby tamci nie zapalili pociskami z katapult.

– A jak ploteczki? – Meredith przyjął nowe okrycie.

– Mohr zbliża się od północy. Kye organizuje armię rezerwową. Bortar trzyma Sonne i drogę do Syrinx. Jak dostanie posiłki z giełdy najemników, za trzy dni zrobi porządek w okolicy. Ale mówią, że Mohr będzie szybciej. Przebija się przez teren wokół jezior Kua. Ale… – niewolnik wzruszył ramionami i otworzył drzwi, wskazując kierunek – tam tylko kupy niewolników. Będzie tu jutro.

Popędził korytarzem tak szybko, że czarownik ledwie mógł za nim nadążyć. Zadyszał się, zanim dotarli do sali przyjęć, o dziwo pustej teraz, jedynie służący sprzątali resztki ze stołów. Niewolnik roztrącał ich bezlitośnie. Powiódł Mereditha do południowego skrzydła, schodami do góry. Tam zatrzymały ich pierwsze straże. Obszukały dokładnie obydwu i przepuściły tylko po to, żeby po jakichś dwudziestu krokach mogli wpaść w ręce dodatkowej kontroli. Tym razem niewolnik musiał zostać już tutaj. Mereditha natomiast poprowadzono, już na szczęście powoli, przed drzwi prywatnych apartamentów cesarza. Dwóch wartowników otworzyło oba skrzydła, ktoś prawie wepchnął go do środka i…

Meredith upadł na twarz. W niewielkiej sali, oprócz kilkunastu wyższych oficerów, sług i nałożnic byli Nolaan, Annamea, Naczelny Wróżbita, Tepp, żona cesarza i… i… sam Imperator. Czarownik czuł ciarki przebiegające mu po plecach. Nikt się jednak nim nie interesował, co pozwoliło mu na odzyskanie oddechu i przynajmniej częściowe uspokojenie nerwów.

Dopiero po dłuższym oczekiwaniu ktoś zbliżył się bezszelestnie.

– Cesarz każe wstać – usłyszał słowa szeptane wprost do ucha.

Zerwał się natychmiast i wykonał pełny, pałacowy ukłon. Jak zwykle pomylił się ze trzy razy, wykonując skomplikowane gesty i przydechy. Nikt jednak nie parsknął śmiechem. Naczelny Wróżbita patrzył na niego z wyraźnym napięciem, Annamea obojętnie, Nolaan z pogardą. Żona cesarza szeptała coś do Teppa. Sam Imperator o twarzy ukrytej pod warstwami pudru i sproszkowanego złota wydawał się martwy jak posąg w największym parku.

Jeden z oficerów skinął głową.

– Majestat pragnie zadać wam pytanie.

Szlag! A jednak potraktowano go jak parweniusza. Co za prostacka forma. Per „Majestat” o Imperatorze można mówić do prostego chłopa. Szlag! Pokazali mu, gdzie jego miejsce tak naprawdę. No i dobrze, zacisnął szczęki. „Brama Pszenna”, tak? Zerknął na Annameę, ale ta stała nieporuszona. Dobrze. Chłop i prostak też pokaże wam, gdzie wasze miejsce… spoczynku wiecznego. Już był zdecydowany na kłamstwo. Właśnie w tej chwili decyzja zapadła.

– Masz powiedzieć nam – kontynuował oficer – wykorzystując cały swój kunszt, na którą z bram nieprzyjaciel uderzy najpierw. Sowita nagroda cię nie ominie… – denerwująca przerwa – przyjacielu – zakończył tamten pogardliwie.

Czarownikiem zatrzęsło. To teraz zobaczysz, skurwysynu! – pomyślał, usiłując zachować obojętny wyraz twarzy. – Tak nakłamię w żywe oczy, że ci buty spadną!!!

Wyjął z kieszeni fiolkę, którą wcześniej napełnił zwykłą wodą wypływającą ze ścian wspaniałych łaźni pałacu. To teraz zobaczysz, gnoju. Wyjął zatyczkę. Wszyscy zobaczycie. Brama Pszenna. Usłyszycie to, co chcecie usłyszeć, świnie. Bosko! Przytknął naczynie do ust, żeby odegrać cały spektakl, ale nie mógł. Pomyślał o słowach Nolaana, pomyślał o tym nieprawdopodobnym widoku tysięcy drobnych światełek na ulicach Syrinx i… nie mógł. Nie mógł. Poczuł, że odpływa. Jego ciałem targnęły skurcze tak silne, że fiolka wypadła mu z ręki, roztrzaskując się o kamienną podłogę. Cały drżał, zaczął się pocić. Zęby szczękały mu coraz głośniej, nie mógł opanować oddechu.

Poczuł błysk. Taki, jakiego nie czuł dotąd nigdy w życiu. To nie była przyszłość, ani ta odległa o tysiąc lat, ani bliższa. To była teraźniejszość. Tu i teraz. Zobaczył Śmierć. Jak postępuje powoli krok za krokiem, znacząc drogę ciałami swoich kochanków. Zobaczył koniec swojej cywilizacji. Zobaczył ludzi, którzy mieli w rękach Bicz Boży, zdeterminowanych tak, że właśnie go używali! Po raz pierwszy w dziejach. Po raz pierwszy w historii świata. To już nie była polityka. To już nie była wojna o korzyści, o wywalczenie przewagi, o handel. To była wojna totalna, w której chodziło o ostateczne zniszczenie tego, kto okaże się słabszy.

– Na którą z bram nieprzyjaciel uderzy najpierw? – powtórzył pytanie oficer.

Meredith uniósł głowę.

– Na żadną – powiedział szczerze.

Naczelny Wróżbita o mało nie dostał apopleksji. Annamea ledwie widocznie przygryzła wargi.

– Panie – zwróciła się do cesarza. – Nie nam kobietom mieszać się w takie sprawy… ale Drugi Wydział wspominał coś o Bramie Pszennej.

Cesarz przerwał jej oszczędnym gestem.

– Jak to na żadną? – szepnął. – Odstąpią?

– Nie, Światłości Słońca. Oni już są w obrębie murów.

– Na pal nabić oszusta! – ryknął Tepp. – Panie – zwrócił się do cesarza – dziś rano kazałem oficerom obejść mury. Na wszystkich odcinkach spokój. Armia Arkach stoi na przedmieściach od zachodu. Armia Troy rozlokowana na odcinku południowo-zachodnim. To kłamstwo!

– Panie, nie da się przewidzieć przyszłości – szepnęła Annamea. – To oszustwo.

– Panie – Naczelny Wróżbita również nachylił się do ucha cesarza. – Brama Pszenna jest najsłabszym punktem, mówiłem już, że…

Oficerowie skupieni wokół również stracili spokój, zaczęli przekrzykiwać się wzajemnie, chcąc wyłożyć własne koncepcje.

Meredith wyprostował się. Nagle wokół zrobiła się cisza. Ci ludzie, ludzie, którzy właśnie atakowali Syrinx, byli bardziej sprytni niż sądzili wszyscy wokół. To z Bramą Pszenną było kłamstwem w kłamstwie. Od początku mieli inny plan. Teraz zrozumiał.

– Wielcy Kłamcy są już w mieście – szepnął.

– O czym mówisz, panie? – ryknął oficer, który indagował go wcześniej.

– Mówię o ludziach, którzy chcą zniszczyć Syrinx wraz z całym Cesarstwem – powiedział. – Ale nie da się przewidzieć ani przyszłości, ani tym bardziej chwil, które zaraz się zdarzą… – uśmiechnął się smutno. – To tylko teoretyczne możliwości.

– Jak to zniszczyć? – krzyknął Tepp. – Jak to zniszczyć? Nawet jeśli go, teoretycznie rzecz jasna rozważając, zdobędą, to wszak wtedy, będą niszczyć swoją własność. To jakieś bzdury.

Oficerowie skupieni wokół już zbliżali się, chcąc chwycić Mereditha, zanim padł jakikolwiek rozkaz, zanim zdołano zawołać zbrojnych.

Na środek wystąpił jednak Nolaan.

– Stać – mruknął.

Wszyscy zatrzymali się tak nagle, jakby napotkali niewidzialne ściany z najtwardszego kamienia.

– To defetysta – krzyknął Tepp. – Na pal oszusta!

Nolaan przymknął oczy.

– Każdą zniewagę uczynioną temu czarownikowi – szepnął – uważam odtąd za zniewagę uczynioną mnie osobiście.

Na sali było teraz tak cicho, że po raz pierwszy mogli usłyszeć stłumione odgłosy z odległej o kilkadziesiąt kroków sali przyjęć. Słychać było nawet ptaki z parku na dziedzińcu. Nawet to, że któryś z żołnierzy za drzwiami przestąpił z nogi na nogę – można było słyszeć dosłownie skrzyp jego sandałów.

Nolaan skłonił się przed cesarzem.

– Czy pozwolisz panie, bym wyprowadził go z pałacu?

Imperator nie drgnął nawet o włos.

– Lubisz go? – spytał.

– Nie, panie. Ale to uczciwy człowiek.

Lekki gest upudrowanej, pomalowanej złotem i purpurą ręki.

– Kto sprawdzi, czy czarownik mówi prawdę?

– Panie – żona nachyliła się do ucha cesarza. – Annamea, sądząc przynajmniej z rzucanych przez nią uwag, zna się na strategii. Wyślij ją.

Tepp roześmiał się na cały głos.

– Doskonały pomysł – ukłonił się cesarzowej. – Dać jej dziesięć setek wojska. Niech wymiecie najeźdźców z obrębu miasta, a przynajmniej z wyobraźni tego defetysty.

Oficerowie chichotali. Nawet służba pochylała głowy, żeby ukryć uśmiechy. Sam cesarz nie mógł opanować radosnego skrzywienia warg.

– Podejmiesz się? – zerknął na swoją Pierwszą Nałożnicę.

Annamea zgięła się w głębokim ukłonie.

– Tak, panie. Wszystko dla dobra Cesarstwa!

Oficerowie wyli tak, że o mało się nie posikali. Temp zakrywał twarz obiema dłońmi. Cesarzowa dumna, ona przecież wymyśliła ten dowcip, przyjmowała dyskretne ukłony zebranych, którzy docenili jej koncept.

– Żołnierzu – zmarszczyła brwi, niby to poważnie taksując wzrokiem nałożnicę. – Powierzam ci obronę stolicy. W imieniu cesarza – spoważniała nagle – idź i walcz na ulicach tego miasta!

Cesarz uśmiechnął się całkiem jawnie. Nawet on, wdrożony do pałacowej etykiety od dziecka, nie mógł zachować poważnej miny. Oficerów ogarnął jakiś amok. Służący odwracali się, nie chcąc stracić życia za okazanie uciechy z czegoś takiego.

Nolaan wziął oszołomionego Mereditha pod ramię i wyprowadził z sali. Kątem oka czarownik zauważył jeszcze, jak Annamea uśmiecha się do niego. Niewiele rozumiał.

Tym razem nikt ich nie sprawdzał, nikt nie zatrzymywał. Szli w milczeniu przez meandry prawie pustych teraz korytarzy, omijając wszystkie sale, gdzie mogli napotkać jakichkolwiek ludzi. Nolaan zatrzymał się dopiero przed ostatnią z bram zewnętrznego muru pałacu.

– Jednak myliłem się – powiedział. – Lubię się mylić w takich przypadkach, kiedy podejrzewam ludzi o najgorsze rzeczy, a… okazuje się co innego.

– Dziękuję – Meredith ukłonił się. – Niestety, w jednym nie macie racji, panie.

Nolaan uniósł lekko brwi.

– Nie jestem człowiekiem uczciwym – mruknął czarownik.

– Może więc źle się wyraziłem. Chciałbym jednak najmocniej przeprosić za moje wcześniejsze zachowanie. Miło jest mieć przy sobie człowieka honoru.

Czarownik pochylił głowę. Wokół gromadzili się żołnierze, którzy mieli tworzyć „oddział specjalny”. Tysiąc ludzi zgrupowanych w dziesięć setek. Wyglądali bojowo. Idealnie wypolerowane pancerze, lśniące znaki oddziałów, oficerowie na koniach i…

Na to „i” musieli czekać ładnych kilkanaście modlitw. I… Pojawiła się.

Annamea miała na sobie wspaniałą, czerwoną suknię, tak obcisłą i wąską, że mogła robić jedynie małe kroczki, stopa przy stopie. Na ramiona narzuciła sobie wojskową kurtkę, a na wierzch jeszcze zwieszoną przez lewe ramię skórę lamparta. Na twarzy, wzorem Armii Arkach, namalowała sobie stopień wojskowy Luan, oczywiście najwyższy. Była najpiękniejszą kobietą na świecie. Była najlepszym żołnierzem wśród wszystkich nałożnic. Była czystą kpiną z Armii Luan.

Podprowadzono jej kucyka. Wskoczyła zgrabnie na damskie siodło, obie nogi po jednej stronie, uzda w rękach prowadzącego niewolnika. Dwanaście innych niewolnic stało z tyłu, trzymając w rękach jakieś tobołki. Żołnierze nie mogli odwrócić wzroku od jej wypiętego teraz tyłka. Strateg dowodzący oddziałem nie wiedział, gdzie podziać oczy, ale z zupełnie innych powodów niż jego podkomendni – nigdy w życiu nie doznał takiego upokorzenia. Nolaan oklapł, Meredith tylko westchnął. Annamea szybko dowiodła jednak, że absolutnie nie należy do osób, którym można było nadmuchać w kaszę.

– Ulice są zbyt wąskie, żeby prowadzić taki oddział. Proszę podzielić wojsko na cztery części – wydała swój pierwszy w życiu rozkaz, rozpoczynając w ten sposób własną wojskową karierę. – I poprowadzić oddziały czterema równoległymi ulicami.

– Ależ, proszę pani – odważył się wtrącić strateg. – To będzie po dwieście pięćdziesiąt osób. Musiałbym podzielić dwie setki i…

– Gdzie jest twój zastępca? – przerwała mu dziewczyna z uśmiechem.

– Tutaj – zaskoczony strateg wskazał rosłego i barczystego mężczyznę. – Taktyk Leen.

Annamea zerknęła na tamtego.

– To teraz ty będziesz dowodzić. Stratega w dyby i do lochu. A my ruszamy powolutku.

Nolaan potrząsnął głową. Aczkolwiek w jego oczach chyba widać było cień podziwu. Obydwu im, razem z czarownikiem, podstawiono konie. W zapadającym zmroku oddział zaczął formować się w cztery kolumny, by opuścić teren pałacu. Bramę otwarto na oścież.

Niezwykłe, ciemnogranatowe niebo, pozbawione jakiejkolwiek chmurki, wydawało się oświetlone łuną gwiazd. Pierwsze lampki zapalano właśnie na stołach ustawionych wprost na ulicach. Pierwsi goście zbierali się właśnie na kolacji w niezliczonym mrowiu karczem. Annamea przywołała Mereditha. Kiedy podjechał bliżej, nachyliła się ku niemu. Poczuł na ramieniu pukle jej długich włosów.

– Jesteś bardziej sprytny, niż myślałam – szepnęła. – Dziękuję.

– Za co? – nie mógł zrozumieć pałacowych kombinacji.

– Tu jest najlepsza karczma, gdzie podają kałamarnice – powiedziała głośno, ponieważ zbliżył się Nolaan. – Musimy skorzystać – wstrzymała pochód. – Z powodu zamknięcia murów te rzeczy już niedługo będą bardzo nieświeże.

Zeskoczyła z kuca i zajęła miejsce przy najbliższym stoliku. Żołnierze patrzyli zdezorientowani, karczmarz giął się w ukłonach. Gońcy gubili sandały, usiłując zatrzymać trzy pozostałe oddziały. Nolaan przysiadł się obojętny na wszystko. Meredith nie wiedział, jak się zachować.

Kałamarnice rzeczywiście były świetne. Annamea uszczknęła tylko malutki kawałek i wytarła palce w specjalną serwetę.

– Nie mogę jeść za dużo – dodała wyjaśniająco – bo mi tyłek urośnie taaaaaaaaki szeroki – pokazała rękami. – Właściwie to jestem ciągle głodna – uśmiechnęła się smutno.

Meredith o mało nie zakrztusił się swoją porcją.

– Jak myślicie? – perorowała dziewczyna. – Chyba już wystarczająco długo robiłam za szefa armii. Mogłabym się już przebrać, co?

Nolaan westchnął ciężko. Stojący obok taktyk wybałuszył oczy. Annamea zrzuciła lamparcią skórę i wojskową kurtkę. Niewolnice zaczęły ścierać z jej twarzy namalowany wojskowy stopień, inne nakładały szybko dyskretny makijaż.

– Jak myślicie, chłopaki – uśmiechnęła się. – Czy do granatowego nieba będzie pasowała granatowa biżuteria, czy też to będzie zbyt nachalne połączenie?

Niewolnice szybko zmieniały pierścienie na jej dłoniach i stopach.

– Myślicie, że powinnam się cała przebrać?

– Czerwona suknia będzie świetnie pasować do zadania, które ci wyznaczono – mruknął Nolaan obojętnie.

– Uuuuu… ty jesteś zawsze taki przyziemny. A my, dziewczyny, lubimy się delektować chwilą.

– Sądziłem dotąd, że to raczej mężczyźni lubią. Jedziemy dalej?

Skinęła głową. Kazała zapłacić karczmarzowi i wskoczyła na swojego kuca. Gońcy z trudem przebijali się przez ciżbę, biegnąc zawiadomić pozostałe oddziały na równoległych ulicach, że mają ruszać dalej. Tłum gęstniał. Rozstępował się niechętnie przed żołnierzami. Niecodzienny dowódca jednak przyciągał wszystkie oczy. Annamea ignorowała większość spojrzeń, choć czasem mrugnęła lekko czy uśmiechnęła się do jakiegoś ślicznego, młodego chłopca, powodując nieodmiennie rumieniec na jego twarzy.

– Tu jest najlepsze wino – zbliżyła się znowu do Mereditha, wskazując kolejną karczmę.- Aż z Garrenmich. Zatrzymamy się?

– Jedźmy – zdenerwował się Nolaan, tak powodując koniem, żeby być bliżej źródła strategicznych decyzji, które zapadały w sztabie umieszczonym na kucyku, a jednocześnie nie stratować żadnego z coraz bardziej licznych przechodniów.

– Może rzeczywiście… Lepiej jechać dalej – zaproponował nieśmiało Meredith.

– Ach, jak ja nie cierpię mężczyzn. Zero nastroju – warknęła, dowodząc, że „słownictwo ogólnowojskowe” jest jej dobrze znane.

– Gdzie oni mogą być? – spytał Nolaan.

– Kto? – dał się zaskoczyć Meredith.

– Najeźdźcy.

– Po pierwsze, nie wiem. Po drugie, bardzo chciałbym nie angażować się więcej w tę sprawę.

Tamten skinął głową.

– Ty. Dupeczka – mruknął do Pierwszej Nałożnicy. – Jedziemy do centrum, na fora.

– Ja tu, psiamać, dowodzę! – wydarła się dziewczyna. – Jeszcze raz powiesz na mnie „dupeczka” to wychłostać każę.

– Spróbuj – wzruszył ramionami Nolaan.

– Jedziemy na targ rybny – zakomenderowała. – Do ubogich dzielnic – skinęła na niewolnika, który trzymał uzdę jej kuca i nachyliła się do Nolaana. – Per „dupeczka” to do mnie sam cesarz może mówić, a nie ty… książątko z prowincji!

Znowu wzruszył ramionami. Pochód jednak ruszył szybciej. Minęli mniejszą z wież oporowych, potem mogli podziwiać całą wspaniałość Syrinx – przejechali przez Wzgórze Piaskowe, skąd roztaczał się widok na najpiękniejszą część stolicy największego państwa na świecie. Niestety, taktyk rozkazał zmienić kierunek i, roztrącając tłum, przedarli się między rozsypujące się, wiecznie wilgotne i cuchnące kamienice „miasta, którego nie ma”.

„Miasto, którego nie ma”. Nie można było sobie wyobrazić nazwy, która bardziej pasowałaby do tej dzielnicy. Żołnierze odruchowo skupili się przy swoim dowódcy. Tempo pochodu spadło znowu. Gońcy z innych oddziałów docierali co chwilę z wiadomościami, żeby zwolnić jeszcze trochę, bo nie mogą się przedrzeć.

Annamea jednak nie zamierzała zwalniać. Co jakiś czas wskazywała kogoś palcem i żołnierze przyciągali trzęsącą się ofiarę przed szlachetne oblicze jaśnie pani, która wyglądała w tym otoczeniu jak starożytna Bogini rzucona nagle wśród ludzką mierzwę.

– Ty. Widziałeś wojsko Arkach lub Troy?

– Nie, jaśnie pani! Zmiłowania proszęęęęęę!!!

Następna ofiara.

– Ty. Widziałeś jakieś…

– Ja nie kradłem. Ja nie kradłem, jasna pani! To tylko oszczercy tak mówią. O łaskę błagam!

– No niech cię szlag trafi. O wojsko pytam. Widziałeś jakieś?

Złodziej, który nigdy niczego nie ukradł, wytrzeszczył oczy.

– No żesz, jasna panienko. Ze dwie setki, albo i więcej.

– Gdzie?

– No tu przede mną stoją – przerażony wskazał palcem na żołnierzy Annamei, niczego nie rozumiejąc.

– Szlag! O Troy i Arkach pytam.

– A… a… wi… – niewinny złodziej przełknął ślinę. – Widziałem. Widziałem na pewno. Ale jak rozpoznać psubratów?

Kiedy niebo zrobiło się całkiem czarne, zatrzymali się przed jakimś burdelem. Kurwy wybiegły przed swój przybytek zwabione możliwością łatwego zarobku. Ale żołnierze byli na służbie, żaden nie mógł skorzystać.

– Ty – Annamea wskazała najbliższą z dziewczyn. – Wojsko jakieś widziałaś?

– Nie, pani.

– A reszta? Widziałyście coś?

– Nie, nie, nie… – wszystkie zaprzeczyły gwałtownie.

– No jak nie? – z burdelu wyszedł kompletnie pijany klient z pełnym kubkiem w ręce. – Tu za rogiem, jaśnie pani, jest jeden.

– Stul pysk! – wrzasnęła jakaś ladacznica.

– Kpisz? – warknęła Annamea.

– Gdzieżbym śmiał – facet chwiał się na nogach. – Tu za rogiem – pokazał – jest jeden żołnierz – zrobił krok, ale potknął się i upadł, rozlewając zawartość swojego kubka. Przez chwilę, na czworakach, zastanawiał się, czy nie zlizać wina z ulicy, ale po dłuższym namyśle zrezygnował jednak. – On niegroźny – wybełkotał.

Annamea wskazała najbliższego żołnierza z własnego oddziału.

– Idź i sprawdź.

Chłopak rzucił się biegiem. Po chwili powrócił zmieniony na twarzy.

– Jest, jaśnie pani! Wrogi żołnierz, sztuk jedna!

Annamea rozdziawiła usta.

– Skąd on?

– Z Arkach, jaśnie pani. To dziewczyna.

– No… jak… Zaraz… I co robi?

– Melduję, jaśnie pani, że ona wymiotuje! – żołnierz wyprężył się służbiście.

Annamea zmarszczyła brwi. Zeskoczyła z kuca i w asyście własnego oddziału ruszyła we wskazanym kierunku. Za rogiem rozciągał się dość wąski zaułek kończący się po kilkunastu krokach rumowiskiem jakiegoś zwalonego domu. Po lewej był ślepy mur budowli publicznej, która dawno już opustoszała i zamieniała się w ruinę, po prawej ściana burdelu z bocznym wyjściem, przez które zazwyczaj wykidajło wypraszał zbyt natarczywych klientów. Był jeszcze rynsztok. I w nim właśnie tkwiła na czworakach nieznana dziewczyna z długimi, powiązanymi w warkoczyki włosami, w krótkiej skórzanej spódniczce i wojskowej kurtce. Sądząc po lśniących naszywkach, była oficerem. Sądząc po całej reszcie, musiała być czymś zatruta.

Annamea dowiodła natychmiast, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Podeszła bliżej, a potem podciągnęła swoją wąziutką suknię wysoko nad kolana. Paru żołnierzy westchnęło.

– Ty! – kopnęła klęczącego wroga w bok. – Gdzie reszta wojska?

Dziewczyna nie reagowała. Coś szarpało nią okrutnie.

– Ty! Pindo jedna! Odpowiadaj, jak pytam – Annamea kopnęła klęczącą jeszcze raz, tym razem w twarz.

Znowu żadnej reakcji.

– Jak ty się, krówsko, nazywasz? Co? – Annamea kopnęła dziewczynę po raz trzeci.

Tamta, dokonując cudów panowania nad rozdygotanym ciałem, podniosła się. Nie. Nie wstała bynajmniej.

Tkwiła dalej na kolanach, ale już nie podpierała się rękami. Wszyscy zobaczyli, że oficer Armii Arkach ma na oczach dziwne, czarne krążki i kurewski tatuaż na twarzy. To dlatego prostytutki usiłowały ją kryć. Uznały za swoją.

– Achaja – klęczący oficer z trudem wymówił swoje imię.

Wojsko wokół targnęło się w tył. Wszystko, co żyło i rozumiało artykułowaną mowę, runęło za siebie, byle dalej, byle dalej, byle jak najdalej stąd. Annamea o mało nie zsikała się z przerażenia. Podciągnęła jeszcze wyżej dół swojej sukienki i rzuciła się do ucieczki, Taktyk chciał zawrócić swojego konia, ale nie udało mu się w tłoku. Ogier stanął dęba, a Leen wylądował na bruku. Nolaan wybałuszył swoje małe oczka. Każdy znał legendę.

Jedynie Meredith spojrzał z zaciekawieniem. Achaja… Biedna dziewczyna sprzedana przez swój kraj. Niewolnica, prostytutka, zdrajczyni. Teraz klęczała obrzygana na bruku i sam dźwięk jej imienia powodował zgrozę. Bogowie! Ale się zmieniła. Wydoroślała, wypiękniała, zamieniła się w potwora o niesamowicie czarnych oczach. Jego nie zwiodły czarne szkiełka na drucie. Zresztą osunęły się w dół przy kolejnym paroksyzmie.

Żołnierze parli w tył, depcząc tych, którzy nie chcieli ustąpić.

Bogowie! Achaja… – myślał czarownik. – Taka śliczna. Taka potworna z tymi swoimi pozbawionymi białek, otchłannymi oczami. Pamiętał ostatni raz, kiedy ją widział. Zgrabne książątko, które musiało stać na uczcie z okazji wizyty posła L’atha w Troy.

Annamea biła kułakami tych, którzy blokowali jej drogę ucieczki. Niepotrzebnie. Żołnierze sami chcieli wydostać się ze śmiercionośnego zaułka. Ale zator był coraz większy.

– Obronię cię, pani – mruknął Nolaan.

Nie było go słychać w tłoku, w tupocie nóg, w bezładnych okrzykach tych, którzy chcieli się wydostać z miejsca, gdzie śmierć chodziła już nie z kosą, ale z młynem do mielenia ludzi w rękach.

– Achajka, kotku, co to za krzyki? – na rumowisku z tyłu ukazała się rosła żołnierz Arkach z karabinem w rękach. Żołnierz była śliczna, długowłosa i niezbyt inteligentna. – O kurwa!!! – wrzasnęła nagle. – Plutooooooon do mnieeeeeeee!

Na gruzowisku pojawiło się natychmiast kilkanaście dziewczyn z karabinami.

– Mayfed, pakuj w tego z mieczem. Pluton, na moją komendęęęęęę… Ognia!

Meredith szarpnął Nolaana i podłożył mu nogę. Przewrócili się obaj. Tylko dlatego Nolaan przeżył. Ta, nazwana Mayfed, wpakowała mu kulę w lewe ramię. Reszcie żołnierzy dostało się okrutnie. Czarownik szarpnął rannego szermierza i pociągnął w tył. Przeskakiwali nad wijącymi się z bólu rannymi żołnierzami, pociągnęli zdezorientowaną Annameę. Huk wystrzałów szokował chyba bardziej niż skutki ostrzału. Żołnierze tratowali się wzajemnie, usiłując ujść z zimnych ramion śmierci. W sumie mogło być raptem może czterech zabitych i jakichś siedmiu rannych. Wydawało się jednak, że nastąpiła hekatomba. Garnizonowi wojacy nie pomyśleli jakoś, że istnieje coś takiego jak czas potrzebny na ponowne naładowanie karabinów. Uciekali, jakby za nimi stała armia, która miała pojawić się dopiero za wiele setek lat – wyposażona w broń maszynową.

Annamea jednak, o dziwo, pokazała znowu, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Kiedy tylko wydostała się na szerszą drogę i od feralnego zaułka odgraniczyły ją mury, zaczęła bić uciekających żołnierzy i krzyczeć:

– Gdzie zwiewasz, gnoju?!!! Do szeregu, świnie! Do szeregu. Dowódca, psiamać!

Taktyk Leen przykuśtykał, przytrzymując złamaną lewą rękę. Przypominał Nolaana, który też kuśtykał (Meredith musiał mu zwichnąć kostkę) i też trzymał się za lewą rękę, krwawiącą coraz bardziej.

– Ale mi się wojsko trafiło, psiamać! – ryknęła Pierwsza Nałożnica Cesarstwa. – Tchórze!

– Taktyk Leen melduje oddział po starciu ulicznym. Stan wyjściowy: dwieście pięćdziesiąt – oficer usiłował złożyć raport. – Straty…

– Ty się lepiej zamknij, idioto! – warknęła Annamea. – Sprowadź te oddziały, które posuwały się równoległymi drogami. Niech korkują ulicę. A my w tył.

– Trzeba posłać gońca do pałacu – mruknął Nolaan.

– Ty mnie nie ucz, co mam robić! Jak poślę byle pacana, to go obśmieją. Bo niby co powie? Że napotkaliśmy wymiotującego żołnierza i ponieśliśmy straty przewyższające dziesiątkę? – Annamea fuknęła jak kot. – Chodźmy do jakiejś knajpy. Muszę napisać raport.

– Jak ściągniesz tu pozostałe siedemset pięćdziesiąt osób, to stworzysz taki zator, że…

– Taki zator, że może nie będą mogli za szybko uciekać – wpadła mu w słowo. – Wolę, żeby opóźniali ludzie, którzy nie wiedzą jeszcze, że tam jest Achaja i że oni mają karabiny – dowiodła, że naprawdę nie było głupim pomysłem mianowanie jej szefem zwiadu. – Wycofujemy się. Wysłać gońców do oddziałów towarzyszących.

Niewolnice pomogły jej dosiąść kuca.

– Zawracamy.

Nolaan tylko potrząsnął głową. Meredith powlekł się za żołnierzami wyraźnie zadowolonymi, że opuszczają niebezpieczny rejon.

Annamea popędzała kucyka. A raczej niewolnika, który ciągnął go za cugle.

Zatrzymali się dopiero kilkaset kroków dalej na rozległym placu przeciętym przez środek szerokim kanałem, który obmurowano czerwonym marmurem. Po obu stronach wody, jak wszędzie teraz, rozstawiono stoliki, przy których mieszkańcy Syrinx i przybysze gromadzili się na kolacji. Lampiony i osłonięte szkłem świeczki rozświetlały mrok. Annamea zajęła pierwszy wolny stolik. Kazała podać papier i inkaust. Pisała szybko, przygryzając język. Meredith zajął się Nolaanem. Powstrzymał upływ krwi i zniwelował ból. Wojskowy medyk sprawnie opatrywał ranę. Klienci przy innych stołach przyglądali się im z zaciekawieniem. Jednak nie byli nawet w połowie tak wielką atrakcją, jak choćby połykacz ognia, którego wynajął jeden z obrotnych karczmarzy. Kuglarz popisywał się swą sztuką nad brzegiem kanału i ściągał nowych, licznych gości, którzy chcieli się zabawić. Jedynie trzy chłopki, siedzące tuż obok, przyglądały się „dowództwu zwiadu Luan” z niesłabnącą uwagą.

– Nolaan – rzuciła Annamea, ozdabiając swój raport zamaszystym podpisem. – Jak się czujesz?

– Wytrzymam.

– Kogo wysłać do pałacu, jak sądzisz? Dowódcę, zwykłego żołnierza, czy…

Przerwał jej meldunek setnika.

– Jaśnie pani! Ktoś się chce z jaśnie panią widzieć.

– Ty, szlag, zameldować się nie umiesz? – warknęła nałożnica. – Kto śmie?

– Jaśnie pani… Ona… – setnik najwyraźniej nie wiedział, w jaką formę przybrać meldunek. – To chyba ich żołnierz… znaczy z Arkach. Mówi, że ma dla jaśnie pani wiadomość.

Annamea oniemiała. Trzech chłopców przy najbliższym stoliku rozdziawiło gęby.

– Dawaj ją tu.

Żołnierze przyprowadzili dziewczynę w długim, najprawdopodobniej zrabowanym komuś płaszczu. Rozchylone poły ukazywały rzeczywiście mundur Arkach. Dziewczyna miała długie włosy powiązane w drobniutkie warkoczyki po lewej stronie głowy, pociągłą, dość ładną twarz i duże, ufne oczy.

– Pani – pochyliła głowę. – Ja pracuję dla Drugiego Wydziału Imperialnego Sztabu. Muszę zameldować pierwszemu napotkanemu dowódcy w Syrinx.

– Ty z Luan? – przerwała jej Annamea.

– Z Arkach, pani – odparła dziewczyna.

– Pracujesz za złoto?

– Nie tylko, jaśnie pani.

Annamea przygryzła wargi.

– Mów.

– Pani. Oddziały Arkach przedostały się do Syrinx, wykorzystując opróżnione cysterny zaopatrujące miasto w wodę. Tam są łodzie, które przewożą wojsko.

– I pozostali dotąd nieodkryci?

– Lądowałyśmy w najgorszej dzielnicy, pani. Jedyny problem to stara kobieta, która nas łajała, bo schodząc z wodociągu rozwaliłyśmy dachówki na jej domu… Pani. Jest jeszcze jeden problem. W mieście jest trzysta dziewczyn ze zwiadu. Mają się rzucić na obsługę którejkolwiek z bram i otworzyć.

– Ile wojska przedostało się przez cysternę? – przerwała jej Annamea.

– Do tej pory…

Jedna z chłopek, tych, które siedziały tuż obok, runęła nagle do przodu, przewracając krzesło. W jej ręku błysnął sztylet, który wbiła w plecy zdrajczyni. Druga chłopka podskoczyła i przeciągnęła wojskowym nożem po szyi żołnierza Arkach. Trzecia dostała mieczem w brzuch od setnika, który wykazał się nieprawdopodobnym refleksem. Klęczała teraz, jedną ręką usiłując powstrzymać krew, a drugą opierając się o brzeg stołu.

Annamea, o dziwo, zachowała zimną krew. Podciągając suknię, przeszła nad trupem zdrajcy, minęła dwie chłopki szamoczące się w ramionach jej własnych żołnierzy i podeszła do rannej dziewczyny.

– Kim jesteś? – spytała.

– Ja… – po policzkach rannej spływały łzy. – Jestem cho… chorążym Armii Arkach.

– Z tego oddziału, który miał się rzucić na bramę?

– Niczego więcej ci nie powiem.

Dziewczyna opadła na plecy.

– Ale, kurwa, boli!

Annamea zasalutowała sprężyście, budząc zdziwienie wszystkich, którzy patrzyli na nich, ignorując nawet połykacza ognia.

– Pani chorąży, z całym szacunkiem. Proszę podać swoje imię naszemu pisarzowi – nałożnica zagryzła wargi. – Zawiadomimy rodzinę. I… uczciwie powiemy, jak pani… zginęła za swój kraj.

Dziewczyna na ziemi już odpływała. Była coraz mniej przytomna. Nie mogła zogniskować wzroku. Annamea zasalutowała jeszcze raz.

– Jakkolwiek się pani nazywa… – szepnęła, przymykając oczy. – Jest pani człowiekiem… wśród ludzi.

Odwróciła się do swoich żołnierzy.

– A te dwie? – odezwał się setnik, wskazując na jeńców. – Wieszać?

– Ty gnoju – warknęła Annamea. – Mamy prawo zabrać im tylko życie. Nie mamy prawa zabrać im honoru!

– No ale… Przecież zabiły naszego człowieka.

– Ty… Posłuchaj mnie uważnie – Pierwsza Nałożnica Cesarstwa cedziła słowa, jakby bojąc się mówić szybciej. – Każdy donosiciel jest gównem, które przykleja się do buta. Są tacy, którzy wykorzystują zdrajców, którzy słuchają donosicieli, ale… to jest babranie się w gównie! A te dwie – wskazała na jeńców – to żołnierze regularnej armii. Mają być ścięte przez kata. A nie powieszone jak złodzieje – Annamea podeszła tak blisko setnika, że musiał czuć jej oddech. – Ale powiem ci jeszcze coś, gnoju. Każdy, kto słucha donosiciela, kto go usprawiedliwia… sam staje się donosicielem. Sam staje się gównem. Czy donosisz, czy słuchasz donosów, wszystko jedno. Jesteś gównem, które przykleja się do buta! Jeśli chociaż raz w życiu dopuścisz możliwość, że donosiciel mógłby mieć rację… w jakichkolwiek warunkach, w dowolnej sprawie… to sam jesteś gównem! Rozumiesz?

Setnik nie śmiał się odezwać.

– I powiem ci jeszcze coś… Armia Luan nie jest jeszcze kompletną stertą nawozu, żeby tolerować takich sukinsynów jak ty! Złóż broń i won ze służby.

– Pani – setnik był przerażony bardziej niż dwóch jeńców. Wskazał na chorążego Arkach. – Przecież ja ją zabiłem. To przecież ja…

– Won, bo pogonię batem! – Annamea odwróciła się do dwóch jeńców trzymanych przez żołnierzy. – Drogie panie, to była wzorowa akcja. Proszę powiedzieć swoje imiona naszemu pisarzowi. Zawiadomimy rodziny i… Będą was pamiętać.

– Ja tam zwykły żołnierz – mruknęła jedna z dziewczyn. – Na chuj mnie pamiętać.

– Proszę pani… Mianuję panią strategiem Armii Luan – powiedziała Annamea. – A pani imię każę wyryć w brązie.

Nie patrzyła, jak żołnierze je odprowadzają. Opadła na swoje krzesło i wzięła papier, by uzupełnić raport. Nie zwróciła uwagi na Leena, który jej salutował zdrową ręką.

– Karczmarz! Wina! – krzyknęła. – A szlag… Dzisiaj zeżrę tyle, ile mogłam zjeść w przeciągu roku w pałacu.

– Pani – Nolaan uniósł się lekko, na ile pozwalała mu rana. – Jak miło siedzieć przy jednym stole z ludźmi honoru.

– Nie bierz mnie pod włos – warknęła.

– Cóż za piękny wieczór – odrzekł. – Jaka wspaniała noc… Koniec świata, wino i przyjaciele wokół. W taką noc nawet umierać przyjemnie.

– Żebyś się, kurde, nie zdziwił.

Wściekła nagle zaczęła zamawiać ogromne ilości potraw. Ludzie wokół uspokajali się powoli. Żołnierze uprzątnęli ciała, a pomocnik karczmarza zmył krew, lejąc wiadrami przyniesioną wprost z kanału wodę.

– Panie – wojskowy medyk przysunął się zgięty do ucha Mereditha. – On – wskazał na Nolaana. – Nie pożyje długo.

– No?

– Takiej rany jeszczem nie widział. Kość strzaskana, z tyłu wyrwany kawał ciała – medyk szeptał, jak umiał najciszej do ucha czarownika. – Gdyby nie twoje, panie, zaklęcia, już by nie żył. Ale lewą ręką nie będzie ruszał nigdy – wojskowy medyk skrzywił się nagle. – Przy czym „nigdy” oznacza tu jakieś trzy dni. Potem umrze.

Meredith skrzywił się, jakby połknął kilka cytryn naraz.

– O czym tam szepczecie? – spytała Annamea. Skończyła swój raport, opatrzyła pieczęcią i pchnęła gońca do pałacu. – Skosztujesz tej pieczeni? – odwróciła głowę.

Nolaan usiłował wzruszyć ramionami, syknął nagle, zagryzając wargi, potem wzruszył jedynie prawym ramieniem.

– No, co z wami, chłopaki? – roześmiała się, pakując do ust ogromny kawał mięsa. – Co robimy? Nolaan?

– Nie wiem. Czekajmy tu na posiłki.

– Meredith?

– Nie jestem wojskowym, pani.

– Uuuuuuu… A nie doradzałeś ty przypadkiem książętom? – rozgryzła jakiś egzotyczny owoc. – Ach ci mężczyźni… Jak tylko dojdzie co do czego, to wszystko pozostaje na głowach kobiet.

Annamea wezwała dowódcę. Kazała przegrodzić ulice łańcuchami. Żołnierze pobiegli wykonać rozkaz, ale szybko okazało się, że nie było to takie łatwe. Łańcuchy oczywiście były, jak w każdym wielkim mieście, przykute do ścian budynków przy skrzyżowaniach. Utrzymywano je w dobrym stanie, ale już od setek (jeśli nie tysięcy) lat. Odpowiedni ludzie natłuszczali je i pucowali przez całe pokolenia. Teraz jednak okazało się, że śliczny wygląd to nie wszystko. Mimo tłuszczu metal rdzewiał od środka, najgrubszy łańcuch można było rozwalić mocnym kopniakiem. Gdzie indziej przeciwnie – metal „rozpływał się” jakoś tak dziwnie i łączył z hakami tak, że łańcucha w ogóle nie dawało się oderwać od ściany. Wezwano kowali, ale ci stwierdzili, że szybciej będzie założyć nowe łańcuchy. Tyle, że nowych łańcuchów nie było.

Annamea kazała obsadzić chociaż małą strażnicę flankującą przystań na kanale. Niestety, nikt nie wiedział, gdzie są klucze od bramy. Wezwano archiwistę portu. Ten dość szybko nawet odnalazł w dokumentach odpowiednią wzmiankę. Ostatnio klucze widziano jakieś dwieście lat temu. Szlag! Można było co prawda rozwalić bramę, ale na co komu strażnica z rozwaloną bramą?

Annamea kazała więc przegrodzić ulice barykadami. Tu jednak ostro sprzeciwił się dowódca jej własnego oddziału. Istniał przecież edykt cesarski nakazujący, żeby wszystkie imperialne drogi były przejezdne, wydany wtedy, gdy Biafra zapełnił drogi uciekinierami, Każdy, kto spowoduje „trudności w udrożnianiu” ma być ścięty na miejscu lub powieszony.

– Przecież ulica to nie imperialna droga! – rozdarła się Annamea.

– Nie ryzykowałbym sporu interpretacyjnego z katem – mruknął Leen. – A jak trafimy na takiego, co nie odróżni ulicy od drogi?

Dziewczyna załamała ręce.

– Panowie, poradźcie coś.

Nolaanem jednak zaczynała już trząść gorączka. Wojskowy medyk rzucił się do kuchni w karczmie, żeby zaparzyć zioła. Meredith usiłował mu pomóc zaklęciami. Annamea, wściekła, zaczęła pochłaniać coraz większe ilości wina.

Co za idiotyczna sytuacja. Wielki plac przedzielony na pół kanałem o szerokości dwudziestu kroków, po obu stronach mnóstwo stolików rozświetlonych lampkami, wrodzy żołnierze w pobliżu, coraz mniej przytomny Nolaan, coraz bardziej pijana Annamea – nałożnica dowodząca wojskiem Luan… Meredith potrząsnął głową.

Po przeciwległej stronie kanału rozległ się pojedynczy strzał. Chwila ciszy, kiedy głowy ludzi weselących się przy wieczerzy zwracały się w tamtą stronę, ignorując nawet połykacza ognia. Potem palba. Wojsko Arkach wtargnęło pomiędzy stoliki po tamtej stronie kanału, masakrując oddział straży miejskiej, który usiłował im się przeciwstawić. Nowe strzały. Panika. Ludzie usiłowali uciekać, ale wąskie uliczki i tłok uniemożliwiały jakąkolwiek ewakuację. Żołnierze Arkach wskakiwali na stoliki, żeby mieć lepsze pole ostrzału. Ogarnięci paniką ludzie skakali do kanału.

Po tej stronie jednak, gdzie siedział Meredith, klienci karczem po prostu wybałuszali oczy. Coraz więcej ludzi z okolicznych domów wychodziło na wąskie balkony, żeby lepiej widzieć, co się dzieje.

Po tamtej stronie kanału tyraliera piechoty runęła na strażników. Przechodniów tratowano lub spychano do wody. Wielu zginęło od przypadkowych strzałów. Tłum na balkonach gęstniał. Istniała obawa, czy te konstrukcje wytrzymają zwiększony ciężar. Po tej stronie kanału nastąpiła chwilowa przerwa w zamawianiu nowych potraw. Zaskoczeni ludzie patrzyli na straszliwe sceny, które rozgrywały się dosłownie dwadzieścia kroków dalej.

– Karczmarz! – Annamea strzeliła palcami. – Rachunek proszę. Płacimy.

Była jedyną osobą po tej stronie, która zdobyła się na jakąkolwiek reakcję. Jeśli nie liczyć oczywiście ludzi z okolicznych domów, którzy, by lepiej widzieć, zbierali się nawet na dachach.

Dwadzieścia kroków stąd dziewczyny z Arkach dopadły strażników, którzy nie mogli się wycofać, bo tratujący słabszych tłum blokował wyloty ulic. Ludzie spychali się wzajemnie do kanału. Po tej stronie nikt nie wykonał najmniejszego ruchu. Czuć było swąd spalonego prochu, słychać było straszliwe krzyki ofiar, ludzie na balkonach przepychali się, by lepiej widzieć, po tamtej stronie było coraz ciemniej, rozbite i zadeptane lampki gasły jedna po drugiej.

– Gospodarzu – powtórzyła Annamea. – Płacimy.

Karczmarz, niezbyt przytomny, podszedł do ich stolika. Potrząsnął głową, skupił się jakoś i wydukał należną zapłatę.

– Mam imperialną zniżkę – Annamea pokazała cesarski kwit. – Dowódca liniowy karmi swoich żołnierzy – wyjaśniła.

Dwadzieścia kroków dalej dziewczyny z Arkach poszły do ataku na bagnety. Ci z cywilów, którzy nie zginęli dotąd i jeszcze nie znaleźli się w wodzie, zaczęli walczyć pomiędzy sobą już tylko o to, by móc skoczyć do kanału.

– Nie jesteście wojskowymi – ośmielił się zaoponować karczmarz, wskazując Nolaana i Mereditha.

– Zgłoś się do intendentury z pretensjami – odpaliła.

– Nie przyjmę kwitu, jeśli nie macie na sobie mundurów. To wbrew przepisom.

Idealnie nieruchome postacie przy stolikach po ich stronie kanału śledziły bacznie to, co rozgrywało się naprzeciw. Ludzie na balkonach i dachach wychylali się coraz bardziej. Ciemność naprzeciw gęstniała, niestety. Ponad ogólną wrzawę wybił się nagle piskliwy głos jakiejś lokatorki z domu przy przystani:

– I co? Gwałcą?

Jakaś kobieta odpowiedziała z mieszkania po drugiej stronie kanału.

– Toż to baby. Niby jak mają gwałcić?

– A co tam się dzieje? Nic nie widać.

– Pewnie mordują. Ja też niewiele widzę.

Annamei udało się nareszcie dojść do jakiejś konkluzji z gospodarzem. Ludzie siedzieli przy rozświetlonych lampkami stolikach, wytrzeszczając oczy. Na szczęście ktoś podpalił skład opału po drugiej stronie. Nareszcie można było coś zobaczyć. O dziwo, straż pożarna, mimo tłoku i zamieszania, pojawiła się bardzo szybko.

– No proszę – skomentował ktoś przy najbliższym stoliku. – Jednak mogą nawet podbiec, jak dojdzie co do czego.

– Eeeeee… bazę mają tuż obok.

W drgających płomieniach można było dostrzec jak jakiś babsztyl, skulony za murkiem flankującym polder, strzela do dowódcy straży pożarnej. Z dobrym skutkiem.

– Co za dzicz! – odezwał się ktoś znad kanału. – Widzieliście?

– No nieeee… ktoś powinien się tym zająć.

Jakiś młody człowiek podskoczył nad brzeg.

– Nie widzicie, pindy, że to straż pożarna? Nie nauczyli was, że trzeba gasić, jak się pali, matoły?

Musiał kompletnie zaskoczyć atakujący oddział, bo ktoś odkrzyknął z tamtej strony:

– Przepraszam!

– Co za dzicz – rozległy się okrzyki przy stolikach. – Barbarzyńcy z zachodu!

– No przepraszam! Nie chciałam.

Tłum na balkonach zaczął bić brawo. Nie wiadomo, czy dla odważnego młodzieńca, nie mniej odważnej straży pożarnej, czy też dla wojska Arkach, które wznieciło taki pożar, że znowu można było obserwować to, co rozgrywało się po drugiej stronie kanału.

Ci z cywilów, którzy skoczyli wcześniej do wody i zdołali przepłynąć kanał, dotarli właśnie do przeciwległego brzegu. Pionowa, granitowa ściana nie pozwalała na wdrapanie się na brzeg ani choćby zaczepienie paznokci o jakikolwiek występ. Kilka osób rzuciło się na pomoc, ale nie było żadnej liny, żeby wyciągać topielców. Póki co skończyło się na udzielanych krzykiem instrukcjach, w jaki sposób lepiej robić nogami, by dłużej utrzymać się na powierzchni. Ktoś zdjął własną tunikę, skręcił i spuścił na dół, ale nie sięgała nawet połowy ściany. Ktoś krzyczał, żeby płynąć do przystani, ktoś zrzucił stolik i ławę, by rozbitkowie mogli się przynajmniej czegoś uchwycić. Pomysł kiepski. Drewniane blaty przymocowane do kamiennych podpór utonęły natychmiast. Jakiś staruszek zaczął krzyczeć:

– Nie siedźcie tak! Tam ludzie toną!

Jego okrzyk zgasł jednak w ogólnym hałasie. Któremuś ze strażników udało się umieścić strzałę w brzuchu oficera Arkach, a tłum na balkonach przyjął to wyciem i coraz bardziej gromkimi brawami. Chwilę później jednak dziewczyny z armii ekspedycyjnej rozproszyły resztę strażników i zaczęły atakować wyloty ulic. Tłum na balkonach zareagował na to gwizdami i sprośnymi okrzykami.

– Wy suki z leśnej dziczy!

– Wy pindy jedne!

– A nie macie akurat miesiączki…? Bo nam Syrinx zakrwawicie!

Oddziały szturmowe chyba nie słyszały. Jednak dziewczyny z zaopatrzenia w drugiej linii słyszały dobrze. I też miały swoje karabiny. Zaczęły strzelać w co popadnie.

Pozory spokoju po tej stronie kanału pękły momentalnie. Wśród panikującego pod ogniem tłumu Annamea krzyczała to na swoich towarzyszy, to na swoich żołnierzy.

– A nie mówiłam, żeby wyjść wcześniej?

Ktoś spadł z balkonu tuż obok.

– Do pałacu! – krzyczała Annamea. – Wycofujemy się! Wycofujemy się!!!

Ciżba ogarnęła ich w jednej chwili.

– Leeeeen!!! – darła się Annamea. – Leeeen, ratuj!

Żołnierze Luan sformowali klin i w desperackim ataku rozerwali falę uciekających ludzi. Po chwili otoczyli „sztab” siedzący ciągle przy stoliku w karczmie, co wyraźnie uspokoiło „naczelnego dowódcę”.

– No, psiamać – warczała nałożnica. – Nie możemy jakoś wspomóc tamtych? – Wskazała drugą stronę kanału.

– Wspomóc, jak?

– No, kurczę, strzelajcie.

– Z czego? – Leen wybałuszył oczy. – My jesteśmy oddziałem reprezentacyjnym. Nie mamy ani kusz, ani łuków.

– No to się wycofujemy – Annamea wstała z krzesła, kryjąc się za plecami swoich żołnierzy. – Sram na takie dowodzenie. Tu się, psiamać, nic nie da zrobić.

Dwustupięćdziesięcioosobowy oddział wdarł się w najbliższą ulicę, trasując przejście wśród cywilnych uciekinierów. Gońcy pobiegli zawiadomić pozostałe oddziały. Ruszyli szybko już po chwili, słysząc gwizdki setników na równoległych ulicach. Przynajmniej manewr odwrotu wyszedł jako tako. Zgubił się gdzieś tylko kucyk Annamei i prowadzący go niewolnik. Służące z pachnidłami były jednak każda na swoim miejscu.

Kiedy wydostali się na nieogarnięty wojną teren, zaczęli maszerować szybko. „Naczelny dowódca” zdjął nawet buty na obcasach, żeby nie opóźniać, ale nie na wiele to się zdało. Wąska suknia sprawiła, że dwóch żołnierzy musiało spleść ręce i posadzić swojego szefa na tak sporządzonym siodełku. Ta rola zresztą wyraźnie podobała się tragarzom, chętnych do zmiany nie brakowało.

Przed pałacem napotkali już pierwsze, zaimprowizowane stanowiska obronne i pierwsze szubienice ozdobione wisielcami z tablicami na szyjach: „Tak kończą agenty arkah”.

– Co to ma znaczyć? – Annamea spytała oficera dowodzącego budową barykad.

Ten zmieszał się wyraźnie.

– Przepraszam, jaśnie pani, za błąd ortograficzny i stylistykę – przygryzł wargi. – Ten dziesiętnik ledwie pisze… Powinienem był dopilnować osobiście – pchnął ludzi, żeby wymienili tablice na szyjach wisielców na wykonane przez kogoś bardziej biegłego w sztuce pisania.

– Ja nie o tym.

Przerwał jej Leen, który podszedł z tyłu.

– Zanotowaliście jakąś aktywność przeciwnika?

– No coś ty. Robimy barykady, bo raport był.

– Możecie się spodziewać ataku w każdej chwili – Leen zmełł przekleństwo.

– Poważnie? – oficer wzruszył ramionami. – A słyszałeś najnowszy dowcip? Jak długo Arkach będzie zdobywać te barykady?

– No jak?

– Przez sześćdziesiąt jeden modlitw.

– Dlaczego akurat sześćdziesiąt jeden? – dał się zrobić Leen.

– No bo przez sześćdziesiąt modlitw będą się śmiać. A potem w jedną modlitwę zdobędą. Cha, cha…

Annamea, wściekła nagle, kazała ruszać dalej. Ale wojsko musiało zostać tutaj. Ktoś poprowadził ich do pałacu, pustego teraz, jakby wymiecionego ze wszystkich ludzi. Poza nielicznymi wartami nie napotkali nawet jednego służącego.

– Bunt był – wyjaśnił prowadzący ich setnik.

– Jaki bunt? – spytał Meredith.

– Niewolnicy zaczęli mordować, panie. Motłoch, psiamać. To nie ludzie.

– Co się stało? – spytał Nolaan.

– Ano, rzucili się panie, do, cha, cha… do boju. Teraz ich kaźnią na dziedzińcu.

– A jakie straty były?

– Ja tam nie wiem, panie – setnik ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami. – Mówić zakazali – dodał po chwili.

Doprowadził ich do sali cesarskiej. Szybka, dyskretna rewizja i przepuszczono ich do pomieszczenia, które opuścili tak niedawno w innym zupełnie nastroju…

Tu właściwie nic się nie zmieniło. Cesarz konferował właśnie z oficerami sztabu. Rolę służących przejęli wojskowi niskich szarż, zdenerwowani jak szlag rolą, którą im wyznaczono. Liniowi żołnierze nie mieli pojęcia ani o etykiecie, ani o pałacowych zwyczajach. Strzelali butami, prężąc się na baczność tylko po to, żeby podać głupią szklankę wody.

– Gdzie jest Mohr? – pytał cesarz skupiony nad mapą przedstawiającą okolice Syrinx.

– Przebija się przez teren wokół jezior Kua – tłumaczył Tepp.

– Jak to przebija? Przecież tam tylko luźne kupy niewolników.

– Nie, panie. Tam jest teraz Pierwsza Ochotnicza Armia Wyzwolenia Luan.

– Coooo? To przecież był tylko dowcip Biafry. Tak mi doniósł Drugi Wydział.

Tepp zmieszał się wyraźnie.

– Być może w zamierzeniu, to miał być dowcip – szepnął. – W niewolniczych obozach było jednak sporo oficerów wojsk Troy, Arkach, Symm i Linnoy. A nawet… naszych. Stanowią teraz kadrę armii.

– Jakiej armii? – krzyknął cesarz. – Kup zbiegłych niewolników!

Tepp nie wiedział, na ile mógł powiedzieć prawdę, a na ile powinien przypodobać się władcy swą wypowiedzią.

– Mają grubo ponad sto tysięcy ludzi, są zorganizowani – powiedział ostrożnie – uzbrojeni w broń z naszych magazynów. – Nagle zaryzykował. – Są dowodzeni według różnych regulaminów, mają niewyszkolonego rekruta, ale… to armia, panie. Spalili Dien Phua, pomaszerowali na Sonne, zrabowali zaopatrzenie marynarki wojennej pod Kua i teraz stopują Mohra.

– Ponad sto tysięcy? – odezwał się któryś ze sztabowców. – To więcej niż Armia Zachód Troy i Korpus Ekspedycyjny Arkach razem wzięte!

– Wyhodowali sobie żmiję na własnej piersi, durnie – mruknął cesarz. – Zobaczą teraz, ile za to zapłacą.

Tepp odetchnął. Nikt nie zamierzał skazać go na szybką śmierć za to, co powiedział.

– Co z Sonne? – spytał cesarz.

– Bortar trzyma miasto i część drogi do Syrinx.

– Jak to „część”?

– Nie bardzo wiadomo. Kupy niewolników wyłapują gońców.

– A Kye?

– On organizuje nową armię na północy.

– Niech atakuje tym, co ma.

Nikt nie śmiał się odezwać. Złowroga cisza zaległa w sali tronowej.

– No co jest? – zdenerwował się cesarz. – Mówcie.

Szef Drugiego Wydziału Imperialnego Sztabu nie był człowiekiem odważnym. Zaczął kaszleć. Któryś z przydzielonych do sztabu setników był jednak albo odważny, albo głupi.

– Kye nic nie ma – powiedział.

Cesarz usiadł na zydlu przy stole sztabowym.

– Co?

Szef sztabu odetchnął głęboko.

– Kye posłał swoje siły na Dien Phua. Nie ma żadnych rezerw.

– Przecież mówiliście, że Dien Phua spalone.

– To prawda, panie. Formuje się tam nowa armia.

– Bogom niech będą dzięki. Nareszcie ktoś się wykazał refleksem.

Sztabowcy pospuszczali głowy.

– No co jest? – cesarz zerknął podejrzliwie.

– To… – Szef Drugiego Wydziału przełknął ślinę, jakby w gardle miał coś, co blokowało mu słowa. – To Druga Ochotnicza Armia Wyzwolenia Luan…

– Kpisz?

– Nie, panie. Oni naprawdę uwolnili wszystkich niewolników.

– Czy ja śnię? – spytał cesarz.

– Ale oni nie są groźni. Szacujemy liczebność na piętnaście, maksimum szesnaście tysięcy żołnierzy w linii. Dowodzonych byle jak, już chyba tylko przez dziesiętników z Troy i sierżantów z Arkach. Aha! No i… plus dwieście pięćdziesiąt tysięcy pomocników.

– Coooooooo???

– Dwieście pięćdziesiąt tysięcy pomocników. Ale to same kobiety i dzieci. No… trochę naszych kalek i weteranów, co poszli w niewolę za długi.

– Kobiety i dzieci z kalekami w linii? Czy ja śnię? – powtórzył cesarz.

– Oni nie walczą, panie. Budują mur oporowy przeciwko Bortarowi. Chcą przegrodzić całą prowincję i obsadzić go Drugą Armią.

– Przecież tam nie ma nawet kamieniołomów.

– Oni rozbierają imperialne drogi. To jest dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi wdrożonych do ciężkiej pracy. Podobno niektórych nie zdążyli nawet rozkuć – szef Drugiego Wydziału znowu przełknął ślinę. – Mur będzie gotowy za dwa, trzy dni.

Cesarz potrząsnął głową.

– I zatrzymają Bortara?

– Mmm… Trudno powiedzieć. To jest naprawdę bardzo mało groźny związek… ale… jak wybudują mur, to…

– Mów jaśniej.

– Bortara stopuje co innego.

– Czyżby Trzecia Ochotnicza Armia Wyzwolenia Luan? – zakpił cesarz.

– Nie, panie. Trzecią Armię tośmy rozgromili pod Sonne. Teraz resztki uciekają do Negger Bank, bo tam podobno pola dają za darmo.

– Więc co stopuje Bortara?

– Czwarta Armia, panie.

– „Ochotnicza”? – jęknął cesarz.

– Nie, panie. Za zrabowane nam złoto niewolnicy kupili sobie pięć tysięcy najemników. Tyle co nic, ale… dowodzi nią jakiś karzeł, zwany „Krótki”. To ktoś od nas, z pałacu. Realizuje naszą starą taktykę: „Armia samym swoim istnieniem szkodzi przeciwnikowi”. Najemnicy stoją na wzgórzu pod Sonne i nie robią nic. Ale… Jeśli Bortar ich zaatakuje, to Druga Armia w tym czasie skończy budować mur. Jeśli Bortar zaatakuje Drugą Armię, to Czwarta Armia zajmie Sonne i Imperialna Droga Numer Jeden będzie drogą znikąd donikąd.

Przerwało im wejście osmolonego oficera gwardii. Warty przed salą tronową, złożone z liniowych żołnierzy, nie wiedziały po prostu, że każdego, nawet oficera, należy zaanonsować. Niewolniczy bunt w pałacu musiał jednak przynieść jakieś skutki. Wdrożona do etykiety obsługa przestała istnieć.

Cesarz nie obraził się jednak.

– No co tam? – spytał.

– Wasza Cesarska Mość – oficer runął na kolana, bo nie wiedział, jak się zachować. Sztabowcy krzywili się zniesmaczeni. Żołnierz nie klęka i nie pochyla głowy! Bo przecież wykonuje wtedy ukłon Godłem Cesarstwa, które ma na hełmie. A godło to coś, czego nie wolno pochylać, nawet przed cesarzem. – Wasza Cesarska Mość… Armia Troy zdobyła Bramę Pokutniczą i…

– Milcz – cesarz podszedł do okna. Dłuższą chwilę obserwował rozświetloną tysiącami ogników Syrinx. To miasto było takie piękne. – Żegnaj – szepnął.

Oficerowie ze sztabu zagryźli wargi. Wiedzieli, co teraz nastąpi. A każdy przecież miał w stolicy rodzinę, krewnych, swój majątek… Szlag!

Cesarz odwrócił się od okna.

– Zdenerwowali mnie – szepnął jakby na usprawiedliwienie tego, co miał zaraz powiedzieć. Oficerowie sztabu skurczyli się w sobie. Każdy wiedział, co za rozkaz padnie zaraz.

– Wyprowadzić z koszar Ciężki Dahmeryjski Korpus Szturmowy – zakomenderował cesarz.

– O Bogowie – wyrwało się komuś z tyłu. – To już po Syrinx.

Ktoś oparty o framugę okna powtórzył za cesarzem:

– Żegnaj, miasto mojego dzieciństwa.

Nolaan wyprowadził Mereditha z sali.

– Muszę się położyć na chwilę – wyjaśnił. Gorączka telepała nim coraz bardziej. – A tu do jutra nie wydarzy się nic ciekawego.

Czarownik skinął głową.

– Przyjdę w nocy, przyślę też imperialnego medyka.

Nolaan był już średnio przytomny. Nawet nie skinął głową, wlokąc się do swojej komnaty. Meredith skierował się do pokoju lekarzy. Znalazł, prawie od razu, jednego z mistrzów. Kazał mu iść do pokoju księcia. Na pytające spojrzenie tamtego smutno zaprzeczył ruchem głowy. „Przynieś choć ulgę” – rozkazał. Nolaan był trupem. Nie pierwszy i nie ostatni, który odchodził w niepamięć razem z Cesarstwem.

Czarownik ruszył w stronę swojej komnaty. Dahmeryjczycy! Zaklął. No to… rzeczywiście, już po Syrinx. Dahmeryjczycy… Naród górali, żyjący na spłachetku skał, słynący z wyrobu najlepszej broni na świecie. Ich kraj nie mógł wyżywić ich dzieci. Młody człowiek, obojętnie, chłopak czy dziewczyna, miał więc do wyboru: albo zająć się wyrobem mieczy, kusz i sztyletów, albo sprzedać się jako najemnik do któregokolwiek z państw, które były w stanie zapłacić niebotyczne wprost sumy za ich służbę. Z tego, co Meredith wiedział, kasa w ich oddziałach była wspólna. Kto ginął, przekazywał swój żołd pozostałym. Dlatego ci, którzy przeżyli, wracali do siebie bogatsi niż niejeden król. Dahmeryjczycy się nie oszczędzali. Nie znali pojęcia honoru. Jedynym „honorem”, który trafiał do ich zakutych, góralskich głów, było: wykonać zadanie! Wykonać zadanie!!! Jakiekolwiek nie było. W jakichkolwiek warunkach. Jakimikolwiek siłami. „Toż nie po to nam płacą zawrotne sumy, byśmy we trzech choćby nie przyprowadzili demona z krainy śmierci” – mówili. Jeśli pan każe dla rozrywki, to połowa oddziału rzuci się na drugą połowę i zginą wszyscy oprócz ostatniego zwycięzcy, ale… on wróci do domu bogatszy niż sam cesarz. Jeśli pan każe, żeby nawet o krok nie cofnąć się od swoich pozycji zajętych przed bitwą, to Dahmeryjczycy nie cofną się ani o krok. Słynna była legenda o oddziale najemnym, który otrzymał taki rozkaz od któregoś z królów Północy. Bitwa została wygrana, ale zagon kawalerii Cesarstwa zabił Króla. Dahmeryjczycy stali na swoich pozycjach dalej. Król osobiście wydał im rozkaz i tylko Król mógł go cofnąć. Oficerowie innych formacji przychodzili do nich, mówili, że bitwa wygrana, żeby odstąpili na zimowe leża. Przyjeżdżał sam syn Króla. W całości przybyła Rada Regencyjna. Przychodziła okoliczna ludność, karmiła ich, bowiem każdego zgrozą przejmował fakt, że kilkadziesiąt chłopców i dziewczyn, którzy przeżyli starcie, stoi tak w jesiennych chłodach. Potem przyszła zima. Cały oddział, wszyscy, którzy otrzymali rozkaz, stali na pozycjach, aż zgubiły ich mrozy. Ostatni, który przeżył, z żołdem oddziału powlókł się do Dahmerii, by żyć odtąd lepiej niż Król, który wydał im rozkaz.

Dahmeryjczycy byli teraz na ulicach Syrinx. Cały problem z tymi oddziałami był taki, że oni słabo raczej odróżniali swoich od obcych. „Wykonać zadanie” – to ich jedyny imperatyw. Jeśli trzeba będzie spalić miasto, by wykonać rozkaz, to… spalą.

Meredith drgnął zaskoczony widokiem Annamei opartej o framugę drzwi do jego komnaty. O Bogowie! Dziewczyna miała na sobie teraz strój ciężkiego szturmowca z Dahmerii. Krótka plisowana spódniczka ledwie osłaniała jej pośladki, tylko z przodu zawieszony na pasie wachlarz z pancernych płytek sięgał trochę niżej. Błyszczące nagolenice oparte były na wojskowych sandałach wzmocnionych metalem tak, by można było kopnąć i złamać przeciwnikowi goleń. Miała na sobie półpancerz i… O Bogowie… tak jak Dahmeryjczycy… nic pod spodem! Krótki miecz, obrócony rękojeścią w dół, zwisał jej spod lewego ramienia. Do kształtnych ud miała przymocowane noże. Na plecach zawiesiła sobie kuszę i kołczan. Szyję obciążyła łańcuchem z kulą do łamania kości – tam też były grube sploty sznura, zawiązane jak stryczek, z napisem pięknie wykonanym na tej zaimprowizowanej szubienicy: „Złapiesz żywego Dahmeryjczyka – wieszaj natychmiast – koszty egzekucji pokryje Królestwo Dahmerii”. Nie miała hełmu. W długie warkocze wplotła kawałki ostrego metalu, by zadać jak największy ból przy „uderzeniu bykiem”. Na twarzy miała namalowany wzorem Armii Arkach stopień, tym razem kohortnika – ten zwyczaj bardzo spodobał się Korpusowi Szturmowemu i jego żołnierze jako pierwsi zaczęli masowo naśladować okupantów. Lewa ręka Annamei została zraniona czymś ostrym. Małe kropelki krwi opadały na podłogę. To też tradycja: „Każdy nasz krok znaczony jest krwią!” W lewej dłoni miała uchwyt lekkiej tarczy, w prawej dragher – ni to dziryt, ni lancę, ni kosę – raczej połączenie tych wszystkich zabójczych narzędzi. Kiwnęła na czarownika palcem.

– Chodź.

Spojrzał pytająco.

– Sama nie mogę opuścić pałacu – wyjaśniła. – A chcę zobaczyć parę rzeczy.

Ruszyła szybko korytarzem. Meredith poczuł suchość w gardle. Ta jej króciutka spódniczka, której fałdy podskakiwały przy każdym kroku… A szlag!

– To już ostatnia taka okazja, prawda? – zerknęła do tyłu i pochwyciła jego wzrok wlepiony tam, gdzie był wlepiony. Odruchowo spojrzała na swój tyłek. Potem uśmiechnęła się promiennie. – Ostatnia okazja – podjęła po chwili. – Przez najbliższy tysiąc lat, co?

Zaklął cicho.

– Gdzie idziemy? – spytał.

– Do pierwszej wieży oporowej – odparła. – Tam jest widok na całe miasto.

Poprowadziła go przez plątaninę korytarzy w stronę bramy „powietrznej”. Nikt ich nie zatrzymywał. Pałac wydawał się opustoszały. Dotarli do wąskiej kładki, długości jakichś stu pięćdziesięciu kroków, zawieszonej pomiędzy murem okalającym podjazd i pierwszą wieżą oporową. Annamea kroczyła swobodnie na wysokości jakichś sześćdziesięciu ustawionych jeden na drugim ludzi. Meredith kurczowo trzymał się drgających lin. Usiłował nie patrzeć w dół. Zbierało mu się na wymioty. Dziewczyna musiała go ponaglać.

Pierwszy posterunek napotkali przy wejściu do wykuszu obronnego w wieży. Nikt jednak nie śmiał zatrzymać dahmeryjskiego kohortnika w towarzystwie czarownika. Odsunięto żelazne kraty, potem umocniono żeliwną zapadnię. Wkroczyli do mrocznego, rozświetlanego jedynie nielicznymi pochodniami wnętrza. Annamea sama pociągnęła za dźwignię rozsuwającą ściany. Wsiedli do windy wodnej. Podest ruszył zaraz, powoli niosąc ich w górę. Meredith obserwował monstrualne ilości zapasów zgromadzonych na każdym piętrze, patrzył na puste jeszcze szpitale, świetlice, koszary ze śpiącymi żołnierzami…

– Gdyby ci obrońcy mieli jaja – powiedziała Annamea. – To tu można się bronić nawet przez dwadzieścia, trzydzieści… nawet pięćdziesiąt lat!

– Hm… za pięćdziesiąt lat żaden z tych staruszków, który cudem dożyje, nie utrzymałby broni w rękach.

– Nie… Tu są kobiety. Sale wychowawcze, sale ćwiczeń, poligony. Można chować nowe pokolenia żołnierzy i trwać tak prawie w nieskończoność – uśmiechnęła się. – Wyobrażasz sobie? Za pięćdziesiąt lat? Nowe pokolenie w Syrinx. Wnuki i prawnuki tych, co widzieli upadek stolicy. A wokół ostrzegawcze tablice: „Nie podchodzić za blisko do wieży, bo oni mogą szyć z kusz”. Prawie u stóp stanowisk obserwacyjnych – karczmy. Normalne życie. A tu, za murem, którego nie da się zdobyć, resztki Cesarstwa, które nie istnieje już od pół wieku. O czym oni będą myśleć wtedy? W zasięgu wzroku, przy stołach, na targach, ludzie, którzy już nie będą znać nawet nazw imperialnych dróg. A tu? Żołnierze zapomnianego imperium. Ciągle wierni. Zamknięci w dwóch monstrualnych przetrwalnikach. Uśmiechnęła się smutno.

– Ciekawe czy dotrwają restytucji Cesarstwa? Czy będą normalnymi ludźmi? A zresztą… Może za tysiąc lat jacyś mędrcy będą badać te wieże i pytać sami siebie: Cóż za dziwna cywilizacja wylęgła się tutaj? Skarlałe, blade od braku słońca resztki imperium sprzed millenniów… – uśmiechnęła się znowu. – Dałabym dużo, żeby to zobaczyć. Tych przyszłych mędrców kołatających do bramy, te ich szkiełka trzymane przy oczach, te ich mądre, naiwne twarze, tę ich wiedzę, przy pomocy której usiłować będą zrozumieć cywilizację dwóch wieży oporowych Cesarstwa – zamyśliła się, potem podjęła znowu. – To miejsca ostatnie, które właśnie dziś zaczynają swe istnienie, które będą nieść mroczne przesłanie przez wieki.

Meredith ukłonił się z szacunkiem dla jej inteligencji.

– Ale mamy szczęście – powiedziała. – Zobaczyć to wszystko w momencie, kiedy historia się zaczyna – chwyciła go za rękę. – Patrz na tych ludzi – wskazała żołnierzy krzątających się na kolejnych poziomach, które powoli mijali. – Ich potomkowie będą tu żyć przez setki lat! Własne ujęcia wody, monstrualne zapasy, możliwość uprawy roli na szczycie wieży. Oni… tak już niedługo… zamkną się, spuszczając na wejście tyle skał, ile wystarczyłoby do budowy nowego cesarskiego pałacu.

– Nie przetrwają stu lat – wtrącił Meredith. – Nie wystarczy żywności.

– Wystarczy – mruknęła. – Zdradzam ci teraz największe tajemnice cesarstwa. Ale… Są już grzyby, które mogą rosnąć bez światła. Mędrzec Gunai wymyślił metodę przechowywania żywności przez, nie wiem dokładnie, odciągnięcie wody, czy jakoś tak. To może trwać w nieskończoność. Czy wiesz, jak wielka jest wieża oporowa? Czy wiesz, ile pięter jest jeszcze pod ziemią?

Mijali właśnie salę tronową, urządzoną prawie dokładnie tak samo jak w pałacu Syrinx.

– To ostatnie takie miejsce, co?

Annamea roześmiała się nagle. Ich podest dotarł do najwyższego miejsca w wieży. Wysiedli, otwierając blokującą kratę. Annamea poprowadziła go wąskimi, krętymi schodami na szczyt. Owionął ich chłodny wiatr przynoszący ulgę. Kiedy jednak czarownik tylko zerknął w dół na rozświetlone pochodniami ulice, znowu poczuł się źle. Te wszystkie malutkie postacie, te miniaturowe domki… Bogowie! Miał tylko nadzieję, że nie zwymiotuje w obecności kobiety.

– Patrz!

Wskazała mu Ciężki Dahmeryjski Korpus Szturmowy wyprowadzany właśnie z koszar wokół pałacu. Meredith czuł, że odlatuje, zakręciło mu się w głowie. Jak można wymyślić taką wysokość? Jak można budować tak, by patrzącemu z góry wydawało się, że cały świat wiruje pod stopami?

Korpus Szturmowy dzielił się właśnie na dwie części. Ta bliżej wieży ruszyła w stronę nielicznych jeszcze sił Arkach, które byli w stanie dostrzec. Widzieli jakiegoś oficera, który wykrzykiwał niesłyszalne dla nich rozkazy, widzieli przegrupowujące się wojsko na placu, którego nazwy Meredith nie znał. Potem atak. Z marszu. Szturmowcy rozsadzili dosłownie obronę Korpusu Ekspedycyjnego, mordując dziewczyny szybciej, niż te zdążyły choćby zrobić w tył zwrot. Błyskawicznie zdobyto baterię czterech dział blokującą wylot ulicy. Pierwsza kohorta wpadła między domy, zabijając. Szybko ruszyła wzdłuż traktu. Dziewczyny z Arkach mieszały się z napastnikami tylko po to, by ginąć dobijane przez drugą linię. Ale potem… Potem Dahmeryjczycy wypadli na kolejny plac nad kanałem i… napotkali coś, czego nazwa odtąd będzie kojarzyła się z pierwszą klęską Korpusu Szturmowego. Na placu czekali… grenadierzy.

W Armii Arkach były to właściwie jednostki pomocnicze. Ponieważ nie wszystkich żołnierzy zdołano wyposażyć w karabiny, pozostałym rozdano granaty. I tyle. Nikt jednak nie mógł przewidzieć, jak straszliwie skuteczne będą te jednostki w walkach ulicznych.

Dwa bataliony grenadierów były już uprzedzone klęską swojej czołówki. Kilka kompanii przedostało się na dachy okolicznych domów, rozlokowało wygodnie tuż przy rynnach i… powoli, miarowo, dokładnie zapalając lonty, zaczęło zrzucać swoje granaty.

Meredith widział jedną z dziewczyn oświetloną przez płonący dom naprzeciw. Siedziała sobie spokojnie na samej krawędzi dachu, obydwie nogi spuściła w dół, miała w ustach wolnotlący lont. Co chwilę sięgała do drewnianej skrzynki na plecach, wyjmowała ciemny, nieforemny kształt, podpalała i zrzucała w dół, wolną ręką dłubiąc sobie spokojnie w nosie. Kiedy zbyt wiele strzał z kusz zaczęło przelatywać wokół niej, cofnęła się, położyła na brzuchu, składając skrzynkę przed sobą i zaczęła rzucać, kierując się słuchem. Czasem wyjrzała, żeby przekonać się, czy słuch jej nie myli, czasem nie. Ktoś, jedna z koleżanek ukryta za kominem, podała jej w pewnej chwili bukłak. Dziewczyna pociągnęła duży łyk, zerknęła na dół i rzucała dalej. Meredith, choć dzieliła ich straszna odległość, przysiągłby jednak, że dziewczyna ziewa zaspana.

Czarownik przetarł załzawione wysiłkiem oczy. Ktoś, pewnie jakiś zdesperowany mieszkaniec domu, zaatakował nagle dziewczynę, wywijając grubym kawałkiem deski. Ta wstała lekko, wyszarpnęła swój krótki miecz, ale nie zdążyła niczego przedsięwziąć. Jej koleżanka ukryta przy świetliku kopnęła napastnika tak, że ten stracił równowagę i poszybował w dół, wprost na głowy niedobitków Szturmowego Korpusu.

Grenadierzy na placu, te kompanie, które miały karabiny, dały ognia na wprost. Potem dziewczyny umieściły na lufach bagnety i ruszyły do kontrataku. Ostre gwizdki oficerów, słyszalne nawet tu, na wieży, sprawiły, że oddziały na dachach zaczęły poruszać się również, chcąc wyprzedzić atakujące na dole koleżanki.

– O mamo! – krzyknęła Annamea. – Musimy tam być! Musimy tam być!!!

Zawołała oficera dowodzącego koroną wieży.

– Nie mogę niczego przegapić. Następny taki widok za tysiąc lat!

– Pani – zaraportował oficer, podając swoje imię i numer jednostki. – W tej chwili mogę was jedynie spuścić na linie. Troy zbliża się stamtąd – ręką wskazał kierunek.

– Tylko nie na linie – jęknął czarownik.

Żołnierze przynieśli kosz i kołowrót. Meredith zamknął oczy. Po chwili jednak otworzył je, chcąc widzieć dokładnie miejsce swojej śmierci. Annamea po raz kolejny zadziwiła go. Obwiązała się liną, szybko skompletowała oddział, który miał ją spuszczać, i stanęła na murze flankującym… przepaść.

– Trzymacie mnie?

– Tak, pani oficer! – krzyknął dziesiętnik.

Nałożnica lekko zeskoczyła w dół, odbijając się nogami od pionowej ściany. Meredith o mało nie zemdlał. Prawie przemocą wsadzono go do damskiego kosza, przywiązano jakimś sznurkiem. Zamknął oczy, modląc się tak żarliwie jak nigdy w życiu. Słyszał skrzyp dźwigu, który przenosił go nad otchłań, powolne terkotanie kołowrotu, czuł powiew wiatru.

– Czarowniku!

Dał się zaskoczyć. Otworzył oczy. O mało nie umarł.

Potworna implozja targnęła powietrzem. Przepiękny, olbrzymi orzeł wyśliznął się z luźnego sznura trzymającego go przy koszu. Meredith zerwał się do lotu. Rozpostarł skrzydła i kołował wolno tuż przy Annamei, która odbijała się obydwiema nogami od ściany, zjeżdżając za każdym razem o kilka kroków w dół. Jako orzeł nie czuł niczego, ani strachu, ani lęku wysokości. Był zwierzęciem, mógł myśleć tylko jak zwierzę. Obojętnie konotował fakt, że kosz, który napawał go przedtem takim przerażeniem, teraz już pusty wciągano z powrotem na górę. Obojętnie obserwował koszmarne sceny, które rozgrywały się już niedaleko od podnóża wieży.

Nie mógł jednak zbyt długo pozostać na bezdechu. Sfrunął w dół. Eksplozja towarzysząca przemianie wywaliła drzwi w jakiejś karczmie. Zbiegli się ludzie. Meredith zwymiotował pod ścianą. Nie wiedział, czy bardziej ze strachu, czy z braku powietrza. Podniósł się jednak, by po chwili pomóc nałożnicy rozsupłać linę, którą zaraz potem wciągnięto na górę.

– No ładnie – roześmiała się dziewczyna. – Zawsze tak robisz, jak chcesz zejść ze stromych schodów?

– To nie były schody – miał nadzieję, że nie zauważy śladów jego słabości pod najbliższą ścianą. Tłum komentował żywo niecodzienne zdarzenie.

– O mało mi uszy nie pękły – Annamea zaczęła się przepychać pomiędzy ludźmi. – No chodź! Bo nie weźmiemy w tym udziału.

Meredith nie chciał brać udziału w tym, co widział z góry, z korony wieży… Zmarnowany powlókł się jednak z tyłu. Annamea zresztą też nie była wyszkolonym żołnierzem. O mało nie ucięła kilku głów przypadkowych gapiów, zdejmując przymocowany na plecach dragher…

Dotarli do placu dokładnie w momencie, kiedy grenadierzy Arkach ruszali do ataku. Dahmeryjczycy, przynajmniej ci tutaj, byli w fatalnym stanie. Jakiś żołnierz przyskoczył do Annamei.

– Pani kohortnik!!! – ryknął. – Musi pani przejąć dowodzenie! Wszyscy oficerowie zabici.

Annamea przestraszyła się wyraźnie. Dziewczyny z Arkach zbliżały się w równych szeregach, z góry spadały granaty, ktoś, najwyraźniej konnica, sądząc po odgłosach, walczyła w głębi prostopadłej ulicy.

– Pani kohortnik! Musi pani przejąć dowodzenie natychmiast!

Grenadierzy zatrzymali się właśnie. Na widok podnoszonych karabinów Meredith ukrył się za najbliższym załomem. Dosłownie chwile dzieliły oddział od zagłady. Annamea przymknęła oczy. Cała jej wiedza wojskowa w gruncie rzeczy ograniczała się do opisów bitew w romansach rycerskich, jakie czytała. Wytężyła swą pamięć, ale… Niestety. Przypomniała sobie zaledwie jedną komendę, jaką można było wydać wojsku w regularnej formacji.

– Lewy skrót!!! – zawyła Pierwsza Nałożnica Cesarstwa. Była to naprawdę jedyna znana jej komenda z pięknie ilustrowanej książki o przygodach rycerza Ohena.

Wojsko jednak zrozumiało. Wykonało jakiś taki dziwny manewr. Lewa część oddziału zwinęła się nagle, ustawiła prostokątnie do czoła i zamiast jednej linii, pojawiły się cztery krótsze, jedna za drugą.

W tym właśnie momencie z bocznej ulicy walnęła jazda i… zatrzymała się na tych czterech liniach.

– O kurwa! – mruknął jeden z bliżej stojących żołnierzy. – W ostatniej chwili, psiamać.

– No żesz… – odpowiedział mu kolega. – Nareszcie tym burdelem dowodzi ktoś z jajami!

Annamea, widząc, że żołnierze wokół patrzą na nią z wyraźną sympatią, odetchnęła lekko. Nabrała pewności siebie. Wrzasnęła na dwóch komentatorów w pobliżu:

– Tylko nie „kurwa”! Tylko nie „kurwa”, gnoje jedne!

– Ależ my nie o pani, pani kohortnik! – obydwaj runęli na kolana. – My nie o paniiiiii!!!

– No… Ale ten, co powiedział, że mam jaja, to się u mnie potem stawi do raportu!

– Słyszałeś skurwlu?! – podoficer wpadł na biedną ofiarę. – Ona nam dupę uratowała! A ty???

– Tylko nie „dupa”, panie podoficerze – Annamea usiłowała nie dać sobie nadmuchać w kaszę. – Per „dupa” to do mnie sam cesarz może mówić.

– A… Ale… Ale ja…

– Nie jąkaj się – osadziła go nałożnica. – Całe wojsko w tył do najbliższej księgarni.

– Tak jest! – podoficer wyprężył się służbiście. – Bogowie – zrozumiał po chwili. – Gdzie?

– W tył!

Wojsko zrozumiało nawet bez podoficera. Idealnie równe, mimo strat, linie cofały się aż do wylotu najbliższej ulicy. Potem oddziały rozwarstwiły się i przeformowały w idealne szesnastki. Annamea dotarła wreszcie do jakiegoś składu książek. Po chwili wybiegła na zewnątrz i podeszła do Mereditha.

– Pożycz srebrnego, co?

– Nie mam – czarownik rzeczywiście nie miał sakiewki. Ale domyślił się, o co chodzi. – Wpuść tam ze dwóch żołnierzy – szepnął.

– Podoficer do mnieeeee!!! – zawyła Annamea. – Obstawa oficera! Za mną.

Wróciła na chwilę do księgarni, a potem pojawiła się na ulicy z nowiutkim „Podręcznikiem taktyki” w ręce. Sądząc po jej minie, podległy oddział mógł oczekiwać jednego ze straszniejszych sprawdzianów musztry.

– No – Annamea szybko przerzucała kartki. – Hm… Ten… „Ryglowany wachlarz po mojej prawej”!!! – zawyła znowu.

– Kur… – podoficer ugryzł się w język. – Na ulicy?

– Noooo… – nałożnica doczytała właśnie końcówkę opisu. – Niekoniecznie… czekaj. Zróbcie ten, no, tę… – przygryzła wargi – „Pozycja powstrzymująca”! – wydała w końcu rozkaz, szeleszcząc kartkami.

– Tak jest!

Wojsko ustawiło się szóstkami. Grenadierzy Arkach pozostali z tyłu, ale jazda napierała i… napotkała szóstki. Żołnierze patrzyli na Annameę jak na zbawcę.

– Mmmm… teraz ten… no – nałożnica potrafiła czytać naprawdę szybko. – Jeż. Róbcie jeża!

– Wydłużony jeeeeeeżżżż! – dziesiętnik wprowadził lekką korektę do rozkazu dowódcy.

Żołnierze osłonili się tarczami z przodu i z góry. Oddział ruszył w tył, szyjąc z kusz do jazdy, która zaczęła się wycofywać. Brukowana ulica nie była dobrym miejscem do ataku na piechotę w formacji jeża. Grenadierzy natomiast zawsze maszerowali wolniej niż klasyczne wojsko. Byli zbyt obciążeni swoim sprzętem.

Oddział bez trudu więc oderwał się od przeciwnika, wychodząc spod ognia ciągle jako dobrze zorganizowana siła. Dahmeryjczycy szturchali się, wskazując na swojego nowego dowódcę. „Nareszcie” – szeptali. – „Nareszcie jakiś dowódca z jajami… Tfu! Z głową!

Annamea też szeptała cicho, usiłując w ten sposób zapamiętać co ważniejsze ustępy z podręcznika taktyki. „Wzorowy oficer musi mieć rozeznanie w sytuacji taktycznej na swoim odcinku. Musi wiedzieć, jakimi siłami dysponuje przeciwnik. Musi też być pewny morale swojego wojska…”

– Dziesiętnik – ryknęła nałożnica. – Jakie siły nas atakują? I jak u nas z moralnością? Dobrze się prowadzicie?

– Melduję pani kohortnik – podoficer wyprężył się na baczność. – Atakuje nas Czwarta Dywizja Grenadierów Arkach i Pierwsza Dywizja Cudzoziemska, ale… to tylko resztki jazdy. A… a moralność u nas to taka sobie… no… żołnierze się dupczą między sobą – wskazał na dziewczyny i chłopaków w oddziale. – Ale tylko jak są w koszarach – próbował usprawiedliwić swoich ludzi. – Jak mają przepustki, to idą do karczem i burdeli.

– Aha. „Oficer powinien prowadzić kronikę swojego oddziału” – szeptała Annamea, cytując podręcznik. Potem dodała głośniej. – Trzeba zapisać, kto nas atakuje i… że z moralnością to u nas tak sobie.

Meredith tylko westchnął. Tymczasem żołnierze wysypywali się na kolejny plac. Napotkali poszarpany oddział Gwardii Cesarskiej, której dowódca, choć wyższy stopniem, pierwszy zasalutował nałożnicy. Sława Dahmeryjczyków robiła swoje. Z drugiej strony, niestety, z wylotu bocznej ulicy wychynęły oddziały Arkach.

– Co to jest? – Annamea straciła momentalnie pewność siebie.

– Zwiad – dowódca gwardii przygryzł wargę. – Szlag! Położymy tu głowy.

Oddziały szturmowe formowały właśnie front pod przeciwległą ścianą budynków. A potem… potem… żołnierze zauważyli… Ją.

Pani major Achaja ustawiała swoje dziewczyny do pewnego strzału. Dahmeryjczycy i Luańczycy zaczęli kląć, modlić się, zerkać za siebie.

– Lewy skrót – zakomenderowała Annamea i zajęła się studiowaniem podręcznika.

– Wachlarz! – krzyknęła Achaja.

– Formuj czworoboki – wydała rozkaz Annamea.

– Dwie linie po mojej prawej! – ryknęła Achaja. – Pierwsza przyklęk, druga mierzyyyyyyć!

– Lewy czworobok… naprzód! – zawyła Annamea. – Prawyyyyy… linia!!! – nie nadążała z czytaniem podręcznika.

– Klin po mojej lewej – skontrowała Achaja. – Ładuuuj!

– Dlaczego im to zawsze wychodzi lepiej? – skrzywił się dowódca gwardii, widząc sprawne manewry Dahmeryjczyków. – Kurwa! – zaklął ciszej. – Ich dowódców jakoś, szlag, lepiej uczą niż nas…

– Lewy kontrklin wydzielić z czworoboku! – Annamea była dość spokojna. Nie zdążyła się zdenerwować, czytając zawzięcie wszystkie instrukcje. – Prawa linia wybrzuszyć się w centrum!

– Klin robi sierp! – krzyknęła Achaja. – Linie po prawej dwa kroki w tył… – zwinęła dłonie w trąbkę i wrzasnęła do nałożnicy. – No i co, cipeńka? Mam ci teraz przyładować?

Była o całe niebo lepszym oficerem. Po pierwsze, uczyli ją najlepsi strategowie w Troy. Po drugie, dowodziła już wojskiem w prawdziwej bitwie. Niejednej. Po trzecie, dysponowała lepszą bronią. Było jeszcze „po czwarte”: Achaja nie miała tego, co ludzie potocznie nazywają „nerwami”. Nie mogła „stracić nerwów”, nie mogła się „zdenerwować”, bo… po prostu, nie posiadała tego czegoś.

Annamea przeciwnie. Patrzyła rozszerzonymi oczami na sytuację na placu. Odruchowo złożyła podręcznik. Przełknęła ślinę.

– No to mają nas na rożnie – mruknął dowódca gwardii. – Teraz już tylko opiec, przyprawić i podać na talerzach.

Nałożnica zaklęła cicho. Było to bardzo łagodne przekleństwo. Znała oczywiście i inne, ale lata wychowania w pałacu powstrzymały ją od użycia czegoś, co było wbrew etykiecie, jeśli nie była akurat w szoku. Przełknęła ślinę jeszcze raz i wyszła przed linię swoich żołnierzy.

– Hej tyyyy! – krzyknęła, idąc na środek placu. – Chodź no tutaj!

– No nie ma sprawy! – odpowiedziała Achaja. Wyciągnęła swój miecz i wybiegła szybko. – Chcesz się zmierzyć?

– Nie.

– Tak po prawdzie… to ci się nie dziwię.

Dwie dziewczyny stanęły naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Obydwie ze swoimi stopniami namalowanymi na twarzy. Achaja w krótkiej, skórzanej spódniczce, kurtce ze złotymi odznakami pułku i baretkami, w czarnych okularach osłaniających oczy. Annamea w plisowanej spódniczce Dahmerii, w półpancerzu włożonym na gołe ciało.

– Ale jesteś ładna, małpo – wyrwało się Achai.

– A ty masz „ładny” tatuaż na buzi.

– W kronikach napiszą, że zabiła cię kurwa.

– Wbrew pozorom reprezentujemy pokrewne zawody. Jestem nałożnicą.

Achaja drgnęła zaskoczona. Podniosła okulary na czoło, żeby lepiej widzieć. Widok jej smolistoczarnych oczu sprawił, że Annamea z kolei drgnęła ze strachu.

– Pokażę ci coś, głupia cipo – Achaja odwróciła się plecami. Zadarła spódniczkę, pokazując niewolnicze piętno na tyłku. – Byłam waszym śmieciem, małpo – powróciła do poprzedniej pozycji. – I teraz podaj mi choć jeden powód, dla którego nie powinnam cię zabić.

Annamea uśmiechnęła się smutno. Potem wzruszyła ramionami i również odwróciła się plecami, zadzierając kieckę.

– Popatrz sobie na mój tyłek – miała tam bliznę w kształcie cesarskiej lilii, taką samą jak Achaja, tylko trochę mniejszą i lepiej wykonaną. – Ja też byłam śmieciem. Tyle tylko, że dotarłam na sam szczyt służalczej kariery. Jestem Pierwszą Niewolnicą Imperium.

Odwróciła się z powrotem.

– No co? Zamierzasz mnie teraz zabić… siostro?

Achaja zaklęła brzydko.

– To spadaj… siostro. Załatwię tylko twoje wojsko. Ty… – nie wiedziała jak to powiedzieć. – Ty możesz sobie iść.

– Nie.

– No to mamy problem, co? Po raz kolejny okażę się świnią – zakpiła Achaja.

– Świnią to ty nie jesteś – mruknęła niechętnie Annamea. – Nawet nie jesteś jakąś tam szczególnie wredną suką.

– Taaaa? – Achaja końcem miecza odchyliła okładkę książki, którą tamta trzymała w ręce. Zerknęła zaciekawiona. – „Podręcznik taktyki”? – zachichotała. – Co jest? Macie aż takie problemy kadrowe?

– Odejdź na pozycje sprzed ataku. My się wycofamy do pałacu.

Achaja ryknęła śmiechem.

– Podaj mi choć jeden powód, dla którego miałabym to zrobić – powtórzyła.

– Bo tak chcę – warknęła Annamea. – Jestem Pierwszą Nałożnicą Cesarstwa i mam na imię Annamea. A w moim imieniu najważniejsza jest litera „P”.

Achaja zsunęła okulary aż na sam czubek głowy. Trudno ją podejrzewać, żeby nie wiedziała, iż imię „Annamea” pozbawione jest litery „P”. A jednak… Ryknęła chwilę później.

– Harmeeen, wojsko w tył! Lokuj oddziały na pozycjach wyjściowych!

– No co ty??? Lalka! Odbiło ci?

– Lanni! Szlag, grupuj wojsko w ryglowany wachlarz i w tył!

– Lalka… Dobrze się czujesz?

– Wykonać!!!

Achaja zaczęła się wycofywać, patrząc, by któryś z Dahmeryjczyków nie wpakował jej strzały z kuszy.

– Zazdroszę ci, że… – szepnęła Annamea – że twoje wojsko nazywa cię „Lalka”.

– Dotrzymaj umowy – mruknęła Achaja. – Nie chcę widzieć tych twoich Dahmeryjczyków na ulicach.

Annamea odwróciła się i ruszyła w stronę swoich oddziałów. Zignorowała ciche uwagi żołnierzy typu „Kurde! Wyciągnęła nas aż z takiego gówna! Ja cię pieprzę. Jest czarownicą, czy co?”. Zignorowała salutującego jej w niemym podziwie dowódcę gwardii. Podeszła do Mereditha.

– Ona… – wskazała ręką za siebie. – Ona… pracowała przy budowie drogi. Wiesz gdzie?

Czarownik zaprzeczył ruchem głowy.

– Kto ją tak skrzywdził?

Meredith ze zdziwieniem zauważył ślady łez na twarzy nałożnicy. I niby co miał powiedzieć? Że Luan? Że Troy?

– Mistrz Anai – wybrał najbardziej bezpieczną odpowiedź.

– Pieprzysz – Annamea potrząsnęła głową, by pozbyć się łez, które mogły rozmyć jej stopień namalowany na twarzy. – Kurde. Byłam sierotą, porwali mnie, jak miałam kilka lat, potem harem… nie miałam nikogo. Nigdy w życiu. Nikogo. I teraz… Bogowie… spotkałam swoją rodzoną siostrę – pociągnęła nosem. – Może… może mogłabym się z nią zaprzyjaźnić? W innych czasach, w innym miejscu. Bogowie… Moja rodzona siostra! Tak bardzo bym chciała mieć kogoś takiego.

– Ty też jesteś z Troy? – dał się złapać Meredith.

– Nie.

Annamea zdołała się już otrząsnąć.

– Oddział w tył zwrot i marsz do pałacu! – zakomenderowała.

– Ależ pani… – natychmiast doskoczył dowódca gwardii. – To wbrew rozkazom! Ja muszę zaprotestować.

Najbliżej stojący Dahmeryjczyk podniósł lekko swój dragher.

– Tylko spróbuj tknąć mojego oficera, gnojku – szepnął. – Tylko spróbuj choć źle na nią spojrzeć.

Czarne ostrze draghera zalśniło lekko na krawędzi odbijając zagubiony promień światła. Reszta oddziału również patrzyła w tę stronę. Jedno, jedyne oficerskie życie mogło ulecieć ku niebiosom w czasie krótszym niż mrugnięcie okiem.

Загрузка...