ROZDZIAŁ 2

Malutka wioseczka wydawała się wtulona w las. Z miejsca, gdzie stały, była ledwie widoczna. Niewielka rzeczka, właściwie strumień, wiła się między polami, omijając wzgórze, z którego wąska droga prowadziła wprost do wątłej kładki przerzuconej rad wodą.

– To tutaj? – spytała Achaja.

Shha skinęła głową.

– Tu się urodziłam – szepnęła. – Dzięki.

– Biafrze wszystko jedno, gdzie się ma spotkać…

– Ja nie o tym – sierżant uśmiechnęła się lekko. – Dzięki, że nie przyciągnęłaś tu wojska – uderzyły konie piętami i ruszyły w dół. – Bo dziewczyny by wszystko rozkradły, kura zapuściły i by chłopi musieli uciekać.

– Wiem.

Łagodny, zwiastujący przedwiośnie wiatr chłodził ich twarze. Śnieg topniał coraz szybciej, zamieniając gościniec w coraz trudniejsze do przebycia błoto. Wjechały między pochylone płoty. Psy rozszczekały się.

Szczególnie zapach Achai sprawiał, że dostawały amoku. Za to okoliczne koty wychodziły ze swych kryjówek, miaucząc głośno, by powitać wielką i dziwną koleżankę. Były zaskoczone, starały się wytłumaczyć jej, że porządny kot raczej nie jeździ na koniu.

Shha zatrzymała się przed niewielką chałupą pośrodku wsi. Obejście, w przeciwieństwie do wszystkich innych, wyróżniało się wielkim słupem postawionym przy furtce.

– O żesz ty – mruknęła Shha. – Ojciec naprawdę wójtem został.

– No i dobrze. Coś mu się należy od życia.

Obie zeskoczyły z koni. Chłopi, jak zwykle, kryli się w chałupach. Gdyby nie zwierzęta, wieś wyglądałaby na opuszczoną. Shha podeszła do płotu. Pies prawie dostał piany na pysku, szczekając i usiłując wgryźć się w sztachety. Nigdy nie słyszał tak równego, sprężystego kroku. Nigdy nie czuł zapachu wojska.

– Ty co, psiamać, nie poznajesz mnie?

Drzwi chałupy otworzyły się nagle. Wyszedł z nich rosły mężczyzna z opaską wójta, pochylony w głębokim ukłonie.

– Witam jaśnie panienki – smagnął psa rzemieniem. – Witam.

Shha zaklęła jak szewc.

– Tato! To ja.

Mężczyzna uniósł głowę, zerkając podejrzliwie na dziewczynę w krótkiej, lśniącej sukience, błyszczącej skórzanej kurtce z naszywkami formacji i stopnia, baretkami za odbyte kampanie, rozetą elitarnej górskiej dywizji, srebrną odznaką pułku zwiadu i złotym orłem oznaczającym szlachciankę. Obca dziewczyna miała błyszczący hełm osłaniający oczy i rzucający cień na twarz, na której namalowano żółtą farbą trzy kanty liniowego sierżanta i czerwoną wstęgę, znak wysoko urodzonych. Chłop przełknął ślinę. Ta druga wyglądała jeszcze lepiej. Miała zasłonięte czarnymi płytkami oczy. Oprócz stopnia majora namalowanego na twarzy miała też złoty wężyk księżniczki i… i jakiś niesamowity tatuaż o tak skomplikowanym rysunku, że… musiała być chyba Królową. Chłop znał bajki o królowej, która schodzi sama do swojego ludu, ale nigdy nie przypuszczał, że jest w tym choć cień prawdy. I że właśnie on doświadczy tego osobiście. Pochylił się w jeszcze głębszym ukłonie.

– Jaśnie panienki…

– Tato! Do kurzej dupy, to ja, twoja córka! Odważył się podnieść głowę. No może… Przecież nie będzie się sprzeczał. Wszak nie jest głupi. Zaprzeczać tak wysoko postawionej jaśnie panience? Nie, nie, nie.

Shha zdenerwowała się nagle. Otworzyła furtkę i wkroczyła na teren zagrody.

– Mama! No co jest? Wyjdźcie wreszcie!

Starsza kobieta wysunęła się ostrożnie zza drzwi. Albo była bardziej rozsądna, albo bardziej skłonna zgodzić się ze zdaniem jaśnie panienki, jakiekolwiek by ono było.

– Córeczko… – szepnęła, ale tak, żeby nie za bardzo było słychać.

Shha zaklęła znowu i zdjęła hełm. Teraz ją rozpoznali. Ojciec ze zdumienia rozdziawił gębę. Matka potrząsnęła głową, a potem przytuliła córkę.

– Oj, malutka ty moja… Dziecko moje – dotykała jej długich włosów, potem palcem jej pomalowanej twarzy. – To ty teraz za służącą samej Królowej robisz?

Shha mrugnęła do koleżanki.

– To jest pani major, księżniczka Achaja, moja siostra.

– O żesz… – wyrwało się chłopu. Zgiął się w jeszcze większym ukłonie. – Jaśnie pani Królowo… – bełkotał. – W nasze progi… znaczy… w nasze bardzo niskie progi…

Achaja uznała to za zaproszenie. Przeszła przez furtkę i schowała się za plecami gospodarza. Pies jeżył właśnie sierść na karku i zaczynał warczeć.

– Niech pan go przywiąże, co? – uśmiechnęła się. – Psy mnie nie cierpią – dodała wyjaśniająco.

Shha chwyciła ją za ramię i pociągnęła w stronę chałupy. Wójt złapał psa i oniemiały spojrzał na swoją żonę.

– Widziałaś? Córcia siostrą księżniczki – załamał ręce. – I bogato urodzona teraz.

– Szlachetnie urodzona – poprawiła go.

– No mówię. Tam się muszą nudzić w tych pałacach… jak takie rzeczy wymyślają.

– No – potaknęła chłopka. – Ty, stary, rzadko masz rację. Ale teraz masz.

We wnętrzu chałupy kryło się kilkanaście osób. Shha wskazywała palcem każdego po kolei i określała jakimś imieniem, ale Achaja nie była w stanie tego zapamiętać. Było tam ze czterech jej braci i trzy siostry. Do tego żony dwóch braci, jedna w ciąży, druga już z dwojgiem dzieci. Reszty osób nie była w stanie zidentyfikować. Jednak w przeciwieństwie do starych, młodzi nie mieli żadnych oporów. Zaczęli ściskać dziewczynę, przekrzykiwać się i przepychać. Jakaś dziewczynka wskoczyła na Achaję, zaplatając jej ręce na karku.

– To teraz – zerknęła podejrzliwie – teraz jesteś moją siostrą, jaśnie pani księżniczko?

– Tak – roześmiała się Achaja. – Znasz wojskowy obyczaj.

– To weź mnie do wojska, co?

– A ile masz lat, mała?

Dziewczynka skrzywiła się nagle i przytuliła jeszcze mocniej.

– Trzynaście – skłamała, zawyżając swój wiek co najmniej o połowę.

– Trochę mało, co?

– No ale ty, jako Królowa, możesz kazać, żeby mnie wzięli, nie?

– Nie jestem Królową.

– Siostro… Siostrzyczko… Ja cię tak bardzo proszę! Ja bym też chciała mieć takie suknie jak wy macie. Ja bym była dobra w wojsku. Przecież takiej małej jak ja żaden wróg nie zetnie, bo jestem za mała! I on by ciął za wysoko. Co? Weźcie mnie, co? Co?

Achaja potrząsnęła głową.

– Twoje rozumowanie nie jest pozbawione logiki. Ale… Sześciolatków nie biorą.

– Mam siedem! – wrzasnęła dziewczynka. – Mam siedem! – zmieniła swoją poprzednią wersję.

– Akurat – Shha wyrwała się wreszcie z uścisków swojej rodziny. – A nie pięć przypadkiem?

– Sześć! Skończyłam już sześć! – poprawiła się znów dziewczynka. – Mama, powiedz, że mam sześć.

– A kto by tam liczył – machnęła ręką stara. – O tu, proszę – wskazała ławę. – Proszę, jaśnie panienki.

Przyniosła z kuchni kaszę i wódkę. Niedoszły, być może nawet sześcioletni, żołnierz pomstował na środku izby, a potem zaczął głaskać lśniący materiał sukienki swojej nowej siostry.

– Mama, nie nazywaj nas „jaśnie panienki” – Shha skrzywiła się, nabierając łyżką kaszę. – Toż jestem twoją córką. A ona jest moją siostrą – wyjaśniała już z pełnymi ustami. – Mów „ty” albo po imieniu.

– No – zgodziła się stara, nie śmiąc polemizować. – Achaja, „ty”, jaśnie wielmożna pani księżniczko major, Królowo nasza, może wódki?

– Chętnie – roześmiała się Achaja.

Shha zaczęła kląć. Wójt przysiadł się do stołu. Patrzył z ukontentowaniem na swoją córkę i na jej siostrę.

– Oj, jaśnie pani księżniczko, pani major, wasza wysokość Królowo, znaczy „ty” i pani Achaja jeszcze… – uśmiechnął się. – Ale mi się córcia udała, co?

– No! Kurde, pięknie.

Wśród zebranych w izbie przeszedł szmer podziwu. Królowa potrafiła wyrażać się tak jak oni. Mówiła ich językiem!

– No – potwierdził gospodarz. – Sierżanta dostała, a ja dodatek morgowy i wójtem zostałem, nie? – nalał sobie wielki kubek wódki i opróżnił jednym haustem. – Zwykła chłopka, a teraz uczona, mówi inaczej niż my. I szlachciankę żeście z niej zrobili – nalał sobie drugi kubek. – Oj… pani Królowo. Wojsko to najpiękniejsza rzecz na świecie, co?

Achaja uśmiechnęła się. Wolała nie zaprzeczać.

– Shha dostała to, co ma, bo… zasłużyła. Boście ją dobrze wychowali.

– No. Ale jaśnie pani to teraz – zawahał się. Znał wojskowy obyczaj jak wszyscy, ale bał się powiedzieć to, co zamierzał. – To teraz…

– Tak – domyśliła się. – Jestem twoją córką… – też zawahała się na moment – tato…

Przytulił ją mocno. Nie był wymowny. Nie potrafił powiedzieć tego, co chciał.

– No… – głaskał ją po głowie, a Achaja nagle musiała zacisnąć powieki z całej siły. – Dobrze, że mam nową córcię. Twoich braci i sióstr tu kupa, ale miejsce zawsze będzie. Zawsze możesz tu wrócić, dziecko.

– No, Achajka – któryś z braci podniósł swój kubek. – Twoje!

Wypili wszyscy, poza dziećmi. No może poza tymi, które nie zdążyły dorwać się do odstawionych kubków z resztkami.

– Shha teraz wielka pani – powiedziała któraś z sióstr. Trudno było się doliczyć i zapamiętać ich imiona. – A takie głupie było dziecko – uśmiechnęła się.

– Shha jest jedną z najlepszych żołnierzy, jakie widziałam – powiedziała Achaja. – Może jedynie Lanni jej dorówna, może Mayfed. Kiedyś może ta nowa, Jakee, będzie równie dobra. Shha jest świetna.

– No – odezwał się gospodarz. – Mnie wójtem przez nią zrobili. I dodatek morgowy za stopień, i…

– Eeee… – Shha wzruszyła ramionami. – Achajka to nawet Viriona pokonała.

Nikt tutaj nie wiedział, kto to Virion. Wielki Świat zaglądał do tej zagubionej wśród lasów wioseczki raz do roku, w osobie poborcy podatkowego, ale… Jednak w osobie poborcy ten Wielki Świat wcale nie był taki znów wielki.

– O Bogowie! – krzyknął któryś z braci. – Orszak ku nam lezie.

– To wasz? – spytał ktoś z tyłu.

– Nie – zaprzeczyła Achaja. – Pewnie Biafra. Do karczmy trzeba się przenieść.

Shha skoczyła do drzwi. Otworzyła je i wypadła na zewnątrz.

– A po co do karczmy? – zaoponował gospodarz. – Tu wszystko mamy. A ja ich zaraz…

Usiłował upchnąć wszystkich do drugiej izby obok, ale nie szło mu za dobrze. Cała rodzina, podekscytowana niecodziennymi zdarzeniami, tłoczyła się i przekrzykiwała. Nikt nie zamierzał rezygnować z widowiska, którego mógł być świadkiem.

Shha wróciła skrzywiona. Potem żołnierze zwiadu wprowadziły Biafrę. Właściwie wniosło. Był tak pijany, że nie mógł zogniskować wzroku, ślina kapała mu z ust. Żołnierze usiłowały posadzić go na ławie, ale dosłownie przelewał im się przez ręce. Achaja zaklęła głośno.

– O! Wódka – wbrew pozorom Biafra zdołał jednak coś dostrzec przed sobą. Usiłował sięgnąć, ale mu nie wyszło. Shha z całą rodziną patrzyła oniemiała.

– Tato – szepnęła Achaja. – Daj kwasu albo coś w tym rodzaju.

Gospodarz rzucił się do kuchni. Jego żona pobiegła za nim i po chwili przynieśli spory garnek przykryty szmatą i obwiązany sznurkiem.

– Wiadro – zakomenderowała Achaja.

Dzieci przytaskały balię, widać musiały już być świadkami podobnych scen i wiedziały, co robić. Żołnierze zwiadu patrzyły demonstracyjnie w okno. One również musiały widzieć niejedno w wykonaniu swojego szefa. Achaja stanęła za Biafrą, chwyciła go za głowę i przytrzymała pomiędzy swoimi udami. Razem z gospodarzem rozchylili mu usta i zaczęli wlewać kwas. Potem wspólnymi siłami nachylili bezwładne ciało nad balią, którą dzieci przytrzymywały, żeby się nie przewróciła.

– Pani major – jedna z żołnierzy wyciągnęła dłoń. – To może poskutkować.

Achaja wzięła od niej malutką fiolkę wypełnioną białym proszkiem.

– Co to jest?

– Ja tam nie wiem – szeregowa wzruszyła ramionami. – Nazywają to „narkotyk” czy jakoś tak. Medyk czasem daje szefowi, jak już nic nie działa.

Achaja wsypała biały proszek do kubka i zalała wódką. Gospodarz podniósł obrzyganego Biafrę i razem zaaplikowali mu mętny płyn. Biafrą coś wstrząsało. Medyk jednak miał rację. Po chwili wstrząsy ustały, a potem pijak otworzył oczy. Były równie mętne jak płyn, który mu wlali. Ale też były rozświetlone jakimś dziwnym blaskiem.

– Kawy… – wyszeptał.

– A skąd ci, kurwa, wezmę kawę w Arkach? – krzyknęła zdenerwowana nagle Achaja. – Jakbyś się w Troy urodził, to może byś dostał. Raz do roku, na królewskim dworze.

– Mam… mam w jukach – szepnął.

Żołnierze pobiegły po juki. Kiedy wróciły, Achaja wyjęła z nich trzy zielone ziarenka. Zwróciła się do gospodarza.

– Słuchaj, najpierw je trzeba opalić, potrzymaj na płycie, aż zrobią się czarne. Potem weź do ust i zgryź wszystkie. Musisz przeżuć dokładnie. Potem wypluj do kubka i zalej wrzątkiem.

Była chyba jedyną osobą w całym królestwie, która wiedziała, co zrobić z tymi dziwnymi ziarenkami. Młodość spędzona na jednym z pierwszych dworów w Troy procentowała właśnie w zupełnie niespodziewany sposób.

Przejęty gospodarz podskoczył do pieca. Biafra chwiał się na ławie. Dziwny blask w jego oczach potęgował się z każdą chwilą. Ustały dreszcze, przestał się ślinić. Nie był do końca przytomny, ale jakiś wewnętrzny płomień rozpalał się właśnie i sprawiał, że mógł nawet powiedzieć coś z sensem.

– I co z tą kawą? – mruknął.

– Zaraz będzie.

– Bogowie… Jak ja wyglądam?

– Jak zwykle, Biafra! Obrzygany, obsikany, jak każdy pijak z zaplutej karczmy!

Wzruszył ramionami. Był piękny. Nawet w tym stanie.

– A ty co, kurde, księżniczko moja. Nie pijesz?

– Ale się nie schlewam w cztery dupy codziennie!!! – krzyknęła.

– Eeeee… Srał to pies – przetarł oczy. – Macie jakieś nowe ubranie?

Żołnierze były przygotowane. Jedna z szeregowych osłoniła go ogromnym ręcznikiem, a druga z wielkim trudem przebrała w nowe ubranie. Rodzina Shhy obserwowała te zabiegi w kompletnej ciszy. Potem gospodarz postawił na stole parujący kubek z czarną, rozsiewającą dziwny, ale przyjemny, zapach cieczą. Biafra wychylił go, parząc sobie usta. Achaja wyjęła mu naczynie z ręki i wypiła resztkę, którą zostawił. Kawa była rarytasem, istnym cudem Bożym, szczególnie w tym zapadłym, prowincjonalnym królestwie.

Narkotyk zaordynowany przez medyka działał świetnie. Ciało Biafry nie przypominało już galarety. O dziwo, mógł się nawet skupić.

– Nie macie więcej tego proszku? – spytał.

Żołnierze energicznie zaprzeczyły ruchami głów.

– Niech się ktoś kopnie do stolicy po większy zapas. Kurde, mam wrażenie, że potrzebuję tego więcej i więcej. No, zróbcie coś! Nie stójcie tak, głupie dupy!

Achaja skinieniem głowy pozwoliła odejść dwóm szeregowym. Spojrzała na Biafrę, który wyglądał coraz lepiej.

– Ale mi dobrze – szepnął. – Jak wokół jest kolorowo.

Rozejrzała się odruchowo. Miała wrażenie, że kolory są takie same jak poprzednio. Ale może to jej oczy kłamały? Zdjęła ciemne okulary. Kilka osób szarpnęło się do tyłu na widok jej smolistoczarnych oczu.

– Możemy porozmawiać?

– No – Biafra przekrzywił głowę jak dziecko, przyglądając się jej uważnie. – Jesteś fajną dupą, księżniczko. Jak bym cię wziął do łóżka…

– Obiecanki cacanki – warknęła i nagle zdała sobie sprawę, jak strasznie jej na nim zależy. – W tym stanie mógłbyś to zrobić z kozą i nie odczuć różnicy.

– Nie bądź wulgarna – odciął się. Jego umysł pod wpływem narkotyku zaczynał już działać naprawdę dobrze. – Zaraz wstanę i cię dopadnę.

– Akurat. Przelecisz Shhę, a i tak będzie ci się wydawało, że spałeś z cesarzem Luan.

Roześmiał się. Zerknął na sierżanta.

– Też fajna dupa. Słuchaj, Shha, nie chciałabyś wyjść za generała?

– Nie, panie generale, z całym szacunkiem. Ale niech pan to zaproponuje pani major.

– Shha! – Achaja usiłowała zgasić sierżanta, ale ta perorowała jeszcze jakiś czas, zachwalając różnorakie walory swojej siostry. Achaja myślała, że rumieńce zostaną jej na stałe, szczególnie po opisie dotyczącym tego, jaka jest w łóżku.

Biafra wydawał się zadowolony. Patrzył na swojego majora, uśmiechając się głupkowato.

– To co? – powiedział wreszcie. – Wyjdziesz za mnie?

– Najpierw spróbuj wytrzeźwieć – osadziła go momentalnie. Coś ciepłego rozlewało się w jej wnętrzu. Nie wiedziała, jak sobie z tym poradzić. Taki gnój! Takie zero! Kurde blade. Naprawdę go kochała? Bogowie, czy on mówi serio?

Nie mogła poradzić sobie z własnym wnętrzem. Twarda kobieta zabójca miękła nagle, kiedy ten sukinsyn choćby żartował sobie, że się z nią ożeni. Chyba zwariowała. Taka świnia, taki maleńki gnojek upaprany w niezliczonych aferach. A tam – aferach! Tego nie można nawet tak nazwać. Upaprany w mętnych aferkach gdzieś na końcu świata, w zupełnie nieważnym królestwie, o którym w Troy wiedzieli jedynie najbardziej oświeceni bibliotekarze i najbardziej zajadli agenci wywiadu. Pijak, gnój, świnia taka… Zatraceniec pierdolony. Takie nic! Taki śliczny, tchórzliwy mężczyzna. Takie gówno, które przykleja się do buta. Taki pieprzony ideowiec, który potrafi, jeden z nielicznych, zrealizować swoje dzieło, nie cofając się przed niczym, przed żadnym świństwem. Kłamca. Bajerant. Mimoza. Tchórz. Maminsynek. Morderca. Skurwiel. Wyrafinowany intelektualista zapijający swoje żale w beczkach wódy, rzygający publicznie, trzeźwy, pozbawiony złudzeń pacan – jedyny jednak człowiek na świecie, który mógł ją zrozumieć. I taki piękny… taki śliczny! Taki wrednie ładny! Worek łajna ociosany przez mistrza mistrzów – przez istotę natchnioną, przy której inni rzeźbiarze powinni zająć się odtąd wyłącznie struganiem koników i drewnianych lalek na wiejskie odpusty.

Bogowie! Jak mogliście stworzyć takie monstrum? Aaaaaa… Mogliście, mogliście… Stworzyliście chłopa, który zabija, nawet nie wiedząc, czy ma rację. Stworzyliście kupców, którzy zabijają, przekonani o swojej racji. Stworzyliście inteligentów, którzy nie mogą zabijać, ale judzą, mówiąc, że mają rację ci, co zabijają, męczą, uciskają. I stworzyliście Biafrę! Wasze ostateczne rozwiązanie w dziele zniszczenia! Nieprawdopodobnie inteligentnego skurwysyna, który jest połączeniem chłopskiej bezwzględności, kupieckiej zaradności i intelektualnej przewrotności. Chłop, kupiec i inteligent. Takie dziwne coś. Bezwzględne jak chłop, zaradne i dobrze zorganizowane jak kupiec, mądre jak inteligent. Te trzy gatunki ludzi nagle w jednym. Ale nie wszystko się zmieści, więc odciachaliście to, co w tamtych dobre. Pozostało tylko chłopskie skurwysyństwo, kupiecka zajadłość i inteligenckie, najwspanialsze na świecie, mądre kłamstwo.

Zabijano od zarania. Znajdując różne preteksty albo w ogóle bez usprawiedliwienia. Ale Biafra jest pierwszym, który zabija dla… dobra zabijanych. Tak, wredni Bogowie, zgódźcie się, że nic lepszego już nie wymyślicie. Biafra to ukoronowanie waszego dzieła. Śliczna, najpiękniejsza na świecie śmierć, która przychodzi jako lekarstwo ostateczne, jako panaceum na wszelkie bolączki. I nie dziwcie się tylko, że tysiące, miliony jego spadkobierców rzucą się do boju w przyszłości. Nie, nie z wyciem bynajmniej. Z inteligentnym Dobrym Słowem na ustach. Samiście to sobie wymyślili. Nie miejcie więc pretensji do ludzi. Czemu odwracacie głowy? Coś wam nie w smak? Co? To po coście go robili? Świat bez Biafry byłby do pomyślenia. Jednak przyszłość bez jego spadkobierców już nie. A przynajmniej nie taka, jaka nastąpi. My, ludzie, nie rozumiemy waszego milczenia. Za co nam to zrobiliście, co, zarazy? Nie chcecie odpowiadać? Nie – to nie. Tylko nie odwracajcie teraz wzroku, gnojki.

– Szkolenie oddziałów zakończone? – zapytał Biafra z uśmiechem.

– Tak. Strzelanie, odliczanie, manewrowanie. Wszystko przećwiczone – mruknęła Achaja. – Choć w zimie.

– Nie szkodzi. Jak zaopatrzenie?

– Fatalnie. Trzech żołnierzy ćwiczy, używając jednego karabinu. Co, zważywszy wypadki, pozbawia nas dwudziestu sztuk broni dziennie.

– Nie szkodzi – westchnął. – Otrzymałem zapewnienie od Chorych Ludzi, że mogą dostarczać nam około stu dwudziestu – stu trzydziestu sztuk karabinów dziennie. Są w stanie wytworzyć nawet więcej, ale… Cła Wielkiego Lasu, straty transportowe, wady produkcyjne powodują, że dostaniemy realnie około setki sprawnych dziennie. Wraz z amunicją i specjalistycznym zaopatrzeniem.

– Mamy czym zapłacić? Czy dadzą na kredyt?

Uśmiechnął się i mrugnął do niej. Nie musiał tego robić. Pytanie było raczej retoryczne, ponieważ oboje wiedzieli, że Chorzy Ludzie zrobią wszystko dla utrzymania szlaku przez Wielki Las. Ich towary taniały zastraszająco na światowych rynkach, co pozwalało im zajmować te rynki jak wezbrana rzeka „zajmuje” położone przy brzegu łączki. Wiele królestw rezygnowało z ceł, widząc rozkwit gospodarczy na swoich terenach. Na rynkach Zachodu nie było już innych tak liczących się kupców jak kupcy Chorych Ludzi. Szlak! Szlak przez Wielki Las był kluczem, który otwierał wszystkie drzwi. Wszelkie rynki. A gwarantem przepustowości szlaku było Arkach. To sprawiało, że jakieś niebotyczne, monstrualne i makabryczne sumy ze skarbu Chorych Ludzi, czy to w formie nisko oprocentowanych kredytów, czy bezzwrotnych pożyczek, trafiały do kasy Armii Arkach. Królestwo to stało się nagle najlepszym petentem we wszystkich kantorach, każdy lichwiarz uśmiechał się z radością, mogąc ręczyć, czy wręcz wydać kwity gwarantowe tak wspaniałemu klientowi (czytaj: mającemu tak piękne poręczenie). Z drugiej strony szerokim strumieniem płynęły w stronę Arkach pieniądze z Troy. Drogi handlowe zostały otwarte (większość nowych). Pierwszy na świecie szlak handlowy prowadził przez stolicę. Wszystko to sprawiało, że po raz pierwszy w dziejach królestwo mogło zyskać pewną perspektywę strategiczną. I Biafra zamierzał to wykorzystać. Sytuacja militarna nie była dobra, ale Troy również miało cudzy but na gardle. Teraz dla drugiego na świecie królestwa (jak Troy) i zupełnie trzeciorzędnego (jak Arkach) istniało jedno rozwiązanie: zwyciężyć lub przestać istnieć.

Nikt z wymienionych nie zamierzał przestać istnieć sam z siebie.

– Dobra – mruknął Biafra. – Zaan uderzy na wiosnę. My musimy wcześniej.

– Dlaczego?

– Jest zima. Luan wycofało swoje siły do garnizonów Negger Bank. Teraz Drugi Mieszany Korpus na naszej granicy liczy jakieś dwadzieścia tysięcy ludzi. Pierwszy Gwardyjski niewiele więcej. Na wiosnę podwoją swój stan i będzie po nas. Uderzamy teraz albo nigdy.

– Czym uderzamy, Biafra? Ocknij się.

Skrzywił się. Długo masował twarz.

– Królowa jest przeciwna wojnie zaczepnej. Ale to małe piwo… – westchnął ciężko. – Drugą Dywizję Górską mamy przeszkoloną już i wyposażoną w nową broń. Trzy tysiące osób. Mamy zwiad. Jakieś dwa tysiące, może trzy. Mamy Ochotniczy Korpus Chorych Ludzi – tysiąc. Plus trzysta dział.

– Trzysta… co? – spytała.

– Dział. Armat – wzruszył ramionami. – Jakaś ich nowa broń. Muszą jednak ją przewieźć łodziami na brzeg. A to dopiero będzie możliwe, jak zajmiemy kawałek brzegu w prowincji Negger Bank.

– Czyli nigdy – mruknęła.

Nie zwrócił na nią uwagi.

– Mamy tysiącosobowy korpus ekspedycyjny Królestwa Dery. Nieprzeszkolony i nie dysponujący nową bronią. Mamy kupę rycerstwa z Królestw Północy, też będzie ich z tysiąc. Ale o dyscyplinie lepiej nie mówić.

– Czyli… razem osiem tysięcy żołnierzy. Dowodzonych według różnych regulaminów, albo w ogóle bez… a to wszystko na… Czterdziestotysięczną Armię Luan. Drugie czterdzieści tysięcy w Negger Bank i jeszcze trzydziestotysięczny Korpus Mohra, który skoczy nam na karki, jeśli pojawimy się na jakiejkolwiek cesarskiej drodze. Kurwa! Ja mogę umrzeć w każdej chwili. Ale nie wysyłaj na śmierć tych wszystkich dziewczyn. Tych chłopaków z obcych państw. Osiem tysięcy na sto dziesięć tysięcy, nie licząc garnizonów? Oczadziałeś?

– Czekaj, czekaj… Wszystkie siły tkwią teraz w fortach lub obozach warownych. Prześliźniemy się i…

– … i dostarczymy im rozrywki – dokończyła.

– Czekaj – powtórzył. – Słuchaj, Troy nam jaja urwie, jeśli nie uderzymy teraz. A wiesz dobrze, że może to zrobić. Nie mówiąc już o tym, że mają tam na mnie takie materiały, których ja sam na siebie nie mam – wyznał szczerze. – Uderzymy. Z tobą lub bez ciebie. Ale uderzymy.

Achaja jęknęła cicho. Ten wariat zamierzał pogrążyć całe królestwo! Ten samozwańczy półbóg, ten skretyniały czytelnik rycerskich eposów postanowił zaprzeczyć matematyce. Jego zasraną, skompletowaną z przypadkowych oddziałów „armię” byle luański garnizon rozsmaruje na pierwszej polanie, gdzie zły los pozwoli im się spotkać.

– Kurwa!

– Czekaj, kochanie… Poleciłem zorganizować nasze wojska jak górskie dywizje. Całe zaopatrzenie na mułach. Możemy iść przez las. Możemy…

– Popełnić samobójstwo.

– Ominąć Drugi Mieszany i…

Zrozumiała jego plan. Przejść pod bokiem. Przedwiośnie może to sprawić. Kiedy oni będą zamknięci w fortach. A niech sobie, osłabiona nawet, „zwykła” Armia Arkach, która pozostanie na granicy, radzi sama z Drugim Mieszanym.

– No ale… Pierwszy Gwardyjski spadnie nam na kark, a Mohr uprzątnie ciała.

– No – niespodziewanie przyznał jej rację.

– Słuchaj – spojrzała na niego. – Czego się najbardziej boimy w Negger Bank?

– Równin i dróg – odparł natychmiast. – Wszystkiego tego, co pozwoli im rozsmarować nasze lekkie jednostki.

– Bosko! – roześmiała się. – Powiedziałeś dróg?

– No.

– No to robimy tak: omijamy nie tylko Drugi Mieszany Suhrena, ale też Pierwszy Gwardyjski dowodzony przez Teppa. Walimy, wykorzystując, co się da, do wybrzeża po zaopatrzenie Chorych Ludzi i przed nami tylko Mohr.

– Dziewczyno – potrząsnął głową. – Wiesz, co to są linie zaopatrzeniowe, które oni mogą przerwać?

– Co za różnica? Przerwą i tak. Nie sądzisz chyba, że Armia Arkach pokona Drugi Mieszany… Albo dostaniemy amunicję z łodzi Chorych Ludzi, albo nie. Żarcie armia zapewni sobie sama.

Zamyślił się. Jego ręka, którą masował czoło, drżała. Coś dziwnego rozświetlało mu oczy. Wydawał się przytomny i nieprzytomny zarazem. Narkotyk sprawiał, że jego głowa chwiała się lekko, ale myśli były trzeźwe. Armia zorganizowana na wzór górskich dywizji, ciągnąca zaopatrzenie na własnych, prowadzonych za uzdę koniach i mułach, rzeczywiście mogła dokonać czegoś takiego. Zamiast walczyć z przeważającymi siłami… po prostu je ominąć. Armia Arkach, która pozostanie na granicy, powinna jeszcze jakiś czas wytrzymać, kiedy oddziały ekspedycyjne tymczasem dotrą do Negger Bank, pobiorą zaopatrzenie Chorych Ludzi i przetną najważniejszą drogę handlową Cesarstwa. Operacja jak uderzenie mieczem w blok masła.

– Jak długo będziemy musieli wytrzymać w Luan? – spytała Achaja.

– Zaan uderzy na wiosnę. Myślę…

– Nie licz na to, że dojdzie choćby do Syrinx.

Zagryzł wargi.

– Królestwa Północy też uderzą… – skrzywił się, kiedy machnęła lekceważąco ręką. – No dobra. Powiem ci – zerknął na chłopską rodzinę skupioną pod ścianą, ale… ich obecność nie miała żadnego znaczenia. Już nie miała. – To będzie wojna nowego rodzaju.

Wyjaśnił jej, że Królowej udało się wymóc udział sześciuset wojowników z Wielkiego Lasu. Ale ten oddział nie wzmocni sił głównych. Nie miałoby to zresztą sensu. Wojowników i tysiąc rycerstwa z Północy pośle się przodem i bokami. Nie po to, żeby walczyli. Przecież w Luan zmiecie ich dowolny zorganizowany oddział wojska. Nie. On planował co innego. Rycerze i wojownicy w małych grupach pójdą po to, żeby siać terror. Ilu trzeba chłopów, żeby powstrzymać pięciu rycerzy? Jedna wieś nie wystarczy. A jeśli w małym miasteczku nie ma garnizonu regularnej armii, to ilu mieszczan trzeba, żeby mogli odeprzeć atak raptem dziesięciu rycerzy? Nie wystarczy im sił. Dziesięciu rycerzy zrówna miasteczko z ziemią, spali, zrabuje, wymorduje wszystkich, którzy nie uciekną. Ilu wojowników z Lasu powstrzymają kupcy? Jednego? A jeśli będzie ich pięciu? Co ze wsią, co z miasteczkiem, co z osadą rzemieślniczą?

Potrząsnęła głową.

– Chcesz wszystkich zamordować?

– Przecież wsie i tak zawsze były palone.

– Ale nigdy w zorganizowany sposób.

Wzruszył ramionami.

– Wiesz… mam wrażenie, że byłoby mi wszystko jedno, czy zabije mnie ktoś przypadkiem, czy w sposób zorganizowany – zerknął na nią. – Zresztą tu nie chodzi o zabijanie. Tylko o terror, niszczenie. Rycerze uderzą na wsie i małe miasteczka. Chłopi pewnie uciekną w las, ale tam będą na nich czekać wojownicy. Żadnych starć z wojskiem. Żadnych niepotrzebnych rzezi, bo nie o to tutaj chodzi.

– A o co? – spytała rozeźlona.

– Jak to? Oni mają uciekać – uśmiechnął się rozbawiony. – Jeśli jeden z drugim, chłop, mieszczanin, rzemieślnik czy kupiec zostanie napadnięty i złupiony, a w lasach ukryć się nie będzie sposób, bo tam grasują potwory, to…

– To co?

– Tysiące ludzi rzuci się do ucieczki pod opiekę garnizonów. Tysiące ludzi! Z dobytkiem, który zdołali wynieść, z wozami, z rodzinami. Oni zatkają imperialne drogi. A jeśli nawet dotrą do jakichś zorganizowanych oddziałów, to pan oficer, który tam dowodzi, będzie ich musiał żywić – Biafra uśmiechnął się znowu. – Czym? Odbierze od ust swoim żołnierzom? Zrobimy im taki burdel, że kwatermistrzowie sami będą się obwieszać.

Teraz ona wzruszyła ramionami.

– Burdel czy świątynia – mruknęła – dalej mamy parę tysięcy na sto!

– Ale też możemy bić się z kolejnymi oddziałami osobno. Nie uderzą całą siłą, bo nigdy nie zdołają ich zebrać. Ale to nie wszystko. Wiesz, co zabija najwięcej żołnierzy?

– Chyba inni żołnierze – zakpiła.

– Błąd – uśmiechnął się. – Nieprawda.

– Kurde! A co?

– Sprawdziłem wszystkie raporty, do jakich mogłem się dostać. I przeliczyłem sobie. Na jednego żołnierza zabitego przez wroga przypada pięciu, którzy zmarli od nieleczonych ran, chorób, złego żywienia.

– Ilu?

– Pięciu – powtórzył. – Jeśli stuosobowy oddział ma straty w bitwie rzędu dwudziestu zabitych żołnierzy, to potem i tak znika, bo pozostali umierają z różnych innych przyczyn. Tobie to trudno ocenić, bo walczyłaś w elitarnej, górskiej dywizji, a tam medycy i zaopatrzenie najwyższej klasy. A widziałaś, co w piechocie? Żarłaś kiedyś brudną, zgniłą brukiew, popijając wodą z kałuży?

– Żarłam różne dziwne rzeczy, jeśli ci o to chodzi. Ale pięciu do jednego?

Machnął ręką.

– Pamiętasz dwudziestotysięczny korpus Tyranii Symm wysłany dla oskrzydlenia Linnoy? Ile mieli strat?

– Prawie dziewięć tysięcy po przejściu na brzeg morza – wyrecytowała z pamięci.

– A ile bitew odbyli? – nachylił się w jej stronę.

– Bogowie! – wyrwało jej się mimowolnie. – Żadnej!

– Widzisz? – szepnął. – Dziewięć tysięcy żołnierzy zmarło bez jakiejkolwiek bitwy? Dlaczego?

Patrzyła na niego osłupiała. Te fakty znali wszyscy, którzy poznawali taktykę i strategię. Ale wnioski wyciągnął jedynie Biafra.

– Zaraz, kurde – nie mogła uwierzyć. – Przecież tam był wyjątkowo trudny teren.

– Tak – Biafra zgodził się natychmiast. – Ale dwa lata po Symm tę samą drogę, tyle, że w drugą stronę, odbył strateg Genner z Linnoy. Stracił kilkaset osób.

Potrząsnęła głową.

– Dlaczego?

– Tam bagna, wyziewy, uroczyska. Jeden z medyków Gennera kazał żołnierzom gotować wodę. Nie wolno było wypić niczego, co nie było przegotowane. I co? Piętnastotysięczna Armia Linnoy straciła w tym samym terenie dwustu, trzystu żołnierzy, otoczyła twierdzę Grath i zdobyła ją po czterdziestodniowym oblężeniu. Majstersztyk, prawda? Wielka Tyrania Symm na kolanach przed malutkim księstewkiem.

– Genner miał płatnych najemników.

– No to co? Troy ze swoją wielką Armią Wschód miało kłopoty z Symm. Linnoy jakoś nie miało.

– Kurde, człowieku, przecież to była wieloletnia wojna.

– Głównie na morzu. Ale… tak czy tak, malutkie księstewko napluło w twarz wielkiej Tyranii. I ma się dobrze! A Symm? Z jednej strony Troy atakujące dowolny port, jeśli… no na przykład, jeśli jakiemuś waszemu strategowi nie spodoba się pogoda w danym dniu. Równie dobry powód jak każdy inny. Z drugiej strony zamknięte cieśniny i główne szlaki handlowe tylko dlatego, że staremu księciu zachciało się kiedyś puszczać wiatry na oficjalnym przyjęciu. I co? Linnoy pierdzi jak pierdział, a Symm zdycha. Zdycha.

Biafra rozmasował policzki.

– I co? – kontynuował. – Wystarczyło, że malutki książę Linnoy raz puścił bąka i już korona tyrana spadła z głowy?

– Linnoy ma cieśniny handlowe. Zadławił Tyranię, odcinając jej dopływ właściwie wszystkiego.

Biafra roześmiał się na cały głos.

– Nie pamiętam nazwy, ale… była taka wyspa, kluczowa dla handlu Symm. Zdobyły ją wojska Linnoy. A… czyją jest teraz własnością?

– Troy – szepnęła, wiedząc, do czego zmierza.

– Ooooo? To dlaczego wam Linnoy nie zamknął „dopływu wszystkiego”, co? Nie udało się? – kpił w żywe oczy. – Takie Troy… Z jednej strony wrogie Luan, z drugiej wrogie Symm. I jeszcze Linnoy. I co? Nie poszło mu z wami? Dlaczego? – Biafra nachylił się nagle nad stołem. – Odpowiem ci. Bo Królestwem Troy, wbrew pozorom, nie rządzą idioci! Żrecie się, skaczecie sobie do oczu… Ale jedno wiecie: jeśli chodzi o złoto, to pałką wroga w łeb. Tak, żeby ubić na miejscu. W tym się wszystkie Wielkie Rody akurat zgadzają. Macie Armię Wschód, Armię Zachód i Armię Domową. Nie do połączenia w jedną siłę, jeśli chodzi o wojnę z Luan. Bo tam własne sprzeczne interesy wchodzą wam w drogę. A jednak… w przypadku Linnoy udało się. Jakim cudem? Trzask prask i stupięćdziesięciotysięczna armia sprawiła, że stary, pierdzący książę nagle oddał wam wyspę i trzy fortece nad cieśninami. Bez jednej bitwy. Co? Zgłupiał nagle? Nie… Otrzeźwiło go, kiedy wyobraził sobie pięćdziesiąt okrętów Troy i monstrualną armię lądową u swoich bram. Cha, cha, cha! I tak załatwiacie sprawy w Troy. Po co walczyć? Niech Linnoy zgarnie całą zdobycz. A wy go tylko poprosicie, żeby wam część oddał za bezdurno. I co z twoimi cieśninami, złotko? – zakpił znowu. – Tak samo może być z Luan. Teraz wóz albo przewóz.

Zagryzła zęby.

– A sprzęt do oblegania fortec? – spytała cicho. – To również zamierzasz ciągnąć za sobą na jucznych koniach i mułach?

Prychnął pogardliwie.

– Nie mamy sprzętu, więc nie będziemy zdobywać żadnych fortec. Albo się połączymy z Chorymi Ludźmi na brzegu morza, albo nie. Albo przetniemy imperialną drogę, albo nie – znowu wzruszył ramionami. – Żadnego oblegania czegokolwiek, bo nie mamy na to ani sił, ani środków.

– Rewolucjonizujesz sztukę wojenną, Biafra. Armia Luan nigdy dotąd nie dostała tak pięknego prezentu – szczupłe, obce wojska podetknięte pod sam nos. Byle tylko ruszyć dupę, wyleźć zza murów garnizonu i zrobić im rzeźnię.

Nie zamierzał dyskutować. Uznał, że czuje się już wystarczająco dobrze, żeby móc coś wypić. Sięgnął po kubek i nalał sobie wódki. Ktoś z tyłu aż syknął mimowolnie, kiedy wychylał jego zawartość.

– Masz, jak zwykle, rację – wykrzywił twarz. – Ale i tak problemem są, jak zawsze, pieniądze.

– Przecież mamy. Z Troy i od Chorych Ludzi.

– Taaaaa… – potarł nos. – Nałożyłem nowe podatki, były trzy powstania… ale zdusiliśmy.

– A ten twój „naród”? Co, nie wypaliło?

– Wypaliło – skrzywił się lekko. – Ale kiedy chodzi o pieniądze, naród jest mniej rychliwy. Głównie chodzi o powód prowadzenia tej wojny. O coś, co mogłoby porwać wszystkich.

Zastanawiała się przez chwilę. Wiedziała już, że lepiej nie proponować zwyczajowych rozwiązań, bo w przypadku Biafry nie spotykały się one z akceptacją. Zresztą, tłumaczenie chłopom, że Luan zagarnie ich za dwa lata, mijało się z celem. Tyle wiedziała sama.

– No, kurde…

– No? – podchwycił. – Dlaczego podejmujemy taki wysiłek, co? Jak to przetłumaczyć narodowi?

– Mmmmm… Walczymy, bo… – nareszcie wpadła na jakąś myśl, choć, po prawdzie, zupełnie durnowatą. – Walczymy z Luan, bo chcemy zniszczyć niewolnictwo! – wypaliła.

Roześmiał się na cały głos.

– A kogo to, kurwa, obchodzi? – pokręcił głową. – Co jakiegoś zapchlonego chłopa obchodzi niewolnictwo w Luan?

Wzruszyła ramionami.

– Nic nie obchodzi. Chciałeś powód wojny do kronik, więc ci go dałam.

– W kronikach to się napisze, co zechcemy, ale dopiero… jak wygramy. Ja chcę mieć powód dla chłopa.

Zamyśliła się. Wojna z niewolnictwem, z niesprawiedliwością… Miał rację. W kronikach to może wypaść ładnie, choć i tak nikt nie uwierzy w te brednie. Usiłowała się skupić. Czego prosty chłop nie cierpiał w Luan? Odpowiedź brzmiała: niczego. Wszyscy zazdrościli Luan. To było największe, najbogatsze i najwspanialsze państwo na świecie. Każdy chciał być Luańczykiem. Każdy oddałby wszystko, żeby móc spędzić tam resztę życia. Może tylko Troy nie miało takich pragnień, bo było wielkie i bogate jak szlag. A wojna z Cesarstwem pozwalała jeszcze bardziej nabić kabzy najbogatszych obywateli. Co chłop mógł mieć do Luan poza uwielbieniem? Palnęła się ręką w czoło.

– Ty, słuchaj. Czego chłop w każdym kraju, wszędzie, najbardziej się boi?

Zmarszczył brwi.

– Poborcy podatkowego, wielkich państwa, szlachty, nieurodzaju, losu, sąsiadów… – urwał nagłe, bo zrozumiał. I nie mógł przyjąć tej prawdy.

– Co? – ponagliła go.

– Bogowie! Tylko nie to!

Uśmiechnęła się.

– Czego chłop się najbardziej boi? – powtórzyła.

– Z… – nie mógł wypowiedzieć tego słowa w tym kontekście. – Zakonu.

Roześmiała się na cały głos.

– Zakonu, Biafra. To Zakon jest uważany za sprawcę wszelkich nieszczęść. To za złe słowo rzucone przeciw Zakonowi można pójść w dyby szybciej niż za oplucie Królowej.

– Ja cię pieprzę! Tylko nie to! Achaja, tylko nie to, błagam.

– No co? – rozłożyła ręce. – To Luan jest powiernikiem Zakonu na tym świecie. Jeśli sądzisz, że chłopaki z wyspy darują nam szarpanie Cesarstwa, to jesteś naiwny.

– Nie jestem naiwny. Jeśli jednak powiemy coś przeciw Zakonowi, to nie będzie dla nas miejsca na tym świecie, dziewczyno.

Prychnęła ze złością.

– Ach tak? To znaczy, że chcesz uciec do Dery, jak się nie uda, co? Czy do Symm? A może do Linnoy. Masz już ustaloną marszrutę ucieczki? – rąbnęła pięścią w stół. – Przecież, kurwa, tak czy tak położymy głowy w tym interesie! Nie wymkniemy się już, Biafra!

Skrzywił się. Potem sięgnął po kubek z wódką.

– Ale nie Zakon, dziewczyno.

O mało nie eksplodowała przy stole.

– Ty się, kurwa, zastanów! Jeśli Zaan ma na ciebie grubą teczkę, to co z nią zrobi, jeśli nie uderzysz, co? No, odpowiedz! Co z nią zrobi? Spali? Nie sądzę. A jeśli uderzymy i wszystko się zesra, bo za plecami będziemy mieli czterdzieści powstań z powodu nadmiernych podatków, to…

– Ale nasz handel… Wszystko pieprznie, jeśli wmieszamy w to Zakon.

– Nasz handel to teraz Chorzy Ludzie. A to jest jedyne na całym świecie królestwo, które ma Zakon głęboko w dupie! Jedyne! Mamy niepowtarzalną szansę, Biafra. Teraz albo nigdy. Teraz albo nigdy! Czy ty rozumiesz, co do ciebie mówię?

Skinął głową.

– Królowa…

Nie dała mu dokończyć.

– Poradzisz sobie z Królową, Biafra. Jesteś sto razy bardziej inteligentny niż ona. Zrób to! Zrób to i idziemy na Luan położyć nasze głowy na jakimś prowincjonalnym polu bitwy.

Przeżuwał to, co powiedziała, z coraz mniej pewną miną. To naprawdę była gra o wszystko. O wszystko! Ale… mieli bardzo słabe karty… Wojna przeciw Zakonowi. Wojna przeciw Bogom! Jeśli jednak Luan padnie, Zakon będzie psem bez zębów. No ale… przecież, nikt nie planował upadku Luan. To nie miała być taka wojna. To miało być odwrócenie starego powiedzenia… Tym razem: dwa kroki w przód i krok w tył. Nie zwyciężą Luan, bo to przecież niemożliwe. Ale… Czy mają jakąś alternatywę? Czy ON ma jakąś alternatywę? Bogowie… Nie, nie. To teraz człowiek powie Bogom: odtąd ja będę rządzić? W tym oceanie krwi? Przestraszył się. Wyraźnie się przestraszył. Nie sądził, że jego intrygi zawiodą go aż tak daleko. Wojna z Zakonem. O panowanie nad światem. Przegrana wojna z Zakonem – o potwierdzenie zakonnego panowania nad światem. Czy taką wojnę można w ogóle podejmować? Tylko po to, żeby, umierając, móc sobie powiedzieć „przynajmniej próbowałem”? A jakie to ma znaczenie? No dobra. A jakie ma znaczenie życie ze świadomością: mogłem, ale nie spróbowałem? No… w życiu przecież wiele może się zdarzyć. Można tęgo popić. Można się zrzygać. Można kogoś przelecieć. Można zbić majątek. Można egzystować w swojej małej chałupce, złorzecząc Bogom i ludziom. Można… Czy można żyć ze świadomością: mogłem, ale nie spróbowałem? Postawić wszystko na jedną kartę. Kurwa! Tylko czemu ta karta jest taka słaba? Dlaczego nie można postawić na tuza? Dlaczego nędzna szóstka to wszystko, co się ludziom zdarza? Aaaaaa… I z szóstkami ludzie wgrywali. Jak się dobrze gra, to i szóstka tuzem. A przynajmniej spróbujmy to sobie wmówić. Spróbujmy to sobie wmówić… Co innego nam pozostało? Przecież szóstka to w końcu nie dwójka.

Uśmiechnął się nagle.

– Zakonu wszyscy nie cierpią – mruknął. – Ale boją się, bo…

– Tato – przerwała mu Achaja, zwracając się do wójta. – Teraz będzie wojna z Zakonem.

– No – wójt kiwnął głową. – Nareszcie się ktoś zabierze za tych psubratów. Nareszcie ktoś im powie, że ludzie nie chcom już trzymać karku pod ichnim butem.

– Ale to wojna z Bogami.

– A na co nam tacy Bogowie, co niesprawiedliwość tylko czynią? Na co nam, pytam – stary rozjątrzył się wyraźnie. – Nie podobamy się naszym Bogom? To niech se znajdą innych ludzi. A my se znajdziemy innych Bogów! O!

– Ty, stary, rzadko masz rację – powiedziała jego żona. – Ale dzisiaj, o dziwo… znowu masz.

– No, kurna. Cały czas mówią, że źle robimy. To nie tak, tamto nie tak – odezwał się najstarszy z synów.

– No. Nie podobamy się Bogom ani tym, co w ich imieniu tu rządzą. To niech se, kurna, innych znajdą. Takich, co im się bedom podobali.

– No mówię – zaperzył się wójt. – Jak my się Bogom nie podobamy, to dlaczego nas takimi stworzyli? Trza było od razu zrobić nas tak, żebyśmy się podobali. A jak nie, to próżny żal. Hajda z chałupy, co gadać po próżnicy. Niech se znajdą innych ludzi, a my se znajdziemy innych Bogów. I nie będzie głodnych wytyków. Tylko, coś tak dziwnie… to oni nie chcą się od nas odpieprzyć, a nie my od nich.

Achaja roześmiała się nagle. Po szkole w obozie niewolników, po szkole Viriona… nie wierzyła w nic. Nie wierzyła w Bogów, nie wierzyła w ludzi. Biafra potrząsnął głową zdziwiony. On również nie wierzył w Bogów, zbyt wiele książek przeczytał, zbyt wiele wątpliwości zasiano w jego głowie. W ludzi nie wierzył z racji swojego zawodu. Ale to też łączyło się z Bogami. Skoro każdego można było kupić, każdego wykorzystać, zmusić do popełnienia dowolnego czynu, który choćby zamajaczył w głowie Biafry, to… coś było nie tak z dziełem stworzenia. Nie on wymyślił głupotę i skurwysyństwo. Ale skoro on, maleńki człowieczek, nauczył się, jak to wykorzystać, to jak do tego miała się władza wszechmocnych Bogów? Przejął część ich mocy? Wątpliwe. A może tylko wiedział, że nikt nie uderzy go w rękę, którą wyciągał, by mieszać w najgorszych pokładach ludzkiego świństwa. A może tylko czuł? A może był po prostu wrażliwy i mógł widzieć, że coś takiego, co dzieje się wokół, po prostu… nie może się zdarzyć? Nie ma prawa.

– No dobra – z pewnym trudem wstał zza stołu. – Będzie wojna z Zakonem, Bogami w sprawie zniesienia niewolnictwa – zaśmiał się. – Ale jaja napiszą o nas w kronikach – podszedł do drzwi i pchnął je z całej swojej wątłej siły. – Ale jaja… – powtórzył i wyszedł.

Shha lekko zaniepokojona podeszła do siostry.

– Achajka, niewiele zrozumiałam. Ale… Czy my będziemy robić dobrze?

– Zabijając obcych żołnierzy? Wiesz, to zależy wyłącznie od punktu widzenia.

Shha usiadła obok siostry i objęła ją ramieniem.

– Słuchaj. Ja nie jestem taka mądra jak ten Biafra. Powiedz mi powoli. Czy to będzie sprawiedliwa wojna?

Achaja uśmiechnęła się smutno.

– Jeśli wygramy, to będzie najbardziej sprawiedliwa wojna na świecie. Jeśli przegramy, nikt nas nie będzie pytał.

Shha skrzywiła się lekko.

– Powiedz mi jak moja siostra, co?

– Wiesz… My się bronimy przed Luan. Jesteśmy usprawiedliwieni. Nie nasza wina. Ale teraz zrobimy wielkie kurewstwo. Niby sami sobie winni. Nie trzeba było nas napadać, ale… teraz my będziemy zabijać na ich terytorium, palić, niszczyć, wyganiać. Czy to jest sprawiedliwe? Gdyby na nas nie napadli, to byśmy nie poszli. Więc niby sami sobie winni. Ale jeśli spytasz, czy teraz pójdziemy tam zabijać w obronie własnej, to ci odpowiem, że nie. Pójdziemy tam, by niebo i ziemię gołą zostawić. Ale wiesz… Jesteśmy słabsi. Jeśli więc się uda… To będzie najpiękniejsza wojna na świecie. Jeśli przegramy – będziemy bandą idiotów, którzy porwali się na niemożliwe. Wybierz, co chcesz, siostrzyczko. Jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Nie ma nigdzie.

– Laleczko. Nie wygłupiaj się i powiedz jak człowiek. Będziemy dobrze robić czy źle?

– Pojęcia nie mam… – zawahała się. – Źle! – po chwili zmieniła jednak zdanie. – Nie. Dobrze! Znaczy… Nie do końca. Chyba źle…

– Na frasunek najlepszy trunek – powiedział sentencjonalnie gospodarz, stawiając przed nimi nowe naczynie z wódką. – Jak ma być wojna z Bogami, co sprawili, że mi najmłodsza córeczka zeszłej zimy odumarła… znaczy wojna dobra!

– Eeee… – Achaja wzruszyła ramionami. – Po pierwsze, nie Bogowie winni akurat śmierci twojej córki. Po drugie, to będzie taka wojna z Bogami, jak ja jestem cesarzem Luan!

– Jeśli to nie wina Bogów – mruknął wójt – to po co gadali, że nam świat dają we władanie, co? Albo-albo, niech się zdecydują. Jeśli to nasz świat, to ja chce z powrotem moją maleńką córeczke! Jeśli ich, to im teraz za to dupę przypalcie, dziewczyny! – skrzywił się i przysiadł na brzegu ławy. – Ja stary jestem. Nie dla mnie światowe sprawy. Jedno wiem, co inszego w kronikach piszą, co inszego gadają, a jeszcze co inszego robią. Jednak… Jeśli podpalisz stodołę sąsiadowi, bo go nie lubisz – jesteś gnój i podpalacz. Na sąd ci trzeba iść. Jeśli jednak podpalisz stodołę sąsiadowi, bo on przez lata wszystkim ogłaszał, że nikt go ruszyć nie zdoła, bo go opatrzność chroni… Toś nie żaden gnój, jeno bohater, co się opatrzności oponuje. I nie na żaden sąd ci iść, tylko niech tamtego sama opatrzność mści… jeśli jej się uda. Jeśli jej się uda! Wóz albo przewóz, mówią u nas. Patrzaj, Achajka, na moją córcię. Głupie było dziecko, w chałupie głodno, wiana nie miała, co jej za życie było pisane? Na parobczyce by poszła, popychadłem została. Armia ją wzięła. A teraz wielka pani sierżant, morgowe ma, stopień ma, śliczne ubranie, siostra twoja, szlachcianka. Tyle dobra jej nasza armia uczyniła. Tyle dobra! Jej teraz mus iść odpłacać. Za to wszystko, co dano tej głupiej dziewczynce – wójt dopiero teraz odważył się i poczochrał włosy córki – za te wszystkie rzeczy, które dostała, jej mus iść i oponować się za Królową. I niech tylko wspomni czasem, jeśli na Zakon idziecie, że to też troszeczkę za tę malutką jej siostrzyczkę, co zeszłej zimy odumarła.

– Kurde, tato – Achaja potrząsnęła głową. – Co ma Zakon do Bogów?

– Jeśli nic nie ma – to po co gadają, że w Ich imieniu tu rządzą. Ubić wszystkich, bo łżą! Jeśli ma… To niech malutką córeczke oddadzą! A jak nie zechcą – to ubić ich, bo są świnie! Co im maleństwo zawiniło?

– Przygotuję wam spanie – stara przerwała przydługą wypowiedź swojego męża. – Pewnie zmęczoneście, córcie.

Wójt znowu napełnił ich kubki.

– No… wypijcie – powiedział zafrasowany czymś. – A potem idźta świeżym powietrzem odetchnąć. Nie lza po wódce się od razu kłaść, bo zmora w nocy przyjdzie. Nie lza…

Wypiły obydwie. Achaja podniosła się i wyszła pierwsza. Nie bała się zmory. Coś jednak wygoniło ją na zewnątrz. Ten wieczór. Ta noc przed nimi. Kiedy być może ostatni raz można było zobaczyć świat takim, jaki jest obecnie. Jutro… czy za kilka dni… wszystko już może wyglądać inaczej. Teraz spokój, szumiące na wietrze drzewa, potem wiosna, pierwsze liście i… wojna, jakiej jeszcze świat nie widział. Kurde. Jaki spokój! Topniejący śnieg, szczekające psy, ludzie układający się do snu w chałupach. Czy oni wiedzą, że świat już nigdy nie będzie taki jak dawniej? Czy wiedzą, że jeśli stanie się cud i Armii Arkach się uda, to z ich zapadłej wioski może się zrobić wielka handlowa osada, może miasto? Czy wiedzą, że jeśli się nie uda, Luan popędzi wszystkich, w pętach, do swoich kopalń, haremów, na wysypisko śmieci? Cokolwiek zresztą by się stało, porządek świata został zakłócony. Już nigdy nie będzie tak jak dotąd. Teraz już Bogowie i Zakon w to zamieszani. Teraz już wóz albo przewóz – nic nigdy nie będzie wyglądać jak dzisiaj. Lepiej lec na polu bitwy niż oglądać to, co przyniosą nadchodzące dni.

– Wiesz – powiedziała do siostry, która stała tuż za nią. – Chyba chciałabym tu zamieszkać. Tu i teraz. Z tą rodziną, w tym cieple…

– No co ty? – mruknęła Shha. – My już z innej gliny ulepione! Nam teraz karabin w garść i na Luan. Szlag! Ja tu nigdy nie wrócę. Ja już nie chcę. Ja chcę wśród wrzasku koleżanek, w huku wystrzałów, wśród zabijanych sióstr głowę położyć na polu bitwy. Za to, żeby mój ojciec też miał honor. Ale tu… już nie wrócę. Ja chcę słyszeć, jak Bei wyje, bo ucięła czyjąś głowę, ja chcę słyszeć, jak Mayfed szepcze, strzelając: „Wy gnoje, macie za to, że nie mogłam wyjść za mojego chłopaka!”. Ja chcę widzieć, jak Chloe się uchlewa przed atakiem, a potem wali mieczem jak kowal. Ja chcę być z Zarrakh, Lanni i Sharkhe, jak ryczą ze strachu, a potem z wściekłości. Ja już chcę tylko słyszeć, jak Biafra mówi do mnie: „Zabij ich wszystkich, córko”. Ja chcę słyszeć, jak on mówi: „Sierżancie, weźcie trzech najlepszych strzelców i…”. Kurwa mać. Ja już tu nie wrócę. Ja chcę jeszcze, choć raz, zobaczyć, jak moja własna siostra mruży te swoje wielkie oczy, a chwilę później czyjeś rączki, nóżki i główki szybują w powietrzu zupełnie odłączone od ciała. Ja chcę krzyczeć: „Zapierdalać żołnierze! Do przodu suki! Do przodu małpy pieprzone” – Shha zagryzła wargi i przycisnęła pięści do oczu. – Ja już tu nie wrócę, Laleczko. Pierdolę moje morgowe. Sram na moich braci i siostry, choć ich wszystkich kocham, każdego z osobna i wszystkich razem. Ale… My już z innej gliny jesteśmy. Nam tylko marsz w głowie, wrzaski naszych koleżanek, wycie naszych wrogów. My już tylko do przodu możemy. Aaaaaach! My młode. Nie przyjdzie nam głów położyć, to se sama życie ułożę. Sama! Razem z tobą, Laleczko. Ale nie tu. Nie tu, gdzie życie od podatku do podatku, od siania po żniwa. Już nie. My już tylko mowę wilków znamy. Nie owiec. Wilk powie: „Chodźcie, zdziry” i my pójdziemy. Owca powie: „Meeeee”… to na rożen ją nabić. My wilczyce, my już mowy owiec i ludzi nie znamy. Nie, nie. Ja już nie stąd. Ja już dołączyłam do tej wielkiej rodziny – Shha popatrzyła w niebo, na którym przez chmury zaczynały przebijać pierwsze gwiazdy. – Do tych wszystkich wojowników, którzy jeszcze walczą, mając pewność własnego zatracenia, widząc śmierć w swoich oczach, słysząc pieśń zagłady. My już z nimi, siostro. Oni, nasi bracia. Nikt inny. Gdziekolwiek są – Shha spojrzała na gwiazdy – gdziekolwiek są… To oni teraz nasi bracia, nasze siostry. My już nie stąd. My już ich koleżanki. Choćby jutro miał być koniec świata.

– Shha, siostro. Ale my… porwiemy się na coś niemożliwego.

– No to co? – Shha wzruszyła ramionami. – Prosty żołnierz z Luan lepiej mnie zrozumie niż moja rodzina. Skrzyżujemy miecze, popatrzymy sobie w oczy i… on już mój brat. Nie ci tutaj. Choćbyśmy mieli się zasiec. Choćby jedno z nas miało paść w wydeptaną trawę i zdychać powoli. On wie o mnie więcej niż mój ojciec. On moją rodziną. On…

– Szanowne panie!

Obie, zaskoczone, odwróciły głowy jak na komendę. Zdziwione obserwowały niecodzienny tu widok. Wiejską, częściowo zaśnieżoną, częściowo już błotnistą drogą jechał młody człowiek na ośle. Jego niezwykle jasne, żółte, a nawet częściowo białe włosy wskazywały, że musiał pochodzić z kraju Chorych Ludzi. Mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. Jego osioł, obciążony dodatkowo jukami, ledwie zipał.

– Szanowne panie – powtórzył obcy. Pewnie skorzystał z otwarcia szlaku przez Wielki Las. Był jednak jednym z pierwszych Chorych Ludzi, którzy zapuścili się tak daleko. – Jestem Barach – przedstawił się. – Jestem bankierem.

– Kim? – mruknęła Shha. – Niczego nie kupujemy – dodała.

– Ależ ja nie chcę niczego sprzedawać – chłopak zręcznie zeskoczył z osła, który przyjął to z wyraźną ulgą. – Jestem bankierem. Ja nie biorę pieniędzy od ludzi, dając im jakiś towar. Ja biorę pieniądze i już – uśmiechnął się rozbrajająco.

Shha położyła dłoń na rękojeści noża.

– Rozbój robisz?

– Ależ, droga, pani – żachnął się chłopak. Był naprawdę sympatyczny. – Jestem bankierem, a nie rozbójnikiem. Czy tego nie widać?

– Nie – warknęła Shha, choć i u niej widok osła nie wywoływał skojarzeń z brutalnymi napadami. – Czego, kurde, chcesz?

– Waszych pieniędzy – uśmiechnął się Baruch. – Bank zakładam – dodał wyjaśniająco, ale niczego nie zrozumiały. – No, bank – powtórzył. – U nas już takie są, tu jeszcze nie. Więc postanowiłem, że będę pierwszy w Arkach.

– A nie za młodyś ty, żeby rozbój w biały dzień czynić we wsi? – spytała Shha, ale bez przekonania.

– To nie rozbój. To bank. Rzecz w tym, że każdy ma jakąś gotowiznę. Po co narażać się na to, że skradną albo siłą wydrą? Złóżcie pieniądze u mnie. W banku będą bezpieczne.

– I niby ty je obronisz, pętaku? – skrzywiła się Shha. – Jakbym cię kopnęła w dupę, to byś mi oddał całą gotowiznę tylko za to, żebym tego drugi raz nie zrobiła.

– Nie oddałbym – uśmiechnął się chłopak. – Nie oddałbym, bo jeszcze nic nie mam – wyjaśnił. – Panie mogą być pierwszymi klientami mojego banku. A ja… w przeciwieństwie do tych, co u nas w tym interesie robią, dam wam nie jeden, a dwa od sta w stosunku rocznym – zakończył triumfalnie.

– Co?

– Interes kręci się tak. Wielmożne panie powierzacie mi gotowiznę, bo wszak wasze piękne głowy nie po to, żeby dumać, jak pieniądzem obracać. Ja będę obracać. Gwarantuję dwie rzeczy, w każdej chwili powierzone mi dobra oddam, ale jak rok wytrzymacie, to od każdego sta dwa wam wypłacę.

– Dwa od sta? – spytała Achaja. – Za bezdurno?

– Tak jest – Baruch skłonił głowę. – Tyle nigdzie nie dostaniecie. Ale ja zakładam dopiero swój bank – uśmiechnął się promiennie.

– Czekaj – Achaja przeliczała w głowie. Jeden złoty to trzydzieści srebrnych, a jeden srebrny to trzydzieści brązowych, to dwa od sta, licząc od jednego złotego, wynosi… osiemnaście brązowych rocznie. Roześmiała się, rozwiązała sakiewkę i rzuciła mu złotą monetę. – Masz – mrugnęła do niego. – To nie dla tych kilku brązowych. Ale skoro ode mnie zacząłeś, jako od pierwszego klienta, to chciałabym, żeby ci się spodobało w tym kraju. Ja też kiedyś byłam tu obca. Ale oni – skinęła głową w stronę Shhy, która pomstowała właśnie, widząc straszliwą głupotę swojej siostry – oni mają w sobie coś takiego, że… to jest jedyne miejsce na świecie, gdzie każdy obcy może poczuć się jak u siebie. Często nawet lepiej.

Chłopak, który zręcznie chwycił w locie rzuconą mu monetę i schował pieczołowicie do swojej chudziutkiej sakiewki, wyjmował właśnie z juków deskę obwiązaną sznurkiem, papier i inkaust.

– Podoba mi się Arkach – uśmiechnął się szeroko. Zawiesił sobie sznurek na szyi tak, że deska zawisła mu mniej więcej na wysokości mostka. – Pierwszy dzień i już złota moneta. Tu mi będzie dobrze.

Położył dwie zapisane już karty na deseczce i umoczył pióro w trzymanym lewą dłonią kałamarzu.

– Przepraszam za urzędowy ton, ale muszę to dokładnie wypełnić. Imię?

– Moje?

– Mhm.

– Achaja.

Zapisał informację od razu na obu kartach.

– Córka?

– Archentara.

– Wiek?

– Nie wiem.

– Hmmmm… Coś muszę zapisać – spojrzał na nią taksująco. – Dwadzieścia?

– Pisz, co chcesz – uśmiechnęła się.

– Zawód wyuczony?

– Księżniczka.

Przygryzł wargi i ukłonił się lekko.

– Zawód wykonywany?

– Major. Służba Rozpoznania i Zaopatrzenia Królestwa Arkach.

– Posiada stałe źródło dochodów?

– Zdecydowanie tak. Oficerska pensja, dzierżawne, dochody z lenn i jakichś wiosek. Ale nawet nie wiem, gdzie te wioski leżą, więc… nie pytaj mnie o wysokość.

– Podziwu godna lekkomyślność – mruknął. – Ale ja się dowiem i przedstawię szanownej pani raport.

– Słucham?

– Świadczymy takie usługi naszym klientom – skłonił głowę. – Uporządkuję pani sprawy finansowe, jeśli dostanę odpowiednie plenipotencje. Stałe miejsce zamieszkania ma?

– Ma – skinęła głową. – Dwór w stolicy.

– Zawód wykonywany przez ojca?

– Wielki Książę Królestwa Troy.

– Oż kurde balans! – wyrwało mu się nagle. – Pani jakby chciała wziąć u mnie kredyt, to… starczy palcami strzelić.

– Nie sądzę, żeby ojciec chciał za cokolwiek płacić.

– A to już moje zmartwienie – uśmiechnął się przymilnie. – To jest bank! Ja pani daję nieograniczony kredyt. A jak pieniądze odzyskam? To już mój problem. Niedługo nasze banki będą i w Troy, i w Luan, i wszędzie. Wystarczy się zgłosić i pokazać kwit, który pani dam. Na razie co prawda nie mam wielu umów z innymi bankami, ale jestem tu pierwszy. Mój bank będzie taki, że to niedługo inni będą sami się prosić. Już za kilka lat! Zobaczy pani.

– Mam nadzieję, że nie będę musiała skorzystać z kredytu – zażartowała.

– Złożyła pani u mnie kapitał – pokazał jej, gdzie ma złożyć podpisy. Potem umoczył jej kciuk w atramencie i kazał dokładnie odcisnąć na obu papierach. Jeden dokument dał jej, a drugi zachował dla siebie. – To nie zginie. Choćby za tysiąc lat pani spadkobiercy mogą zgłosić się do moich spadkobierców i otrzymają całą gotowiznę plus odsetki.

Słysząc to, stojąca obok Shha tylko załamała ręce. Jak niby można sprawdzić to, co stanie się za tysiąc lat…?

Загрузка...