ROZDZIAŁ 11

Achaja spięła konia i podjechała do Biafry.

– Coś tu jest nie tak – mruknęła.

– Co?

– Gdzie tyłowe warty Troy?

Nie zrozumiał. Rozejrzał się wokół, ale jedynym widokiem był tłum cywilów rabujący kupieckie składy w pobliżu.

– No rabuję! – krzyczał chuderlawy mężczyzna, trzymając w jednej ręce ogromny połeć słoniny, a w drugiej przeraźliwie wielki dzban importowanego wina. – No rabuję, psiamać. Naplujcie mi w twarz. Powieście mnie. Wczoraj byłem porządnym obywatelem, płaciłem podatki, a dzisiaj jestem złodziejem. Ale mam dzieci…

– Nikt ci nic nie zrobi, dziadygo – krzyknął inny. – Bierz, co chcesz i mordę w kubeł.

– Puść to wino – dodała jedna z kobiet. – Weź cukierki dla dzieci.

– No, ale… ja jestem pijakiem – wyjaśniał chuderlawy. – Jak mam żyć bez wina?

Biafra zerknął w tył. Dwie kompanie zablokowały luański oddział na skrzyżowaniu. Z przodu widać było wielki plac.

– Znam regulamin Armii Troy na pamięć – powiedziała Achaja. – Przecież, jeśli tam jest już przystań – wskazała wielki plac przed nimi – i jeśli są tam sojusznicze wojska, to tutaj musiałyby stać warty tyłowe.

– Kurwa – Biafra uniósł się w strzemionach i rozejrzał jeszcze raz. – Kurwa.

Zawrócić konia by nie zdołał. Zeskoczył więc z siodła i runął w tył biegiem tak szybkim, że zdążył przed rycerzami, którzy właśnie wyłaniali się z bram domów za nimi. Dobiegł do dwóch poharatanych kompanii Arkach, ale cóż znaczą dwie kompanie wobec takiej masy sił Zakonu? Biafra był tchórzem tyle tylko, że… tchórzem wyjątkowo inteligentnym. Przebiegł przez linię własnych wojsk i wpadł pomiędzy atakujących Luańczyków, rycząc:

– Żołnierze! Cesarz w śmiertelnym niebezpieczeństwie!!! Kazał, żeby wszystkie wojska ruszyły odciążyć pałac!!!

Jako jedyny mężczyzna w armii kobiet miał na sobie cywilne ubranie. Wyglądał jak bogacz. Był człowiekiem nawykłym do wydawania rozkazów. Poza tym, oni uważali go za bohatera, przecież facet nietknięty przebiegł przez sam środek wrogich, w ich mniemaniu, oddziałów. Luańczycy mu uwierzyli. Ruszyli za nim biegiem do pałacu. Prosto w ręce czekających tam grenadierów.

Achaja nie miała już takiej szansy. Była odpowiedzialna za swój oddział. Wyszarpnęła miecz, kazała zsiadać z nieprzydatnych w wąskiej uliczce koni, ale rycerze nie atakowali. Cała masa zasłoniła drogę z tyłu.

Odebrano im konie, a raczej odprowadzono je w tył i rozpędzono, uderzając mieczami w zady. Wszystkie dziewczyny były ciągle uzbrojone, mierzyły do rycerzy, ale tamci nie atakowali.

– Chodźmy na plac przy przystani – powiedział nagle Meredith do Achai.

– Tam będzie jeszcze gorzej – mruknęła.

– To pułapka. Nic nie poradzimy. A tam jest Pierwszy Sługa i Czarownik Zakonu.

– Skąd wiesz?

– Mam swoje źródła informacji.

Skrzywił się lekko i pierwszy ruszył w stronę placu. Achaja wściekła przygryzała wargi. No szlag! Kazała wycofywać się swojemu plutonowi. Rycerze nie naciskali. Postępowali z tyłu w odległości jakichś dwudziestu kroków.

Plac był ogromny. Przecięty kanałem z przystaniami wyładunkowymi po jednej i po drugiej stronie wody. Teraz jednak zajęty był wojskami Zakonu, które utworzyły niezbyt ścisły czworobok. W jego centrum stało jedno jedyne, dość skromne krzesło. Zajmował je Pierwszy Sługa Zakonu. Niski, ubogo ubrany mężczyzna w sile wieku. Jadł właśnie gotowany ryż z małej miseczki. Na widok plutonu służbowego wstał lekko i podszedł bliżej.

– Proszę o wybaczenie – przełknął porcję ryżu i uśmiechnął się przepraszająco. – Zanim zaczniemy, chciałbym coś wyjaśnić.

Wziął do ust nową porcję, tym razem jednak tak małą, by mógł swobodnie mówić z pełnymi ustami.

– Muszę wysługiwać się donosicielami, muszę nadstawiać ucha zdrajcom, muszę kupować różne męty czy to za pieniądze, czy tylko zaspokajając ich ambicje. To, niestety, mój obowiązek. Muszę słuchać donosicieli, ale… ich nie cenię. Jeśli przestają być potrzebni i jeśli tylko mogę, z reguły oddaję ich w ręce tych, których zdradzili – odchrząknął i włożył do ust kolejną porcję gotowanego ryżu. – Was zdradziła ta mała tutaj – wskazał łyżką – jak jej na imię?

Sharkhe runęła do ucieczki, zaskakując nawet Chloe, która stała najbliżej. Jednak już po chwili dwóch rosłych rycerzy przyprowadziło ją, szarpiącą się, z powrotem.

– Zróbcie sobie z nią, co chcecie – powiedział towarzyszący im człowiek z czerwoną opaską mistrza na głowie. – Możemy zaczekać nawet dłuższą chwilę.

– Jakbyście chcieli kata, żeby nabić na pal – odezwał się Pierwszy Sługa. – Mogę wam dać mojego.

Sharkhe wyrwała się rycerzom i runęła do własnego, porzuconego na bruku, karabinu. Tym razem złapali ją nie tylko rycerze. Również Shha, Chloe i Bei chwyciły ją za ramiona. Sharkhe płakała coraz głośniej.

– Dajcie mi to zrobić samej! – łzy ciekły jej po policzkach. – Dajcie mi to zrobić samej…

Uwolniła jedną rękę i zdjęła sobie but i skarpetę. Chwyt strażników rozluźnił się trochę. Sharkhe wzięła swój własny but do ust i wyszarpnęła sznurówkę. Uwolniła drugą dłoń i przywiązała sobie sznurówkę do dużego palca u nogi.

– Dlaczego to zrobiłaś? – Lanni odsunęła się kilka kroków, tak jakby sama bliskość donosiciela mogła ją skalać. Dziewczyny patrzyły zszokowane.

Sharkhe pozwolono dosięgnąć własnego karabinu. Przywiązała drugi koniec sznurówki do spustu, ale i tak była za mała, żeby włożyć sobie lufę do ust. Z tyłu podeszła Chloe.

– Za zdradę powinni cię regulaminowo powiesić – mruknęła cicho. – Ale byłaś moją siostrą. Dlaczego mi zrobiłaś coś takiego?

– Zastrzel mnie, siostro – poprosiła Sharkhe.

– A po co, śmieciu?

Chloe wyjęła bagnet i wbiła tamtej w klatkę piersiową. Potem odwróciła się, by nie widzieć padającego ciała.

– Ja nic o tym nie wiedziałam – szepnęła i rozbeczała się nagle.

– Wierzę ci! – krzyknęła Lanni.

– Wierzę ci – powtórzyła jak echo Bei.

– Wierzę ci – mruknęła Mayfed.

– Wiem – powiedziała Achaja. Reszta dziewczyn potakiwała ruchami głowy. Dwie najbliższe rozsunęły się, żeby zrobić Chloe miejsce na powrót w szeregu.

Pierwszy Sługa nachylił się nad konającą.

– Donoszenie jest bardzo brzydkie – uśmiechnął się kpiąco. Wesołe ogniki zabłysły w jego oczach. – Jaki jestem biedny, że muszę mieszać w pokładach takiego gówna.

– Przecież… przecież wy sami mnie… – wyszeptała malutka dziewczyna, trzymając oburącz bagnet. Już odpływała.

– Wybór miałaś – powiedział Pierwszy Sługa poważnie. – Co? Ojciec i matka nie nauczyli, jak należy postępować? – i powtórzył za Chloe: – Śmieciu.

Wyprostował się powoli.

– Chciałem jak najmocniej przeprosić wszystkich obecnych. Wiem, że nie tylko donosiciel, ale także ten, kto go słucha, który choć raz poweźmie przypuszczenie, że donosiciel może mieć rację… ten się z nim zrównuje. Biorę na siebie ciężkie przewinienie. Trudno. Ja przynajmniej ich nie usprawiedliwiam – westchnął ciężko, jakby sam chciał się usprawiedliwić. – Trudno i darmo… Z całego serca przepraszam – dodał zupełnie poważnie.

– Bo się zaraz popłaczę – warknęła Achaja. Trzymała dłoń w pobliżu rękojeści swojego miecza.

Spojrzał na nią z wyraźnym zaciekawieniem. Podszedł bliżej.

– Czy to prawda, że mogłabyś mnie zabić zanim którykolwiek z moich rycerzy wyciągnie miecz? – zapytał.

– Tak.

– To dlaczego tego nie robisz?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Po pierwsze, to by nic nie dało. Po drugie… Może wstrzymują mnie, choć trochę, te słowa… To, że powiedziałeś „przepraszam”, gnoju.

Skinął głową.

– Głupio ci zabić bezbronnego mężczyznę?

Znowu wzruszyła ramionami.

– Jestem uzbrojony, choć sam żadnej broni nie noszę. Popatrz na tych wszystkich rycerzy wokół – powiedział. – To moja broń.

– Odważny jesteś.

Ukłonił się jej lekko.

– Będę płakał nad twoim grobem. Szczerze i rzewnymi łzami – odwrócił się nagle. – To, co cię wstrzymuje przed ucięciem mi głowy, to honor – powiedział cicho – którego jakoś nigdy nie zauważyłem u tych śmieci – wskazał na leżące na bruku ciało. – Choć tak pięknie potrafią udawać, że go mają – teraz on zagryzł wargi. – Bogowie! Muszę żyć z gównianymi ludźmi. A takich jak ci – wskazał na pluton służbowy – muszę zabijać. Jak trudna jest służba Zakonu…

Otrząsnął się po chwili.

– Tak właściwie to mam sprawę tylko do Mereditha, Achai, Siriusa i Zaana. Reszta mogłaby sobie pójść do domu czy gdzie tam… – westchnął ciężko. – Ale pewnie nie pójdziecie.

– Lepiej na to nie licz! – krzyknęła Annamea. Usiłowała właśnie skombinować sobie jakąś broń, rozpytując stojących najbliżej żołnierzy czy nie mają jakiegoś zapasowego miecza, czy w ogóle czegoś ostrego. Dostała długi nóż i kastet.

Pierwszy Sługa pokiwał głową.

– Wiem. Bo nie jesteście gównianymi ludźmi – łzy, prawdziwe łzy popłynęły nagle po policzkach Pierwszego Sługi. – Nie jesteście ludźmi ulepionymi z gówna. Wy nie udajecie, że macie honor. Po prostu macie i już… – wziął do ust następną porcję ryżu, potem odstawił miseczkę wraz z łyżką wprost na bruk. Zamyślił się dłuższą chwilę.

– No dobrze – podszedł do Mereditha. – Uciekłeś z Wyspy Zakonu. Złamałeś boskie prawo.

– Wiem – powiedział Meredith spokojnie.

– Sądzisz, że te kilka dziewczyn wokół cię ochroni?

– Nie. Jednak ktoś powiedział mi, że spotkam się jeszcze raz z Czarownikiem Zakonu. I tym razem to ja będę miał sojuszników i możnych protektorów. Tym razem to będzie…

– Nie „ktoś” tylko „coś” ci to powiedziało – przerwał mu Pierwszy Sługa. – To jest rzecz. To jest „coś”. Czyżbyś zapomniał, że nazywają to „Wielkim Kłamcą”?

– Tym razem – podjął spokojnie Meredith przerwane zdanie. – Tym razem to będzie egzekucja.

– Ach… Więc chciałbyś się zmierzyć z Czarownikiem Zakonu raz jeszcze? – lekkie skinienie dłonią. – Proszę. Jest tutaj.

Zza szeregu rycerzy pod ścianą najbliższego budynku wyszedł starzec ubrany w długi płaszcz, z kosturem w ręku. Meredith ledwie zerknął. Arnne aż kucnęła ze strachu, jak dziecko, usiłując ukryć głowę w swoich własnych ramionach.


* * *

Sirius szedł boczną ulicą, opierając się na ramieniu dziewczyny coraz mocniej. Sztylet w plecach wbijał się coraz głębiej. Bogowie… Co on mi tam robi? Co on mi tnie… Nie mógł zaczerpnąć głębszego oddechu, żeby nie zwymiotować żółcią. Miał wrażenie, że każde następne wymioty uduszą go po prostu. Był coraz słabszy.

– Ty świnio! – ryczały kucharki Zakonu ustępujące mu z drogi. – Ty już nic nie możesz!

– Moc Zakonu została ci okazana! – wrzeszczeli giermkowie, również usuwając się z drogi. – Jesteś już niczym. Już nic nie możesz zrobić!

Pluli na niego i na dziewczynę. Obrzucali śmieciami. Kłuli patykami, jeśli tylko zdołali znaleźć odpowiednio długie patyki. Rzucali kawałkami cegieł.

– Dno! Świnia! Żywy trup! No i co? Zobaczyłeś, co to jest Zakon, co? Pokazali ci, gdzie twoje miejsce?

Ktoś wylał na niego zawartość jakiegoś kubła. Dziewczyna płakała.

– Gdzie leziesz, durniu? Won na wysypisko pod murami!

– Jesteś skończony! Wiesz? Jesteś skończony!

– Już po tobie. Ludzkie barachło…

Im bliżej placu, im bardziej był słaby, tym bardziej skutecznie pluli. Obrzucano go śmieciami.

– Gdzie się pchasz, marny człowieczku?

Sirius był półprzytomny. Jednak giermek, który zamierzał go powalić, popełnił kardynalny błąd. Doskoczył z boku. Mechanizm napinający ukryty w rękawie księcia wysunął nóż dokładnie w chwili, kiedy tamten chwycił go za rękę. Sirius ciął odruchowo – tak jak go nauczono. Widząc zalanego krwią giermka, reszta sług odskoczyła o kilka kroków.

– Ty świnio!

– Ty gnoju!

– Już po tobie!

– Nic już nie zrobisz…

Dziewczyna zatrzymała się przerażona.

– Jeszcze tylko kilka kroków – poprosił Sirius szeptem, bo na nic więcej nie było go stać. – Zobaczmy, co jest za rogiem, co?

– Dobrze, proszę pana – szepnęła.

Ruszyli dalej. Już było widać pierwszych rycerzy na placu. Służba pozostała z tyłu. Sirius poruszał się coraz bardziej ociężale. Miał wrażenie, że co jakiś czas traci przytomność. Rycerze wokół patrzyli na niego obojętnie. Umierający człowiek, który już niczego nie mógł zrobić. Kolejna ofiara Zakonu. Takie nic. Następny człowiek, któremu pokazano, gdzie jego miejsce.

Stary czarownik właśnie przyłożył rękę do ust, rzucając zaklęcie. Meredith skontrował błyskawicznie, ale widać było, że do prostej kontry potrzebuje wszystkich swoich sił.

Sirius zrobił krok naprzód.

Jakiś giermek, być może zrozpaczony kolega tego chłopca, którego książę zranił przed chwilą śmiertelnie, podskoczył z tyłu i w całej zgrozie, która go ogarnęła po śmierci kolegi, w całej swej nienawiści, zaślepiony żądzą zemsty uderzył Siriusa w plecy kawałkiem deski. Prosto w rękojeść sztyletu. Czując eksplozję bólu gdzieś w sobie, książę wyskoczył do przodu, robiąc kilkanaście kroków. Wpadł wprost na czarownika Zakonu, czując, że właśnie umiera. Starzec zerknął w tył. To nie był dla niego przeciwnik. Zupełnie spokojny odepchnął Siriusa ręką.

Sirius był tak słaby, że runął w tył. Zdążył jednak odruchowo chwycić tamtego za ubranie. Upadł na plecy, a czarownik na niego. Sztylet, który wbito mu w plecy, „bez, wie pan, bez takiej poprzeczki przy rękojeści, jak sopel lodu…” przebił ciało chłopaka i wbił się w pierś Czarownika Zakonu.

Sirius uśmiechnął się, umierając. Nie czuł już bólu. Było mu ciepło i miękko… Widział chłopca z tobołkiem, który tańczył i śmiał się zajadle. „Już nic, nic… nic nie będzie cię obchodzić. Właśnie znikasz, Sirius – mówił bez dźwięku, samymi ustami. – Teraz nastąpi pustka, przestaniesz istnieć, ale będziesz pamiętany przez wieki. Żegnaj Sirius, Wielki Książę Królestwa Troy. Prawdziwy książę…”.

– No to jesteśmy połączeni, panie czarowniku – szepnął. – A teraz… jacyś zbóje będą cię zabijać, tu na bruku… Jak portowe męty zwykłego kmiota.

Meredith pokonał zaklęcie rannego, teraz już bez żadnego problemu. Achaja, krzycząc „Sirius!”, dopadła starca i strzeliła mu mieczem po szyi, zanim ktokolwiek zdołał zareagować.

Pierwszy Sługa Zakonu patrzył lekko zaskoczony. Potem wzruszył ramionami.

– No… No i proszę… udało ci się – zerknął na kompletnie wyczerpanego Mereditha. – Pogadamy później. Najpierw muszę załatwić sprawę z tą panią – wskazał Achaję.

Podszedł bliżej do dwóch trupów.

– No, no… – powtórzył. – Ten Wirus podsyła nam coraz bardziej inteligentnych ludzi – zakpił.

Achaja, becząc i obcierając usmarkany nos rękawem, przyłożyła mu miecz do szyi. Pierwszy Sługa Zakonu zerknął w jej oczy z wyraźnym zaciekawieniem. Ewidentnie nie był tchórzem. Chyba nawet nie znał pojęcia strachu. Był mężczyzną. Prawdziwym.

– No, no… – mruknął. – Zachlastasz mnie?

Zaskoczył tym Achaję tak, że nie mogła zrobić żadnego ruchu. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie i to z wyraźną ciekawością. Obydwoje. Mierzyli się wzrokiem i razem usiłowali odgadnąć, co takiego dziwnego kryje się w tym drugim. Pierwszy Sługa Zakonu ocknął się trochę szybciej.

– O choroba – szepnął tak, żeby nie słyszał go nikt inny. – Nie sądziłem, że mężczyźni noszą kiecki – zerknął na jej spódniczkę. – W innym miejscu, w innych czasach uczyniłbym cię rycerzem Zakonu.

– Pieprz się! – powiedziała mu ciepło Achaja. – Pieprz się równo!

– Nie do końca zrozumiałem, ale myślę, że pojąłem intencję – Pierwszy Sługa uśmiechnął się równie ciepło jak dziewczyna.

Przez dłuższą chwilę uśmiechali się do siebie naprawdę przyjaźnie. Patrzyli na siebie w szoku. Patrzyli jak przyjaciel na przyjaciela. Jak żona po kupnie nowej kiecki na męża. Jak mąż po udanym współżyciu na żonę.

– No niech cię szlag trafi – warknęła w końcu Achaja.

– Ciężko będzie – odpowiedział. – Przygotowałem ci parę niespodzianek.

Zatrzepotała rzęsami.

– Naprawdę? Chyba mi się tu nie oświadczysz.

– Nie mogę. Muszę żyć w celibacie – przygryzł wargi. – I dopiero teraz tak naprawdę poczułem, jaki to ciężar.

– Oj. Bo się pobeczę, poryczę i będziesz musiał ocierać mi łzy haftowaną chusteczką.

– Nie śmiej się. Muszę cię zabić.

Skinęła głową.

– No to już. Na co czekasz? Niech się te setki rycerzy na mnie rzucą.

– Mam trochę tańsze rozwiązanie. Bo wiesz… Taki rycerz to cholernie drogo kosztuje. Co ich będę marnował, żebyś mi zbyt wielu pochlastała.

Roześmiała się znowu.

– Ty gnoju.

– Tak na mnie mówią – potwierdził skinieniem głowy. Potem klasnął w dłonie. – Mam coś lepszego.

Gdzieś z tyłu rozległa się muzyka. Prawdę powiedziawszy dość dziwna. Wyglądało to, tak jakby muzykanci swoim instrumentarium, przygotowanym wyłącznie na przygrywanie biesiadnikom w karczmach, usiłowali zagrać marsz wojskowy. A potem zza pleców rycerzy wyłonił się Virion. Achaja poczuła igiełki strachu, czuła też, że przyspieszył jej oddech. Stary, łysy i gruby mężczyzna uśmiechnął się jednak, podnosząc do ust wielką amforę wina.

– Cześć, siostro – przełknął wielki haust.

– Cześć, bracie – mruknęła. – Co? Znowu cię na mnie wynajęli?

– Na co mnie wynajęli, to powiem ci później – zerknął na swoich muzykantów nieudolnie rzępolących marsz. – Fajna kapela, nie?

– No… dla kogoś głuchego od urodzenia, to całkiem, całkiem.

Uśmiechnął się znowu.

– Na ciebie to mają coś lepszego niż ja. Osobiście czuję się znieważony, bo zostawili mnie w rezerwie – westchnął ciężko i upił jeszcze łyk wina z trzymanej w zgięciu ramienia amfory. – Patrz.

Pierwszy Sługa Zakonu pstryknął palcami. Spomiędzy szeregów rycerzy wysunęła się mała postać. Dziewczyna miała na sobie płócienną, wojskową kurtkę, krótką, ale bardzo szeroką spódnicę, żeby nic nie krępowało ruchów, i leciutkie, cholernie kosztowne sandały. W prawej ręce trzymała miecz, w lewej króciutki sztylet. Była dość podobna do Achai. Co gorsza Achaja skądś ją znała, ale za żadne skarby nie mogła sobie przypomnieć skąd.

– Witaj – powiedziała tamta. – Jestem Marina.

– Cześć. Widziałam cię już, prawda?

Marina skinęła głową.

– Przypomnisz mi?

– Jasne – tamta skrzywiła lekko wargi z pogardą. – Znamy się z obozu niewolników. Budowa cesarskiej drogi. Pamiętasz taki epizod w swoim życiu?

Akurat. Achaja wzruszyła ramionami. Nie mogła sobie przypomnieć.

– A pamiętasz ten dzień, kiedy chciałaś uciekać? – kontynuowała Marina. – Pamiętasz, jak Hekke przyprowadził Krótkiemu nową dziewczynę na twoje miejsce?

Bogowie! Teraz sobie przypomniała. To ona! Teraz już wiedziała. W noc kiedy uciekała z obozu niewolników… Pamiętała tę twarz.

– Hekke też cię trenował?

– Owszem – Marina wydęła wargi. – Tyle tylko, że jestem lepsza od ciebie – znowu uśmiechnęła się kpiąco. – Ja… ja zabiłam Hekkego.

Achaja poczuła, jak ją coś dusi. Poza zupełnie irracjonalnym strachem, który nią targnął, poczuła jakiś dziwny żal. Przecież nie lubiła Hekkego. Nienawidziła za to, że się nad nią znęcał w walce, że używał jej jak rzeczy do wszystkich koncepcji miłosnych, które mu tylko do głowy przyszły, że… Opuściła głowę. Był jej przyjacielem. Tak po prawdzie jedynym. Czuła, że nie może powstrzymać łez.

– Tylko mi się tu nie pobecz, mój kotku z czarnymi oczami – Marina podeszła bliżej i spojrzała taksująco na swojego przeciwnika. – Widzisz, jest pomiędzy nami pewna różnica. Ja ćwiczę codziennie. A ty? – zaczęła się śmiać. – Nie masz czasu? Ach! Wiadomo, księżniczka. – Jej ręka, ta ze sztyletem, przesunęła się po tyłku Achai. – Ooooooo… tu już mamy troszeczkę sadełka – dotknęła przez kurtkę piersi Achai. – No taaaaak… Czyżbym wyczuwała, że są pełne? Już nabrałaś trochę tłuszczu, co?

– Przestań.

Marina potrząsnęła głową.

– Już przypominasz kobietę. Jesteś śliczną dupeczką, którą każdy książę chciałby mieć w swojej łożnicy. A popatrz na mnie – uniosła szeroką spódnicę i okręciła się na pięcie. Rzeczywiście same mięśnie, ścięgna i kości. – Do łożnicy nikt by mnie nie chciał. Ale Zakon wyciągnął mnie z obozu, jak się rozeszło, że zabiłam Hekkego zwykłym kijem. I wynajęli mnie, żeby przeprowadzić na tobie egzekucję.

Achaja przygryzła wargi. Co gorsza, tamta to zauważyła. Uśmiechnęła się słodko. Zbliżyła się więc do Mariny i również przesunęła dłonią po tyłku.

– Tu rzeczywiście nic nie masz. Ale tu – postukała tamtą w czoło – również nic!

Virion zarechotał na cały głos.

– Taaaaak? – Marina odepchnęła jej rękę. Ale była szybka i sprawna! – Jaki trening przeszłam… sama dobrze wiesz. Tyle tylko, że przeszłam go później niż ty i, w przeciwieństwie do ciebie, ja Hekkego zabiłam. Jestem od ciebie lepsza, mój śliczny, czarnooki kotku. Lepsza! Mnie wyciągnęli z obozu trzydzieści dni temu. Jaki musisz mieć tam refleks i jak ćwiczyć oczy w dupie, nie muszę ci przecież tłumaczyć. Nie tobie, koleżanko, nałożnico dwóch niewolników. Ale ty się już styłaś. Straciłaś styl. Ty przez parę lat miałaś już ciepłe, bezpieczne łóżeczko, w którym spałaś w przepięknej, bogato hartowanej, nocnej koszulce. Ty miałaś owoce, warzywa i mięso na co dzień. Prawda? No i nie ćwiczysz codziennie. Wiadomo, księżniczka. Światowe sprawy, dowodzenie wojskiem, bale na dworze królowej, intrygi… Nie masz czasu, kocurku.

– Chcesz mnie pokonać mieczem czy językiem?

– Chcę powiedzieć ci, co mam tu – postukała się w czoło dokładnie tym samym gestem co wcześniej Achaja. – Wiem, że nie zrozumiesz. Ty księżniczka, wielki świat. A ja byłam córką rzemieślnika, któremu nie szło. I całą rodzinę, za długi, sprzedali na budowę cesarskiej drogi. Mamusię, tatusia, brata i siostry… Tak po prostu. No i mamusia, tatuś, brat oraz siostry musieli patrzyć na to, co ze mną wyrabiali Hekke i Krótki. Nie muszę ci tłumaczyć, byłaś tam, więc wiesz, że niczego się nie da ukryć. Ale patrzyli niedługo. Bo oni zostali „nawozem”. Tylko ja „człowiekiem”. I dlatego zabiłam Hekkego.

– A ja nie miałam matki. A… a… a cała reszta to moja wina, chyba.

– Oj, bo się tu obie zaraz popłaczemy – Marina prychnęła śmiechem.

Achaja wzruszyła ramionami.

– Braciszku – zerknęła na Viriona. – Ona jest naprawdę taka dobra?

– Chcesz sprawdzić? – warknęła Marina. Uderzyła wierzchem dłoni Achaję w twarz tak szybko, że ta nie zdążyła nawet podnieść ręki. – Naprawdę chcesz? – wyjęła Achai nóż zza wojskowego pasa, zanim ta zorientowała się, co ma znaczyć ruch ręki w kierunku jej brzucha. Odskoczyła odruchowo, sądząc, że to sztych sztyletem, a Marina usiadła na bruku i zaczęła się śmiać. – No i co, mój kocurku? Nie ma co mrużyć tych swoich oczek jak węgielki.

Z boku podszedł Virion.

– Jest o całe nieba lepsza od ciebie – powiedział.

– To co mam zrobić?

– Jak to co? – aż się żachnął. – Zabij ją i już.

– Cooo???

– No przecież ty jesteś szermierzem natchnionym, a ona nie – roześmiał się prosto w jej rozszerzone ze zdumienia oczy. – Ona tu naprawdę nic nie ma – teraz on postukał się w czoło.

– No przecież sam mówiłeś, że walczy ciało, a nie rozum.

Tylko machnął ręką.

– Ja jestem od ciebie dużo starszy, sto razy grubszy i nigdy nie ćwiczę – mruknął. – A jednak cię pokonałem – podniósł swoją amforę do ust. – Orkiestra! Grać!!!

Rozległa się jakaś skoczna melodia, którą kapela musiała wykonywać w karczmach. Teraz bowiem muzykantom szło znacznie lepiej niż przy wojskowym marszu.

Achaja podeszła do Mariny, która wstała tak lekko, że nawet ktoś ze stojącego z tyłu plutonu służbowego syknął z podziwu.

– No co, moja kotko? Walczysz?

Achaja nagle zrozumiała. Dopiero teraz. Wzięła głęboki oddech.

– Otchłań wzywa mnie – powiedziała cicho, potrząsając głową. – Otchłań… To jest otchłań. – Nie mogła wbić w ziemię miecza jak Nolaan przed walką z Hekkem, bo tu był bruk. Nie wyjęła więc go w ogóle. – To jest coś, co zupełnie nie ma dna… Jest tylu wojowników w całym wielkim wszechświecie. A ja jestem ich siostrą, ich córką – spojrzała na gwiazdy. – Jestem ich dupą. Jestem kochanką prawdziwych wojowników rozsianych wszędzie. Dosłownie wszędzie. Tych wszystkich, którzy ciągle walczą, mając pewność własnego zatracenia.

– Co?

Ale Achaja odwróciła głowę.

– Arnne. Zgaś światło.

Czarownica błyskawicznie wypowiedziała słowo i chwyciła go dłonią. Kiedy pochodnie wokół przygasły, w ustach Achai pojawiły się kły. Widząc w nagłej ciemności, skoczyła na Marinę i chwyciła ją za ręce. Zza jej głowy wyprysnął warkocz z przywiązanym kamieniem, który rąbnął tamtą w łopatkę, a ogon owinął się wokół nogi przeciwnika i pozwolił go przewrócić jednym, zgrabnym podcięciem.

Czarownica nie mogła utrzymać takiego zaklęcia za długo. Kiedy po chwili znowu rozbłysło światło, rycerze zobaczyli leżącą na bruku Marinę i usiłującą usiąść na niej Achaję, już bez kłów, pazurów i ogona. Marina jednak wywinęła się tak lekko i łatwo, że widać było jej makabryczną przewagę gołym okiem. Dla wszystkich wokół stało się jasne, kto wygra ten pojedynek.

– Niczego się nie nauczyłaś – warknął Virion. – Dlaczego ona jeszcze żyje? Teraz jest wściekła i nieobliczalna.

– Nauczyłam się – mruknęła Achaja. – Ale naukę zrozumiałam dopiero teraz. Niestety, nie do końca.

Wstała lekko, ale nie tak lekko jak Marina, co zauważyli wszyscy wokół. Marina podskoczyła tak szybko, że wielu obserwatorom nawet umknął ten ruch. Przyłożyła miecz do szyi pani major.

– No to teraz, kotek… – fuknęła.

– No to teraz… – powtórzyła jak echo Achaja. – Teraz na poważnie.

Marina już się spodziewała. Wiedziała też, że Achaja wie o niej wszystko. Tak jak powiedział Virion – musiała zapoznać swoje ciało z przeciwnikiem. I widziała też wyraźnie, że teraz Achaja się boi. Że jest przerażona do granic możliwości. Specjalnie dla niej, żeby ją pognębić do reszty, zrobiła coś, czego Achaja nigdy nie potrafiła dokonać. Zakrok z wyciągnięciem miecza przed siebie. Zakrok bez żadnego skurczu. Perfekcyjne przejście.

Achaja naprawdę była przerażona. I co gorsza widzieli to wszyscy, którzy stali w pobliżu. „Hekke!” – krzyczała w myślach. – „Hekke, mów do mnie! Hekke, proszę, mów do mnie!”

Jej mistrz milczał. Marina zrobiła krok do przodu. Achaja krok w tył.

I co może przeciwstawić tej młodej, potwornie wytrenowanej dupie? Krok w tył, krok w tył? Zaraz już nie będzie się miała gdzie cofać, bo trafi plecami na pierwszy szereg własnego plutonu służbowego. Krok tamtej w przód, jej krok w tył. Prawie czuła na karku oddechy koleżanek. Lekki zwód w lewo. Marina już skoczyła na swoją prawą, tak lekko i szybko jakby była leciutkim puszkiem, który huragan wprawiał w ruch. No to zwód w prawo, lewo, krok… Szlag!!! Tamta przewidziała wszystko. Stały teraz w odległości kroku może. Marina wyrolowała ją, jak chciała. Musiała teraz patrzeć na jej kpiący uśmiech.

– Mam cię gonić po całym placu, kocurku? – kpiący śmiech i spojrzenie prosto w oczy. – Ale się boisz. Ale się boisz, idiotko. Dosłownie czuję zapach strachu.

Niestety, miała rację. Achaja stała jak sparaliżowana. Przerażenie dusiło ją dosłownie, nie pozwalając na jakąkolwiek reakcję. O szlag! Przecież nie bała się śmierci. Przecież ten, niby naznaczony jej, szczególny dzień śmierci, niczym nie różnił się od dnia dzisiejszego. Były dokładnie takie same. A może to już dziś? Może teraz?

Może z ręki tej suki? Wszystko jedno. Jakkolwiek by sobie tłumaczyła, jakkolwiek by się przekonywała, przerażenie ją po prostu paraliżowało. To był amok. Była dosłownie zamroczona strachem.

„Hekke, mów do mnie, proszę! Hekke, Hekke, bądź przy mnie, proszę…”.

Cisza.

„Krótki, kurwa, pomóż mi!”.

– No niech mi ktoś pomoże, błagam! – nieświadomie powiedziała to na głos. Od strony rycerzy rozległy się śmiechy. Z tyłu usłyszała kilka syknięć dziewczyn własnego oddziału, wyraźnie zabarwionych wstydem. Shha podeszła z boku.

– Będę przy tobie, siostro. Niech zabije nas obie razem – uśmiechnęła się ciepło. I dopiero w tej chwili Achaja zaczęła się bać tak naprawdę.

– No nie ma sprawy – Marina skoczyła do przodu, zrobiła leciuteńki obrót, oparła się plecami o plecy Achai, klepnęła Shhę w pośladek, odskoczyła i stanęła w tej samej pozycji, co poprzednio. Nikomu ze stojących wokół nie umknął fakt, że Achaja w tym czasie ledwie zdołała poruszyć ręką.

Virion z boku podniósł do ust swoją amforę. Ale przez cały czas obserwował uważnie. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. Kpina? Czy sprzyjanie? Czy on kiedyś przeżył coś takiego?

Chwila rozstrzygnięcia nadchodziła nieubłaganie.

„Hekke, mów do mnie, proszę!” Hekke milczał. Umarli mistrzowie byli niemi. Teraz trzeba samemu. Teraz trzeba pokonać samego siebie. Najgorszego przeciwnika na całym, wielkim, bożym świecie. Jedynego, który wie wszystko, zna wszystkie zwody, kruczki i kłamstwa. „Hekke, proszę… Proszę! Hekke, błagam, mów do mnie, proszę!!!”.

Nic.

Virion z uśmiechem na twarzy. Shha dysząca tuż obok. Też nieźle przestraszona. Uścisk jej ręki na ramieniu. Szept Annamei skądś z tyłu:

– Spróbujcie tamtą zastrzelić.

Coraz głośniejsze śmiechy rycerzy.

– Marina, sprzątnij tego śmiecia!

– Żeby się tylko nie posikała ze strachu.

– Marina! Posprzątaj tu. Odłóż miecz, dam ci miotłę.

– Taaaaaaa… na nią miotła wystarczy.

Coraz głośniejsze śmiechy. Lekkie skrzywienie warg Viriona. Dotyk Shhy.

„Hekke, mów do mnie, proszę! Powiedz coś, błagam”.

Cisza.

Cisza.

Najdłuższa cisza na świecie.

I nagle w jej głowie rozległ się głos.

„No co, mała? – głos jasny, mocny i pogodny. – Teraz już jesteś moją uczennicą. Ja też ci coś pokazałem”.

Szok.

– Zmienia ci się wyraz twarzy – powiedziała Marina. – Czyżby ktoś ci szeptał coś do uszka? – roześmiała się nagle.

– Tak.

– Mogę wiedzieć kto? – ciągle kpiąco.

– Owszem – tym razem uśmiechnęła się również Achaja. I wypowiedziała najstraszliwsze dla wszystkich szermierzy słowo: – Nolaan.

Patrzyły sobie w oczy. Niekończąca się chwila. Jakby koniec świata.

„Już” – powiedział Nolaan.

Achaja skoczyła do przodu. Błysk, świst, mocne szarpnięcie. Wycie. Nie krzyk, nie ryk, tylko wycie!!! Kto tak wyje? Aha… Ona sama. Zatrzymała się po kilkunastu krokach, tuż przed rycerzem w szeregu. W zapadłej nagle, idealnej ciszy słyszała, jak krew kapie na bruk. Kap, kap, kap… Patrzyła rycerzowi prosto w oczy. On na nią też. Kap, kap, kap…

Shha z tyłu też nie mogła niczego powiedzieć.

– A… a… – wyglądało, jakby stękała.

Niekończąca się chwila. Jakby koniec świata.

Achaja nie miała już miecza. Prawą dłonią obmacała się błyskawicznie. Twarz, piersi, brzuch, krocze. Wszystko w porządku. Kap, kap, kap… Bez przerwy patrzyła w oczy rycerza stojącego przed nią. Skąd ta krew kapie? O szlag! Skąd ona wypływa? Lewa ręka! Czuła jakiś ciężar. Lewa ręka. Znowu w to samo miejsce. Miała wrażenie, że jej ucięto dłoń. Jakiś straszny ciężar.

Rycerz również nie mógł oderwać wzroku od jej źrenic. Powiedział:

– Eeeeeeee… Kap, kap, kap…

Niekończąca się chwila. Achaja podniosła lewą rękę.

Miała w niej…

Miała w niej…

Miała w niej obciętą głowę Mariny. Kap, kap, kap.

Rycerz powiedział:

– Eeeeeeeee…

Odruchowo podała mu głowę.

– Masz. Na pamiątkę.

Odruchowo przyjął. Kap, kap, kap… Popatrzył uważnie w martwe oczy i na usta, które ciągle się poruszały, jakby chciały coś powiedzieć. Potem odrzucił ją i wrzasnął:

– Aaaaaaaaaaaaaaaa!!!

– Nie jesteś zbyt rozmowny dzisiaj – mruknęła Achaja. – Źle artykułujesz.

Virion ryknął śmiechem. Podszedł do szeregu rycerzy.

– Komuś jeszcze do śmiechu? – powiedział. – A może komuś z was dać miotłę? Co?

Z boku wyglądało to, jakby sama śmierć chodziła pomiędzy szeregami.

Achaja cofnęła się i podniosła swój miecz. Ściągniętą z szyi chustą wytarła krew z ostrza.

– No, coście tacy nagle struci? – kpił Virion. – Może podać miotełkę? Szufelkę? Co wolicie?

Ryknął śmiechem.

– Ją uczyli najwięksi mistrzowie współczesnego świata. Ja, Hekke i Nolaan. Niech każdy więc weźmie miotełkę i szybko posprząta to, co narobił. To, co mu przez gacie wyleciało…

Podszedł do Achai.

– Całkiem przyzwoicie to załatwiłaś.

Achaja znowu spojrzała w gwiazdy na niebie. Tu i teraz. Świat i wszechświat. Chwila i wieczność.

– Jestem waaaaszaaaaa!!! – wrzasnęła pod adresem wojowników, którzy ginęli właśnie gdzieś w otchłani, gdzieś za czarną pustką, w jakichś wojnach, w których nie mieli żadnych szans, ale walczyli do końca i czasem, jednak, wygrywali. – Jestem wasza, chłopaki!!! Jestem waszą siostrą, córką, żoną i kochanką! Czuję to samo co wyyyyyy… Otchłań. Otchłań wzywa mnie! Otchłań wzywa mnie. Ona mnie pragnie. Tak jak i was. Chłopaki, jestem wasza.

Wycelowała palcem w jakąś gwiazdę. Miała nadzieję, że gdzieś tam jest wojownik, który umierał właśnie, walcząc do końca na swoim posterunku.

– Jestem twojaaaaaa!!! – wrzasnęła. – Walcz, sukinsynu. Walcz do końca, gnoju! Zrób to dla mnie. Bo jestem twoja! Kocham cię!

Achaja z mieczem w dłoni zaczęła krążyć wśród szeregów zakonnych rycerzy.

– Zabijamy się??? – wrzeszczała. – Zabijamy się? Przed chwilą nazwaliście mnie śmieciem… To co? Zabijamy się? Czy chcecie mnie posprzątać? No niech się ktoś odezwie wreszcie.

Ani jeden z rycerzy nie otworzył ust.

– No, niech się ktoś odezwie! No, niech ktoś, kurwa, powie choć słowo i będzie zabity w pierwszej kolejności.

Szła przed szeregiem zmartwiałych nagle facetów, których od dziecka uczono sztuki zabijania. Sztuki bycia pewnym siebie. Sztuki agresji.

– No niech się ktoś odezwie!!! – krzyczała. – Niech może ktoś kichnie chociaż!

Rycerze w szeregach spuszczali oczy. Choć mieli przerażającą przewagę, nikt nie chciał ruszyć pierwszy.

– Nazwaliście mnie śmieciem, który trzeba sprzątnąć? Pytam więc, kto chce mnie sprzątnąć?

Cisza.

Achaja zatrzymała się nagle.

– Czy ktoś chce chociaż pierdnąć? Dajcie przynajmniej jakiś znak, że ktoś z was żyje.

Cisza. Jedynie Virion chichotał. Dziewczyny z jej plutonu zaczęły uderzać kolbami karabinów o ziemię. Coraz równiej, coraz bardziej regularnie. Brzmiało to jak werbel.

Achaja podeszła do pierwszego rycerza.

– Podskoczysz mi?

Żadnej reakcji. Jedynym dźwiękiem był równy rytm wybijany o bruk kolbami karabinów. Podeszła do mistrza z czerwoną opaską.

– Spróbujemy się? Jednego takiego już kiedyś zabiłam.

Wstyd mu było opuścić głowę. Ale odwrócił wzrok. Nie śmiał spojrzeć jej w oczy. Wszyscy mężczyźni w szeregach zrozumieli pewną rzecz. Dla wszystkich stało się jasne… Kto pierwszy wystąpi z szeregu – zginie. Drugi też. Tak samo trzeci. I, zaraza jasna, nie wiadomo, ilu jeszcze. Pewnie, że wygrają, wiadomo, że zgniotą samą masą, ale… choćby najmniejsze drgnięcie w szeregu było po prostu pewnym sposobem na popełnienie samobójstwa. Teraz rozumieli to wszyscy. Wszyscy pojęli tę straszną prawdę.

– Nikt?

Achaja znowu podniosła głowę do gwiazd. Spojrzała na tę samą gwiazdę, co poprzednio i powiedziała do nieznanego wojownika, który właśnie ginął na swoim posterunku, walcząc do końca.

– Tylko ty mnie zrozumiesz… Tylko ty. Jestem twoją żoną i siostrą! Chcę być tylko z tobą. Tylko ty, kochanie. Jestem twoja. Do końca.

Virion klepnął ją w ramię.

– Jesteś, jesteś… Właśnie znalazłaś się w bardzo elitarnym klubie. Witamy serdecznie nową koleżankę.

Otrząsnęła się.

– To teraz ty i ja, znowu naprzeciw siebie.

Popatrzył na nią rozbawiony. Swojej orkiestrze kazał grać jakąś knajpianą melodię.

– Widzisz, wynajęli mnie, żebym zabił złych ludzi. Tak powiedzieli. „Złych ludzi”. A ze mną jak z dzieckiem. Każą mordować za pieniądze, to ja morduję. Ze mną naprawdę jak z dzieckiem, wystarczy raz powiedzieć.

Wyjął miecz i chlasnął najbliższego rycerza w szyję.

– Ze mną jak z dzieckiem… – zabił następnego, zanim się zorientowali. – Co każą, to ja robię – zabił kolejnego. – A najbardziej lubię – zabił następnego – jak robota mi się podoba – zabił mistrza z opaską. – Już kiedyś mieliśmy ze sobą sprawę, nie chłopaki?

Achaja wyszarpnęła swój miecz, żeby mu pomóc, ale w tym momencie Pierwszy Sługa krzyknął: „Zabić ich wszystkich” i rzucił się do ucieczki na swój statek przycumowany w kanale.

Rycerze, mimo trzydziestu karabinowych strzałów, zmasakrowali pluton momentalnie. Ale nie przyniosło to im zwycięstwa. Wirus, który zamienił się w Annameę, przyprowadził resztki jej Ciężkiego Korpusu Szturmowego Dahmerii. Rycerze poradzili sobie i z tym problemem, tyle tylko, że Biafra sprowadził grenadierów wraz z artylerią Chorych Ludzi i ustawił po drugiej stronie kanału. To właściwie nie była bitwa, tylko rzeź. Wirus dwoił się i sprowadził Ochotniczy Korpus Pacyfikacyjny. Niewolnicy nie potrafili się, co prawda, bić, ale było ich pięćdziesiąt tysięcy. Zupełnie nie potrafili walczyć. Problem jednak w tym, że nie potrafili też uciekać. Trzy oddziały rycerzy wbiły się w trzy ulice zapchane niewolnikami, których była taka ciżba, że uniemożliwiała jakikolwiek ruch.

Wieki później, przyszli dowódcy, po wielu błędach, które sami zrobią w przyszłych czasach, zrozumieją „zasadę ugrzęźnięcia”. Siły pancerne i walki uliczne to dwie różne sprawy, których nie można łączyć. Nie można używać sił pancernych do walk ulicznych. Nie można rzucać ciężkich formacji przeciwko licznym lekkim nigdzie indziej niż na bezleśnej równinie. A na pewno już nie w mieście. A już kompletnie nigdy w walkach ulicznych! W wąskich, zapchanych ulicach!

Ciężkozbrojni rycerze pierwsi w historii, właśnie na ulicach Syrinx, poznali na sobie, co to jest „zasada ugrzęźnięcia”. No i co z tego, że na odległość miecza zabijali, kogo chcieli. Tłum i tak był za gęsty, żeby rzucić się do ucieczki. A ci niewolnicy, którzy byli z tyłu, słysząc wrzawę walki, pchani żądzą zemsty, zaczęli wchodzić do okolicznych domów, rozwalać ściany, żeby przepchnąć się bliżej pola walki. Wspinali się na dachy. Zaczęli rzucać kamieniami, belkami, walili na rycerzy całe ściany. Polewali z okien wrzątkiem, olejem, rzucali umoczone w oliwie, płonące szmaty, stoły, krzesła, łóżka… wszystko, co było pod ręką i mogło się palić. Wszystko, co było ciężkie albo ostre.

Walki, a właściwie rzezie wygasły szybko. Niewolnicy nie umieli nawet zdjąć zbroi z rycerzy. Usiłowali ich rozkuć młotami i dłutami przyniesionymi z najbliższych kuźni, ale nie przynosiło to rezultatów. „Opornych” rycerzy wkładali więc do ognisk. A jak się dalej nie udawało, to na sznurkach spuszczali ich do kanału. Stopniały trzon rycerstwa usiłował jeszcze przebić się do murów i bram, ale ugrzązł w ulicy, gdzie niewolnicy sprawdzali ich odporność, wlewając gorącą oliwę przez przyłbice.

Na placu, gdzie wszystko się zaczęło, pozostały jedynie trzy osoby, które mogły utrzymać się na nogach. Virion kręcił młynka swoim mieczem i była to chyba pierwsza rzecz w jego życiu, którą robił na pokaz. Achaja była spocona tak, że mogła pływać w swoim skórzanym mundurze. I była jeszcze trzecia osoba. Stojąca tuż obok jak posąg. Zbyt zszokowana, żeby zrozumieć, co się wokół dzieje.

Virion, który nagle zaczął ziewać, Achaja, która odpływała, nie bardzo wiedząc, co się dzieje i… ta trzecia osoba. Świat kończył się właśnie. Świat kończył się, odchodził w niepamięć, rozsypywał na pożółkłych kartach starych kronik. Virion, Achaja i ta trzecia osoba. Tylko troje ludzi, którzy mogli się utrzymać na nogach. Tylko troje. Virion, Achaja i ta trzecia. Wokół słychać było jęki rannych, nawoływania potrzebujących pomocy. Ktoś płakał głośno. Krzyki medyków, którzy wyłaniali się ze swojej kryjówki w najbliższej bramie, szept kapłanki w stopniu chorążego, która już uklękła przy najbliższym umierającym.

– Rozrzucać chusty! – wrzeszczał Marbe. – Rozrzucać chusty!

Jego pomocnicy odwiązywali od pasków skrawki materiału, by zacząć selekcję rannych. Czarny kolor – pomoc natychmiast, czerwony – trochę później, biały – może czekać. Sanitariusze już podnosili pierwsze, oznaczone czarną chustą, ciało. Virion, Achaja i ta trzecia osoba stali nieruchomo, usiłując poradzić sobie z własnymi umysłami.

– Rozrzucać chusty! – wrzeszczał Marbe. – Czarna, czarna, czarna, czerwona, czarna, biała! Szybciej, łazęgi. Szybciej! Czarna, czarna, biała. Ruszać się, gnoje. Ruszać się, psiamać!

Achaja, Virion i ta trzecia osoba. Ciągle nieruchomi wśród rodzącego się nagle rozgardiaszu. Medycy i sanitariusze od grenadierów biegli właśnie, żeby udzielić pomocy Marbemu.

– Czarna, czarna, biała, czerwona. Grenadierzy! Bierzcie północne skrzydło!

Achaja zamknęła usta, nie chcąc, żeby ślina spływała jej po brodzie. Spojrzała na Viriona. On na nią, a potem na trzecią osobę.

– Widzisz – mruknął. – Kończy się nasz czas, dziecko.

– Co? – nie mogła nawet przełknąć śliny. Fakt, że przeżyła walkę w ścisku, graniczył z cudem.

– Musimy coś dać nadchodzącej epoce. Nasz czas dobiegł końca – wskazał na tę trzecią, która mogła jeszcze utrzymać się na nogach. – To już nie będzie cywilizacja, gdzie szermierze decydują o czymkolwiek.

– O czym mówisz?

– O niej – Virion wskazał trzecią osobę. Podszedł do rozkraczonej dziewczyny z karabinem w rękach.

Mayfed. Wieśniaczka z karabinem w garści.

– Epoka, gdzie liczył się miecz i honor, właśnie dobiegła końca. Teraz nadszedł czas snajperów… – podał Mayfed swój miecz. – Masz. Daj dzieciom na pamiątkę.

– O czym ty mówisz?

– To już koniec naszej cywilizacji. Teraz czas snajperów. Czas zwykłych ludzi…

Odwrócił się na pięcie i poszedł szukać wina. Ale, odchodząc, ciągle jeszcze mówił.

– Nie sądzisz, że to znak? Jakiś zagmatwany symbol? Że to dziwne, że tylko my w trójkę przeżyliśmy nietknięci? Dwoje szermierzy natchnionych i ona. Mayfed. Chłopka z karabinem. Zwykła córka chłopa z zapadłej wsi… Nadchodzi czas snajperów. Teraz każdy zwykły człowiek przemówi głosem gromu. Musimy coś dać nadchodzącej epoce…

Achaja patrzyła na zszokowaną dziewczynę. Ta jednak nie zawracała sobie głowy nadchodzącą epoką.

– Zarrakh! – krzyczała. – Zarrakh, gdzie jesteś?!!!

– Kurwa, tutaj! – usłyszały cichy głos. – Już nie żyję.

– Nie pierdol. Żyjesz!

– A gówno.

Zarrakh trzymała obie dłonie przyciśnięte do twarzy. Spomiędzy palców wypływała krew. Miała wybite albo przecięte czymś oczy.

– O mamo! Nic nie widzę, nie żyję już, w dupę jeża!

– Żyjesz kretynko! W dupę jeża, żyjesz!

– Nie żyję!

– Żyjesz! Medyk, medyk!!! Tutaj! Medyk!

– Czerwona chusta – sanitariusz rzucił na Zarrakh kolorowy kawałek materiału.

– Jak to czerwona??? – wrzasnęła Mayfed. – Bo cię, kutasie, zastrzelę!!!

– Spokój. Czerwona i już.

Nagle Achaja coś sobie uświadomiła. Coś, co momentalnie wyrwało ją ze stanu półprzytomności.

– Shha!!! – zaczęła wyć. – Shha!!! Gdzie jesteś?

– Tutaj – rozległ się stłumiony głos. – Żyję, siostro.

– Gdzie???

Achaja przeskakiwała nad trupami, grzęznąc co chwilę. Usiłowała nie potrącać rannych. Czuła, jak wzbiera w niej panika.

– Shha???

– Żyję.

Zobaczyła swoją siostrę, jak leży na brzuchu, z twarzą wtuloną w trupa jakiegoś rycerza, obiema rękami trzymając się za tyłek.

– Ale dostałam. Prosto w dupę. Zrób coś, żeby koleżanki tego nie widziały.

– Nie ma już żadnych koleżanek. Mayfed żyje. I Zarrakh, ale ślepa, więc nie zauważy… – Achaja dopiero teraz zdała sobie sprawę, jakie bzdury wygaduje. – Shha, siostro. Żyjesz?

– A jak, kurwa, myślisz? Ale boli…

– Medyk!!! Medyyyyyyyk! Tutaj!

Przechodzący obok sanitariusz rzucił na Shhę białą chustę.

– Jaka, kurwa, biała??? Jaka biała??? Dawaj czarną, gnoju! – Achaja podskoczyła, chwyciła go obiema rękami i uniosła w powietrze. – Do opatrunku w pierwszej kolejności!

– Ja mam swoje instrukcje, proszę pani – jąkał przerażony jej siłą. – Ja nie mogę. Rana w tyłek, albo się wykrwawi, albo do opatrunku w ostatniej kolejności…

– Ty sukinsynu – dosłownie odrzuciła go na bok. Kucnęła nad siostrą i jednym ruchem zerwała z niej spódniczkę. – O żesz… – jęknęła, widząc krew na tyłku. – Trzymaj to! Trzymaj to mocno – nakierowała dłonie siostry. Potem uniosła ją lekko jak piórko i, lawirując między trupami, pobiegła do medyka.

– Marbe!!! Marbe, teraz musisz jej zrobić opatrunek.

Medyk ledwie zerknął, skupiony nad stołem, gdzie amputował rękę jakiemuś żołnierzowi. Wycie rannego rozsadzało uszy.

– Rana w pośladek. Jeśli uszkodzona tętnica, to zaraz się wykrwawi na śmierć. Jeśli nie, to do opatrunku w ostatniej kolejności.

Achaję zatkało. Położyła Shhę tuż obok stołu.

– Marbe, gnoju! Wydałam ci rozkaz!!!

Chwyciła go i uniosła w rękach.

Czasy się zmieniały. Już nic nie było takie jak dawniej. Zwykły medyk podniósł bowiem rękę i uderzył Achaję w twarz. Księżniczkę. Majora.

– Uspokój się! – jego głos ledwie przebijał wrzask rannego na stole.

Zszokowana postawiła go na ziemi i chwyciła się za policzek. Wtedy poprawił jej z drugiej ręki.

– Uspokój się natychmiast.

Zaskoczona przyłożyła rękę do drugiego policzka. Marbe wrócił do operacji.

– Połóż ją gdzieś z boku. Jak się nie wykrwawi, to może rano ją opatrzymy.

Achaja patrzyła na niego zupełnie ogłupiała. Zarobiła w pysk od zwykłego medyka. Od zwykłego człowieka. Nie mogła się otrząsnąć. Podniosła swoją siostrę, żeby jej nie deptali ludzie, którzy przynosili ciężko rannych.

– Przecież tu musi być jakiś prywatny medyk. To jest Syrinx!

Niosła swoją siostrę, lawirując wśród trupów. Wokół rozgrywały się oniryczne sceny. Żywcem wzięte z najbardziej mrocznych koszmarów. Biedna Jakee siedziała z głową opartą o jakiegoś żołnierza. Grenadier patrzył na nią mętnym wzrokiem.

– Pani sierżant. Może się obejmiemy i przytulimy. Umierać będzie łatwiej.

– Nie mam cię czym objąć. Obcięli mi ręce.

– Ja mam prawą. Mogę panią objąć, pani sierżant?

Trup Lanni na wznak, z szeroko rozłożonymi rękami.

Trup czarownika Mereditha, na boku, w jakimś takim dziwnym przygięciu. Nikt nie miał pojęcia, że w jego przypadku nie miało to żadnego znaczenia. Trup rudej Chloe. Sądząc po śladach krwi, czołgała się gdzieś przed śmiercią. Achaja wiedziała. Wiedziała gdzie. Do miejsca, w którym jeszcze przed bitwą porzucono zwłoki małej, piegowatej dziewczyny. Zdrajczyni. Jej siostry.

Arnne leżąca na boku. Wokół aż tworzyła się mętna poświata od nadmiaru magii.

– Ja chcę się wypisać z wojska, ja chcę się wypisać z wojska, ja chcę się wypisać z wojska… Proszę mnie natychmiast wypisać.

Bei skulona w kucki i trzymająca się za brzuch. Patrzyła w górę, na gwiazdy.

– Wszystko jest w porządku – powtarzała. – Wszystko pod kontrolą. Zaraz się mną ktoś zajmie…

– Co ci jest? W co dostałaś?

– Nie wiem. Nie chcę patrzeć. Ale wszystko jest w porządku, wszystko pod kontrolą. Zaraz się mną ktoś zajmie. Mam czerwoną chustę.

– Zapierdol kogoś za mnie – wrzeszczała Zarrakh z zakrwawioną szmatą na twarzy. – Zapierdol kogoś za to, co mi zrobili!!!

Mayfed z karabinem szukała jakiegoś żywego jeszcze rycerza. Znalazła niedaleko, opartego o kosz z kwiatami pod ścianą. Z ust wylewała mu się krew.

– No to teraz będzie egzekucja.

Mężczyzna spojrzał na nią dość trzeźwo.

– A ty kim jesteś? – wycharczał.

– Ja jestem nikim! – warknęła Mayfed. – Jestem kompletnie nikim! Ale właśnie przestałam się płaszczyć. Odkleiłam swoją twarz od ziemi, wyprostowałam plecy zgięte w wiecznym ukłonie i wysoko podniosłam głowę – karabin znalazł się w pozycji „ogień na wprost”. – Teraz JA!!! Podniosłam głowę… prosto do tego celownika – idealnie zgrała muszkę, ramkę i cel. Potem nacisnęła spust.

Harmeen leżała tuż obok.

– Nic mi nie jest – krzyknęła, widząc Achaję. – Nic mi nie jest, mam białą chustę. Idź dalej!

Jakiś luański żołnierz, bez broni, skombinował wiadro i sznurek, czerpał wodę z kanału, biegał tam i z powrotem, żeby dać chociaż pić ciężko rannym. Kilku mieszkańców okolicznych domów też usiłowało pomagać. To podetknęli komuś z leżących koc pod głowę, to przykryli kogoś derką albo przynajmniej zakryli twarz martwemu. Ktoś darł prześcieradła, ale kompletnie nie znał się na opatrywaniu. Obwiązywał żołnierzy razem z mundurami. Któryś z sanitariuszy poklepał go po ramieniu i powiedział: „Idź, idź stąd. A poza tym… na chuj ci potem koszmary. Chcesz wyglądać jak ja? Idź”. Jakaś kobieta krążyła po polu bitwy, krzycząc: „Ana! Ana! Jesteś tutaj?” Sądząc po wieku kobiety, jej córka (syn?) zginęła w którejś z poprzednich wojen, znanych już tylko z kronik.

Z bocznej ulicy wyjechał ogromny wóz ciągnięty przez szóstkę wołów. Otaczało go kilkunastu zbrojnych.

– Łupy wojenne skupuję! – krzyczał zapiewajło na koźle. – Wszystkie zdobycze po atrakcyjnych cenach. Pamiątki wojenne! Pośredniczę w negocjacjach o okup za jeńca!

Achaja rozpoznała mężczyznę, który jechał obok krzykacza na koźle. Podeszła wprost do wozu.

– Baruch, ratuj!

Młody bankier momentalnie zeskoczył na ziemię. Rozpoznał swoją pierwszą klientkę i ruchem ręki powstrzymał zapiewajłę.

– W czym mógłbym pomóc jaśnie pani?

– Medyka. Najlepszego w Syrinx!

– Się robi! – pstryknął palcami na swoich zbrojnych. – Najlepszego medyka na świecie, ale już!!!

Nawet nie zerknął, jak kilku jego ochroniarzy runęło galopem w boczne ulice. Pomógł ułożyć Shhę na pace wozu, pomiędzy skrzynkami ze złotem i tobołami kryjącymi wojenne łupy. Nieporadnie usiłował przyłożyć jakąś szmatę do ciągle krwawiącej rany.

– A z panią wszystko w porządku?

– Tak – mruknęła Achaja.

– Nie wygląda pani za dobrze.

– Wiesz… miałam ciężkie przejścia.

– Rozumiem. Ale… Ale z nią też nie jest dobrze. Chyba zmienia kolor.

– Fakt. Strasznie zbladła.

– No jasny szlag!!! – Baruch wydarł się na swoich zbrojnych. – Chyba ktoś umie opatrywać rany?

Jeden z najemników parsknął śmiechem. Potem jednak zeskoczył z konia.

– Wystarczy przyłożyć szmatę i trzymać mocno. Albo się wykrwawi, albo nie.

Inny najemnik przywiózł nareszcie medyka przewieszonego na kulbace. Zrzucił go na ziemię, ale ten nie chciał wstawać. Kilka kopniaków jednak przekonało go, że na bruku wcale nie jest dobrze. Medyk podniósł się i zerknął na Shhę.

– Nie jestem od chorób kobiecych – wydukał.

– Ona jest ranna.

– Aaaaa… – potrząsnął głową, masując sobie szyję. Właśnie zrozumiał, że go nie chcą zabić, a jedynie potrzebują fachowych usług. – Szkoda, że nie mogłem zabrać swoich instrumentów z domu.

– Czego potrzebujesz?

– Tętnica nieuszkodzona, bo już by nie żyła. Więc teraz wystarczą igły i nici. Zaraz jej tyłek zaszyję.

– Krawca! – ryknął Baruch na swoich. – Przywieźcie najlepszego krawca w okolicy!

– Nie, nie, nie – usiłował go powstrzymać medyk. – Wystarczy igła i nitka.

– A ty umiesz szyć? – bankier był podejrzliwy. – Potrafisz zrobić ładny ścieg? To przecież cudzy tyłek, a nie kiecka, którą można wyrzucić, jak się nie uda.

Luański medyk, wyraźnie spokojniejszy niż na początku, wzniósł oczy ku niebu i westchnął.

– Dobrze. Przywieźcie najlepszego krawca. On też to zrobi dobrze, jeśli tylko nie zemdleje.

Shha z trudem odwróciła głowę. Była naprawdę osłabiona.

– Siostra. Nic mi nie będzie. Idź do koleżanek, proszę…

Medyk ostrożnie rozbierał Shhę, chcąc zobaczyć, czy nie ma innych ran.

– Najlepszego w Syrinx krawca!!! – darł się Baruch.

– Może od razu szewca? Nogi też ma obtarte – Luańczyk właśnie zdjął dziewczynie buty. – Może też tkacza? Bo jest odparzenie na łopatce od skórzanej kurtki noszonej w upale i plecaka. I górnika! Bo jest pryszcz do wyciśnięcia na szyi.

– Jeszcze jeden głupi dowcip i…

Shha powtórzyła:

– Nic mi nie jest, siostra. Idź do dziewczyn.

W oczach Achai pojawiły się łzy.

– Nie ma już żadnych dziewczyn!

– Idź do tych, które zostały. Idź, proszę!

Achaja chwyciła ją za ramię i uścisnęła lekko. Łykając łzy, odwróciła się i pobiegła na pole bitwy. Zwolniła pomiędzy leżącymi ciałami. Zatrzymała się nad dziewczyną, która już odchodziła, i z trudem dotknęła jej nogi.

– Ja wiem… – powiedziała ledwie słyszalnym szeptem – że żołnierz po bitwie i po tylu stratach ma prawo zadać oficerowi tylko jedno pytanie…

– Jakie?

– Czy atakujemy dzisiaj jeszcze raz, pani major?

Achaję coś ścisnęło w środku. Nie mogła rozewrzeć szczęk. Dziewczyna na bruku właśnie umierała. To był jej ostatni wysiłek.

– Czy atakujemy dzisiaj jeszcze raz, pani major? – powtórzyła.

Bezruch. Ulotna chwila równowagi z wszechświatem.

– Nie sądzę, żołnierzu – powiedziała nagle do martwego ciała. I przypomniała sobie, że jest oficerem. „Czy atakujemy dzisiaj jeszcze raz?”. No pewnie!

Zaczęła wydawać rozkazy.

– Mayfed! Psia twoja mać!!! Zanieś Zarrakh do wozu Barucha. Potem zanieś Bei!

– Tak jest!

Podeszła do kapitana grenadierów i postawiła ją na baczność.

– Wszystkie rezerwy skierujecie na poszukiwanie miejscowych medyków. I to już! Mają tu przyjść z narzędziami. Wynosić stoły z domów i ustawiać pod ścianami. Chcę mieć tu zorganizowaną pomoc. Wykonać!

– Tak jest!

– Marbe!

– Co?

– Nie „co”, kurwa, tylko meldujesz „słucham”!!! Bo wyjmę miecz i zacznę napierdalać!

Marbe przełknął ślinę. Tym razem nie odważył się jej spoliczkować. I nie chodziło o księżniczkę. Ale o majora. Tego dnia zaczynały się zupełnie inne czasy.

– Słucham.

– Przestań zajmować się rzeźbieniem w pojedynczych przypadkach. Zaraz dostaniesz kilkudziesięciu miejscowych medyków. Za chwilę będziesz miał kilkadziesiąt stołów pod ścianami domów i obsługę. Zorganizuj im pracę.

– Eee…

– Wykonać!

– Tak jest! – stanął na baczność.

Achaja dopadła jakiegoś porucznika piechoty.

– Co ty mi się tu, kurwa, pętasz pod nogami? Nie masz nic do roboty???

– Ależ pani major, ja…

– Stul pysk. Zorganizuj miejscowych, którzy chcą pomagać, w drużyny. Niech przenoszą rannych na stoły, które ustawiają grenadierzy!

– Ale…

– Ale już! Wykonać!

– Tak jest!

Nagle z tyłu rozległ się cichy głos.

– Nie przejmuj się tak, kochanie.

Odwróciła się na pięcie. Biafra. W otoczeniu świeżutkich żołnierzy drugiego rzutu, z oficerami w galowych mundurach, z w pełni wyekwipowanym i wyposażonym wojskiem, które wyglądało na tym morzu ciał jak zjawisko z innego świata. Patrole w garnizonowych, nieskazitelnych, dosłownie wymuskanych tunikach rozchodziły się właśnie, tworząc ochronną gwiazdę.

– Chciałam ci przypomnieć, że ja tu dowodzę! – wydarła się.

– Chciałem ci przypomnieć, że ja tu dowodzę – powtórzył jak echo, ale znacznie ciszej.

Jego olśniewający uśmiech. Spojrzenie przedziwnych, czarujących oczu. Lekkie skrzywienie głowy… O kurde! Ale go kochała. Ale kochała tego wrednego gnoja. Sprawiał, że miękła. Robił to samym spojrzeniem. Miał oczy dziecka i oczy mężczyzny jednocześnie. Ufne oczy dziecka i wredne oczy węża, które potrafiły paraliżować ofiarę. To wszystko w jednym. Sukinsyn, kłamca, morderca, łotr i… biedny chłopczyk, potrzebujący ciepła i opieki, taki ładny, taki miły, tak bardzo ufny. Ktoś, kogo natychmiast trzeba przytulić i pieścić. Głaskać po główce. Całować. Bezwzględny, twardy mężczyzna i mały, ufny chłopczyk. Jak to w nim się mieściło naraz?

Ruszył przez morze ciał, przytykając do nosa perfumowaną chusteczkę. Zapach krwi i fekaliów nie był tym, do czego przywykł. Usiłował wyłowić spośród leżących znajome twarze. Sceny jak ze snu. Bei kucająca ciągle i powtarzająca jak zaklęcie: „Zaraz się mną ktoś zajmie, zaraz się ktoś mną zajmie…” Harmeen powtarzająca również w modlitewnym rytmie: „Nic mi nie jest, nic mi nie jest, naprawdę nic mi nie jest…” Szesnastoletnia kapłanka w stopniu chorążego, która jednak dowiodła, że potrafi wykonywać rozkazy. Klękała przy ciężko rannym, modliła się, trzymała go za rękę, a potem, jako tako opanowana, mówiła „Przepraszam na chwilę”, pędem biegła do najbliższej bramy, wymiotowała, wycierała twarz chustą i wracała na swój posterunek, usiłując udawać spokój.

Martwa Jakee, której obcięto ręce, martwa Lanni, Chloe, Sharkhe.

Annamea. Żywa! Podskoczył do leżącej na plecach dziewczyny. Obiema rękami trzymała się za lewą stronę twarzy.

– Pani pułkownik!

Pierwsza Nałożnica Cesarstwa spojrzała na niego zdrowym okiem.

– Odejdź.

– Pani pułkownik!

– Oszpecili mnie. Wybili mi oko… – usiłowała unieść się na łokciu, ale jej nie wyszło. – Nie chcę żyć oszpecona, bez oka, z blizną na twarzy.

Wszyscy wokół widzieli łzy płynące po prawym policzku i krew sączącą się spod dłoni przyłożonych do lewego.

– Medyk! Medyk!!!

– Nie chcę być brzydka!

Zanim Biafra zdążył ją powstrzymać, sięgnęła do małej skrytki umieszczonej w pasku na nadgarstku, wyjęła z niej malutką buteleczkę. Co najmniej dwóch żołnierzy rzuciło się, żeby ją powstrzymać, ale Annamea nie zamierzała wyciągać korka. Włożyła całą buteleczkę do ust i zgryzła szkło. Wszyscy wokół zamarli. Ranna jakimś cudem obróciła się na bok. Wypluła szkło pomieszane z krwią.

– Pani pułkownik!!! – wył Biafra. – Pani była naszym najlepszym agentem. Pani uratowała Królestwo Arkach…

– Żegnaj Achaja – szepnęła niewyraźnie Annamea. – Umieram.

Jeden z ostatnich żołnierzy Ciężkiego Dahmeryjskiego Korpusu Szturmowego podszedł do Biafry. Miał jeszcze ranną w udo koleżankę i, zgodnie z tradycją, całą kasę oddziału. Wielka, dobrze okuta skrzynia stała na wózku przygotowanym już do podróży w kierunku Dahmerii.

– Nie umiera pani – powiedział chłopak.

– Co??? – podskoczył Biafra.

Chłopak w pokrwawionym, dahmeryjskim mundurze wzruszył ramionami.

– Nic jej nie będzie.

– To trucizna! Najgorsza, jaka jest! – jęknęła Annamea i tym razem udało jej się podnieść na łokciu.

– Wie pani – wyjaśniał chłopak. – Bo myśmy się wszyscy w pani kochali. Cała męska połowa korpusu, a nawet trochę naszych bab. Mieliśmy warty w pałacu i wręcz ciągnęliśmy losy, kto będzie stał przy drzwiach pani sypialni. Ja wygrałem aż sześć razy. Wszyscyśmy się w pani kochali. Najpiękniejsza kobieta świata…

– Do rzeczy, człowieku – przerwał mu Biafra.

– No mówię… Wszyscyśmy się w pani kochali. Wszyscy chłopacy i jeszcze trochę dziewczyn nawet. A warty w pałacu to nasze zadanie było, nie? No i… Jak kazali rozdać notablom truciznę, jak już walki uliczne były, tośmy z chłopakami se jasno powiedzieli…

– Co?

– No, że nie damy najpiękniejszej kobiety świata na zatracenie. Nie ma mowy.

– Bogowie – Annamea aż usiadła. Jakieś straszne podejrzenie przywróciło jej siły. – I co?

– W pani butelce była woda z solą – wyjaśnił chłopak. – Woda z solą i już. Ni chuja żadnej trucizny nie pozwoliliśmy pani mieć.

Achaja otworzyła usta. Biafra zaczął się śmiać.

– No i coście narobili?!!! – Annamea mimo szarpiącego bólu zdołała nawet wstać. – Jestem zeszpecona, bez oka. Nie chcę żyć!

– No bo myśmy jeszcze coś ustalili ostatniego dnia.

– Co? – tym razem zainteresował się Biafra. Wodził wzrokiem, niezbyt przytomnie, od jednego do drugiego.

– No… ustaliliśmy jeszcze, że ten, kto przeżyje ostatnią walkę, to oprócz kasy oddziału będzie miał… będzie miał panią. Najpiękniejszą kobietę na świecie, o której wszędzie krążą legendy.

Annamea znowu wypluła krew. Spojrzała na niego swoim jedynym okiem.

– Ocipiałeś? – wrzasnęła i skurczyła się z bólu. – Jestem zeszpecona, bez oka. Jestem potworem, bo odkleja mi się pół twarzy!

Chłopak tylko się uśmiechnął.

– Jest takie miejsce na świecie, gdzie blizny nie szpecą, a przeciwnie, dodają uroku, godności i wagi. Jest takie miejsce, gdzie ran ludzie się nie wstydzą, a przeciwnie, pokazują je. Jest takie miejsce, gdzie żołnierze nareszcie czują się jak w domu – westchnął. – To królestwo Dahmerii. Kraj wojowników.

– O czym ty pieprzysz?

– W ostatnią noc, kiedy już było jasne, co będzie z Cesarstwem… Poszliśmy wszyscy do parku. Zerwać kwiaty dla pani.

– Szlag! – syknął Biafra. – A wywiad cały czas się zastanawiał, jaki w tym ukryto plan, że jednej nocy zniknęły wszystkie kwiaty i do czego mają być użyte…

Chłopak niezrażony wyjął z sakiewki małe zawiniątko. Rozsupłał skrawek papieru i wyjął z niego mały, śliczny kwiatek.

– Ten jest mój – klęknął przed Annameą. – Chciałem go pani ofiarować. I prosić panią… Prosić cię o rękę.

Achaja potrząsnęła głową.

– Czy to znaczy, że oni wszyscy – wskazała na ciała zabitych Dahmeryjczyków z Korpusu Szturmowego – mają takie kwiatki???

– Tak. Wszyscy.

Biafra zainterweniował błyskawicznie.

– Pani pułkownik, proszę się nie wygłupiać. Teraz do najlepszego medyka. Opieka. Załatwimy najlepszą ochronę. Potem transport do Arkach. Będzie pani miała własny dwór, na pewno tytuł księżniczki, własne wsie i folwarki. Gwarantuję! Najlepsza opieka, najsławniejsi medycy, pieniądze, godności, zaszczyty. Nasz najlepszy, legendarny agent… Nikt takiego nie miał w historii świata!

Annamea uklękła przed chłopcem.

– Przyjmuję – powiedziała cicho. Krew ciekła jej po brodzie.

Wzięła od niego malutki kwiatek. Chłopak lekko pocałował ją w zdrowy policzek. Potem wstał i pomógł się podnieść narzeczonej.

– Nie wygłupiaj się!!! – wrzasnął Biafra. – Pani pułkownik! Stolica Arkach, pałac, wsie, folwarki, zaszczyty, bale na dworze…

– Twarz mi się odkleja – szepnęła Annamea.

– Zaraz się zrobi – chłopak wyrwał kilka swoich długich włosów i skręcił je w nitkę. Podskoczył do rannej koleżanki po igłę i wrócił błyskawicznie. – Nic nie będzie boleć. Rana głęboka i przecięły się te no… jak medycy mówią? Te… nerwy, czy jak. Nic nie będzie boleć, kochanie.

Oderwał jej rękę od straszliwej rany i sprawnie zaczął szyć na okrętkę.

– Pani pułkownik! Najlepsi medycy w kraju. Opieka. Bogactwo. Honory – krzyczał Biafra.

– Panie generale – chłopak w dahmeryjskim mundurze oderwał na chwilę oczy od igły. – Na mocy wojennego prawa zwracam się do pana wedle starego zwyczaju. Wokół nie ma odpowiednich kapłanów, a pan jest tu najwyższy rangą. Zwyczaj mówi: ma pan prawo udzielić nam ślubu, bo ona jest ranna. Proszę o to! Dowódca najwyższy rangą może udzielić ślubu w warunkach bojowych, jeśli w zasięgu wzroku nie ma odpowiednich kapłanów. Proszę to zrobić.

– Annamea!!! – Biafra odchodził od zmysłów. – Najlepsi medycy na świecie! Najlepsza opieka! Bogactwo, władza! Opamiętaj się!

– Udziel nam ślubu – powiedziała cicho. Szycie rzeczywiście ją nie bolało. – On ma rację. W warunkach bojowych najwyższy rangą musi to zrobić według prawa zwyczajowego. A ja jestem ranna. Może nie przeżyję.

– Jesteś pewna???

– Tak. Pospiesz się.

Biafra wpieniony aż zacisnął pięści.

– Dobrze – warknął. – Udzielam wam ślubu. Jesteście teraz mężem i żoną.

Achaja uśmiechnęła się lekko.

– Masz rację siostro. Ja też bym tak zrobiła – nachyliła się i pocałowała ją w zakrwawione czoło. – Wszystkiego najlepszego z okazji ślubu.

– Dzięki!

– Powodzenia!

– Nie bój się. Teraz już zamierzam przeżyć.

– Fajnego masz chłopaka. To znaczy… męża.

– No. Też mi się podoba.

Chłopak spokojnie kończył przyszywanie połowy twarzy. Chciał jakiejś szmaty, ale ranna Dahmeryjka na wózku miała tylko niezbyt czyste onuce. Trudno. Zaczął robić opatrunek z tego, co miał pod ręką, dodając trochę suszonych ziół i jakiejś papki, którą wyciskał ze skórzanego woreczka. Przez cały czas mówił do siebie.

– Bogowie, jaki piękny jest wasz świat. Jaki cudowny, jaki czarowny. Tyle szczęścia dajecie na co dzień. Bogowie! Jestem mężem najpiękniejszej kobiety na świecie. Jedziemy do domu, do Dahmerii. No przecież musimy u króla zdać sprawę z zagłady Ciężkiego Korpusu Szturmowego. I będziemy na dworze. A ja z najpiękniejszą kobietą świata. I to nie byle kim. Ona jest przecież pułkownikiem Armii Arkach. Naszym kohortnikiem. Każdy zaświadczy, jak poradziła sobie, manewrując korpusem, podczas walk ulicznych. No i jeszcze te blizny. Czarna opaska na oku. Brała udział w prawdziwej walce, a nie tylko siedziała w namiocie sztabowym. Wszyscy na dworze będą musieli pochylać głowy i kłaniać się do ziemi… Nisko głowy będą trzymać. Będą klękać przed najlepszym agentem w historii. Przed moją żoną. Bogowie, jak piękny jest wasz świat. Daliście mi kogoś takiego. Daliście mi kasę oddziału. Daliście mi taką żonę, pułkownika, kohortnika, agenta, z bliznami na twarzy, które świadczą o męstwie, z wybitym okiem… Bogowie, przecież ona zostanie naszą królową. A w takim razie ja królem… Bogowie! Piękniejszego świata nie mogliście wymyślić. Dostałem wszystko! Wszystko, co chciałem!!! Nie, no… nie może być tak pięknie na świecie – skończył opatrywać żonę brudnymi onucami. – Ale jest.

Pomógł jej podnieść się z ziemi.

– Słuchaj, dzisiaj razem będziemy ciągnąć wózek ze skrzynią. Jutro strasznie spuchniesz, więc trochę poleżysz. Ja będę ciągnął was obie, ale potem już spokojnie. Jakoś dojdziemy.

– Pewnie, że spokojnie – przerwała mu ranna w udo koleżanka oparta o skrzynię na wózku. – Za dwa, trzy dni będę już mogła iść obok. A za jakieś dziesięć pomogę wam ciągnąć.

– No.

Annamea, jak we śnie, dała się zaprząc do wózka ze skrzynią tuż obok męża.

– Może dać wam chociaż konie? – warknął Biafra i zaklął.

– My zawsze wracamy pieszo.

– A jak was ktoś napadnie?

Chłopcu nawet nie chciało się komentować. Razem z Annameą zaczęli ciągnąć dwukołową konstrukcję ozdobioną wielkim napisem: „Żołnierz wraca do domu. Spróbuj zrabować. Całe królestwo Dahmerii ruszy na ciebie! Nie ustaniemy nigdy”.

– Trzymaj się, siostro! – krzyknęła Achaja.

Annamea, nie odwracając się, podniosła zaciśniętą pięść i kilka razy poruszyła ramieniem. W języku znaków Armii Arkach znaczyło to: „do ataku!”.

Achaja, przygryzając wargi, obróciła się na pięcie. Szukała na pobojowisku znajomych twarzy. Podeszła do ciała Mereditha. Kucnęła i dotknęła ręką jego ramienia. Jakby chciała go uspokoić albo pocieszyć. Ale to chyba ona sama potrzebowała uspokojenia i pocieszenia. Wstała, przygryzając wargi. Szukała dalej. Widziała dwóch rannych rycerzy, którzy usiłowali jakoś pomóc wykrwawiającej się dziewczynie z Armii Arkach. Pierwsze hieny wojenne rabujące trupy. Żołnierze drugiego rzutu woleli trzymać się z daleka.

Podeszła do zwłok Siriusa. Obok siedział Zaan, który przybył z drugim rzutem Biafry. Zmęczony, obolały, kaszlący. Ale nie rozpaczał. Miał wysoko podniesioną głowę. Trzymał martwego chłopaka za rękę. Jak brat brata. Jak ojciec syna. Spojrzał na Achaję. Był spokojny i opanowany.

Usiadła obok niego. Położyła mu głowę na ramieniu.

– Wiesz? – powiedział cicho. – Wiesz, jakie było największe pragnienie Siriusa?

– Jakie?

– Chciał znaleźć się w otoczeniu przyjaciół. W najbardziej bezpiecznym miejscu na świecie.

Achaja zagryzła wargi, a Zaan kontynuował.

– Czyż on ma bliższych przyjaciół niż my dwoje? – spytał. – Czyż można wyobrazić sobie bardziej bezpieczne miejsce na świecie? – wskazał na setki żołnierzy drugiego rzutu obu armii, którzy strzegli placu.

Achaja czuła, jak znowu pod powiekami wzbierają łzy.

– Wszystkie życzenia się spełniają – powiedział Zaan. – Wszystkie.

Potrząsnęła głową.

– Dzieje się coś dziwnego…

– Wiem – przerwał jej. – Zmieniłem świat – uśmiechnął się smutno. – Chyba zmieniłem nawet porządek wszechświata. Tak coś dziwnego, coś bardzo dziwnego właśnie się dzieje.

Przez plecy przebiegły jej dreszcze.

– Czuję.

– Nie wiem, jak to powiedzieć – wycharczał. – Ale to jest koniec pewnej epoki. Nie mam pojęcia, jak będą nas nazywać – szukał w myślach źródłosłowia, które mogliby wobec nich zastosować przyszli badacze. Potem uśmiechnął się znowu. – Wiesz, właśnie zakończyłem epokę antyku.

Znowu się rozkaszlał. Usiłował wytrzeć ślinę cieknącą po brodzie.

– Widzę teraz całą swoją drogę. Od świątynnego skryby, który myślał, że już przegrał, że stracił swoje życie. Któremu przestało zależeć. A potem musiałem kroczyć tym upiornym, cienistym gościńcem prowadzącym w coraz większy mrok, dalej i dalej. Cienie i mgła. Przerażenie i zgrzytanie zębów. Ale… Psiamać! Zrobiłem to. Zrobiłem to. Doszedłem do samego końca – tym razem udało mu się uśmiechnąć. – Dziesiątki tysięcy trupów, rannych i kalek. Upadłe królestwa, rozerwane na strzępy Cesarstwo, upodlony Zakon. Rozwalona cała cywilizacja, żeby dać miejsce następnej. Wygrałem z nimi wszystkimi – ledwie mówił, tak rzęziło mu w płucach. – Ale jest coś bardziej ważnego. Coś dla wszystkich. Już nigdy byle kto nie pozwoli nazwać się „nikim”. Już nie. Teraz nikt to jest ktoś. Oni jeszcze tego nie widzą…

– Widzą – przypomniała sobie Mayfed strzelającą do rycerza ze słowami: „Jestem nikim, ale właśnie przestałam się płaszczyć… Teraz Ja!!!”. Przypomniała sobie, jak Marbe, zwykły medyk, trzasnął dłonią w twarz ją, księżniczkę. – Oni już wiedzą, Zaan. Nic nie będzie takie jak dawniej – Achaja silniej przylgnęła głową do jego ramienia. Poruszyła się lekko, tak, żeby jej długie włosy opadły mu na pierś. Przytuliła się. Słyszała straszliwe charczenie w jego płucach. Widziała powykręcane reumatyzmem palce jego dłoni o powiększonych przez chorobę stawach, złuszczoną, pomarszczoną skórę, nienaturalne drżenie obu dłoni. Widziała to wszystko. I zrozumiała coś jeszcze. Niepotrzebnie szukała swojego wojownika w gwiazdach, choć kochała ich wszystkich. Zerknęła w bok na pooraną bruzdami twarz Zaana, na jego rozdygotane przez nerwy i choroby ciało. Niepotrzebnie szukała w gwiazdach, choć czuła więź z nimi wszystkimi. Z tymi, którzy nie chcieli się poddać, nie chcieli złożyć broni, którzy patrzyli śmierci prosto w oczy.

JEJ wojownik siedział tuż obok. Tuliła go. Znajdował ukojenie w jej ramionach. Choć właśnie ginął na swoim posterunku, gdzie walczył do samego końca. Walczył przeciw całemu światu, przeciw wszystkim.

I, płacąc straszliwą cenę, dokonał niemożliwego. Zmienił porządek wszystkich spraw.

– Kocham cię, żołnierzu! – mocno pocałowała go w obwisły policzek.

Jej osobisty żołnierz właśnie ginął na ostatnim stanowisku obrony. Widziała to. Ale przeprowadził zwycięską wojnę. Wygrał. Wyyyygraaaaaał!!! To nie cud. To taktyka, strategia, opanowanie i poświęcenie do samego końca. To niekończące się rozterki, paraliżujący strach i codzienna walka z nim. To wiara w niemożliwe. Wiara w coś, czego nie ma. A teraz… A teraz już jest.

Zaan znalazł to coś. Potwornym kosztem. Ale znalazł. Doprowadził sprawy do końca. I poległ na polu bitwy, choć jego ciało nie doznało żadnej rany.

Achaja wiedziała, co teraz powie. Tak jakby wcześniej ktoś wyrył te słowa w jej pamięci. Wyryło wielu rzeźbiarzy. Hekke, Virion, Nolaan, Shha i ten sukinsyn, Biafra. Bo oni byli wszyscy tacy sami. Męski świat. Gdzie każdy egzemplarz, który się liczył w hierarchii tego wściekłego stada, był identyczny.

– Nie ma sensu już żyć – powiedział cichym głosem. – Nie mogę oddychać, nie mogę się właściwie ruszać, wszystko mnie boli. Nie mam już przyjaciela – uśmiechnął się do niej. – Czas odejść.

– Wiem – szepnęła czując, że znowu pod powiekami zbierają się łzy. – Kocham Cię!

Przyjął to. Przyjął jej miłość.

– Starożytni wojownicy umierając, dedykowali poematy swoim kobietom – usiłował się znowu uśmiechnąć, ale kaszel mu to uniemożliwił. – I ja ci napiszę.

Z trudem wyjął z sakwy papier i pióro. Na małej kartce skreślił dosłownie kilka słów. Wsunął jej do ręki.

– Wielkim poetą nie jestem. Ale to fajny wierszyk, myślę, że ci się spodoba.

– Nie wiem, czy poetą – westchnęła. – Ale jesteś wielki, Zaan.

– Chciałbym, żeby zapamiętali moje imię.

– Zapamiętają, Zaan. Uwierz.

Popatrzył jej w oczy.

– Pomóż mi – wskazał na kieszeń swojego płaszcza.

Sięgnęła do kieszeni i wyjęła malutką buteleczkę. Pocałowała go w usta. Potem przytuliła się do niego jeszcze mocniej, tak, żeby czuł ciepło kogoś bardzo bliskiego. Ciepło prawdziwej kobiety. Żeby nie był sam.

– Żegnaj kochanie – szepnął.

– Do widzenia kochanie – zębami wyrwała korek z buteleczki i wypluła na bruk. Potem wlała mu truciznę do ust. – Do zobaczenia w krainie wiecznych żołnierzy.

Objęła go mocno oboma ramionami i trzymała przy sobie, czując jego konwulsje i powtarzając jak matka dziecku:

– Już, już, już… Już Zaan. Już zaraz się skończy. Wytrzymaj.

Konwulsje narastały. Jego ciałem trzęsło tak, że nawet ona ledwie mogła go utrzymać. Ale nie poddawała się. Zaczęło nim szarpać. Achaja objęła go nogami. Z boku wyglądało to tak, jakby dwa ciała drgały razem w tym samym rytmie. Nie umierał sam. Wieczny wojownik miał przy sobie swoją kobietę. Umierał przytulony do swojej dziewczyny, w jej silnych ramionach, z twarzą przy jej twarzy. Przez chwilę jeszcze musiała przyciskać go do siebie z całych sił, potem konwulsje były już coraz słabsze. Ciągle jednak trzymała go tuż przy sobie.

– Już, już, już… Ciiiiiiiii… Spij kochanie. Ciiiii… Trucizna Zaana, w przeciwieństwie do tej Annamei, działała. Na pewno sprawdził jej skuteczność wcześniej.

Delikatnie, palcami, a właściwie samymi opuszkami, zamknęła mu oczy. Gdzieś w okolicy rozszczekały się psy – umarł Mężczyzna. Czuły to. Przewodnik stada zginął w walce. Upiorne wycie dochodziło zewsząd.

Achaja położyła ciało tuż obok Siriusa. Zdjęła własną kurtkę i nakryła im obu twarze.

Tyle wspomnień. Tyle zagmatwanych lat. Przypomniała jej się stara piosenka o tych, co nie ustają. Przypomniała sobie, jak sama, jako mała dziewczynka w pałacu, marzyła, żeby zostać wielką. I przypomniała też sobie, co powinien powiedzieć oficer.

Zasalutowała do pokrytej krwią twarzy.

– Panowie, to dla mnie wielki zaszczyt móc tu być z wami!

Opuściła rękę. Nie umiała znaleźć własnych słów. Odwróciła się więc w milczeniu. Nie płakała. Wydawało jej się, że słyszy ciągle tę starą piosenkę. O umieraniu, o końcu świata, o zamierzchłych czynach wielkich ludzi. Otrząsnęła się.

Oniryczne sceny wokół. Mrok i cienie. Grenadierzy mieli problemy z tak wielką liczbą rannych. Bankier Baruch, widząc ich kłopoty, biegał wokół i krzyczał, rozkazywał. O dziwo, choć nie był żołnierzem, wszyscy go słuchali. Starał się wprowadzić racjonalną organizację. I wprowadzał. To działało! Chaos powoli zamieniał się w porządek. Krzykami wprowadzał nareszcie ład, jednolitość postępowania, skuteczną metodę.

– Zaciągnąłeś się do wojska? – kiwnęła mu ręką, kiedy przechodził obok.

– Nie, ale oficerowie sobie nie radzą, bo oni mają w głowach tylko regulamin – ryknął śmiechem. – Tu trzeba planowego działania, odpowiedniej struktury. Elastyczności. Ma być porządek jak w banku, a nie burdel jak w armii.

– I chce ci się? Zapomniałeś o złocie?

– O tym nie zapominam nigdy – przystanął na chwilę. – Tutaj właśnie, na tym zakrwawionym bruku, jest teraz najbardziej ekskluzywny salon na świecie. Tu wypada bywać, tu wymieniać się biletami wizytowymi. Kto dzisiaj nie był na tym placu, nie zrobi w przyszłości ani dobrych interesów, ani polityki. Zobaczy pani.

Mrugnęła do niego. Kiwnęła głową. Nie miała już siły na nic więcej. Podeszła do Biafry.

– No i co, gnoju? – zapytała uprzejmie. W głowie napakowanej myślami huczało tak, że nie była w stanie nawet skupić się na tym, co chciała powiedzieć.

– O co chodzi suko? – odpowiedział z równą kurtuazją, podchwytując jej słaby uśmiech. – Wydajemy cię za Oriona – wskazał na zbliżający się właśnie orszak. – I to będzie najlepszy kawałek polityki, jaką ktokolwiek kiedykolwiek zrobił w całej historii.

Patrzyła nieprzytomnie, jak biegnie w stronę Wielkiego Księcia. Domyślała się, co powie – etykietę znała zdecydowanie lepiej. Najpierw wyrazy współczucia z powodu śmierci syna. Potem propozycja… Widziała, jak zmienia się wyraz twarzy Księcia. Wiedziała, co dzieje się w jego głowie. Jakie myśli zaczynają świtać. Posłańcy biegali we wszystkie strony, kilkunastu polityków towarzyszących orszakowi rozdyskutowało się w nagłym podnieceniu. Orion nie mógł uwierzyć we własne szczęście, choć na pewno podświadomie na to liczył. Sirius i Zaan nie żyją! Wszystkie więc zawiłości rozwiązane – cudowne pozbycie się tych kłopotów. Jest dowódcą zwycięskiej Armii Zachód i nikt już nie ma nic do gadania. A teraz… ręka Achai podana na złotej tacy. Już wiedział. Już wiedział, że zostanie Królem Troy i nie ma takiej siły na całym świecie, która mogłaby to powstrzymać.

Usiłując ukryć radość, udając smutek z powodu śmierci „syna”, podszedł do Achai. Jeden z posłańców w ostatniej chwili wetknął mu w rękę malutkie zawiniątko. Wszystko musiało się odbyć zgodnie z wymogami etykiety.

– Witaj, pani – powiedział Orion.

– Witaj, Wielki Książę Królestwa Troy – w samej spódniczce, opasce, w nieforemnych, wojskowych buciorach, które obcierały jej nogi, wykonała całkiem przyzwoite, pałacowe dygnięcie.

– Przepiękna noc, nieprawdaż?

Miała ochotę unieść głowę i wyć! Kurwa! Kurwa! Kurwaaaaaaa!!! Na tym placu pokrytym setkami trupów, rannych, wypełnionym jękami umierających, cichymi prośbami o pomoc, zalanym krwią… „Piękna noc”, nie? Piękna jak jasna dupa zbita wojskowym pasem!

– Istotnie – pochyliła głowę. Niech szlag trafi etykietę! – Cudownie czyste niebo, można podziwiać gwiazdy.

– A jak pani zdrowie? Czy nic nie dolega?

Miała ochotę zwymiotować.

– Dziękuję. Czuję się świetnie – odruchowo otarła krew z policzka.

– Jest pani wyjątkowo piękną kobietą – ukłonił się lekko.

– Dziękuję – znowu dygnęła, nie mogąc zogniskować oczu ze zmęczenia. Była kompletnie rozbita. Usiłowała przygładzić chociaż włosy pokryte wapiennym kurzem, zlepione potem.

– Nasi wspólni znajomi twierdzą, że pasujemy do siebie.

– Ja też to słyszałam – etykieta rządziła wszystkim. Nie musiała niczego wymyślać. Te słowa napisał ktoś pewnie jeszcze przed tysiącem lat. – I widząc cię, Wielki Książę, mam pewność, że opinia naszych znajomych jest słuszna.

– Jakże się cieszę.

W to nie wątpiła. Był już drugim dzisiaj człowiekiem na tym placu, który uważał, że świat jest cudowny, że daje wszystko, czego się tylko chce. Obserwowała spod półprzymkniętych ze zmęczenia powiek, jak Wielki Książę klęka przed nią i wyjmuje z zawiniątka ogromny pierścień, który musiał przechodzić w jego rodzinie od kobiety do kobiety przez tysiące bez mała lat. Setki pokoleń kobiet z najlepszych rodzin. Ich ambicje, miłości, żale i rozczarowania, ich upokorzenia i wspaniałe wzloty – to wszystko zaklęte w obrączce ze złota ozdobionej wielkim kamieniem. Czuła więź z tymi kobietami, ale też wiedziała, że będzie ostatnią, która dotknie tego splotu cudzych marzeń, nadziei, całej słodyczy i goryczy naraz. To już koniec. Będzie ostatnia.

Dotknął swoimi wypielęgnowanymi palcami jej dłoni. Brudnej, z zaskorupiałą krwią, odciskami od rękojeści i wodzy konia, z poobgryzanymi paznokciami i jakąś sadzą, która wdarła się pod nie.

– Chcę prosić cię o rękę. Czy zgadzasz się pani zostać moją żoną?

– Tak, panie.

Nałożył jej pierścień. Nie poczuła niczego. Żadnej aury wielu pokoleń kobiet z rodu Oriona. Jedyną jej konstatacją był fakt, że jakby dała teraz komuś w mordę, to wielki brylant wybije ze cztery zęby naraz.

Wielki Książę wstał ociężale i ukłonił się dworsko. Oddała ukłon. Teraz nie powinni nic do siebie mówić aż do dnia ślubu. Oriona odprowadził jego orszak. Achaję, w drugą stronę, odprowadził Biafra.

– Co to za karteczka, którą międlisz w dłoni?

– Zaan, umierając, zadedykował mi wiersz.

– Pokaż – rozprostował niewielki skrawek i szybko przebiegł oczami po koślawych literach. Potem zamknął dłoń.

– I co? Fajny?

Spojrzał jej prosto w oczy.

– To hasła.

– Jakie hasła?

– Coś, co pozwoli rządzić Miką, Zyrionem i pałacowym matematykiem. Te słowa to władza nad światem w naszych rękach – przeniósł wzrok na znikający w bocznej ulicy orszak Oriona. – Niech się cieszy, palant – syknął. – Ale cała władza jest tu – dotknął kawałkiem papieru swojej głowy.

Patrzyła na niego tępo. Nie obchodziła jej ani władza nad światem, ani małżeństwo z Orionem. Bardzo potrzebowała czegoś ciepłego, czegoś, co stanowi oparcie. Położyła mu dłoń na ramieniu.

– Kocham cię, Biafra.

– Ja ciebie też, ja ciebie też – poklepał ją po ramieniu. – Czekaj, teraz muszę ustalić parę spraw dotyczących polityki i zaraz do ciebie przyjdę.

Pocałował Achaję w czoło i pobiegł, zostawiając ją samą, z opuszczonymi rękami i zamglonym wzrokiem. Nie miała siły, żeby chociaż westchnąć. Przygryzła wargi. Odwróciła się i, chwiejąc się na nogach, zaczęła szukać siostry. Ludzie wokół rozstępowali się przed nią, choć nawet na nikogo nie spojrzała. A jednak wszystkich tych medyków, sanitariuszy, grenadierów i wolontariuszy wymiatało z jej pobliża, jakby była huraganem niosącym śmierć i zniszczenie. Nikt nie zwracał uwagi, że ledwie się wlokła zamroczona zmęczeniem. To przecież była księżniczka Achaja. Operacyjny major, „Rzeźnik”. Nawet słowo „Laleczka” nigdy nie brzmiało tak złowróżbnie. Lepiej być z dala.

Znalazła swoją siostrę tuż przy brzegu kanału. Shha, już opatrzona, leżała na brzuchu. Spała okryta kocem. Achaja usiadła obok, spuszczając nogi nad wodę. Objęła siostrę i przytuliła się lekko, nie chcąc jej budzić. Skądś przypałętał się mały piesek. Był przerażony trupami wokół, setkami rannych, tymi dziwnymi odgłosami i całą masą obcych zapachów. Odruchowo przylgnął do jedynego człowieka, który nie jęczał, nie był martwy ani nie biegał w amoku. Patrzył na Achaję swoimi dużymi oczami i nieśmiało merdał maleńkim kikutem ogona.

Zaczęła go głaskać, patrząc na kamienice po drugiej stronie kanału, spod których artylerzyści wycofywali właśnie działa. No i co dalej, księżniczko? Miała przed oczami całe swoje życie. Zawsze odrzucona, zawsze nie mogąca znaleźć sobie miejsca, ciągle sama.

– To już nie boli… – powtarzała sobie w myślach. – To już nie boli! Już nie boli.

Za wiele się wypaliło gdzieś w jej wnętrzu. Zbyt wiele razy przegrała. Zbyt wielu ludzi pozostawiło w niej piętno krzywdy. Tyle przesranych spraw. Tyle świństw, które uczyniła innym i, przede wszystkim, samej sobie. Ta wieczna wojna, którą prowadziła z taką dziwną dziewczyną o imieniu Achaja. Te gówniane kary, które sobie wymierzała przez całe życie. Szamotanie się, ciągłe lęki, wieczny strach.

– To już nie boli, piesku – powtarzała jak zaklęcie. – To już nie boli – usiłowała przekonać samą siebie.

Dlaczego każdy człowiek, którego spotkała, chciał ją zranić? Tylko Shha i ten malutki piesek byli wyjątkami w całej grze. Całe życie otoczona przez potwory. Tak długo, aż sama stała się potworem. Dołączyła do stada. A jednak jakaś myśl nie dawała jej spokoju. Przecież jest inna. Przecież jest bardziej wrażliwa. Dlaczego dała się zwieść i przystała na cudze reguły gry? Dlaczego nie odeszła gdzieś w cichy kąt, nie zaszyła się w tajnej kryjówce i nie czytała książek, jak radził Nolaan? Usiłowała organizować swój świat, usiłowała nad nim zapanować. Ale nie wyszło. Dlaczego nie pozostała czysta i niewinna? Dlaczego ona też zaczęła kaleczyć ludzi? Stąpała właśnie w samym środku mrocznej krainy potworów, jako jeden z nich. Jak wilk, który musi pokazać, jak pięknie szarpie swą zdobycz, by inne wilki go zaakceptowały. A ona przecież jest inna. Przecież jest bardziej wrażliwa. Jest człowiekiem. No może… kiedyś była.

– To już nie boli, piesku – powtarzała, głaszcząc kundelka. – To już naprawdę nie boli – szeptała, czując, jak w oczach zbierają się łzy.

Widząc, co się dzieje, Biafra odłączył od grupy rozdyskutowanych polityków. Podszedł do dziewczyny siedzącej na brzegu kanału i drapiącej pieska pod brodą. Był strasznie inteligentny, był wrażliwy jak ona. Wiedział, co dzieje się w umyśle dziewczyny. Był też bardzo spostrzegawczy, właściwie można byłoby go nazwać obserwatorem natchnionym.

– Spokojnie, spokojnie – mruknął. – Wojna się już skończyła.

– Nie skończyła się – Achaja rozszerzyła usta w uśmiechu, ocierając łzy. Nie chciała mu pokazać, że się rozkleiła. – Doprowadziliście do tego, że…

– Do czego?

Wstała lekko. Kobieta, która poradziła sobie z Virionem. Brała udział w kilku wojnach. Przeżyła obóz niewolników i potrafiła z niego uciec. Przeżyła tortury mistrza Anai i pozostała, choć w miarę, normalna. Dowodziła wojskiem i to skutecznie. Obcięła głowę sto razy lepszej od siebie Marinie.

– Doprowadziliście do tego, że to ja… – znowu uśmiech. Od dawna umiała się opanować błyskawicznie. Spojrzała w te jego inteligentne, prześliczne, wredne oczy. – To ja jestem wojną!

– Co?

– Ale to już nie boli, Biafra. To już nie boli…

Загрузка...