W cesarskiej sali pałacu Syrinx było tylko kilkunastu oficerów. Wszyscy skupieni nad mapami i stosami raportów.
– Gdzie jest Mohr? – gorączkował się cesarz.
– Nie mamy żadnych doniesień – powiedział Tepp.
– Pytam, gdzie jest Mohr?
– Panie, Mohr przebija się przez teren wokół jezior Kua – zaraportował jakiś setnik.
– Czemu tak długo?
Setnik był głupi. Albo niezbyt dokładnie zrozumiał sytuację, swoją własną.
– Mohr nie odciąży Syrinx. Jego jedynym celem jest chyba połączenie się z Bortarem i umożliwienie odwrotu jego armii spod Sonne.
– Psiamać – szepnął cesarz. – Powieście go!
Wezwani żołnierze sprawnie założyli pętlę na szyję pechowego setnika. Przywiązali koniec sznura do ramy okiennej i zepchnęli go w dół, przedtem jednak ozdabiając pospiesznie wykonaną tablicą. Ktoś w ostatniej chwili wykazał się poczuciem humoru. Napis na tablicy brzmiał: „Tak kończą agenci Arkach/Troy (niepotrzebne skreślić)”.
– Gdzie jest Kye? – zapytał cesarz.
– Ugrzązł pod Dien Phua – odezwał się Tepp. – Wiem od moich kurierów. Kazałem mu przedostać się do Syrinx najkrótszą drogą.
Cesarz zrzucił ze stołu piękną mapę, której wykonanie kosztowało więcej niż kilka wiosek. Mapa rozdarła się w dwóch miejscach.
– Gdzie jest Mohr? – powtórzył. – Kiedy przybędzie Mohr, pytam???
Nikt nie ośmielił się odezwać.
– Czy jest w pobliżu jakiś nasz oficer, który potrafi jeszcze dowodzić? – ryknął cesarz.
Jeden ze strategów otworzył odruchowo usta, chcąc powiedzieć, że jest… Suhren… który właśnie dowodzi atakiem na Syrinx ze strony Armii Arkach, ale przypomniał sobie dowcipny napis „Tak kończą agenci Arkach/Troy (niepotrzebne skreślić)” i zamknął usta nie wydawszy żadnego dźwięku.
Cesarz podszedł do drugiego stołu. Zerknął na inną mapę. Tę zdobytą na złapanym do niewoli oficerze Troy.
– Trakt Cesarski będzie Główną Drogą Numer Jeden? – spytał sam siebie. – A ten pałac nazwą Zgromadzeniem Ludowym? – powoli studiował pięknie wykaligrafowane napisy wykonane przez wrogich kartografów. Ta mapa też była dużo warta. – Syrinx… Syrinx będzie nosić nazwę Miasta Przyjaźni? Bogowie! – odwrócił się nagle przodem do wszystkich, którzy struchleli. Stali wyprężeni na baczność.
– Co z Ciężkim Korpusem Szturmowym? – ryknął.
– Dostaliśmy straszne wciry – odezwała się Annamea stojąca pod ścianą.
Cesarz jakby dopiero ją zauważył. Spojrzał niezbyt przytomnie.
– Coś ty na siebie włożyła?
Pierwsza Nałożnica Cesarstwa rzeczywiście wyglądała jak istota z innego świata w tym swoim dahmeryjskim mundurze. Osmalona i okopcona, bo z Meredithem musieli się przedzierać przez płonącą dzielnicę.
Annamea zignorowała pytanie władcy.
– Grenadierzy Arkach wykończyli Korpus Szturmowy. Ta część, która została skierowana na Troy, odniosła duże sukcesy, ale… Troy okopało się na pozycjach obronnych wokół Bramy Pokutniczej i czeka, aż Arkach zdobędzie pałac, a potem wyrąbie korytarz do ich pozycji. – nałożnica podeszła do zdobycznej mapy. – O, tutaj – wskazała miejsce, które ciągle jeszcze nazywało się Złotym Zaułkiem. Już za kilka dni, a może wcześniej, miało nazywać się „Punktem Kontrolnym Rozgraniczenia Numer Jedenaście”.
– Skąd wiesz? – zapytał cesarz.
– Złapaliśmy łącznika z Troy. Taka jest umowa pomiędzy Zaanem i Biafrą. Wymyślił to Suhren. Troy ma wiązać w obronie wszystkie nasze siły defensywne, a Arkach ma się ruszać i zlikwidować centra dowodzenia. Jak wyrąbią korytarz, to Troy uderzy całą swą masą. Ich stać na uzupełnienia i w każdej chwili mogą wprowadzić do walki zupełnie świeże jednostki. A jakby tego nie było dość, to na… hm… „odsiecz” do Syrinx zmierza jakaś nowa formacja. Niewolnicy wydzielili ze swoich armii „Ochotnicze Siły Interwencyjne”. To zwykły korpus pacyfikacyjny w najlepszym znaczeniu tego słowa. Wojsko do dupy, dowodzone według regulaminów pisanych w ogromnej ilości przeróżnych krajów od gór aż do morza. Ale… dam sobie rękę uciąć, że pacyfikować potrafią jak nikt na świecie. No i… jest ich pięćdziesiąt tysięcy. Jak się połączą z siłami Troy lub Arkach to już po nas. Na razie nie mają co żreć, bo spalili wszystko stąd do Sonne. Ale to żadna pociecha. Zamierzają się nażreć w Syrinx. Będą tu szybko, bo głód ich pcha.
– A Mohr?
– Ten biedak za oknem – Annamea wskazała wiszącego setnika – miał rację. Mohr zamierza tylko wytrasować korytarz do Sonne i umożliwić ewakuację armii Bortara. Najemnicy woleliby już nie ginąć – wyjaśniła. – Tym bardziej, że nie wiadomo, co z żołdem po upadku Cesarstwa… Oni chcą już tylko pomóc kolegom spieprzać na Północ – Annamea westchnęła ciężko. – Jeśli się uda, wyrąbią swój korytarz, przeprowadzą ewakuację dwóch armii i… Bortar wraz z Mohrem wystawią swoje wojska na giełdzie najemników gdzieś daleko, w zimnych krajach.
– Toż nikt ich nie kupi, zdrajców!
– Normalnie nikt by ich nie kupił. Ale teraz… Po stratach, jakie poniosły w walce z nami Królestwa Północy, potrzebują żołnierzy. Tam przecież wieczne wojny między nimi. Kupią. I Mohra, i Bortara, i nawet Kye, jeśli uda mu się przebić na Wschód – nałożnica uśmiechnęła się smutno. – Czyż nie fajnie mieć u siebie na służbie swojego własnego pogromcę? – miała na myśli głównie Mohra, który rozsmarował armie Królestw Północy w niedawnej kampanii.
– Śnisz! – zawyrokował cesarz. – Troy i Arkach nie pozwolą na to.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– To już polityka… Coś, co nie jest na mój babski rozum. Jednak… na mój babski rozum to Troy i Arkach będą miały tutaj zbyt wiele kłopotu z „ochotniczymi armiami niewolników”, które zresztą sobie same na kark włożyły, by myśleć o sprawach Północy. Nie mówiąc już o drobnym fakcie, że same wystawiły Królestwa Północy do wiatru w trakcie kampanii, więc… zgoda między nimi nie zapanuje raczej w dającym się przewidzieć okresie.
Cesarz potrząsnął głową.
– Mów – rozkazał. – Mów, coś tam wymyśliła z tym czarownikiem. A raczej… co on ci powiedział.
– Służę – Annamea nachyliła się nad zdobyczną mapą z obcymi nazwami. – Jeśli Mohrowi uda się wyrąbać korytarz do kolegów z armii Bortara pod Sonne, to Luan podzieli się na trzy pasy. Północ w rękach najemników, bo przecież muszą się drogo sprzedać, a więc w pewnym sensie w naszych rękach, nawet po upadku Cesarstwa. Dwie armie Mohra i Bortara ustanowią pewnie jakiś rząd tymczasowy, a jak dołączy do nich Kye, to może nawet pochwycą jakieś książątko, najlepiej nieletnie, i utworzą Królestwo. Środkowy Zachód i Środkowy Wschód będą pustoszone przez armie niewolników, aż zabraknie żarcia. Co będzie potem, trudno przewidzieć. Najlepsze prowincje na wybrzeżu będą w żelaznych łapskach Arkach i Troy. Tu wszystko odbędzie się kulturalnie. Żadnych bezsensownych mordów i pacyfikacji. Oni są rzeczowi. Oni już podzielili strefy wpływów, określili linie rozgraniczenia swoich armii. Każdy wziął, co mu się należało. Nic więcej, bo ani Troy nie rzuci się na Arkach, ani Arkach na Troy. Zbyt są osłabieni kampanią. Zbyt wiele pieniędzy mają do stracenia. Żeby zachować pokój, ktoś zabije Królową Arkach, ktoś otruje Króla Troy. Ponieważ najlepszym rozwiązaniem będzie teraz małżeństwo Wielkiego Księcia Oriona z Księżniczką Achają. To zagwarantuje pokój i ogromne zyski na najbliższe dziesięć lat. A potem… to już w rękach Bogów – nałożnica przymknęła oczy. – Małżeństwo Achaja i Orion pogrzebie Luan. Będą musieli. Będą musieli to zrobić… Będą mieli armie niewolnicze na karku, będą mieli Chorych Ludzi na Zachodzie, będą mieli Symm na Wschodzie, które aż zatchnie się nienawiścią, że nie uczestniczy w podziale łupów. Będą musieli się zjednoczyć, żeby przetrwać. A potem to będzie najpotężniejsze małżeństwo na świecie! Chciane czy niechciane… ślub będzie, a uczta weselna zakończy istnienie Luan na zawsze.
– A Zakon?
– A o Zakonie to już mi pan czarownik nic nie powiedział.
– Właśnie! – cesarz uczepił się tej myśli. – Zakon! Przecież oni nie pozwolą na małżeństwo Achai z Orionem. Toż Luan ostoją Zakonu, jego ramieniem i gwarantem potęgi! Zakon przyśle swoje wojska.
– Zakon przyśle swoje wojska, panie – odezwał się milczący dotąd Meredith. – Tylko po to, żeby rozbić ślub między Achają i Orionem. Poprą tego, kto będzie górą, bo sprawy zaszły już za daleko. Oni nie chcą „tylko” ślubu. Obojętnie – Arkach czy Troy… wszystko jedno. Byle tylko nie Arkach i Troy razem, w jednej łożnicy. Tylko to jest ważne. Byle tylko Orion nie sprokurował dziecka Achai. Ponieważ to dziecko będzie na tyle silne, żeby rozbić Zakon w trzy modlitwy. I tylko o to im chodzi – czarownik wzruszył ramionami. – Naprawdę nikt nie przywiązuje wagi, czy Orion zrobi to osobiście, czy też „posiłkując się” wynajętym szlachcicem. Jeśli Achaja okaże się brzemienna, będzie można zacząć odliczać czas do zagłady Zakonu. To będzie koniec władzy Bogów na świecie. To jedno, malutkie, nawet niepoczęte jeszcze dziecko… będzie panem znanego nam świata! I tylko tego boi się Zakon.
– Orion za stary na takie sztuczki – cesarz najwyraźniej czepiał się choćby mglistych nadziei. – Ktoś go w Troy wyroluje.
– Panie – Meredith zgiął się w ukłonie. – Przecież znasz sekrety pałacowe tysiąc razy lepiej ode mnie. Wielki Książę Orion jest nominalnie głównodowodzącym Armii Zachód Troy. Jeśli on okaże się za stary albo „ktoś go wyroluje” w Troy, to… ma przecież dwie córki. Dojdzie do małżeństwa nawet dziewczyny z dziewczyną, choćby się mieli śmiać z tego na innych dworach, ale… to będzie „śmiech przerażenia”. Maghrea w zastępstwie ojca wyjdzie za Achaję, a podstawiona szlachta zrobi resztę. Dziecko będzie! Choćby nawet Achaja była bezpłodna. Znasz przecież etykietę lepiej niż ja, panie. Dziecko będzie, choćby miały zająć się tym całe tabuny podstawionej szlachty po obu stronach. A to dziecko… będzie Biczem Bożym na władzę Zakonu nad światem! To będzie absolutny koniec znanej nam cywilizacji. To dziecko będzie kresem naszego istnienia.
Cesarz potrząsnął głową i znowu podszedł do zdobytej na wrogach mapy. Pochylił się nad kolorową płachtą, studiując napisy w rodzaju: „Ogrody Rolnicze – dawniej: Centralny Park Cesarski”. Albo: „Miejsce wyładunku zaopatrzenia, dawniej: Główny Imperialny Port Rzeczny”. Czy też: „Zaplecze gospodarcze prefektury – uwaga dla oficerów zaopatrzeniowych: w razie zgubienia drogi nie pytać o zaplecze gospodarcze, bo nikt z miejscowych nie będzie znał tego określenia, ludność Miasta Przyjaźni może jeszcze przez jakiś czas reagować na nazwę»Serce Syrinx«„.
– Ludność może jeszcze przez jakiś czas reagować na nazwę „Serce Syrinx”… – szepnął cesarz. – Bogowie…
Odwrócił się do swoich oficerów.
– Czy mamy jeszcze jakieś odwody?
– Tak panie! – wyrwał się jeden ze strategów. – Uzbroiliśmy ludność z ubogich dzielnic. Gwardia rekrutuje przymusowo mężczyzn i wyposaża w uzbrojenie marynarki wojennej.
– Marynarki wojennej? Tutaj?
– Tak panie, bo… tylko marynarka ma jeszcze nienaruszone magazyny – strateg opuścił głowę. – Ja, panie, mogę udać się do Mohra i sprowadzić go tutaj.
– Ja pójdę do Bortara z rozkazem Waszej Cesarskiej Mości – krzyknął inny. – Przyjdzie tutaj, bo mu każę!
– A mnie proszę oddelegować do Kye. Na pewno odnajdę drogę.
– A ja mogę pertraktować z Królestwami Północy, tylko dajcie, panie, glejt na opuszczenie stolicy.
– Ja muszę skontrolować oddziały murowe. Jeśli dasz, panie, prawo przejścia…
– Ja pojadę do króla Troy. Wszak nie waży się niszczyć Syrinx, jeśli tylko wytłumaczę mu…
– A ja pozostanę przy tobie, panie – powiedziała nagle Annamea, ucinając jak nożem krzyk oficerów usiłujących wydostać się z matni. W zapadłej nagle ciszy dodała cicho. – Ostatnia wierna. Zawsze wierna.
Zapadła cisza była tak idealna, że po dłuższej chwili do uszu obecnych dotarły, ledwie słyszalne, niesione wiatrem komendy dla oddziałów szturmowych Arkach.
– Ja też zostanę przy tobie, panie – odezwał się milczący dotąd Naczelny Wróżbita Cesarstwa.
– Ja też nigdzie się nie ruszam.
Wszyscy odwrócili głowy. Pod ścianą, tuż przy drzwiach, stał Nolaan. Trzęsąc się w gorączce, średnio przytomny, ale stał. Oficerom zrobiło się wstyd.
– Panie! Wybaczcie moje wcześniejsze zachowanie – powiedział strateg, który spowodował całe zamieszanie. – Ja również jestem na wasze rozkazy.
– Panie… Proszę mnie ściąć albo wyznaczyć na dowodzenie najbardziej zagrożonym odcinkiem – dodał drugi, klękając.
Meredith przygryzł wargi. Antyk odchodził jednak bez strachu – pomyślał. To właśnie teraz. Tu właśnie rozgrywał się los cywilizacji. Bogowie… jaka będzie teraz?
– Panie… zasłonię cię własnym ciałem – kolejny oficer klękał przed cesarzem.
Cesarz jednak nie zwracał na to uwagi. Nie przeczuwał nawet, że jego epoka odchodziła w niepamięć.
– Co powinienem teraz zrobić? – spytał.
– Musisz się udać do jednej z wież oporowych, panie – szepnął Nolaan z wyraźnym wysiłkiem. – To ostatnia chwila, panie. Arkach szturmuje mury pałacu i będą tu za kilka modlitw.
– Jak to… mury pałacu? – zdziwił się cesarz. – Tam są przecież najlepsze, doborowe jednostki.
– Tam są jedynie jednostki pomocnicze – szepnął Nolaan. – Które właśnie pierzchają w panice, więc chodźmy do wieży oporowej póki czas.
– Panie… Mam na podorędziu oddział ciężkiej jazdy – zaproponował jeden z oficerów. – Jeśli zgodzisz się dosiąść konia, panie, możemy jeszcze wyrwać się z Syrinx.
– Skieruj swoją jazdę na Arkach – powiedział Nolaan. – A my chodźmy do wieży oporowej. I to szybko.
– Dobrze… – cesarz rozmasował skronie. Ręce drżały mu wyraźnie. – Do Bramy Powietrznej – zakomenderował cichym głosem.
Część oficerów ruszyła przodem, reszta otoczyła swojego cesarza zwartym kordonem. Meredith uznał, że najwyższy czas odłączyć się od zbyt niebezpiecznego orszaku. Nie zamierzał spędzić reszty życia w wieży oporowej po tym, co pokazała mu Annamea.
Sama nałożnica jednak również nie zamierzała skierować się do Bramy Powietrznej.
– Panie! – krzyknęła tak głośno, że można było mieć wątpliwości, czy cesarz zachował jeszcze zdolność słyszenia czegokolwiek. – Mam swój korpus dahmeryjski piętro niżej. Pozwól zostać i walczyć!
Cesarz spojrzał na nią, jakby nie słyszał słów.
– Pozwalam – szepnął. Wyraźnie trzęsły mu się ręce.
– Ostatnia wierna! Zawsze wierna!
Annamea skrzyżowała ramiona nad głową. Znak niewolników: „Będę służył”. Znak dahmeryjskich najemników: „Dopiero jak utną mi te ręce, skończę służbę”.
Co za parodia. Niewolnicy i najlepsi najemnicy świata posługiwali się tym samym znakiem.
Meredith, nie czekając na oddalenie się cesarza ze służbą, ukrył się szybko w bocznej komnacie wykorzystywanej do przyrządzania posiłków. Schował się za kotarą oddzielającą podręczną kuchnię od pokoju służby.
Niezbyt długo był sam. Przez szczelinę w kotarze zauważył po chwili Naczelnego Wróżbitę Cesarstwa, który usiłował się ukryć za skrzynią z naczyniami. Kilka chwil potem dołączyła do nich Annamea z dragherem w dłoni. Wpadła dokładnie na wróżbitę. Odrzuciła dragher i wyszarpnęła nóż zza opaski na udzie. Wróżbiarz jednak miał już w dłoni sztylet. Przypadli do siebie.
– Ty gnoju!
– Ty suko!
– Hee… A dlaczego nie jesteś z cesarzem?
Wróżbita aż kipiał nienawiścią.
– Jestem setnikiem Armii Troy, suko! – warknął. – I zaraz moi ludzie tu będą, ladacznico.
– O żesz ty… – syknęła Annamea. – Jestem pułkownikiem Armii Arkach, świnio! A ponieważ jesteś niższy stopniem, masz słuchać moich rozkazów, „sojuszniku”!
– Eeee… Zalewasz… Armia Troy będzie tu za parę modlitw.
– Nie zalewam, małpo. Armia Arkach będzie tu szybciej!
– Ty czekaj… nie pierdzialnij mnie tym nożem, sojuszniku.
– A ty weź ten sztylet, panie setniku.
– No dobra, pani pułkownik… Obydwoje robimy dwa kroki w tył i pokój między nami, jak to już nasi dowódcy wcześniej ustalili.
– Dobra.
Obydwoje ostrożnie zrobili krok w tył.
– Annamea, nie wygłupiaj się – warknął wróżbiarz. – Nie macaj drugiego noża!
– A ty wyjmij łapsko spod szat!
– No dobra… wyjmę… Jeszcze krok w tył i… pozostajemy w przyjaźni.
– No… – Annamea przygryzła wargę. – Kurde, masz szczęście, panie setniku. Piętro niżej jest oddział dahmeryjski i jakbym tylko gwizdnęła…
– Ty też szczęśliwa, pani pułkownik. Mam oddział szturmowy poselstwa Troy. Prawie trzystu ludzi ubezpieczenia przebranych za służbę.
– Wiem, wiem…
Patrzyli na siebie nieufnie. Piętro niżej jednak rozległy się krzyki i pierwsze wystrzały. Meredith uznał, że czas już, by się ujawnić. Chrząkając, by ich uprzedzić, wyszedł zza kotary.
– Ja przepraszam – mruknął. – Nie jestem ani niczyim pułkownikiem, ani setnikiem. Ja jestem zwykłym czarownikiem. Czarownikiem i już. Bez stopnia w żadnej z armii…
Ktoś przedzierał się właśnie przez schody prowadzące do sali cesarskiej. Pomocnicze jednostki Luan, które zgromadzono w pośpiechu do obrony pałacu, pierzchały właśnie. Dowcip z barykadami nie udał się. Arkach nie potrzebowało sześćdziesięciu jeden modlitw do ich zdobycia. Dziewczyny okazały się pozbawione poczucia humoru i nie śmiały się przez sześćdziesiąt modlitw na widok barykad na dole. Wystarczyła im ta jedna, przeznaczona na szturm.
Meredith drgnął na widok żołnierzy z jednostek szturmowych. Zauważył Achaję i jeszcze kogoś wydającego rozkazy. Nie wiedział, że ślicznym młodzieńcem, bladym i jakby zaspanym, był Biafra. Nie znał w ogóle tego człowieka. Wyszedł z cienia, by go mogli dostrzec.
– Pani!
– Meredith! – krzyknęła Achaja. Rozpoznała go natychmiast. – Ale spotkanie, co?
Schamiała. Nie mógł sobie wyobrazić, by z czasów, kiedy ją znał, potrafiła krzyknąć coś takiego i… i… z takim prawie prostackim akcentem. Ależ była piękna. Wydoroślała, teraz widział dokładnie, i stała się kobietą. Bogowie, ależ była śliczna! Tylko te czarne płytki na oczach… Księżniczka Achaja, wspomnienie sprzed lat, z czasów, kiedy wszystko nie było jeszcze tak strasznie skomplikowane. Wspomnienie z poprzedniej epoki. Biedne dziecko, teraz kobieta na czele szturmowych oddziałów Arkach.
– Pani! – ryknął nagle Biafra na widok Annamei. – Pani pułkownik! Już jest pani wśród swoich.
– Panie generale… – nałożnica nie potrafiła ani salutować ani nawet stanąć na baczność zgodnie z regulaminem Armii Arkach. – Ja…
– Pani pułkownik – Achaja natomiast zasalutowała zgodnie z regulaminem. – Major Achaja melduje przybycie odsieczy!
Oczy Annamei zaszły mgłą.
– Ja cię pierdolę! – usiadła nagle na podłodze w pozycji nielicującej zupełnie z godnością wyższego oficera. – Kurwa!!! Nasi tutaj…
– Tak jest, pani pułkownik.
Annamea płakała, nie starając się ukryć łez.
– Ja cię pieprzę… Tyle lat w łóżku tego gnoja, pierdolonego cesarza, a teraz… jestem prawdziwym pułkownikiem.
– Tak, pani pułkownik – odezwał się Biafra. – Tu jest pani mundur – pstryknięciem palców przywołał przyboczną. – Pani mundur ze wszystkimi odznakami i baretkami.
– Za zwycięstwa łóżkowe?
– Za to, że dzięki pani wygraliśmy kampanię. Pani pułkownik, z całym szacunkiem.
Oddział szturmowy uformował się w linię i stanął na baczność.
– Proszę się przebrać – powiedziała Achaja. – Wokół same dziewczyny, a tych paru mężczyzn odwróci się w odpowiednim momencie. I… – dodała, schylając się nad siedzącą dziewczyną. – Straszne dzięki za informacje o strategii Luańczyków pod Yarra! Dzięki pani te wszystkie dupy wokół jeszcze żyją.
Annamea podniosła wzrok.
– Shha! Zasłona.
Chorąży zerwała firanki z najbliższego okna. Obie osłoniły pułkownika i pomogły mu się przebrać w mundur Arkach. Annamea w króciutkiej spódniczce i w obcisłej skórzanej kurtce była tak strasznie ładna. Dziewczyny z oddziału spoglądały z zazdrością. Wszystkie jednak wykonały przepisowe „prezentuj broń”, kiedy Biafra zasalutował nałożnicy.
– Pani pułkownik…
– Cesarz ucieka przez Bramę Powietrzną. Możecie go jeszcze odhaczyć, jeśli macie dobrych strzelców.
Biafra rzucił się do okna. Wywalił framugę jednym kopnięciem.
– Mayfed!!! – krzyknął.
Dziewczyna w balowej sukni z koronkami przyskoczyła natychmiast.
– Szeregowy Mayfed melduje się na rozkaz!
– Widzisz tego ze złotem na twarzy? To cesarz – wskazał ludzi na chybotliwej kładce prowadzącej z pałacu do wieży oporowej. – Trafisz?
– A czemu nie?
– No to co cię wstrzymuje?
Mayfed wzruszyła ramionami. Oparła nogę na parapecie, podciągając swoją koronkową suknię nad kolano. Mierzyła krótko.
– Mayfed – powiedziała Annamea. – Traf gnojka.
– Się robi, pani pułkownik.
Strzał padł dosłownie chwilę potem. Postać we wzorzystej szacie poszybowała w dół, wzbudzając panikę wśród towarzyszących jej, ledwie widocznych sylwetek.
– Mayfed, kurwa – szepnął Biafra. – Masz ode mnie folwark i pięć wsi!
– Tak jest, panie generale – szeregowy zaczęła ładować swój karabin. – Dziękuję, panie generale!
– Dzięki, Mayfed – szepnęła Annamea oszołomiona.
– No nie ma sprawy, pani pułkownik – szeregowy stanęła na powrót w szeregu. – Ja tam zawsze miałam dryg do strzelania z czegokolwiek. Jak z procy przypierniczyłam koledze w dzieciństwie, to go dziesięć dni medyki leczyły, a matka mnie sprała, aż się zsikałam. Taki dryg mam do tego normalnie.
– No! – potwierdziła Shha. – Wszystko jedno z czego… Mayfed zawsze trafi. Eeeee… pamiętam, jakeśmy w kulki grały, to na Mayfed można było postawić życie przeciwko jednemu brązowemu.
– No – mruknęła Zarrakh. – Tylko z chłopakami jej się nie udaje. Noż kurde, dość ładna przecież, a tu nic.
Annamea podeszła do szeregowej wyprężonej już w pozycji na baczność.
– Uda ci się kiedyś, siostrzyczko – powiedziała. – Wierzę, że ci się kiedyś uda.
– No nie ma sprawy, pani pułkownik – powtórzyła Mayfed. – Pieprzę ich wszystkich. Mam Zarrakh. Jej też nie idzie w życiu – uśmiechnęła się nieśmiało. – Takie my dwie nieudacznice. Na jaki szlag rodzili takie głupie pindy jak my?
Po policzkach Annamei popłynęły łzy.
– Jesteście… – powiedziała cicho. – Jesteście najlepszymi ludźmi, jakich spotkałam w życiu – przygryzła wargę. – A wielu spotkałam. Możecie mi wierzyć…
Przerwały im gromkie okrzyki z przedmurza pałacu:
– Tu czołówki Armii Troy! Nie strzelać, sojusznicy! Nie strzelać!
– Tu Armia Arkach! – ryknęła Harmeen. – Możecie przejść.
– Nie strzelać! Nie strzelać! Tu czołówki Armii Troy!
– Yyyyyyyeeeeeeeaaaaaaaaa!!! – zawyła Lanni. – Mamy Luan na rożnie! Ahhaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!
– Aaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! Troyyyyyyyyyyyyyyy! – cały oddział zaczął krzyczeć nagle. – Troyyyyyyyyyyyyyyy!
– Cześć dziewczyny! – czyjś ryk wzniósł się ponad ogólny wrzask sojuszniczych oddziałów. – Słyszeliśmy, że Arkach dało popalić Luaaaaaaan!
– Yyyyyyyyyyyyyyyyyaaaaaaaaaaaaaaaa!!!
Umorusani szturmowcy Troy ukazali się na schodach.
– Ja cię pierdolę! – jakiś setnik ukląkł na zdobionej posadzce. – Serce Imperium!
– Kurwa, ludzie… Uwierzycie w coś takiego??? – wył jeden z szeregowców.
– Zabiłyśmy cesarza – darła się Lanni.
– Czekaj, czekaj… Ciiiii… co? – kilku ludzi wokół usiłowało uciszyć resztę.
– Zabiłyśmy cesarza – powtarzała Lanni.
– Ja cię… Dziewczyny zapierdoliły cesarza! No popatrz… i w Arkach jakiś żołnierz się zdarzył z głową na karku.
– Uuuuuuuuuuuu… A wino macie?
– A bierz se, co chcesz, ślicznotko.
– Zdobyłem Syrinx! – krzyczał jakiś rekrut z Troy. – Zdobyłem Syrinx!!! We wsi nie uwierzą, że byłem w pałacu.
– A mi nie uwierzą, że całowali mnie żołnierze obcego królestwa – Harmeen usiłowała wyrwać się z licznych ramion sojuszniczych sił. – Psiamać, puść małpo. Jestem oficerem!
– Przestań mnie całować, świnio – Lanni też była zagrożona. – Tfu! Nie w usta! Jestem porucznikiem… Tylko nie w usta!
Inne dziewczyny zignorowały swoje stopnie. Oprócz Achai, do której nikt nie podszedł. Jej sława nie ominęła szeregów Troy. Każdy ją rozpoznał i każdy… trzymał się przynajmniej na odległość kilku kroków.
Dziewczyna podeszła do Mereditha. Uśmiechnęła się jakoś tak smutno.
– Może ty mi przynajmniej dasz buzi – szepnęła. – Po starej znajomości, co?
Ale schamiała. Meredith pocałował ją w czoło. Pachniała prochem i całkiem niezłymi pachnidłami. Nie bał się jej oczu, ale czuł bijącą od niej moc. To już nie była dziewczynka, którą ktokolwiek z ludzi na świecie mógł zmusić, żeby stała na oficjalnej uczcie. Miała tak strasznie prostacki akcent. W Arkach pewnie uchodziła za perfekcyjnie wykształconą. W rodzinnym Troy jednak nawet służba syczałaby zgorszona, widząc liczne błędy w jej przydechach. Wyglądała właściwie jak chłopak, smagły, umięśniony, nieprawdopodobnie sprawny chłopak. Była kobietą, owszem, to się czuło, ale… rozmawiała jak mężczyzna. Było w niej coś dziwnego. Coś, co sprawiało, że jednocześnie chciało się ją pocałować i… uciekać daleko.
– Witam okupacyjne armie – ponad ogólny krzyk wybiły się czyjeś słowa. Straszne, choć niezbyt głośne. Słowa zwiastujące rychłą śmierć. Dokładnie… Dokładnie tak. To było jakby sama śmierć mówiła. Krzyk ucichł nagle.
Samotna, trzęsąca się w gorączce postać stała oparta o ścianę.
– To Nolaan! – pierwszy rozpoznał go Biafra. – Achaja! Osłoń mnie natychmiast!
Annamea skrzywiła się lekko. Orion, Sirius i Zaan, którzy właśnie pojawili się na schodach wraz z drugą linią atakujących wojsk, nie zdążywszy nawet przywitać się z sojuszniczym dowództwem, odruchowo zerknęli za siebie.
– Achajaaaaaaaaaaaa!!! – ryknął Biafra tak głośno, że można było podejrzewać zerwanie strun głosowych. – Stań z przodu!
Księżniczka wysunęła się naprzód zdezorientowana. Wyjęła swój miecz. Nolaan… O kurwa!
„Książątko z prowincji” zerknęło na nią niezbyt przytomnie tymi swoimi malutkimi oczkami.
– Spadaj, koleżanko – Nolaan oderwał się od ściany i niepewnym krokiem ruszył naprzód. – Do ciebie nic nie mam.
– Jak mi tylko tkniesz Biafrę, to… – przełknęła ślinę.
– A kto to jest Biafra? – popatrzył szczerze zdziwiony. – Srał go pies.
Nolaan pożeglował w stronę Annamei.
– Szybko zmieniasz barwy, ladacznico.
Nałożnica uśmiechnęła się lekko.
– Problem w tym, że nigdy ich nie zmieniam. Od bardzo dawna jestem żołnierzem Armii Arkach – popatrzyła mu prosto w oczy. Mała, bezbronna wobec mistrza, wobec szermierza natchnionego.
– „Ostatnia wierna, zawsze wierna…” – zakpił. – Chcesz być naprawdę „ostatnia”?
– Bo widzisz – dziewczyna podeszła bliżej, prawie go dotykając. Wiedziała, co to strach, ale trochę za dużo go już w życiu odczuła, żeby cokolwiek okazać. – Jeśliby tylko amfiteatry dopuszczały aktorów kobiety, to byłabym najlepsza.
– Zabiję cię, donosicielska suko.
– Zabij mnie. No proszę, zabij mnie teraz.
– Sądzisz, że ci ludzie cię ochronią? Że pomoże ci ta dupa Hekkego? – wskazał na Achaję.
– Nie. Zabij mnie. Tylko nie jako donosiciela, gnoju! Zabij mnie jako twojego wroga.
Skrzywił się.
– Nie cierpię skamlenia psów, które chcą dołączyć do wilczego stada.
– Byłam trzynastoletnią dziewczynką w Arkach, kiedy moje miasteczko zostało napadnięte przez twoje kochane Luan. Byłam bardzo ładna. Jak mnie złapali, od razu posłali do haremu. A tam… wiesz, co się robi nowym niewolnicom? Toż ona ma służyć w łóżku, a nie odczuwać przyjemność. Wiesz, co czuje trzynastoletnia dziewczynka, jak ją rozkraczają na stole i obcinają łechtaczkę? Wiesz, panie księciu z ostrym mieczem? A jak ci wypalą znak na tyłku? Wiesz? Wiesz, jak to jest? Jak się czuje trzynastoletnie dziecko wśród obcych bite mokrymi szmatami, żeby nie zniszczyć skóry, ale żeby poczuło ból i nauczyło się wymawiać słowa z należytym akcentem? Wiesz, co to jest dosłownie zrzygać się z płaczu??? Wiesz, jak to jest, jak mała dziewczynka wali głową w mur, bo nie może wytrzymać bólu spowodowanego przez pas cnoty? I… i powiem ci jeszcze jedno. Byłam zajebiście ładna – Annamea dowiodła, że zapas wojskowych przekleństw jest jej jednak znany. – Byłam przeznaczona dla najwyższych łóżek w imperium, ale przedtem… W tej całej mojej samotności i zagubieniu przyszła do mnie jedna kobieta. Też niewolnica. Powiedziała, że nie jestem sama, że są inne takie jak ja. Że mogę być kimś nawet w tym całym poniżeniu. Powiedziała, że mogę służyć. Że mogę służyć, jak pies na łańcuchu! Powiedziała, żebym pracowała dla wywiadu Arkach. A ja mało jej w tyłek nie pocałowałam z wdzięczności. Już nie byłam sama, Nolaan. Byłam znowu kimś, malutkim kimś. Malutkim donosicielem, malutkim zdrajcą, malutkim agentem, który miał szeptać słówka do uszu, które mnie słuchały. Słuchały! Bo tu nikt mnie nie słuchał. Grałam dobrze. Grałam miłość do Luan, miłość do cesarza, udawałam orgazmy w jego łóżku, udawałam, że takiego mężczyzny nie ma nigdzie na świecie. Nauczono mnie tego. Zostałam Pierwszą Nałożnicą Cesarstwa. I szeptałam ciche słówka do tych uszek, co chciały mnie słuchać. Byłam w tym dobra. No i tkwiłam w najważniejszym łóżku Luan. Przez cały czas… Awansowałam. Byłam pułkownikiem Armii Arkach, świnio. A nie niewolnicą z obciętą łechtaczką i znakiem wypalonym na tyłku! – Annamea zagryzła wargi. Wskazała na rząd baretek na swoim mundurze. – O! Ta tutaj to chyba za udawany, imperialny orgazm po ostatniej bitwie o Yach. A ta… to chyba za doprowadzenie do imperialnego wzwodu po kłótni z imperialną żoną – roześmiała się.
– Przestań – szepnął Nolaan.
– A zabij mnie. Nie zależy nikomu. Mam tylko nadzieję, że ta „dupa Hekkego” wypruje ci potem flaki!
Nolaan opuścił głowę. Zdrową ręką otarł pot z czoła.
– Przepraszam cię, Annamea – szepnął. – Przepraszam cię.
Gorączka trzęsła nim coraz bardziej. Nie bardzo mógł się skupić.
– Każdy człowiek przecież ma prawo powiedzieć „przepraszam” – potrząsnął głową. – Każdy ma prawo powiedzieć „myliłem się”. No… przykro mi. Nie wiedziałem.
– Wszyscyście „nie wiedzieli”.
– Wybacz, proszę. No dobra… jestem głupi jak but, ale na kolanach proszę o wybaczenie!
– Wybaczam. Przeprosiny zaakceptowane – powiedziała Annamea oficjalnie. – I nic więcej.
Odwróciła się od niego plecami.
– Czy… – spytał jeszcze. – Czy „Annamea” to twoje prawdziwe imię?
– Nie! – warknęła.
– A jak…
– Niech to zginie! Niech moje imię zginie razem ze mną! Niech przepadnie razem z moim zasranym życiem!
Nolaan zrobił krok w tył. Wyjął swój miecz, ale przewrócił się o ostrze, zawadzając nogą. Usiadł na tyłku, patrząc wokół niezbyt przytomnie.
– Kto zabił cesarza? – spytał.
– Ja – odparła Mayfed. Podniosła lekko swój karabin, ale nie celowała jeszcze. – Mnie też pan chce zabić?
– Mhm.
– No nie ma sprawy – roześmiała się. – Spróbuj, kotku. Mam w lufie jeden nabój. Strzelę raz prosto w twój pyjor, a potem wyrwę karabin tej tutaj – wskazała na stojącą obok Chloe – i strzelę jeszcze raz. Zdążysz coś zrobić w tym czasie, siedząc na podłodze?
– Owszem.
– No to spróbuj – Mayfed podniosła swoją broń trochę wyżej. – No?
– On to zrobi – wtrąciła się Achaja. – On cię zabije, więc zrób, proszę, dwa kroki w tył, a Chloe i Lanni cię zasłonią.
– Niech spróbuje…
– Szeregowy! – warknęła Achaja. – Wykonać rozkaz! Bo… On to naprawdę zrobi – podeszła do Nolaana. – A może spróbuj ze mną, panie Ważny Ważny, co?
– Jak chcesz… Ale nic do ciebie nie mam – usiłował wzruszyć ramionami, ale to tylko spowodowało grymas bólu na jego twarzy. – Jesteś zwykłym żołnierzem walczącym dla kogoś tam.
– Nie zabijesz żadnego z moich ludzi, braciszku.
– Głupia jesteś, moja siostrzyczko. Wyjątkowo głupia – westchnął. – Ale jak chcesz się spróbować, to nie ma problemu. Tylko pomóż mi wstać.
Achaja wyciągnęła rękę. Pomogła mu się podnieść. W trwającej ciągle ciszy rozległ się cichy głos Biafry.
– Mayfed, kurwa! Na co czekasz?
Mayfed nie mogła wycelować precyzyjnie zza wyższych od siebie Chloe i Lanni. Strzeliła jednak Nolaanowi prosto w brzuch. Książę Sirius wyrwał jakiemuś kawalerzyście lancę i uderzył przewracającą się postać w plecy. Żołnierze zaczęli wyć. Jakiś szturmowiec Troy chwycił ciężkie krzesło i walnął Nolaana prosto w głowę. Ktoś ze zwiadu Arkach wbił mu w plecy sztylet…
– Staaaaaaaaać! – wyła Achaja.
Nie mogła powstrzymać ciosów nożami tych, co stali najbliżej. Nie mogła powstrzymać strzałów tych dziewczyn i tych kuszników, którzy mogli choćby zobaczyć w ciżbie postać leżącą na podłodze. Zasłoniła go własnym ciałem.
– Stać!
Żołnierze odstąpili nieco.
– Jakąkolwiek zniewagę uczynioną temu człowiekowi będę uważała za zniewagę uczynioną mnie osobiście – powiedziała Achaja złowrogo, powtarzając nieświadomie słowa, które wypowiedział Nolaan na tej sali nie tak jeszcze dawno. Otrząsnęła się, a potem nachyliła nad ciałem.
– Ty… żyjesz jeszcze?
– No chyba trochę tak – stęknął.
– Mogę ci jakoś pomóc?
– Mhm… Pomóż wstać, jak mówiłem.
Podniosła go na rękach. Nie spodziewał się, że jest aż tak silna. Nawet w tym stanie, nawet krwawiąc z licznych ran, z krwią dosłownie wylewającą się ust, spojrzał z cieniem zdziwienia.
– No to…
– Chcesz? – spytała.
– Stawaj. Jestem ci coś winny.
Odskoczyła, wyciągając swój miecz. Nolaan nie był w stanie podnieść swojego. Dobył noża i ustawił się w pozycji, usiłując otworzyć szerzej oczy tak, by móc zobaczyć cokolwiek.
– No?
– Co? – nie zrozumiał.
– No… atakuj.
– Dobra – podszedł na chwiejnych nogach i wytrącił jej miecz jak trzyletniemu dziecku grzechotkę. – No i co dalej?
Achaja przełknęła ślinę zmieszana.
– Podnieś miecz – powiedział, usiłując wytrzeć rękawem krew lejącą się z ust. Nie widział już niczego. Gorączka i ból trzęsły nim tak, że nie bardzo wiedział, gdzie się znajduje.
Achaja podniosła swój miecz. W jednej chwili w jej ustach pojawiły się kły. Runęła do przodu w zwodzie tak strasznym, że mogłaby zmieść z powierzchni ziemi cały pułk szturmowców Luan…
Nolaan znowu wybił jej miecz z ręki, przyparł do ściany i przyłożył nóż do szyi.
– No i co? – szepnął, mocząc jej mundur krwią. Chyba nie bardzo już wiedział, o czym mówi. Był trupem. Odchodził w niepamięć razem ze swoim Cesarstwem. – Co… co… – spojrzał na moment przytomniej. – Co my tu robimy, siostro? – rozpłakał się nagle. – Co my tu robimy w tej masie chłopstwa i chamstwa? Ja cię chrzanię… Tu nie nasze miejsce, nie nasze… My, inteligenci, przecież powinniśmy siedzieć w swoich domach i czytać książki. Co my tu robimy wśród tych mas zezwierzęconego chłopstwa, wśród tych wyjących chamów? Ja cię… Achaja… Co my tu robimy? – rozejrzał się wokół, zasypiając. – Może jeszcze on rozumie, o czym mówię – wskazał na Biafrę. – Może jeszcze ktoś… Achajko, kochanie… Co my tu robimy z nimi? Co my tu robimy?
Umarł w jej ramionach. Ciągle z nożem, który przyciskał do szyi. Żołnierze rzucili się, by go rozerwać na strzępy, ale Achaja po raz drugi zasłoniła go własnym ciałem. Beczała tak, że nie mogła niczego powiedzieć. Potem zaczęła wyć. Potem krzyczeć tak, że ściany powinny popękać.
– To był największy szermierz w historii całego świata!!! – ryczała, wycierając łzy. – To był półbóg! Teraz w każdym mieście mają stanąć jego pomniki odlane z czystego złota!!!
– Pomniki się postawi – mruknął Zaan, usiłując ją uspokoić.
– To była legenda!!! – wyła Achaja. – To był jedyny szermierz natchniony, który nikogo nie zabił. To był ostatni człowiek tej epoki, która właśnie odchodzi…
– Dać jej wina – zakomenderował rzeczowo Zaan. – Tych inteligentów to trzeba porządnie napoić i znowu będą przydatni.
– Kurwa… pamiętam jak w obozie niewolników, przy budowie drogi… pamiętam, że o Nolaanie nie wolno mi było nawet marzyć. Bo to było coś… zupełnie nieosiągalnego… To…
Shha podeszła z boku.
– Chodź, siostra. Nie rób z siebie pośmiewiska dla gawiedzi.
Z drugiej strony podeszła Annamea.
– Chodź, kotek. Uwierz chorążemu.
– Dzięki, pani pułkownik.
– Jestem Annamea – nałożnica wyciągnęła rękę. – Ale ci zazdroszczę takiej siostry.
– Jestem Shha, pani pułkownik. Sama sobie zazdroszczę.
Odprowadziły ją na bok. Zaan pojawił się z winem, potem musiał odejść do bardziej oficjalnych obowiązków związanych z powitaniami dowództw sojuszniczych wojsk. Biafra przysłał wódkę i jakiś order. Mayfed podeszła na chwilę, ale nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Shha i Annamea głaskały Achaję po głowie, usiłując upić ją szybko. Nie szło im za dobrze. Achaja, struta poprzedniego dnia, wymiotowała co chwilę. Lanni i Harmeen okazały się dobrymi oficerami. Rozkazały, żeby ciało Nolaana odniesiono do nieczynnej teraz, pałacowej kostnicy, żeby go przynajmniej nie deptali. Kostnica, zresztą w chwilę po obwieszeniu jej szefa na skrzydle wyłamanych drzwi, okazała się czynna znowu – pomocnicy nie zdradzali chęci, by dołączyć do grona swoich własnych klientów.
A potem… potem kiedy Achają targało tak, że myślała już, że właśnie rzyga własnym mózgiem, podbiegł goniec z drugiego pułku piechoty trzeciej dywizji.
– Pani! – dziewczyna wyprężyła się na baczność przerażona tym, co dzieje się z majorem zwiadu. – Wojska zakonu lądują właśnie na tej dużej przystani rzecznej! Pani kapitan rozpoznania trzeciej kompani batalionu c czwartej d, czeka na rozkazy!
– Niech ich… O Bogowie! – wnętrzności Achai wywróciły się znowu na drugą stronę. – Niech ich załatwią… – Annamea wytarła jej twarz kawałkiem szmatki.
– Pani. Tam są tysiące rycerzy… Nie poradzimy sami.
– O mamo… Wody! – szepnęła Achaja.
– Pani pułkownik – krzyknął goniec do Annamei. – Co mamy robić?
– Lewy skrót – zakpiła z własnej wiedzy wojskowej. – Zaraz coś podeślemy. Jeśli tylko uda mi się porozmawiać z dowództwem.
Odeszła, by złapać Biafrę.
Shha chyba już tylko z chłopskiej powinności zaczęła sprzątać salę. Nie całą oczywiście. Oparła siostrę o ścianę i kolejną firanką w rękach zaczęła wycierać to, co tamta narobiła. Achaja osunęła się po śliskim marmurze.
– Atakujcie – szepnęła niezbyt przytomna.
– O mamusiu… – jęknęła szeregowy. – Na tylu rycerzy setkę naszych? Wszystkie na śmierć? Wszystkie?
– Odwołuję – szepnęła Shha, podnosząc się na chwilę z kolan i zerkając, czy siostra nie słyszy. – Słyszałaś pindo? Okopać się i czekać na posiłki obiecane przez panią pułkownik.
– Jak to? Okopać się na bruku?
– Zamknij się wreszcie. Jak moja siostra usłyszy… – szepnęła. – To pójdziecie wszystkie do walki, bo ona teraz nie w nastroju. Ukryć się i czekać na wsparcie!
– Tak jest! – szepnęła goniec. – Rozkaz, pani chorąży!
Shha tylko pokręciła głową. Te piechociarki, szczególnie ze świeżych uzupełnień, były zupełnie do dupy. Znalazła jakiś garnek, napełniła wodą i polała Achaję. Nie przyniosło to żadnego skutku. Energiczna zazwyczaj dziewczyna leżała teraz pod ścianą, usiłując zasłonić tylko twarz przed kolejnymi strugami.
– Achajka, kotku, ktoś musi zacząć dowodzić.
– Siostro… wody! O ja cię… Nie na mordę tylko do ust, proszę.
– Ktoś musi zacząć dowodzić.
– Zdaj dowodzenie tej pułkownikowskiej pindzie od grenadierów.
– Tylko nie to, Achajka, tylko nie to, proszę! Skup się.
– To niech dowodzi ta pułkownik z piechoty… O mamo! Nie lej na mnie tyle wody!
– Siostra? Chcesz mieć tu tysiące cywilnych trupów? Chcesz wymordować całe Syrinx? Weź się w garść!
– Zdaj dowodzenie komukolwiek.
– To może od razu tej pani kapitan z piechoty, co cię pogryzła po nogach, co? Toż tu kamień na kamieniu nie zostanie, jak się piechociarki dorwą do dowodzenia! Albo dopuść grenadierów. To będziesz tu miała pustynię jutro. Achajko, siostrzyczko moja, skup się, proszę. Albo jeszcze lepiej, zdaj dowodzenie zwiadem szefowi artylerii Chorych Ludzi. Za trzy dni nie odgadniesz już, gdzie było Syrinx przedtem.
– Shha… kocham cię.
– Achaja, błagam, skup się. Możesz wytrzymać te wymioty! Wiem, że możesz. Wytrzymasz to… nie umrzesz teraz!
– Shha…
– Siostra. Przepraszam – chorąży chwyciła majora za włosy i kopnęła z całej siły w brzuch. – Lepiej ci? – poprawiła pięścią w twarz. – Skup się! Nie pozwól, żeby rycerze zabili nam wszystkie dziewczyny ze zwiadu!
– O żesz ty… Są tu jacyś rycerze? – Achaja oprzytomniała choć trochę.
– Toż kazałaś ich atakować samotnej kompanii.
– O mamusiu… Posłuchali?
– Odwołałam. Daj mnie pod sąd, siostra – Shha wyprężyła się służbiście. – Oficer niższy rangą kwestionuje rozkazy oficera wyższego rangą – wyrecytowała odpowiedni ustęp regulaminu. – A za to mogiła! Eeeee… niech mnie wieszają, gnoje. Dość tego głupiego życia.
– Nie… Daj mi jeszcze raz w mordę!
– Służę, pani major.
Annamea i Biafra nadeszli w chwili, kiedy księżniczka Arkach stała pod ścianą, trzymając się z całej siły za twarz i usiłując powstrzymać kapiącą z nosa krew.
– Co tu się stało? – warknął Biafra.
– Nic, nic… – Achaja skulona, oparta o ścianę przyciskała obie dłonie do twarzy. – Pani chorąży właśnie przypomniała mi, że jestem oficerem.
– Nooooo… Shha – Biafra patrzył wyraźnie zafascynowany. – Ty jesteś córką kowala?
– Nie, panie generale! – zaraportowała chorąży. – Jestem córką wójta, panie generale!
– Masz jakiś żal do pani major?
– Nie, panie generale. To moja siostra, panie generale.
Biafra uśmiechnął się nagle.
– A nie chciałabyś zostać siostrą czarownika Zakonu? Bardzo by nam to pomogło. Gdyby miał tak zmasakrowaną twarz jak ona, chorąży.
– Wedle rozkazu, panie generale! Ale nie wiem, jak się zostaje siostrą czarownika, panie generale. W ryj jednak mogę mu dać.
– Przestańcie pieprzyć – mruknęła Achaja. – Trzeba ruszyć ludzi – oparła się o ramię Biafry ciągle z dłońmi przy twarzy. – Dzięki Shha. Annamea, gdzie są drzwi… tak mniej więcej przynajmniej.
– Mniej więcej tam – Annamea wskazała kierunek. – Widzisz moją rękę?
– Nie.
Nałożnica ujęła księżniczkę pod ramię.
– To chyba pierwszy przypadek w waszej armii, żeby pułkownik prowadził majora za rękę, co? Będą chyba o tym pisać w kronikach.
Achaja zachichotała. Shha wyprężyła się na baczność.
– Melduję pani pułkownik, że to się zdarza średnio raz na każdy dzień wolny, który ma kadra i w który może pójść do karczmy. Ale często bywa odwrotnie i major prowadzi pułkownika. Ale najczęściej to chorążowie niosą pułkowników, majorów, kapitanów i poruczników, bo chorążowie mają najniższy z oficerskich żołdów, więc czasami są jeszcze w stanie zrobić parę kroków.
– Weź się zamknij – warknął Biafra na chorążego.
– Tak jest!
Wielki Książę Orion zaaferowany podszedł do Biafry.
– Pani – najpierw złożył ukłon Achai. Ciągle uważał ją za córkę Wielkiego Księcia Troy, a więc najważniejszą osobę w tym towarzystwie. Achaja jednak, z rękami przy twarzy, w ogóle go nie widziała. Na szczęście Annamea, znająca etykietę na wylot, przygięła jej kark i, uderzając z tyłu w nogi na wysokości kolan, zmusiła do czegoś, co można było od biedy uznać za „dygnięcie”.
– Panie generale Biafra – Orion nie zważał na zawiłości etykiety w warunkach bojowych. – Czy uważa pan, że to realne niebezpieczeństwo?
– Nie, Wielki Książę – odezwanie się w ten sposób do tak wysoko postawionego arystokraty w normalnych czasach byłoby poczytane za obelgę. Na szczęście jednak sztabowcy przewidzieli i to. Jeden z punktów umowy sojuszniczej stwierdzał wyraźnie, że wyżsi oficerowie wojsk drugiej strony mają prawo zamiast „Wielki Panie plus tytuły” zwracać się do arystokratów drugiej strony, stosując tylko pierwszy z ich tytułów. – Zaraz ściągnę to, co pozostało nam z artylerii. Ruszymy dywizję piechoty, a przynajmniej tę część, którą uda nam się zawiadomić szybko.
– Byłoby chyba dla nas korzystne, gdybym objął w tym czasie pałac cesarski, prawda?
– Oczywiście Wielki Książę. Odtworzenie administracji to w tej chwili najpilniejsza sprawa.
– Dam wam oddziały liniowe złożone z samych weteranów. Książę Sirius może nimi dowodzić.
Biafra skłonił głowę w ukłonie.
– Najważniejsze żebyśmy odtworzyli zaopatrzenie stolicy – uśmiechnął się lekko. – Żeby nam nasza nowa zdobycz nie umarła z głodu.
– Niektóre magazyny Luan udało się uchronić przed grabieżą. Niestety, nieliczne. Ale zaraz pchnę gońca do Troy z pismem nakazującym przygotowanie transportów żywności, którą można by tutaj rozdawać kupcom i ich rodzinom. Mam nadzieję, że Syrinx w przyszłym roku zacznie przynosić choć połowę zysków, jakich przysparzała cesarzowi.
– Ja również mam taką nadzieję, Wieki Książę. Jeśli tylko kupcy przetrwają, jeśli uda im się odtworzyć połączenia handlowe, to…
Uśmiechnęli się obaj do siebie. To była władza nad światem. To był… mógł być instrument takiego nacisku, że żadna siła nie mogłaby się temu oprzeć. Szlak przez Wielki Las, Negger Bank, Syrinx, Yach, Cieśniny Linnoya i Arkach w objęciach Troy. To była kopalnia złota, taka jednak, w przeciwieństwie do klasycznych, gdzie złoto podawano wprost do buzi „górników”…
– Własnym pieniądzem zapłacę za żywność dla kup… hm… – Orion odchrząknął nagle. – Dla ludności Syrinx – dokończył. – Zaraz wydam zakaz jakichkolwiek grabieży na miejscowych kup… miejscowej ludności znaczy.
– A ja natychmiast obstawię większość faktorii przy drogach. Żadnych rabunków.
Znowu uśmiechnęli się do siebie. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie będzie wyrywać nędznych piór z tyłka kury, co znosi złote jajka. To, co można było zrabować, nie miało się w żaden sposób do monstrualnych kwot, które można było zarobić, jeśli się wcześniej nie rabowało. W kurze najważniejsze są jajka, a nie pióra – a bez piór kura przestanie znosić jajka. Jajka można jeść przez cały rok. A jak się zarżnie kurę, to będzie tylko jeden posiłek. Może i lepszy, ale raz i koniec. Co do tego punktu umowy zdobywcy byli zgodni. Oczywiście, trzeba było najpierw rozprząc Luan, by móc położyć na tym łapy. Ale teraz trzeba było je jak najszybciej odbudować. Choć cesarzowi nowy kształt mógłby się raczej nie spodobać… Arkach i Troy, choć same wyniszczone wojną, zamierzały na ten cel przeznaczyć ogromne kwoty.
– Przypominam o wojskach Zakonu – wtrąciła nieśmiało Annamea.
– Ach, pani pułkownik – Orion uśmiechnął się promiennie. – W wojsku nic nie dzieje się szybko. Ale oczywiście – skinął głową. – Nie zatrzymuję państwa – zerknął na księcia Siriusa. – Synu, słyszałeś naszą rozmowę?
– Tak ojcze. Z chęcią obejmę dowództwo nad oddziałem liniowym.
Annamea poprowadziła Achaję, która powoli już odzyskiwała wzrok. Trzeźwiała również powoli. Usiłowała nawet stanąć sama, bez podparcia, kiedy pani pułkownik instruowała oddział Dahmeryjczyków, że mają iść za nimi.
Na dziedzińcu, kiedy owionęło ją parne, niosące sadzę powietrze, doszła jako tako do siebie.
– Liniowcy Troy! – krzyknął Sirius. – Awangarda!
Achaja chrząknęła, usiłując się pozbyć czegoś, co blokowało jej tchawicę. Spojrzała przytomniej na zaimprowizowany obóz wojskowy, który utworzył się samorzutnie wokół pałacu. Szturmowcy Troy atakowali właśnie grenadierów Arkach, a te chętnie poddawały się atakowi. Coraz więcej chichoczących par w mundurach różnych armii znikało w zakamarkach zabudowań gospodarczych.
– Słuchaj Harmeen – mruknęła. – Wydaj wreszcie jakiś rozkaz koncentracji, bo nasze wojsko zajdzie w ciążę i w przyszłym roku będziemy mieli dwie armie zamiast jednej.
Ktoś podał jej bukłak z wodą. Przemyła sobie twarz. Przytomność wracała jej powoli.
Podeszła do pocztów towarzyszących. Rozpoznała tylko jednego medyka.
– Cześć, Marbe.
– Cześć, pani Achajo – uśmiechnął się medyk. Parę razy pani major leżała na jego stole i jakoś tak nie wypadało zwracać się „po służbowemu” do kobiety, u której widziało się wszystko, co miała do pokazania.
– Co to? Masz samych „młodych”? – wskazała na świeżutkich medyków przysłanych przez komisję uzupełnień.
– No.
– Nauczyłeś ich czegoś?
– No pewnie. Ale jakby pani Achaja powiedziała do nich choć słowo, to może nie zesrają się na sam widok ciężko rannego.
Uśmiechnęła się. Tuż obok zauważyła szesnastoletnią kapłankę w mundurze chorążego patrzącą na wszystko wokół rozszerzonymi oczami. Kapłani zawsze mieli lepiej. Szesnastoletni chorąży, psiamać.
– Medycy, sanitariusze – krzyknęła. – Wiem, że to wasz pierwszy raz, ale… ufajcie swojemu dowódcy. I pamiętajcie o jednym. Jesteście ostatnią nadzieją dla wielu ludzi. Za wami… za waszymi plecami nie ma już nic. Tam z tyłu stoi już tylko ta kapłanka, która ich odprowadzi do krainy śmierci. Ludzie! Wy jesteście ostatnią linią obrony naszych biednych żołnierzy na tym świecie. Ich ostatnią nadzieją. Więc zróbcie swoje dobrze! Niech każdy wypełni swój obowiązek.
Medycy i sanitariusze z uzupełnień patrzyli na nią jak cielęta na malowane wrota.
– Słuchajcie, chłopcy… Jeśli się naszym żołnierzom nie uda, to pozostaniecie im tylko wy. Wiecie, co to jest życie? Dla żołnierza, któremu się nie udało… życie to wy. Za wami już tylko ta kapłanka w mundurze chorążego. Jak wy skrewicie, ona odprowadzi ich do krainy śmierci. Ale póki co… Na tym świecie nasz żołnierz ma już tylko was. Nie zawiedźcie go. Proszę!
Podeszła do kapłanki, która wyprężyła się na baczność.
– Pierwszy raz w bitwie?
– Nie, pani major! – dziewczyna była przejęta swoją misją. – Już byłam w bitwie. Tuż pod murami Syrinx ktoś z lasu zaczął strzelać z kuszy. I musiałyśmy się wszystkie ukryć za wozami! I ten ktoś, kto strzelał, o mało co nie trafił muła, pani major.
Achaja położyła jej rękę na ramieniu.
– Słuchaj, dziecko. Dzisiaj musisz dać z siebie wszystko. Musisz modlić się do swoich Bogów, żeby dali ci siłę.
– Mam nadzieję, że to są również pani Bogowie, pani major.
Achaja uśmiechnęła się lekko.
– Już za chwilę będziesz mniej harda – powiedziała. – Tylko pamiętaj, dziecko, o jednym. Wymiotuje się poza zasięgiem wzroku rannych. Nie ma nic gorszego, jak ktoś leży z rozwalonym brzuchem i widzi, że kto inny rzyga na jego widok. To głupie, ale to kres nadziei dla niego. Więc pamiętaj. Wymiotuje się poza zasięgiem wzroku rannych. Choćby na kolanach, choćby na czworakach, nawet dławiąc się z braku oddechu, musisz odejść dalej.
– Pani! Ja nigdy!…
– Zamknij się, dziecko. I zrób swoje, tak jak cię nauczono – Achaja odwróciła się w stronę formowanych właśnie oddziałów. – Współczuję ci, mała, dzisiejszej nocy. Zapamiętasz ją do końca życia.
Liniowcy Troy już ruszali. Biafra obsobaczył panią pułkownik piechoty. Szybko sformowano dwa bataliony, ale nie udało się ich porządnie ustawić. Annamea kazała ruszać swoim Dahmeryjczykom w jakiś czas po ariergardzie. Dowództwo i poczty pomocnicze zostały umieszczone w środku luźnej formacji osłaniane przez pluton służbowy Achai.
Biafra kazał ruszać, bo czołówki Troy oddaliły się za bardzo. Dwa bataliony nie były jeszcze gotowe. Dahmeryjczycy tłoczyli się, uniemożliwiając im koncentrację i formowanie szeregów marszowych.
– No dobra, chodźmy – mruknęła Achaja, wskakując na swojego konia. – Tu jest za dużo wojska.
Przygalopował książę Sirius. Sam, bez obstawy. Był naprawdę odważny.
– Nikt, szlag, nie słyszał o rycerzach Zakonu – splunął na ziemię. – Mój zwiad niczego nie wykrył.
– Dotarli do przystani? – spytał Biafra.
– Nieeee… No ale nie mogę sobie wyobrazić wojska, które wyładuje się z barek i czeka tylko na to, żebyśmy je dopadli w tym samym miejscu.
– Fakt – potwierdziła Achaja. – Takiego prezentu raczej nam nie zrobią.
– Ruszać! Ruszać – krzyknął Biafra. – Zwiad na boki!
Meredith nie mógł dosiąść przydzielonego mu konia. Trzeba było podsadzać. Dziewczyny z plutonu służbowego o mało nie turlały się ze śmiechu, bo kiedy już wsiadł, wierzchowiec czarownicy Arnne ugryzł kolegę i czarownika trzeba było podnosić, masować i sadzać na powrót w siodle. Miał wspaniałą minę. Dziewczyny ze zwiadu niewiele dzieliło, żeby się zsikać ze śmiechu. Arnne chciała mu jakoś pomóc, ale Meredith odsuwał się od koleżanki, nie chcąc, by jej „pojazd” wchodził znowu w paradę.
Nareszcie ruszyli. Z ogromną luką przed nimi, bo oddziały Troy maszerowały szybko. Achaja miała wrażenie, że wszystkie armie świata maszerują szybciej od Arkach. Te pieprzone buty z twardej skóry, tak skuteczne w górskim lesie, tutaj, w upale, na brukowanych drogach sprawiały tylko ból, odparzenia i pękające krwią bąble. Pluton służbowy na koniach miał się jeszcze dobrze, podobnie jak medycy i kapłanka, bo ktoś im poradził, żeby maszerowali boso, ale już regularna piechota nie mogła chodzić bez butów. Dziewczyny zaciskały zęby, musząc iść „w nogę” i mając na sobie te koszmarne narzędzia tortur.
– Wolniej – zakomenderowała Achaja ludziom na koniach. – Dwójkowy zwiad na równoległe ulice. Ktoś na szpicę, żeby nawiązać łączność z oddziałem Troy.
– Ja pójdę! – Sharkhe szybko zgłosiła się na ochotnika. Czyżby już zdążyła przygruchać sobie jakiegoś liniowca z Troy?
Do Achai podjechał Sirius.
– Cześć, koleżanko – uśmiechnął się sympatycznie. – Nareszcie możemy zamienić choć słowo. Bo w pałacu… – usiłował być delikatny i nie dokończył.
– Cześć, Sirius.
– Buty mi spadły, kiedy się dowiedziałem, kim jesteś. Komu zawdzięczam życie – przeciągnął palcem po tatuażu na jej policzkach. – Kocham cię, głupia babo!
Spojrzała zaskoczona. Najwyraźniej mówił poważnie.
– Kocham cię – powtórzył. – Nie masz przypadkiem jakichś sprecyzowanych już planów małżeńskich?
Zagryzła wargi. Jako księżniczka Arkach, operacyjny dowódca zwiadu, nie była panią samej siebie. Jeśli już mowa o małżeństwie, to groził jej raczej ojciec Siriusa, Orion. To była polityka na szczeblu królestw i nie miała wiele do gadania.
– A pamiętasz, jak cię podrapałam po twarzy podczas przyjęcia na dworze, jak powiedziałeś, że jestem za gruba? – desperacko usiłowała zmienić temat.
Uśmiechnął się, tym razem jakoś tak smutno.
– Nie jesteś gruba – mruknął. – Jesteś piękna. Nagle stanął w jednym strzemieniu, chwycił się kulbaki, przechylił i pocałował ją w policzek.
Dziewczyny z plutonu służbowego zaczęły bić brawo. Rozległy się okrzyki: „Yyyyyyaaaaaaaaa!” albo: „O żesz ty… Dawaj! Dawaj dalej!”. Shha jadąca tuż obok pokazała gestami: „Bierz go! Bierz go!”
Lanni wydała niecodzienny rozkaz:
– Dziewczyny… patrzeć w bok!
Achaja zarumieniła się nagle. Szlag, młodzieńcza miłość… Przecież mieli wtedy po pięć lat. W ogóle nie mogła sobie przypomnieć jego twarzy z tamtego okresu. Nie było nic poza zamazanymi wspomnieniami.
– A pamiętasz, jak mnie kopnąłeś w tyłek, kiedy śpiewałam przed królem piosenkę o głupim pasterzu?
– To była piosenka o głupim pasterzu? – zamyślił się. – Nie pamiętam.
Roześmiała się.
– Myślałam wtedy, że już nikogo nie można bardziej nienawidzić niż ciebie. Nawet król zachichotał. Choć później cię obsobaczył. A potem zrozumiałam, że byłeś moim najlepszym kolegą. Potem…
– Potem zaszły rzeczy, które obydwoje wolelibyśmy wymazać z pamięci – powiedział. – Kocham cię, gruba, śliczna dziewczynko!
– Nie jestem gruba! – niby to oburzyła się. – Przecież sam tak powiedziałeś.
– Jesteś śliczna z tym swoim tatuażem, w tym twoim mundurze, który ledwie zakrywa ci tyłek. Jesteś przepiękna, moja mała Achajko. Mój „ołowiany żołnierzyku”.
– O mamo – coś jej zaszkliło się pod powiekami. – Tak mnie nazywałeś po tym, jak wystrzeliłam do ciebie z procy zgniłym jabłkiem – usiłowała się nie rozpłakać. – Teraz sobie przypomniałam. Byłeś… Byłeś jednym z piękniejszych wspomnień mojego dzieciństwa. Bogowie, a potem naprawdę zostałam żołnierzem. Na moje nieszczęście, psiamać.
Znowu pochylił się i pocałował ją, a potem chwycił jej rękę. Żołnierze z plutonu służbowego, które śledziły z uwagą całą scenę (nikt bowiem nie spełnił rozkazu Lanni), podnosiły w górę zaciśnięte pięści. W języku gestów Armii Arkach znaczyło to „Do ataku!”. Teraz do ataku, pani major!
– „Ołowiany żołnierzyk” – uśmiechnęła się, ocierając ukradkiem twarz. – Mamo… A później takie gówno…
– Nie bój się – szepnął. – Tę opowieść o żołnierzyku znało ze sześćdziesięciu galerników na okręcie Symm.
Ale nikt z nich nic nie powie, bo leżą od dawna na dnie morza.
Tym razem ona pochyliła się w siodle i pocałowała go w policzek.
Dziewczyny z oddziału zaczęły wyć. Teraz Arkach na Troy. I pierwsza bitwa od razu wygrana przez panią major. Sirius odwrócił się w kulbace.
– Siksy… Wasz oficer wydał wam chyba rozkaz. Odwróciły posłusznie głowy. Na krótką chwilę. Niestety, Sharkhe, na spienionym wierzchowcu zaryła tuż obok sztabu.
– Mamy skręcać w prawo! – krzyknęła. – Wojsko Troy nawiązało łączność z przeciwnikiem. Nasza piechota robi głębokie obejście w lewo, żeby wyjść na ich tyły. Dahmeryjczycy z tyłu robią stop i przechodzą do odwodu.
– Ilu ich jest? – spytał Biafra wściekły nagle, aczkolwiek tym razem nie przejmowała go liczebność nieprzyjaciela, ale głupawy romans księżniczki z Siriusem. On miał wobec dziewczyny inne plany.
– Niewielu, panie generale.
– To skąd te dziwne manewry?
– Ja tam nie wiem. Może jeszcze podpłyną barkami.
– Dobra. Lanni, ściągaj zwiad z powrotem, Harmeen, sztab w prawo, piechota w lewo, Dahmeryjczycy robią stop.
– Tak jest!
Ruszyli w prawo wąską uliczką prowadzącą do jednego z rzecznych portów. Shha, wykorzystując fakt, że żadna poważna rozmowa nie mogła się toczyć w tych warunkach i to, że była teraz panią chorąży, podjechała do Siriusa.
– Książę! – krzyknęła. – Proszę o pozwolenie zwrócenia się do Waszej Książęcej Mości!
– Znaczy… do mnie? – Sirius uśmiechnął się nagle.
– Tak jest!
– To zwracaj się, śliczna pani chorąży.
– Czy… – Shha zagryzła wargi. – Czy pamięta pan swoją wizytę w garnizonie w May Lee? Powiedział pan coś do porucznika, pierwszego w szeregu, a potem… potem różne legendy o tym krążyły, każda mówiła co innego, porucznik chodziła jakaś taka dziwna, a ja… ja stałam za daleko, żeby słyszeć.
– Powiedziałem: „Czy prześpisz się ze mną, mała?” – odparł książę.
Shha zachichotała.
– Dziękuję, Wasza Książęca Mość – chorąży pogoniła swojego konia, wysuwając się naprzód. Zdaje się, że miała na pieńku z porucznikiem, która wtedy stała na czele reprezentacyjnego oddziału, a obecnie służyła jako kapitan zwiadu w Trzeciej Dywizji Piechoty. A teraz… Sirius dał chorążemu do ręki straszną broń przeciwko pani kapitan.
Biafra zbliżył się również, odpowiednio powodując wierzchowcem.
– Książę…
– Panie generale?
– Myślę, że powinien udać się pan do swoich oddziałów – desperacko usiłował przerwać romans między nim a swoim majorem. – Zaraz bitwa.
– Ma pan rację, panie generale.
– Dam panu kilka dziewczyn do ochrony.
– Nie potrzeba. Spróbuję podejść z boku, jeśli informacje pańskiego zwiadu są ścisłe.
– Nalegam na ochronę. Muszę…
– Proszę się o mnie nie martwić.
Biafra podał mu podłużny kształt.
– W takim razie proszę choć przyjąć to.
Sirius zerknął na inkrustowaną metalową rurę z drewnianym uchwytem.
– Co to jest?
– Pistolet.
– Co?
– Taki mały karabin – Biafra sam niezbyt dobrze wiedział. – Wystarczy odciągnąć kurek i przycisnąć tutaj. Dostałem dwa od Chorych Ludzi.
Sirius uśmiechnął się. Skinął głową i spiął konia. Pogalopował w boczną uliczkę, chcąc wyprzedzić służbowy pluton i szybciej dostać się do swoich oddziałów. Był odważnym człowiekiem i Biafra zazdrościł mu tego jak niczego w życiu.
Chwilę później napotkali dwie kompanie własnej piechoty cofające się pod naporem jakiegoś oddziału Luan, który najwyraźniej nie wiedział o śmierci cesarza. Żaden z poruczników niczego nie słyszał o rycerzach. Obiecano im wsparcie, jak tylko sytuacja się wyjaśni.
Sirius kłusował wzdłuż płonącej ulicy. Wokół nie było nikogo. No może gdzieś tam… Ktoś coś kradł, ktoś kogoś ratował z pieca, w który zamieniły się domy. Żadnego wojska. Do momentu kiedy, walcząc o odzyskanie oddechu, nie wypadł na mały placyk. Zauważył dziwnego rycerza z sumiastymi wąsami, siedzącego na… Bogowie! Na drewnianym koniu!
Rycerz podniósł swój drewniany miecz.
– Witaj, książę.
– Kim jesteś? – Sirius wstrzymał konia.
– To pułapka.
Drewniany koń nagle ruszył do przodu. Oczy Siriusa dosłownie wyszły z orbit. Puścił lejce i dotknął swojego amuletu zawieszonego na szyi.
– Nie jestem czarownikiem – powiedział rycerz – ale, jeśli drażni cię mój wygląd, to… – zamienił się nagle w tak piękną dziewczynę, że nawet Annamea mogła być zazdrosna. – Lepiej? – dziewczyna podbiegła bliżej, unosząc przód swojej sukni.
– Kim jesteś? – wyszeptał Sirius.
– Mam na imię Wirus – powiedziała dziewczyna. – Ale to najmniej istotne w tej chwili.
Książę wycelował w nią z pistoletu.
– Szkoda kuli – powiedziała dziewczyna. Podniosła dłoń i dosłownie przepołowiła się jakby mieczem. Choć dłoń przeszła przez ciało, nie widać było najmniejszej rany. – Jestem twoim sojusznikiem, a nie wrogiem – wyjaśniła.
– Co mówiłeś… mówiłaś o pułapce? – Sirius z trudem przełknął ślinę. Miał spierzchnięte usta.
– W plutonie służbowym Achai jest zdrajca. Rycerze otaczają was właśnie, a piechota została odesłana w przeciwnym kierunku. Powiedziałabym, że to patowa sytuacja, ale… Na szczęście ja jestem po waszej stronie.
– Kim ty jesteś?
– To w tej chwili najmniej istotne. Skup się! – dziewczyna uśmiechnęła się, odsłaniając olśniewająco białe zęby. – Musimy…
– Kim jesteś? – powtórzył Sirius.
– Puuuuuuuu… Jestem Wielkim Kłamcą. Jestem Tym, Który Przychodzi we Śnie.
– Chyba „tą”, a nie „tym”.
Dziewczyna uśmiechnęła się znowu. Zmieniła się w chłopaka z tobołkiem na plecach. Sirius poczuł dreszcze.
– To zupełnie nieistotne – powtórzył chłopak. – A teraz słuchaj mnie uważnie, bo wpakowałeś się w sam środek zaplecza zakonnego oddziału.
– Mam wracać do sił Arkach?
– To już niemożliwe. Tam poszły właśnie dwie setki interwencyjnej piechoty. W lewo też nie, bo tam szturmowcy. Przed tobą rycerze na koniach. Jedyna szansa to zbliżyć się do przystani, tam tylko służby i zaopatrzenie, ale, niestety, ochraniane. I dybią na ciebie, Sirius.
– Nie mogłeś wcześniej ostrzec?
– Nie mogłem, Sirius. Jakbym był wszechmocny, to byłbym chyba Bogiem, nie? – chłopak uśmiechnął się smutno. – Musiałem doprowadzić do spotkania dwóch czarowników, a to zabrało mi dużo czasu. Ale, masz jeszcze szansę.
– Co mam robić?
– Zejdź z konia. Spróbuję cię przeprowadzić.
Sirius, jakby wbrew sobie, zeskoczył z siodła. Pistolet przełożył do lewej ręki, prawą wyjął miecz.
– I pospiesz się – mruknął chłopak. – Mam makabrycznie mało czasu, muszę jeszcze szepnąć słówko do pewnych uszu.
Ruszył przodem, wskazując kierunek.
– I jeszcze jedno… – powiedział. – Wybacz.
– Wybacz? Co?
– Nie mogłem was wcześniej ostrzec – chłopak wykonał przepraszający gest. – Jakbyście wiedzieli o pułapce, to byście nie poszli. A jakbyście nie poszli, to nie doszłoby do spotkania czarowników. A dla mnie tylko to się liczy. Nie mogłem wam powiedzieć wcześniej.
– No to sprowadź nasze wojska.
Chłopak zaprzeczył ruchem głowy.
– Czarownik Wyspy nie jest urodzonym idiotą. Jak coś nie potoczy się po jego myśli, wsiądzie na swój śliczny okręcik i odpłynie w dół rzeki. A na to nie mogę pozwolić.
– Kim ty jesteś?
– Jeśli przeżyjesz, to wyjaśni ci Meredith. Jeśli nie przeżyjesz, to rzecz będzie bez znaczenia, co?
Chłopak uśmiechnął się i zamienił się w węża. Małe, giętkie ciało wiło się na bruku na tyle szybko, żeby zmusić Siriusa do truchtu.
– Uważaj. Za załomem muru czai się dwóch na ciebie.
– Możesz mówić jako wąż???
– Cicho, durniu! Słyszysz i widzisz mnie tylko ty. Ale ciebie słyszą i widzą wszyscy!
Sirius potrząsnął głową.
– Co mam robić? – szepnął.
– Wejdź w to przejście – wąż podpełzł do palących się drzwi. – Będziesz musiał biec. Wstrzymaj oddech. Pokażę ci wyjście.
– Toż dom się pali.
– Cicho, durniu! – wąż syknął przeraźliwie. – No… Doigrałeś się – nagle powrócił do swojego rzeczowego tonu. – Zaraz wyskoczą. Podnieś miecz. Pierwszy jest niższy od ciebie o dłoń.
Sirius podniósł miecz.
– Już! – syknął wąż.
Książę wziął zamach i wyprowadził cios, niczego jeszcze nie widząc. Głowa mężczyzny niższego o dłoń, który wyłonił się zza rogu, poszybowała w powietrzu zanim on sam zdążył się zdziwić. Ten fakt tak skonfundował drugiego napastnika, że Sirius zdołał kopnąć go w goleń i złamać nogę.
– Nie dobijaj! – wąż był daleko z przodu. – Nie masz czasu.
Sirius rzucił się biegiem za swoim przewodnikiem.
– Następnych dwóch na piętrze. Stój!
Wielka donica rozbiła się na bruku tuż przed Siriusem.
– W przód! Ruszaj!
Kawał ołowianej rynny dosłownie otarł się o plecy księcia.
– Dobra, dobra… Teraz zwolnij. Następny jest w bramie – wąż udzielał rzeczowych instrukcji. – Miecz w bok. W prawo, idioto. Trochę w dół. Jeszcze w prawo. Pochyl się!
Dziryt napastnika przeszedł nad głową Siriusa. Miecz wbił się dokładnie w brzuch mężczyzny, który wybiegł z bramy.
– Nie ma czasu na wyciąganie klingi! Zabierz jego miecz!
Sirius znowu ruszył biegiem. Zobaczył pierwsze sługi Zakonu. Kucharki, koniuszych, giermków zebranych wokół prowizorycznych ognisk na środku kamiennej ulicy. Był to dość śmieszny widok, zważywszy płonące domy wokół.
– Nimi się nie przejmuj. Dalej, dalej!
Sirius biegł za wężem. Przeskakiwał nad garnkami zawieszonymi nad ogniem. Roztrącał przerażone sługi.
– Szybciej! Szybciej!!!
Nie mógł się zmusić do szybszego biegu. Brakowało mu powietrza.
– No dobra – wąż również zwolnił nieco. – Teraz najgorszy numer. Pięciu przed tobą. Mają sieć i kuszę.
– Co mam robić? – z trudem wydyszał Sirius.
– Zwolnij jeszcze. Musisz przyjąć walkę.
– Co… robić?
– Uważaj. Jak powiem, rzucisz się na ziemię. Uważaj… teraz!
Sirius runął na bruk, słysząc jak strzała z kuszy przelatuje nad nim i wbija się w bujny biust kucharki stojącej z tyłu. Słyszał krzyk kobiety i rzeczowe instrukcje węża.
– Spokojnie. Miecz w górę. Wstań. Sztych prosty w lewo. Dobrze.
Dziabnięty w okolicę wątroby rycerz poleciał do tyłu. Następny podbiegł, unosząc swą broń.
– Ten ma kolczugę – poinformował wąż. – Usiądź. Przewróć się na plecy. Teraz na lewy bok. Płasko w kostkę. Dobrze. Teraz nastaw sztych. W prawo, wyrwij miecz. Dobrze. Otaczają cię. Pad na brzuch. Dobrze. W kostkę tego z przodu. Sztych. Szybciej! Szybciej. Dobrze. Miecz pod pachę! Szybciej!!! Pchnięcie w tył. Bardziej w lewo. Nie tak. Pochyl się. Kurwaaaaaaaa!!!
Sirius dostał sztyletem w plecy. Zsikał się momentalnie z bólu. Coś wstrzymało mu oddech. Poczuł jeszcze, jak rycerz walnięty w brzuch wali się na ziemię tuż obok. Trzech. Tylu zdołał pokonać.
– Dobra. Dobra… – syczał wąż. – Jeszcze nie jesteś załatwiony. Odrzuć miecz. Dobrze. Wyciągnij dłoń do góry.
– Nie mogę…
– Tu chodzi o twoje życie, idioto… Wyciągnij dłoń do góry!
Zarzucono na niego sieć. Właściwie nie czuł niczego szczególnego. Jakieś ciepło. Pulsujący ból gdzieś w brzuchu. Jakieś takie… skrzypienie? Bardziej słyszał niż czuł.
Wyciągniętą do góry ręką zrzucił sieć. Ale… nie mógł już wstać.
– Dobrze – powiedział wąż. – Prawa dłoń na lewy bok – zakomenderował. – Wyciągnij nóż. Zaraz zrobisz przewrót tylko, pamiętaj, nie na plecy! Na lewy bok. Pamiętaj. Pamiętaj! Uwaga… teraz!!! Świetnie. Wbij nóż nad twoją głową, w lewo. Ślicznie. Przekręć. Jeszcze przekręć. Słyszysz, jak tamten wyje? Nic się nie bój. Został ostatni. Zaraz narzuci na ciebie sieć ponownie. Nie bój się.
Sploty grubego, tnącego skórę sznura znowu opadły na głowę Siriusa. Wąż zamienił się w chłopca z tobołkiem na plecach. Uśmiechnął się życzliwie.
– Nie bój się śmierci.
Sirius odkaszlnął, czując, jak coś rozrywa mu bok.
– Nie boję się śmierci, wężu.
– Dobrze Sirius… Wielki Książę Królestwa Troy – uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Teraz nadeszła twoja chwila. Twój malutki podarunek dla przyszłych wieków. Trzymaj się, człowieku!
– No… nie ma sprawy… – poczuł w ustach smak żółci.
– On teraz zabije cię, tnąc z góry. Z całej siły. Sirius… Odciągnij kurek, co?
Chłopak z tobołkiem zamienił się nagle w nadzorcę galerników z okrętu Symm. Zasłonił swoim ciałem rycerza unoszącego miecz.
– Celuj tu – wskazał na swój brzuch – i ściągnij spust – krzyknął. – Teraz!!!
Nadzorca galerników… Skąd wiedział? Sirius, nawet tkwiąc nogami w krainie śmierci, byłby w stanie odciągnąć kurek i ściągnąć spust, mierząc do kogoś takiego.
Strzelił dokładnie w brzuch, widząc, jak w tej samej chwili rozwiewa się miraż nadzorcy. Ale… jakie to miało znaczenie dla rycerza, który stał tuż za mirażem?
Właściwie to, co się stało później, trudno opisać słowami, które były do dyspozycji w tej epoce. Trzeba byłoby użyć pojęć, które pojawiły się w słowniku jakieś… kilkaset lat później.
Na przykład lekarz sądowy należący do pokolenia odległego o prawie… millennium opisałby zdarzenie tak: „ołowiana kula o średnicy palca wskazującego, która wniknęła w ciało denata, została wystrzelona z broni pozwalającej osiągnąć prędkość początkową pocisku wynoszącą około 400 metrów na sekundę, co współcześnie można uznać za bardzo małą szybkość wylotową. Zniszczona pociskiem tkanka utworzyła ranę, zwaną trwałą jamą rany. Odkształcanie tkanki spowodowane uderzeniem pocisku stworzyło jednak chwilową jamę rany (tkanki mięśni, płuc, naczyń krwionośnych i jelit są na tyle elastyczne, że mogą się rozciągnąć bez wystąpienia poważniejszych zniszczeń – natomiast tkanki nieelastyczne (jak w tym wypadku wątroba) nie wytrzymują tego rodzaju odkształceń). Ciśnienie fali dźwięku powstałe wskutek dużej prędkości pocisku – może, w wyniku efektu wstrząsowego, spowodować śmierć, której bezpośrednią przyczyną będzie zniszczenie dużej liczby nerwów (ale w opisywanym wypadku nie spowodowało jej bezpośrednio).
Ciśnienie fali dźwięku rozchodzi się w tkance z prędkością cztery razy większą niż w powietrzu i w opisywanej tkance osiąga 100 atmosfer, ale trwa zaledwie 2 mikrosekundy, nie powodując ani przemieszczeń, ani uszkodzeń tkanki. Chwilowa jama rany (ciśnienie wewnątrz w szczycie osiąga 4 atmosfery, czas trwania impulsu wynosi milisekundy, czyli jest dłuższy od czasu trwania impulsu fali dźwiękowej co najmniej 5000 razy) spowodowała rozległe zniszczenia w ciele denata (ścianki chwilowej jamy postrzałowej przemieszczają się dziesięć razy wolniej od samego pocisku, średnica chwilowej jamy jest 7 razy większa od średnicy pocisku – co w przypadku kuli o średnicy palca wskazującego sprawiło, że pacjent, o przepraszam, denat, przestał żyć w czasie krótszym niż kilkanaście sekund – ciężkie pociski z ołowiu po uderzeniu w cel odkształcały się, tj.»grzybkowały«, i rozrywały tkanki na dużej powierzchni – ich duża masa powodowała głębokie wnikanie w przeszkodę).
Przekazywanie energii kinetycznej nie stanowi, co prawda, mechanizmu powstawania rany, w której występuje niszczenie i rozciąganie tkanki, jednak jeśli ciało przejmuje ok. 40 % energii pocisku, to nie może to nie mieć związku z charakterem rany. Pocisk pistoletowy przebywa w ciele drogę ok. 12 cm – perforowana odłamkami tkanka znajduje się w stanie występowania chwilowej jamy postrzałowej, a więc jest naprężona, stąd perforacje powodują obszerne zniszczenia (synergizm fragmentacji pocisku i chwilowej jamy postrzałowej prowadzi do rozległego zranienia).
Dysponując promieniami X, wyrafinowanymi metodami anestezjologicznymi, magnetometrem, systemem podtrzymywania podstawowych funkcji życiowych, zestawem przeciwwstrząsowym, perfekcyjnymi metodami chirurgii miękkiej, nawet dzisiaj, niestety, nie bylibyśmy w stanie utrzymać pacjenta, o przepraszam, denata, przy życiu dłużej niż kilka minut.
To, co się stało, właściwie jest trudne do opisania. Pocisk, który uderzył w ciało, spowodował utworzenie się»chwilowej rany«oraz zniszczył tak wielką liczbę nerwów, że pac… denat nie odczuwał większego bólu. Przekazanie energii kinetycznej spowodowało, że on… że jego ciało poszybowało w tył, uderzając o podłoże z wielką siłą. Wytworzone momentalnie przez organizm noradrenalina i endomorfiny sprawiły, że, subiektywnie, wydawało mu się, że zdolny jest do dalszej akcji. Niestety, stopień zniszczenia wewnętrznych organów (tu: głównie wątroby i rdzenia kręgowego) ograniczał wszelką akcję do odgłosów dźwiękowych, które by można określić jako»ciche postękiwanie«. Gorzej, że wszystkie mechanizmy obronne organizmu zaczęły działać błyskawicznie, przepompowując krew do organów życiowo ważnych – w tym przypadku do rozerwanej kompletnie wątroby, co spowodowało z kolei monstrualny krwotok wewnętrzny. Denat, w chwili śmierci, z całą pewnością nie odczuwał bólu. Stan, w którym się znajdował, można określić jako»umiarkowaną euforię spowodowaną drastycznym zmniejszeniem dopływu informacji od głównych pniów nerwowych w organizmie«. Bardziej obrazowo mówiąc, można stwierdzić, że wyglądał jak uderzony przez buldożer. Ale bardzo krótko. Bo… chwilę potem nastąpił zgon, którego bezpośrednią przyczyną był szok, zniszczenie ogromnej liczby nerwów i krwotok do jamy brzusznej, co spowodowało zatrzymanie akcji serca po upływie kilkunastu sekund”.
Ludzie wokół zaczęli pierzchać. Dopiero po jakimś czasie rozległy się krzyki uciekających. Po prostu nie było czasu, by wcześniej zaczerpnąć oddechu. Służby pomocnicze uciekały szybko, ale też szybko opadła z nich pierwsza fala paniki. Giermkowie, kucharki, woźnice, heroldowie, masztalerze zatrzymali się kilkadziesiąt kroków dalej, obserwując niezborne próby Sinusa usiłującego zrzucić z głowy sieć. Nikt nie widział chłopca z tobołkiem, który przysiadł tuż obok.
– Nikt nie każe ci iść dalej – powiedział Wirus. – Można siedzieć i czekać na śmierć. Można przez całe życie siedzieć i czekać na śmierć. To też jest godne, jest honorowe, może być przyjemne, jeśli ktoś potrafi czerpać z tego przyjemność. Nikt nigdy nie powiedział, że tylko jak się idzie naprzód, to dopełnia się los człowieka. Można korzystać z chwili, można sobie popijać winko czy wódkę. Można tak siedzieć. Można tak siedzieć aż do śmierci… i nikt nie ma prawa zarzucić komukolwiek, że robi źle, że to nie tak, że powinno się robić inaczej. To nie jest niczyja sprawa. Można siedzieć na trotuarze i czekać… Wszystko w porządku. Wszystko w najlepszym porządku. Robisz dobrze, robisz jak chcesz, robisz, co chcesz. Bo nie ma idealnej recepty na życie. Każda recepta dobra. Każdy może robić, co chce i nie będzie żadnych pretensji. Każdy jednak… każdy może też wstać i ruszyć dalej. Można siedzieć i czekać, co przyniesie los, można też pójść za najbliższy róg i zobaczyć, czy tam jest coś ciekawego. Każdy może ruszyć dalej i w tym wypadku również nikt nie może mieć żadnych pretensji…
Sirius zerwał nareszcie z głowy sieć i zwymiotował z bólu.
– Czego… kurwa, czego ty chcesz? – wyszeptał z trudem.
– Niczego. Pokazuję tylko możliwości, jakie ci zostały – Wirus wzruszył ramionami. – Możesz zostać tu – wskazał palcem na brukowaną ulicę. – Możesz też pójść tam – zerknął na majaczącą u wylotu ulicy przystań. – Tylko tyle.
Chłopak zniknął nagle.
Sirius zwymiotował jeszcze raz. Tym razem samą żółcią. Czuł ohydny smak w ustach. Wokół było pusto. Daleko… gdzieś daleko przed nim czekali ludzie, zbyt przestraszeni, by podejść bliżej, zbyt pewni siebie, by uderzyć na niego lub choćby zawiadomić rycerzy. Widzieli, że jest już załatwiony. Sirius potrząsnął głową. Ból sparaliżował go dokumentnie.
A jednak nie był sam. Dopiero teraz zauważył tuż obok, w cieniu wykuszu, może czternastoletnią, może trzynastoletnią dziewczynkę patrzącą rozszerzonymi oczami. Kim była? Pomocnicą kucharki? Luanką, stąd, z Syrinx? Jedno, co wiedział, to fakt, że była przerażona tak jak on. I tak jak on nie potrafiła się ruszyć.
Dziewczyna przełknęła ślinę. Pochwyciła jego wzrok.
– N… nie wolno… – szepnęła.
– Co?
– Nie wolno… atakować Zakonu – mierzyła go wzrokiem, w którym, tego był pewien, mieszał się paniczny strach i coś jakby współczucie. – Za… – pociągnęła nosem. – Zabili pana.
Sirius uśmiechnął się nagle.
– Nie wolno – powtórzyła cicho.
– Są takie miejsca, gdzie wszystko wolno, dziewczyno.
– Gdzie? – spytała z przejęciem.
– Tu – odparł, czując jak żółć znowu podchodzi mu do gardła. – Tu. Wśród gruzów. Wśród trupów, na polu zagłady.
Wstał lekko, dziwiąc się sobie, że jest do tego zdolny. Zwymiotował po raz trzeci. Żeby choć łyk wody, żeby móc zmyć tę ohydę w ustach… Zrobił krok. Kurwa! Ostrze sztyletu musiało się poruszyć. Ale bóóólll… Kurwa! Zrobił drugi krok. Co to ostrze mi tam robi? Co ono tam robi? Co mi tnie???
– Zabili pana – rozpłakała się dziewczynka.
– Mała strata – szepnął, spotniały nagle. Było tak strasznie gorąco. – Nie mogę zerknąć w tył ani sięgnąć ręką. Powiedz mi, co to jest?
– Taki sztylet, proszę pana. Taki… bez takiej no… nie wiem, jak to się nazywa. Bez takiej poprzeczki na rękojeści. Wygląda jak sopel lodu.
– Długi?
– Długi. Pomodlić się za pana?
– Nie.
Ruszył powoli, zagryzając zęby. Czuł, że zaraz się rozpłacze. Co ten sztylet mi tnie? Co on mi robi?
– Pójdę z panem, dobrze? Mogę?
– Rób, co chcesz. Tu wszystko wolno.
Ruszyła za nim. Nieśmiało rozglądając się wokół.
– Przecież nie można przeciwstawić się Bogom – powiedziała. – Dlaczego pan się nie boi? No naprawdę nie można przeciwstawić się Bogom.
– Można robić wszystko, co się chce – zwymiotował po raz czwarty.
O mało się nie przewrócił.
Dziewczynka chwyciła go za rękę. Przytrzymała.
– Boję się być sama – powiedziała. – Pójdę z panem. Mogę?
– Możesz zrobić, co zechcesz, dziewczyno – powtórzył i uśmiechnął się nagle. – Możesz zrobić wszystko, na co tylko masz ochotę.
– No ale… – zerknęła na niego. – Jak się ktoś przeciwstawi, to mu się nie uda. Prawda?
– A jak się ktoś nie przeciwstawi, to mu się też nie uda – zakpił i syknął z bólu, bo noga trafiła na jakiś kamień i odruchowo przygiął plecy.
Minęli boczną uliczkę. Sirius ze zdziwieniem zauważył kilka stołów ustawionych pod przeciwległą ścianą zaułka. Wielki napis głosił, że mieści się tu punkt rekrutacyjny oddziałów obronnych Luan. Ktoś przekreślił idealnie równe litery i dopisał koślawo: „Sąd Polowy Armii Troy”. Wszyscy razem, werbownicy z Luan, sędziowie Troy, strażnicy i podsądni siedzieli teraz obok siebie i sączyli wino, które pewnie skombinował któryś z miejscowych. Byli rozbrojeni. Nikt ich nie pilnował, bo przecież rycerze nie zamierzali ani mordować, ani tym bardziej brać do niewoli służb tyłowych – nie mieli tyle sił, żeby zająć całe Syrinx. Ale sądzić, ani tym bardziej werbować kogokolwiek, nie było już po co – więc gdzie iść, jeśli wokół wrogie siły? Luańczycy, prawnicy z Troy i hołota zebrana nie wiadomo gdzie, ci wszyscy rabusie, gwałciciele i mordercy razem z armijnymi eks-strażnikami chlali teraz, przerzucając się dowcipami, błogosławiąc fakt, że dużo wina jest pod ręką.
Dalej było jeszcze lepiej. Z rozbitego okna spuszczono wisielca, który miał na szyi tablicę: „Nie wiem, po co tu tak wiszę…”. Cofający się Luańczycy mieli coraz większe poczucie humoru. Dalej na ścianie widniał napis: „Syrinx na zawsze będzie Luańskie”. Poniżej jakiś żołnierz przechodzącej tędy Armii Arkach dopisał: „Pewnie. Bo jakie ma być? Dahmeryjskie?”. Były też napisy sprzed oblężenia. „Dość wojennych podatków i podwyżek!” i poniżej: „Płać chuju!”.
Dalej wisieli w równych rzędach jeńcy z Armii Arkach. U ich stóp siedzieli skwaszeni jeńcy z Armii Troy. Zakon najwyraźniej zamierzał postawić na Troy w dalszej rozgrywce. Sądząc po minach tych, co siedzieli w cieniu wiszących dziewczyn, mogło się to nie udać. Jeńcy armii Luan, uwolnieni przez Zakon, zdecydowanie woleli już nie mieszać się do czegokolwiek.
Pałętali się wokół jak struci, bez broni, i usiłowali dogodzić, choćby podając wodę tym, którzy jeszcze nie tak dawno wzięli ich samych do niewoli. Usiłowali też nie patrzeć na wisielców. Usiłowali nie myśleć o tym, co będzie, jak pierwsza wpadnie tu Armia Arkach i zobaczy to, co jest do zobaczenia. Usiłowali stać się niewidzialni albo spieprzyć i przebrać się w cywilne ciuchy. Z wyraźnym strachem nasłuchiwali odgłosów walki pomiędzy zorganizowanym jeszcze oddziałem Luan a dwoma spychanymi kompaniami Arkach w pobliżu. Woleli nie myśleć o tym, co będzie, jak wpadnie tu ich własna armia i zobaczy ich bez broni, pętających się przy obcych żołnierzach…
A dalej… Sirius i dziewczyna napotkali tłum zakonnych sług patrzący na nich z dziwną mieszaniną ciekawości i strachu.
– Proszę nas przepuścić – powiedziała dziewczyna. – Prowadzę rannego.