ROZDZIAŁ 6

Meredith zmierzał do Syrinx przez kraj ogarnięty wojną. Nikt go jednak nie atakował, nikt nie usiłował uczynić mu żadnej przykrości. Czarownik, choć w tak strasznie zniszczonym płaszczu, zawsze był kimś, kogo zwykli żołnierze, a nawet przestępcy i maruderzy woleli nie ruszać.

Meredith rozmyślał o słowach Wirusa, o świecie, o woli Bogów. Przypomniał sobie przykład z mrówką. Przypomniał sobie opowieść o maleńkim stworzonku, które ginie pod sandałem człowieka, nie z jego woli przecież, a tylko przez przypadek. Człowiek jest mądrzejszy niż mrówka, czy więc nie byłby skłonny przyznać jej jakiegoś fundamentalnego prawa do samoobrony? Toż mrówka człowiekowi nie zaszkodzi. Nic mu zrobić nie jest w stanie. Czemu ma ginąć niepotrzebnie? Człowiek przecież byłby w stanie przyznać jej jakieś tam prawa, prawo do ucieczki przed losem, prawo do istnienia w swoim malutkim świecie, prawo do uniknięcia śmierci przed rozdeptaniem. Gdyby to od niego zależało, człowiek mógłby wyposażyć mrówkę, na przykład, w jakąś wielką trąbę, w którą stworzonko mogłoby dąć ile sił, widząc zbliżającego się piechura. A każdy przecież skręciłby w bok, albo chociaż zrobiłby większy krok, żeby nie zadeptać. Żadnej szczególnej złości przecież nikt do mrówki nie ma…

Skoro więc człowiek byłby w stanie przyznać mrówe prawo do obrony przed człowiekiem, to czyż Dobrzy Bogowie nie powinni przyznać człowiekowi fundamentalnego prawa do samoobrony przed samymi Bogami oraz ich uczynkami? Czy człowiek, nie mieszając w dziele bożym, którego wszak nie rozumie, nie powinien mieć prawa bronić się i unikać wszelkich dopustów bożych?

Wzruszył ramionami. Zaczynał myśleć coraz bardziej naiwnie. Nie miał pojęcia, czy to zmęczenie, czy Wirus sprowadzał go na manowce zdrowego rozsądku. Jaka mrówka? Szlag. Co za bzdury. Zatrzymał się, widząc luańskiego setnika wraz z kilkoma żołnierzami, którzy kłusowali, zmuszając ciągnący drogą tłum do ustępowania na pobocze. Oddział zwolnił nieco, oficer rozglądał się wokół. Twarz drgnęła mu wyraźnie na widok Mereditha. Zrobił ruch, jakby chciał wydać rozkaz jeszcze szybszej jazdy, ale dłoń zamarła mu w pół gestu. Zatrzymał konia i zeskoczył lekko.

– Jesteście czarownikiem, panie – ni to spytał, ni stwierdził.

Meredith nie odzywał się. Setnik wyjął z woreczka zawieszonego na szyi wahadełko i wyciągnął je przed siebie w lekko drżącej ręce.

– Pan Meredith? – miedziana igiełka wychyliła się gwałtownie i zawisła na nienaturalnie wyprężonym sznurku.

Czarownik skinął głową. Pewnie wynajęli jakiegoś kolegę po fachu, żeby go znalazł. Dziecinnie łatwa sztuczka, skoro był mniej niż dzień drogi od Syrinx. Tamten jednak z całą pewnością odwalił całe przedstawienie przed mocodawcami i za proste zaklęcie zainkasował co najmniej równowartość wioski. Czarownicy stawali się coraz bardziej pazerni.

– Panie… Cesarz wzywa – powiedział setnik. – Czy zechcecie się stawić?

Meredith odruchowo rozejrzał się wokół. Chłopi i mieszczaństwo ciągnące drogą, by ujść nacierającym armiom, na sam dźwięk słowa „cesarz” pochyliło głowy w pełnych szacunku ukłonach. Mniej odważni klękali na poboczu drogi.

– Tak – powiedział. Gdyby Wirus miał inne plany co do jego osoby, to pewnie pojawiłby się teraz i rzucił jakąś radę. Skoro go nie było, to albo wszyscy realizowali jego plan, albo miejsce, gdzie uda się Meredith, było bez znaczenia.

Setnik odetchnął lekko. Jego oczy ciągle prześlizgiwały się po zaniedbanym ubraniu czarownika. Nie mógł uwierzyć, że sam cesarz może mieć sprawy do takiego oberwańca.

– Jeździcie konno, panie?

– Owszem. Choć wolałbym niezbyt szybko.

– Oczywiście, panie – setnik jednym oszczędnym ruchem dłoni sprawił, że najbliższy żołnierz zeskoczył z siodła i splótł ręce, chcąc pomóc czarownikowi we wsiadaniu. – Niedaleko mamy podwody, ale teraz trzeba konno. Czołówki Armii Troy niedaleko.

Meredith uniósł brwi. Nie sądził, że jest aż tak źle. Omijając splecione dłonie żołnierza, włożył nogę w strzemię i, stękając, zajął miejsce w siodle. Uciekinierzy na poboczach, słysząc o czołówkach Armii Troy, ruszyli do przodu, usiłując się wedrzeć z powrotem na drogę, ale oddział zepchnął ich, powodując odpowiednio końmi.

Meredith niepewnie ujął lejce. Na szczęście nie kazano mu siedzieć na kawaleryjskim, ciężkim szturmowcu. Taki koń zwaliłby go z siodła samym podmuchem, który wytwarzał, ruszając do szarży. Wierzchowiec nie przypominał co prawda wiejskiej szkapy ani nawet drogowego konia roboczego, ale był spokojny i szedł równo, jak jeden i tych babskich kucyków, na których wysoko postawione damy uwielbiały jeździć po spacerowiskach tylko po to, by móc wysoko podciągać suknie i napawać się reakcjami mijanych mężczyzn.

Czarownik nie był dobrym jeźdźcem. W każdym razie udało mu się jednak dożyć chwili, kiedy dotarli do wojskowego punktu zaopatrzeniowego i pozwolono mu zsiąść. Miejsce setnika w eskorcie zajął młody taktyk. Wszędzie wokół żołnierze zajmowali się „rekwizycjami” – rabowali podróżnych, napełniając swoje sakwy pod pozorem zdobywania zaopatrzenia dla armii. Meredith nie mógł sobie wyobrazić wojska, które mogłoby jeść złoto i srebro. Z niesmakiem obserwował, jak opornych uciekinierów wieszano na przydrożnych drzewach z wielkimi tablicami na szyjach: TAK KOŃCZĄ SZPIEDZY TROY! Były też inne drzewa obwieszone żołnierzami, których ozdobiono napisami w rodzaju: BYŁEM DEZERTEREM!, NLE CHCIAŁEM BRONIĆ CESARZA PRZED TROJAŃSKĄ HOŁOTĄ, ULĄKŁEM SIĘ WSCHODNIEJ DZICZY, JESTEM TCHÓRZEM, ZŁAPANO MNIE W CYWILNYM UBRANIU… Brakowało tylko tablic: NIE CHCIAŁEM RABOWAĆ NA DRODZE!

Oficerowie, w większości pijani w sztok, kazali własnym żołnierzom wyłapywać wszystkich mężczyzn, którym kazano usypywać wały fortu, praktycznie gołymi rękami, z dala od drogi, żeby nie powiększać i tak już pęczniejącego zatoru. Nie można było sobie wyobrazić bardziej bezsensownej pracy. Tylko urodzony idiota z Armii Troy mógł atakować fort kompletnie pozbawiony strategicznego znaczenia, położony z dala od drogi i obsadzony kompletnie pijanym, obciążonym sakwami ze złotem wojskiem. Służby zaopatrzeniowe, niedopuszczane do strumienia uciekinierów, rabowały własne magazyny. W rowach wokół walała się broń przygotowana do użytku przez przymusowych rekrutów. Nowiuteńkie piki, tarcze, miecze, nawet kusze, w ilościach, które mogłyby posłużyć do stworzenia całej armii.

Jakiś dziesiętnik służbista ćwiczył uzbrojonych pospiesznie chłopów na polu opodal. Oderwani od rodzin starcy i dzieci myśleli tylko o tym, jak uciec z wyprażonego przez słońce placu (zdrowych mężczyzn przeznaczono do budowy idiotycznego fortu). Co chwilę jakiś desperat usiłował zbiec, ale łapano go i wieszano na płocie okalającym pobliską winnicę, bo okoliczne drzewa miały już komplet klientów. Z tym płotem był zresztą problem, zbyt niskie żerdzie nie pozwalały na klasyczną egzekucję i trzeba było delegować żołnierzy, którzy unosili w powietrzu nogi wisielca, by mogło w ogóle dojść do uduszenia. Trwało to i trwało zanim jeden z drugim pożegnał się nareszcie z tym cholernie uporczywym życiem. Najemni kusznicy zabawiali się strzelaniem do tłumu, chodziło o to, żeby umieścić strzałę w czyimś (najlepiej babskim) tyłku tak, by oficer nie zauważył, skąd strzelano. W przypadku upitej do nieprzytomności kadry nie było to szczególnie i rudne, niemniej od czasu do czasu wieszano również pechowego kusznika, podczas kiedy koledzy dzielili się łupem z zakładów, jakie między sobą czynili.

Kilku medyków w prowizorycznym punkcie opatrunkowym nie nadążało z opatrywaniem rannych. Dziesiątki jęczących kobiet i dzieci (mężczyzn czołówki kierowały do innych zadań) układano wprost na drodze, gdzie byli deptani przez tych, którym się udało uniknąć strzał. Wóz jednego z kupców okazał się cysterną z winem. Wojsko runęło do ataku, rżnąc wszystkich wokół z tak wielkim poświęceniem, że gdyby wrogiem była Armia Troy, to ich król powinien się sam powiesić, widząc, jak bitną armię ma naprzeciw własnych oddziałów.

Meredith nie musiał na szczęście oglądać scen, które rozgrywały się wokół zdobytej momentalnie cysterny. Wsadzono go na wóz służący do transportu wyposażenia (oszczędzając w ten sposób podróży razem z rannymi) i powieziono w kierunku stolicy.

W następnym punkcie koncentracji armii, pod Annamea, wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Wojsko rozkopywało drogę, wznosiło palisadę z nieociosanych bali (żeby było śmiesznie, pnie drzew były importowane z Arkach, każdy nosił wycięty na korze znak firmy handlowej z samej stolicy wrogiego królestwa). Korpus inżynieryjny przygotowywał się do spiętrzenia przepływającej obok rzeczki, by w odpowiednim momencie zalać drogę. Wisielcy na regulaminowych szubienicach byli dyskretnie ukryci za najbliższym wzgórzem. Żadnych rekwizycji, żadnego bezhołowia, uciekinierów kierowano do najbliższej doliny nad morzem, rozlewiska wspomnianej rzeczki, niech sobie zdychają kulturalnie, zaopatrzeni przez armię w podstawowe artykuły. Dalej iść nie mogli. Służby medyczne zorganizowane wzorowo, zaopatrzenie w zupełności wystarczające. Ktoś, o dziwo wyjątkowo trzeźwy, dowodził nawet tą całą kupą wojska.

Miejsce taktyka w eskorcie zajął strateg (trzeźwiuteńki). Zamiast wozu przydzielono czarownikowi karetę. Nakarmiono i poczęstowano winem. Dostał nawet owoce na drogę. Dalsza podróż była więc luksusowa. Do czasu aż w kilkadziesiąt modlitw później nie dogonił ich oficer z wiadomością, że Annamea właśnie padła.

– A co z tym poprzednim punktem? – spytał Meredith.

– Z jakim? – spytał oficer na spienionym koniu.

– No tym… gdzie kazaliście sypać wały fortu przy drodze.

Tamten wzruszył ramionami.

– Nie mam zielonego pojęcia, co się dzieje na wschód od Annamea. I nie sądzę, żeby ktokolwiek wiedział. Troy uderzyło od północy, spędziło naszych do doliny z uciekinierami i… – skrzywił się lekko. – Ja dostałem rozkaz, żeby was ostrzec. Kawaleria wroga w każdej chwili może przestrzelić Aleję Syrinx.

Oszołomionego Mereditha znowu przesadzono na konia, ale tym razem nie była to spokojna klacz. Bojowy rumak lekkiej jazdy kilka razy usiłował ugryźć go w nogę tylko w trakcie prób osiągnięcia siodła. Rozdeptał rozsypane na drodze owoce, których czarownik nie zdążył nawet tknąć. Ugryzł w szyję kolegę, który zrewanżował mu się silnym kopnięciem. Tylko dzięki obecności kawalerzystów wokół Meredith przeżył jakimś cudem. Strateg zarządził galop, ale zaraz kazał zwolnić, widząc, że zabije swojego podopiecznego na jakichś pięćdziesięciu krokach.

Kłusowali więc wśród kup ciągnącego do stolicy wojska. Ktoś tam ustawiał zapory drogowe, ale i tak pozostały nieobsadzone. Ktoś puścił plotkę, że kawaleryjscy szturmowcy Troy są tuż-tuż… Kompletna bzdura. Wszak szturmowców by nie wpuszczono na drogę, ciężkozbrojni ślizgaliby się na niej jak na zamarzniętej rzece. Jak zwykle bywa w takiej sytuacji, ludzie dawali wiarę najbardziej niewiarygodnym plotkom. Jedni twierdzili, że Mohr zwyciężył Armię Arkach i, wzmocniony posiłkami, już zmierza w tę stronę. Inni twierdzili, że przeciwnie, Arkach zajęło już Syrinx i nie ma sensu uciekać w tamtą stronę.

Krążyły opowieści o jakichś ogromnych okrętach wypełnionych po brzegi wojskiem i zmierzających w tym kierunku. Słyszało się jednak różne wersje co do prostego faktu przynależności państwowej ogromnego desantu. Optymiści twierdzili, że to rezerwa cesarska floty Luan, pesymiści, że to marynarka Troy albo nawet Arkach (jakoś nikt nie zastanawiał się, jak Arkach, kraj bez dostępu do morza, mogło wystawić jakąkolwiek flotę). Niemniej plotki o monstrualnych okrętach słyszało się na każdym punkcie kontrolnym. Im bliżej Syrinx tym bardziej były fantastyczne. Twierdzono nawet, że to jakiś nieodkryty dotąd lud potężnego władcy przychylnego (lub nieprzychylnego) cesarzowi. Słyszało się nawet, że desant to dzieło demonów pragnących położyć kres ludzkiej cywilizacji na świecie, ktoś wspiął się nawet na kompletny szczyt idiotyzmu, twierdząc, że obcy marynarze to przybysze z gwiazd albo zza Gór Bogów, ewentualnie też z krainy umarłych.

Wokół widziało się rodziny pozostające w swych chałupach, pielęgnujące przydrożne winnice jakby nic się nie wydarzyło, byli też tacy, co przybiegali do wojska, krzycząc, że w ich chlewiku ukrył się regularny oddział armii Troy, i prosili o dwie setki interwencyjnej piechoty, bo inaczej tamci zrabują rolnicze narzędzia i (być może) zgwałcą starą żonę. Niby nikt nie wierzył tym doniesieniom, ale… resztę drogi musieli przebyć, wyrąbując sobie przejście wśród uciekających żołnierzy.

Był już zmierzch, kiedy dotarli do przedmieść Syrinx. Wokół było przerażająco pusto. Część mieszkańców (tych, co mieli w swoich sakiewkach mało argumentów mogących przekonać żołnierzy) wypędzono, by nie dawać wrogom darmowej siły roboczej do budowy machin oblężniczych, część (tych, co mieli sporo argumentów) ewakuowano w obręb stołecznych murów. Budynki zajmujące część strategicznego przedpola burzono właśnie i palono. Akcja przeprowadzona przez korpus inżynieryjny była, jak zwykle, bezsensowna, bowiem oszczędzano wszelkie siedziby wielmożów, którzy dotąd nie chcieli mieszkać w obrębie murów. Wojsko wyłapywało rabujące wokół męty i wcielało ich karnie do oddziałów destrukcyjnych, gdzie mogli rabować i niszczyć dalej, ale już przebrani w nowe, czyste mundury. Nikogo na razie nie wieszano. Każda para rąk, każdy człowiek był potrzebny. Jedni po to, żeby liczby w statystykach wypędzonych na Północ wyglądały na odpowiednio duże, innych po to, żeby móc nimi zasilić oddziały, które wypędzały tych pierwszych.

Droga do Sonne była jeszcze w rękach Luan, ale ewakuacja w tym kierunku szła opornie. Fala uciekinierów (dobrowolnych i przymusowych) zderzała się bowiem z falą tych, którzy usiłowali powrócić, widząc co się dzieje na drogowych punktach kontrolnych. Ale to było nic naprzeciw plotek o makabrycznych scenach, które miały miejsce w samym Sonne. Podobno kawaleria szarżowała tam na zbity tłum, siekąc wszystkich, co znaleźli się w zasięgu mieczy. Towarzyszący Meredithowi strateg usiłował zlekceważyć pogłoski, a poza tym, tłumaczył, kawaleria to najgorszy rodzaj wojska. Czarownik zdziwił go uwagą, że woli chyba kawalerię niż kuszników strzelających dla zabawy w tyłki przechodzących drogą kobiet.

Podmiejski, rzeczny port był jeszcze czynny. Niewielki oddział piechoty rozładowywał towary z nadpływających barek i wrzucał je wprost do wody. Na opróżnione barki ładowano uciekinierów i spławiano ich w kierunku morza. Czy w morskich portach były przygotowane jakieś okręty, które mogły ewakuować tych ludzi dalej, nikt nie wiedział. Resztę ludzi służby kwatermistrzowskie wyposażały w wojskowe racje żywnościowe i przepędzały wzdłuż brzegów, w dół biegu rzeki. Ci, co szli po lewej stronie, mieli jednak pecha. Woda spuszczona przez saperów na równinę (ta, co miała w planach zasilić fosę) sprawiła, że tereny podmiejskich giełd i targów zamieniły się w bagno. Pływały tam wszystkie wydane właśnie ludziom racje żywnościowe w towarzystwie innych, dźwiganych dotąd dóbr. Nie dało się przejść tamtędy z jakimkolwiek bagażem. Na szczęście oddziały gwardii wyławiały dzieci i starców, zanim ci zdołali utonąć. Reszta ludzi radziła sobie sama. Gwardia natomiast ładowała wyłowione przez siebie, niedoszłe ofiary na wozy, które stały zaparkowane na wzgórzach, czekając chyba już tylko na to, że urosną im skrzydła, bowiem nie było dla nich odpowiedniej ilości pociągowych koni. Natomiast służby medyczne wiły się jak w ukropie wśród „topielców” na wozach, zaopatrując ich w nowe racje żywnościowe i środki opatrunkowe, których całe stosy, przygotowane widać na jakąś bitwę, wznosiły się wokół.

Luan zdecydowanie było największym i najwspanialszym państwem na świecie. W żadnym innym kraju nikt nie dbałby tak o cywilnych uciekinierów.

Bramy miasta były już zamknięte. Mereditha, który ledwie mógł rozprostować nogi, wprowadzono przez wąską furtę do jakichś dusznych podziemi. Mur grubości dwudziestu kroków był wydrążony wewnątrz jak mrowisko. Pokryte kurzem korytarze, zasłane odchodami jakichś gryzoni komnaty przypominały labirynt. Strateg wyjaśniał, że przechodzą przez celę księżniczki Minny, która tu właśnie powiła nieślubne dziecko cesarza, czterysta pięćdziesiąt lat temu, a to jest słynny loch Aldara, który wyłupił sobie oczy, domyślając się, że nie zostanie wypuszczony przez brata, który… Czarownik nie słuchał sążnistych wyjaśnień, walczył tylko o odzyskanie oddechu. Kurz i płonące (ledwie, ledwie) pochodnie sprawiały, że sam wyłupiłby sobie oczy byle tylko móc szybko wydostać się na świeże powietrze.

Kiedy jednak, obmacani brutalnie przez straże, wydostali się na wewnętrzne przedmurze, Meredith oniemiał. Nigdy dotąd nie wiedział czegoś podobnego. Czegoś tak pięknego. Stolica Luan była naprawdę najwspanialszym miejscem na świecie. Wojna nie dotarła tu jeszcze. Zwiększona liczba mieszkańców sprawiła, że karczmy nie mogły pomieścić w swoich wnętrzach tylu klientów. Obrotni gospodarze wystawiali więc dodatkowe stoły wprost na ulicę i w zapadających ciemnościach, aż po horyzont widać było drgające ogniki świec, lampionów i oliwnych lamp. Szczególnie nad murami obramowanymi kamiennymi kanałami widok tysięcy weselących się przy wieczerzy łudzi sprawiał wrażenie najbardziej cudownego miejsca na świecie. To było coś nieprawdopodobnego, coś niesamowicie pięknego, coś, czego zwykli ludzie nie widzieli nigdy w swoim życiu.

Meredith w asyście żołnierzy mijał czynne ciągle, oświetlone pochodniami targi i bazary. Odruchowo zerkał na ceny towarów i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Kosz winogron za jednego brązowego. Dzban przedniego wina za dwa brązowe! A do tego uśmiechnięte, zapraszające towarze sprzedawców. Strateg międlił coś o zniesieniu jakichś czterystu różnych podatków i zastąpieniu ich jednym podatkiem wojennym, o tym, że brak tysięcy przyjezdnych również ma wpływ na obniżkę cen, ale… To nie miało żadnego znaczenia.

Syrinx w dniach poprzedzających oblężenie wydawało się najpiękniejszym miejscem na świecie. To była kraina cudów! To był ostatni azyl piękna, dobra i sprzyjania. Meredith postępował za swoją eskortą oszołomiony, zauroczony. Szczęśliwy, że może patrzeć na coś takiego. Ten zmrok, te pochodnie i lampki, uśmiechnięte twarze, spokój, radość, najwspanialsze na świecie budowle, parki, kanały, to szczęście dni ostatnich… Bogowie! W porównaniu z szarżami kawalerii na tłum, z kusznikami strzelającymi do przechodniów, z gwałtem, rabunkiem i wojną za murami? To był ostatni azyl antycznej cywilizacji. Ostatni zachód słońca Wielkiego Antyku. Takiego, jaki znał. Takiego, jaki go ukształtował i wychował. Taki widok nie miał się powtórzyć przez najbliższy tysiąc lat.

Meredith czuł napływające do oczu łzy. On kochał ten świat. Kochał jego ostatnie dni. A teraz jako wędrowiec w czasie będzie musiał oglądać to, co przyniosą nadchodzące wieki… Czując pieczenie pod powiekami, mijał monumentalne kolumnady, kryte złotem portyki, ludzi pijących wino na stopniach spowitych mrokiem świątyń, stoliki oświetlone lampkami nad wodą kanałów i rzek, chichoczące pary w wypełnionych świetnymi rzeźbami parkach, fontanny w otoczeniu najwspanialszych budowli, oplecionych zielenią murów, w miejscu tajemnic, miłości i czarów. Następny taki widok… za tysiąc lat! Szlag! Szlag! Szlag!!! Nieeeee…

To nie może zginąć. Antyk nie może się kończyć w brutalnych szarżach kawalerii na bezwolny tłum. To wspaniałe słońce nie może przepaść w pijackich strzałach tkwiących w tyłkach niewinnych kobiet. Ten świat tak właśnie powinien odchodzić – w radości, spełnieniu, smutku ostatnich dni. Ten świat może nie był dobry, ale był taki piękny. Był taki wspaniały. To był jego świat. I właśnie się kończył. Pod butami nowych armii, w zalewie słów nowych polityków, w rozgardiaszu i zamieszaniu nowych idei. Ale… on był taki piękny. Taki wspaniały. Nie był dobry… owszem. Ale wspaniały, Śliczny. Czarowny.

Dlaczego musiał ginąć pod naporem ofensywnej Armii Troy, w ogniu karabinów ekspedycyjnego korpusu Arkach? Tak szkoda. Tak strasznie szkoda… Psy rzuciły się szarpać ciało skrwawionego odyńca. Nigdy nie docenią, jak piękna była jego sierść. Nowi zdrajcy, skurwiele i złodzieje muszą zastąpić starych zdrajców, skurwysynów i złodziei. Tak oto kończy się świat. Przy dźwięku krótkiego fletu, którym jakiś chłopak przygrywa swojej dziewczynie tańczącej na cembrowinie fontanny, przy dźwięku werbli, towarzyszących żołnierzom werbującym lodzi do oddziałów obronnych.

Bogowie! Dlaczego zawsze musi się to kończyć w taki sam sposób? Dlaczego nie wymyślicie czegoś nowego? Dlaczego nowy taki widok będzie można zobaczyć dopiero za tysiąc lat? Na jaki szlag wam te tysiąc lat gówna w głowach następujących pokoleń? Po co? A szlag z wami… My i tak przetrzymamy, nawet po szyję w gnoju. Za mali jesteście na ludzi. Tylko szkoda tych chłopaków i dziewczyn, które nigdy w życiu nie zobaczą czegoś takiego. Szkoda tych matek płaczących nad zmarnowanymi dziećmi, szkoda tych mężczyzn zaciskających zęby w poniżeniu. Ale my i tak przetrzymamy. A co będzie z wami, szlachetni Bogowie, to się jeszcze zobaczy! Róbcie sobie, co chcecie. Ale na własną odpowiedzialność. Nas w to, kurwa, nie mieszajcie.

Meredith z eskortą dotarł wreszcie do pałacu. Znowu brutalnie obszukany przez straże wkroczył do obszernego westybulu. Tam nastąpiła nowa kontrola, eskorta musiała pozostać już tutaj. Jego samego poprowadzono na tonący w świetle lamp dziedziniec. Ktoś tam sprawdzał papiery, ktoś coś zapisywał, poprowadzono go do sali dla oczekujących. Dworzanie ledwie zdołali go tam wepchnąć. Zbity tłum oczekujących na audiencję był tak gęsty, że o przepchaniu się do stołów ze zwyczajowym poczęstunkiem można było tylko marzyć.

Meredith jednak i tak zajął niezłą pozycję na schodach i prowadzących do jednej z bocznych sal. Mógł obserwować wszystkich. A było na co patrzeć. Najwięksi dostojnicy, strategowie, politycy, kupcy. Zauważył Teppa, dyskutującego z jakimś dworzaninem. Naczelnego Wróżbitę Cesarstwa, dziwnie spiętego, zdenerwowanego. Widział Nolaana, bodaj najlepszego szermierza na świecie, jak zwykle kostycznego, toczącego wokół pogardliwym spojrzeniem.

– Pan Meredith? – jakiś służący pociągnął go delikatnie za rękaw.

– Tak.

– Proszę tędy, jaśnie panie.

Służący, wbrew etykiecie, ruszył przodem. Dotąd zawsze cieć podążał z tyłu za oficjalnym gościem, wskazując tylko drogę, ale teraz trudno było mu się dziwić. Zwykły niewolnik, choć pałacowy, musiał torować drogę, roztrącając wielmożów jak przekupniów na targu. Wprowadził Mereditha na schody, a potem otworzył drzwi i usiłował schylić się w pełnym szacunku ukłonie. Nic z tego, z powodu tłoku, nie wyszło. Ledwie jakieś tam skinienie głową. Meredith nie zwracał jednak uwagi na wymogi etykiety. Wszedł do komnaty zwanej „Pokojem Map”, gdzie oficerowie najwyższych szarż studiowali plany kampanii. Tuż przy wielkim oknie, na wspaniałej kanapie, czekała na niego kobieta tak olśniewającej urody, że stary czarownik, któremu już wydawało się, że uciechy cielesne ma dawno za sobą, poczuł się skrępowany i oszołomiony. Nie wiedział, gdzie podziać wzrok. Ona… Ona miała tak wspaniałe piersi osłonięte jedynie przezroczystym, cieniutkim materiałem. Jej suknia dosłownie oblepiała kształtne biodra. Jej, najwspanialsze na świecie, usta rozszerzały się właśnie w dziewczęcym uśmiechu.

– Jestem Pierwszą Nałożnicą Cesarstwa – powiedziała, podając ma upierścienioną stopę do pocałowania. – Witam cię, mój drogi przyjacielu.

Pocałował ją, klękając. Nigdy dotąd się nie widzieli, ale etykieta precyzowała jasno przebieg takich spotkań.

– Moja najdroższa przyjaciółko – uśmiechnął się wymuszenie. Nie chciał dać poznać, jakie wrażenie na nim wywarła. Była śliczna, śliczna, śliczna. Bogowie! Była najpiękniejszą kobietą na całym świecie! Ależ zaszczyt. Został przyjęty przez trzecią osobę w imperium. Pierwszy był cesarz, druga jego żona, a on, czarownik, dostąpił zaszczytu osobistego spotkania z trzecią instancją. Zważywszy na tłum w sali przyjęć było to wielkie wyróżnienie. Ktoś wyraźnie liczył na jego pomoc.

Przez kilka modlitw prawili sobie komplementy, przy czym pochlebstwa Mereditha były, być może po raz pierwszy w życiu, szczere. Potem nałożnica wstała lekko i zaprosiła go na balkon. Oparła się o barierkę, wypinając swój śliczny tyłek. Z całą pewnością była świadoma wrażenia, jakie wywołuje na mężczyznach. Była po prostu perfidną, cudowną laleczką, a do tego, jak pokazały dalsze jej słowa, laleczką niezwykle sprytną i inteligentną.

– Mój drogi, zaprosiliśmy cię tu nie po to, żeby ratować Cesarstwo.

– Domyślam się pani, przyjaciółko moja. Nieprawdą jest jakoby czarownicy potrafili wszystko.

Roześmiała się.

– Syrinx jest zaopatrzona świetnie. Można się tu bronić nawet przez sto lat – mrugnęła porozumiewawczo. – Ta ilość towarów, które mamy do dyspozycji w obrębie murów, pozwoliłaby nakarmić i wyposażyć na przykład całe Królestwo Arkach na wiele pokoleń. Tepp został mianowany dowódcą obrony stolicy. Pozorny błąd. Ale… Mała łódź może zatonąć z głupim sternikiem, duży okręt będzie płynął dalej. Mohr zbierze sto tysięcy wojska na północy. Kye jakieś pięćdziesiąt na południu, Bortar jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy na giełdzie najemników. W przeciągu roku rozsmarujemy armie najeźdźców na polach bitew. Potem pokażemy im, co to znaczy zadrzeć z Luan… na terenie ich własnych królestw.

Meredith skłonił się z szacunkiem.

– Usłyszałeś, przyjacielu, wersję oficjalną – uśmiechnęła się sympatycznie. – Niemniej Syrinx nawet po sforsowaniu murów może bronić się dalej. Widzisz te dwa ciemnie kształty? – wskazała coś, co majaczyło niczym ciemne wyspy w morzu malutkich drżących światełek na ulicach. – To wieże oporowe. Można tam walczyć nawet przez rok po upadku stolicy. Własne zaopatrzenie, ujęcia wody, załoga, szpitale, masa broni i środków do odpierania ataków.

– Czy… – zawahał się, czy może zadać takie pytanie, ale ona wybawiła go z kłopotu.

– Czy cesarz uda się do jednej z wież, jeśli sytuacja stanie się krytyczna? – starła niewidzialny pyłek z samego czubka swojego malutkiego noska. – A co mnie to obchodzi? – uśmiechnęła się znowu, tym razem kpiąco. – Cesarz zamierza przetrwać tak czy tak – nagle zmieniła temat. – Czy wiesz, jak mam na imię?

Nie wiedział.

– Annamea. To miasto, które właśnie straciliśmy, nazwano moim imieniem. Na moją cześć – opuściła głowę. – Mam dwadzieścia cztery lata. Niedługo będę za stara, by piastować godność Pierwszej Nałożnicy Cesarstwa. A żoną nigdy nie zostanę.

– Dlaczego… – Meredith przestraszył się nagle swojej obcesowości. Dziewczyna jednak znowu wybawiła go z kłopotu.

– Dlaczego ci o tym mówię? Otóż pewien człowiek przepowiedział mi kiedyś świetlaną przyszłość. Bez względu na to, co się stanie – uśmiechnęła się, ale tym razem smutno i jakoś tak… tylko do siebie. – I ja mu uwierzyłam. A potem wiele się nauczyłam. I… Sama zadbałam o swoją przyszłość. Sama! Rozumiesz?

– Tak, pani – szepnął, choć nie wiedział, co ma na myśli.

– To jest polityka – ciągnęła dziewczyna. – Polityka… Nas, dziewczęta, trzymają z dala od tego badziewia. Złudnie nadzieje. I tak wtykamy tam palce. Czasem wtykamy między drzwi a framugę i czasem te palce zostają przytrzaśnięte. Mądra dziewczyna jednak potrafi postawić na właściwego konia. I ja – znowu mrugnęła porozumiewawczo – postawiłam na dobrego konia. Najszybszego w całej stajni. Najbardziej wrednego ogiera, jakiego tylko znałam.

– Na cesarza, przyjaciółko?

– Cesarz… – prychnęła. – Cesarz ma swoje mury Syrinx. Cesarz ma swoje wieże oporowe – zachichotała. – Niech się cesarz sam zajmie sobą, tak jak ja to zrobiłam. On ma swojego Teppa, Mohra, Kye i Bortara… A ja, biedna dziewczynka, mam tylko swój tyłek i swoją głupią głowę. Ale… ta głupia głowa mówi mi, że koń, na którego postawiłam, wygra wyścig. Po prostu zagryzie inne zwierzaki na torze.

– Bogowie! To… – chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. Ona jednak wybawiła go z kłopotu po raz trzeci.

– To zdrada? Nie… Ja będę z cesarzem do samego końca. Wszyscy go zdradzą, oprócz mnie i może… Nolaana, na przykład. Ale Nolaan jednak dostanie w swój chudy tyłek i to mocno. A ja nie oberwę w moją śliczną pupcię. Ale będę z cesarzem do końca, uwierz mi. Ostatnia wierna. To ja będę ostatnią podporą imperium, kiedy już będzie zdychać na polu zalanym łzami.

– Cesarstwo nie musi upaść.

– Aaaaaa… Nie przesadzaj, kochanie ty moje. Musi, czy nie musi… To bez znaczenia. Świat już nigdy nie będzie taki sam jak dotąd. A co konkretnie się stanie? To już domena Bogów. Nie nam o tym rozprawiać – wzruszyła ramionami. – Imperium wygra? To nastąpią rządy terroru takiego, jakiego jeszcze świat nie widział. Wygrają te psy z Arkach i Troy? To będzie wtedy koniec cywilizacji! Koniec. Koniec. Absolutna zatrata. Ale to nieważne, kto wygra. Ważne, kto przegra. A przegramy wszyscy. To jest wojna, w której wszyscy położymy swe dusze. Nie ciała, sprytniejsi zawsze przetrwają. Ale duszę odda każdy. I to już postanowione na niebieskim stole gry, gdzie więksi od nas rzucają kości. Ale nie ma sprawy, duszę mogę oddać, ciała jeszcze przez kilka lat nie oddam. Bo jest moje, a nie ich – wskazała kciukiem na niebo. – Wiesz, czego od ciebie chcą?

Meredith drgnął nieprzygotowany na zmianę tematu.

– Chcą, żebyś przepowiedział, którą z bram wrogowie zaatakują najpierw – rzuciła dziewczyna. Powstrzymała go ruchem wypielęgnowanej dłoni. – Wiem, że to niemożliwe. Cesarz jednak skłania się coraz bardziej w stronę mistycyzmu. Słucha tego swojego Naczelnego Wróżbity i popada w coraz gorsze aberracje umysłowe. Ale to jego problem. Armia i tak albo poradzi sobie sama, albo sama da dupy. Bez znaczenia, prawda?

– Co chcesz, przyjaciółko, żebym zrobił?

Nie odpowiedziała na pytanie.

– Znasz księżniczkę Achaję?

– Tak. Znam – odpowiedział odruchowo, zaskoczony. – To znaczy… znałem.

– Ta zdradziecka małpa jest dowódcą rozpoznania Armii Arkach. Prawą ręką pana B… B… B… B… Biafry. I ta suka będzie tu rządzić, jeśli my upadniemy – Pierwsza Nałożnica imperium spojrzała prosto w oczy czarownika. – Ładna chociaż?

– Ładna – odparł Meredith. – Choć nie tak piękna jak ty, przyjaciółko.

– Dzięki za komplement. Znasz ją?

– Znałem.

– Wredna suka?

– Nie wiem. Miała piętnaście czy szesnaście lat, kiedy widziałem ją po raz ostatni. Była bardzo inteligentna.

Cmoknęła cicho.

– Inteligencja to najgorsza swołocz. Ci to nie przepuszczą nikomu w mordowaniu.

– Nie sądzę, żeby Achaja mordowała kogokolwiek.

– Pewnie, że nie – przerwała mu nałożnica. – Sytuacja ją zmusi do masowych mordów. I dopiero wtedy pokaże, do czego jest zdolna. Pokaże, do czego zdolny jest inteligent w roli kata. To będzie dopiero perfekcyjna masówka.

– Nie przesadzasz, przyjaciółko?

– Zobaczysz sam, przyjacielu.

– Może cesarstwo nie upadnie?

– Może – objęła go, kładąc mu rękę na szyi. – Zrozumiałeś, czego od ciebie chcą? – znowu zmieniła temat.

– Nie da się przepowiedzieć…

– Wiem – przerwała mu jak natrętnemu dziecku. – Nie pytam, co się da zrobić. Pytam, czy zrozumiałeś, czego od ciebie chcą.

– Ale…

– Przepowiesz im, na którą bramę wróg uderzy w pierwszej kolejności.

– To… – chrząknął. – To będzie jawne oszustwo, przyjaciółko.

– No! – zgodziła się natychmiast. – Będzie. Ale tego właśnie chce cesarz – uśmiechnęła się perfidnie.

– Ja nawet nie znam nazw bram, ja…

– Uderzą na Bramę Pszenną – powiedziała. – Tako rzecze nasz Drugi Oddział Imperialnego Sztabu – zakpiła. – I taką wersję im sprzedasz, kochanie. Będą się wzajemnie uzupełniać, co?

– Ale…

– Nie mów „ale” zanim mnie nie wysłuchasz do końca – poprowadziła go, ciągle obejmując za szyję, z powrotem do sali map. Czuł jej zapach, czuł bliskość, czuł jej ciało tuż obok. Był stary, ale ciągle był mężczyzną. – A wiesz, dlaczego to zrobisz? Nie wiesz? – skrzywiła lekka wargi. – To powiem ci, kochanie.

Strzeliła palcami tuż przed jego twarzą. Do sali wkroczyło kilku liniowych żołnierzy w pełnym umundurowaniu.

– Jesteście aresztowani! – ryknął dziesiętnik do kilku oficerów skupionych nad mapą rozłożoną na najbardziej oddalonym od wejścia stole.

– Jak śmiesz?… – tylko jeden oficer zdążył się odezwać, zanim chwycili go żołnierze.

– Cesarz osobiście zakazał oglądania tej mapy – dziesiętnik kazał wyprowadzić skazańców. – Zobaczycie, czym to grozi.

Reszta oficerów w sali usiłowała nie zauważać incydentu. Annamea pocałowała Mereditha w policzek.

– Chcesz zobaczyć ich egzekucje na dziedzińcu?

Zaprzeczył ruchem głowy.

– No to zerknijmy chociaż na mapę, którą z takim oddaniem studiowali.

– Toż za to śmierć.

– Jak dla kogo – przerwała mu bezczelnie. – My możemy sobie popatrzeć bez groźby powieszenia. Póki co – roześmiała się. – Póki co, kochanie.

Podprowadziła go do opustoszałego stołu. Wskazała na kolorową, wielką płachtę rozłożoną na blacie.

– Zdobyliśmy ją, biorąc do niewoli pewnego oficera Armii Troy. Fajne, prawda?

Meredith nachylił się nad mapą. Przedstawiała Luan. Kolorami zaznaczono miejsca stref okupacyjnych Troy i Arkach.

– Widzisz? Chłopaki nawet stolicę podzielili. Razem z tą suką Achają. Widzisz? Aleja Syrinx będzie się odtąd nazywać Królewską Drogą numer dwadzieścia trzy. Wielki Cesarski Park będzie nazwany Parkiem Zwycięstwa. Pałac, w którym się znajdujemy, będzie nosił miano Zgromadzenia Ludowego. Psiamać. Trakt Kupiecki nazwą Traktem Troy, nie napracowali się chłopcy, co? Forum Aldara nazwą Rynkiem Arkach. Niezbyt wyrafinowane, prawda? Widzisz? – wodziła palcem po mapie. – Tu sobie chłopaki z armii okupacyjnych ślicznie wyrysowali nawet linię rozgraniczenia sojuszniczych wojsk w naszej stolicy. Fontanna Cesarstwa, ta przed targiem rybnym, będzie się nazywać Fontanną Przyjaźni. Niczego nie pominęli. Mennica zostanie przemianowana na „Pomocniczą Hutę Wojskową”. Ładne? Kanał Spławny będzie „Kanałem Biafry”. A to świństwo najlepsze: Przedmieścia Annamea będą się zwać „Dzielnicą Achai”! Żeby ich szlag trafił! Nie mogli se czegoś lepszego wymyślić? Proszę bardzo, Forum Oriona, Droga Siriusa, Kanał Biafry, niech ich szlag, trudno. Ale Dzielnica Achai? Tego swołoczom nie zapomnę – Pierwsza Nałożnica roześmiała się nagle. – Każdego, kto spojrzy na tę mapę, tego czeka śmierć z rozkazu samego cesarza. Czy zrozumiałeś, przyjacielu, czego od ciebie chcą?

– Zrozumiałem – odparł Meredith, aczkolwiek rozbawiony nieco, ponieważ nikt z nich nie miał pojęcia, jaką nieśmiertelnością obdarzył go Wirus.

Ona jednak rozpoznała pewność w jego głosie.

– Odważny jesteś – szepnęła. – Życzę ci wszystkiego najlepszego, przyjacielu. Audiencja skończona.

Chciał pochylić się w ukłonie, ale dziewczyna nie dopuściła do tego. Pocałowała go w usta i patrzyła z uśmiechem, jak słudzy odprowadzają go z powrotem do sali dla oczekujących.

– Annamea – szepnął samymi wargami już w drzwiach. Zrozumiała. Mrugnęła łobuzersko. Miał nadzieję, że tajemniczy koń, na którego postawiła, okaże się zwycięzcą w wyścigu. Lubił ją. Polubił od razu. Nie chciał, żeby umierała powoli nawlekana na pal. Chciał, żeby była szczęśliwa. Chciał, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Czyż nie wspominał ostatnio, że myśli w sposób coraz bardziej naiwny?

Przepychał się za przydzielonym mu służącym niewolnikiem do swojej nowej kwatery, kiedy ktoś przecisnął się do niego z boku.

– Czarownik Meredith?

Rozpoznał Nolaana. Chudego, kostycznego księcia, którego nienawidzili chyba wszyscy na dworze. Byli sobie kiedyś przedstawieni, lata temu, obaj zmienili się bardzo, stąd pewnie pytanie.

– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?

– Proszę tylko o chwilę rozmowy – wyraz twarzy Nolaana sprawiał wrażenie, że jej właściciel gardził wszystkimi wokół. Ale może to tylko maska? – Przejdźmy na korytarz, tu można się tylko udusić.

Służący wznowił swój wysiłek i po paru chwilach mogli nareszcie wydostać się na wolniejszą przestrzeń korytarza. Nolaan odprawił niewolnika, każąc mu czekać kilkanaście kroków dalej, a sam poprowadził Mereditha w jeszcze bardziej ustronne miejsce.

– Mam nadzieję, że nie wplątał się pan w meandry babskiej polityki? – powiedział bez żadnych wstępów.

– Annamea?

– To karta bita.

Meredith uśmiechnął się lekko.

– Teraz dopiero zrozumiałem, co chciała mi powiedzieć. Dziękuję.

– Ugrzęźnie pan. Ostrzegam, ugrzęźnie pan trochę zbyt głęboko.

– A pan… mówi w imieniu cesarza?

Nolaan wzruszył ramionami i spojrzał gdzieś w bok. Było jasne, dlaczego wszyscy go nie lubią. Tak lekceważy stosunek dla swojego rozmówcy mógł wyłącznie denerwować.

– Proszę pana, ja nigdy nie występuję w niczyim imieniu.

– W takim razie ta rozmowa to przejaw czystej sympatii do mojej osoby? – zakpił czarownik. – Chce mnie pan ostrzec wyłącznie z serdecznej przyjaźni?

– Coś w tym rodzaju. Niech się pan trzyma z dala od intryg nałożnicy i tego wróżbiarza. Niech pan ucieka na sam ich widok.

– Naprawdę nie wysłał pana cesarz? – zrozumiał, że palnął gafę. – To znaczy ktoś z jego otoczenia, chciałem powiedzieć.

Nolaan potwierdził oszczędnym ruchem głowy.

– W takim razie nie rozumiem, co tak naprawdę chce mi pan powiedzieć.

– Syrinx już pan nie opuści. Bramy zamknięte. A po co ginąć w ciągu tych paru ostatnich dni? – Nolaan skrzywił usta. Może to miał być jakiś poronny uśmiech? – Ale pan pyta o moją motywację, dlaczego przyszedłem z tym śmiesznym ostrzeżeniem.

– Owszem.

– Wyłącznie dlatego, że chciałbym do końca zostać człowiekiem. Ot, taki mam kaprys.

Meredith potrząsnął głową.

– A nie ma pan wrażenia, że to cesarz jest kartą bitą? – zaryzykował straszliwie. Jeśli w pobliżu był jakiś donosiciel, to wyrok śmierci miał murowany. Ale nie wyczuwał czyjejkolwiek obecności w zasięgu słuchu, a sam Nolaan, cokolwiek by o nim myśleć, absolutnie nie wyglądał na człowieka, który kiedykolwiek mógł się skalać donosicielstwem. Tego rodzaju sprawy leżały zbyt nisko dla niego, gdzieś pod zwałami ludzkiej mierzwy.

– To bez znaczenia – padła cicha odpowiedź. – Jeśli Luan ma paść, to chciałbym, by padło z honorem. A nie wśród wycia psów, które podczas zagłady stada zrobią wszystko, byleby tylko móc przyłączyć się do atakujących wilków – skinął głową na pożegnanie. – Jeśli, oczywiście, rozumie pan, co mam na myśli.

Ruszył szybko wzdłuż korytarza. Meredith zmełł w ustach przekleństwo. Nie można się dziwić, że ludzie po prostu nienawidzą Nolaana, nie cierpią samego jego widoku. Człowiek, który był największym mistrzem miecza na świecie, który lubił podkreślać, że zawsze ma rację (rzeczywiście miał ją w wielu wypadkach), który nigdy chyba nikogo nie zabił, niczego nie ukradł, nikogo nie stłamsił, nie intrygował, nie kłamał, nie był świnią, potrafił wybaczać… Pewnie, że było mu trochę łatwiej. Świetnie urodzony paniczyk, obdarzony w dodatku tyloma talentami. Dość nawet przystojny (gdyby tylko nie te wyłupiaste oczy przywodzące na myśl rybi pysk, można by rzec – wyjątkowo przystojny). Dlaczego ludzie tak go nienawidzili? Bali się? Z pewnością, ale też nie o to chodzi. Może sami chcieliby tacy być i wiedzieli, że nigdy nie będą? A może przeglądali się w nim jak w kryształowym lustrze i nie mogli znieść tego widoku?

Wzruszył ramionami do własnych myśli, potem skinął na służącego, który przybiegł, by prowadzić go dalej.

– A ty, co myślisz o tym wszystkim? – spytał czarownik niewolnika.

Tamten musiał być obyty w pałacowych sprawach. Wiedział, co trzeba mówić w takich przypadkach.

– Luan jest największą potęgą naszego świata, panie – otworzył przed nim kolejne drzwi. – Wrogów spotka zasłużona kara już niedługo.

– I ty jesteś za Luan?

Nawet twarz mu nie drgnęła.

– Oczywiście, wielki panie. Proszę uniżenie, tu wasza komnata – wszedł pierwszy do niewielkiego pokoju ozdobionego sporym, kryształowym oknem dającym widok na całą bez mała stolicę.

Meredith przytknął palce do warg i rzucił zaklęcie oszałamiające. Kiedy głowa sługi zaczęła się kiwać i nie mógł już opanować opadających oczu, rzucił drugie zaklęcie, trasujące.

– Co myślisz o tym wszystkim? – powtórzył pytanie.

– Zabić… zabić wszystkich skurwysynów! Nareszcie ktoś ma na tę swołocz prawdziwy Bicz Boży. I zamierza go użyć!

– Kogo zabić?

– Tych oprawców! Tych gnoi. Zabić ich wszystkich. Jak nasi uderzą, to chcę, modlę się o to, żeby pozabijali tu wszystkich. Żeby spalili całe Syrinx!

– Jesteś z Troy czy Arkach?

– Jestem z Linnoy.

– Więc jacy „nasi”?

– Arkach chce, żeby znieść niewolnictwo – ręce zaczęły mu się trząść. – Nareszcie. Nareszcie jacyś ludzie zdecydowali się powiedzieć to Bogom w twarz! Ja mam kolegę, który jest w sztabie, przynosi tam napoje i przekąski. On mi mówił, a ja powtarzam innym. Arkach, jeśli zwycięży, zniesie tu niewolnictwo. I my… My wszyscy, niewolnicy pałacowi, dworscy i jeszcze… Nie liczę tych w kajdanach, bo oni nic nie mogą zrobić… Ale my… Jak tylko nasi uderzą na mury, rzucimy się mordować tu wszystkich. Panie… Ja wezmę choćby ten pręt – wskazał na krótką, metalową zatyczkę do mocowania okna – i zabiję tylu ludzi, ilu zdołam!

– Bogowie – Meredith potrząsnął głową. – Nie widzę, żebyś cierpiał głód, nie widzę, żeby cię źle traktowano, jesteś dobrze ubrany i…

– Jestem dobrze ubrany. Nie jestem głodny i nigdy nie byłem. Są tu nawet ludzie, którzy opiłowują nam paznokcie – niewolnik pokazał swoje wypielęgnowane dłonie.

– I chcesz zniszczyć to piękno? – czarownik wskazał na migoczące lampki za oknem. – Chcesz pozabijać tych wszystkich ludzi, którzy przecież ci nic nie zrobili, osobiście? Tych naprawdę władnych, tych winnych i tak nie dosięgniesz.

– Miałem piętnaście lat, kiedy mnie złapali, zajmując statek Linnoy. Byłem ładny, więc wykastrowali mnie i przeznaczyli do haremu. Potem, jak się starzałem, przeznaczyli mnie do służby w pałacu, umiałem już się ładnie wysławiać, znałem konwenanse. Szkoda mnie było przeznaczać do budowy drogi. Zawsze byłem syty, nawet miałem wolne raz na dziesięć dni. Nikt mnie nie poniżał, nie bił. Tu, w pałacu, sami kulturalni ludzie, nie to co strażnicza dzicz w obozach. Nawet niektórzy wielcy państwo pytali mnie o radę, prosili o organizowanie schadzek. Mam więcej pieniędzy niż chłop w moim kraju. Więcej niż ubogi, a nawet średni mieszczanin w Linnoy. Jestem blisko szczytu niewolniczej kariery. I powiem wam jedno, panie. Jak nasi uderzą na mury, to wezmę ten pręt i pozabijam tyle kobiet i dzieci, ile zdołam! Na żołnierza się nie rzucę, bo nic mu zrobić nie jestem w stanie. Ale tych niewinnych, tych skurwysynów, którzy patrzyli na to wszystko wokół, pozabijam, ilu będę mógł! Ilu zdążę. Liczymy, że tylko tu, w pałacu, jest jakieś trzy tysiące naszych. Niech każdy zabije trzech „niewinnych”, inni więcej. Będzie dziesięć tysięcy trupów w jednej chwili. Ja już nie dożyję zwycięstwa. Nie chcę. Ale po nas… to tu zostanie tylko płacz i krew. Pokażemy naszym, co będą zdobywać mury, że ich kochamy. Że oni słusznie robią. Że człowiek to jeszcze nie takie zupełne gówno. Może się dajemy równać z ziemią, może gniemy karki przed byle skurwysynem, ale swój własny honor mamy. Nie zrobimy rewolty, bo nas na to nie stać. Ale, jeśli będziemy mogli pomóc żołnierzom Arkach choć o włos, choć troszeczkę… Pomożemy! – w oczach niewolnika pojawiły się łzy. – My ich wszystkich tutaj, kurwa, zapierdolimy! Choćby to miał być tylko malutki bałaganik, jeśli to ma pomóc naszym… to my się przed niczym nie cofniemy.

– Przecież… – czarownik, sam oszołomiony, nie mógł zebrać myśli. – Przecież te brednie o zniesieniu niewolnictwa to tylko taka polityka.

– Nie, panie – niewolnik potrząsnął głową. – Ja wiem. Ja słyszałem polityków. To tylko brednie mające ogłupić lud w Arkach, powód wojny do kronik. Tak, ja słyszałem. Ale jeśli oni mają uwolnić choćby tylko jednego, pokazowego niewolnika, to… ja im pomogę, panie. Ja tu pozabijam tylu, ilu zdołam. Niech ci, co przyjdą po nas, niech wiedzą… Niech wiedzą, co tu się wyrabiało.

Czarownik potrząsnął głową. Zdjął zaklęcia ze służącego i odprawił go oszołomionego. Podszedł do kryształowego okna. Powiedzieć komuś? Jeśli tak, to komu? I co? „Czarownik nie jest po to, żeby pomagać ludziom. Czarownik jest po to, by utrzymać porządek rzeczy” – przypomniał sobie inskrypcję, która wisiała na wejściem do czarnoksięskiej szkoły. Jeśli powie jakiemuś oficerowi służb wewnętrznych, w jednej chwili parę tysięcy niewolników straci życie. Jeśli nie powie, tamci zabiją kilkaset kobiet i dzieci. Co do zasięgu niewolniczego ataku nie miał wątpliwości – to będzie wielkie nic okupione śmiercią może dwustu ofiar raptem, a może i to nie. Co do skuteczności wojska również nie miał żadnych wątpliwości. To będzie rzeź tysięcy winnych lub niewinnych ofiar. Jeśli nic nikomu nie powie to i tak zginą jedni i drudzy… Co wybrać?

Otworzył okno i usiadł na parapecie, spuszczając nogi na zewnątrz. Poczuł lekki powiew wiatru niosącego ze sobą woń drzew z pałacowego parku, drzew i czegoś jeszcze… Pociągnął nosem. Smoły? Pieczeni? Uśmiechnął się do siebie. Jak zwykle pierwsze wrażenie zapachu było mylące. To wschodnie pachnidła. Ciekawe czy spryskiwano nimi trawniki, czy ktoś rozpościerał umoczone w nich zwoje płótna, by nie docierały tu wonie miasta?

No dobrze. Co powinien zrobić? Nie mógł się skupić. Myślał o atakujących Luan wojskach. Troy i Arkach, tym razem bezwzględne, dążące do ostatecznego kresu, zdeterminowane tak, że dawno przeszły ponad politycznymi podziałami, ponad własnymi interesami handlowymi, będące już gdzieś daleko… daleko poza granicą, której dotąd człowiek nie przeszedł. To koniec Cywilizacji Antyku. Przypomniał sobie kamienną cembrowinę fontanny zagubionej w malutkiej wioseczce, gdzie nawiedził go Bóg. Tam, podczas błysku, zobaczył parę młodych ludzi, którzy jeszcze się nie narodzili. Parę odległą o setki lat. „Jak słońce antyku…” – powiedział chłopak do swojej dziewczyny. Meredith roześmiał się. Antyk. Tak będą nas nazywali. Tak będą nazywali to wszystko, co działo się dotąd. Do dnia ostatniego. Do upadku Syrinx.

Achaja… Przypomniał sobie słowa Pierwszej Nałożnicy Imperium. Żyje. Jaka w tym wszystkim tkwi tajemnica? Biedne dziecko, sprzedane w wyniku intrygi, torturowane, oddane w niewolę i nagle na czele wojsk atakujących Luan? Zakrył oczy dłońmi. Achaja… Poczuł błysk. Silny, jasny, czający się gdzieś w pobliżu. Znowu zobaczył sprawy odległe o tysiąc lat. Poprzednie błyski ściągnęły go jeszcze raz. Zobaczył… Achaję! Dziewczynę, która jedyna w historii będzie atakować Syrinx dwa razy. Zobaczył potwora. Jakąś monstrualną ważkę. Zobaczył płomień i zniszczenie. Zobaczył Achaję, która na czele garstki żołnierzy pojawia się nagle na ulicach Syrinx, trzymając w dłoni jakąś straszliwą broń. Była obwieszona przedmiotami jak transportowy muł. Miała zakryte czernią oczy. Mogła mówić i być słyszana tak daleko, że człowiek nie wymyślił jeszcze miary na określenie takiej odległości. Była sama, choć w otoczeniu garstki żołnierzy. Spadła z nieba wśród biorącej się znikąd nawały ognia. Syrinx nie mogło się przeciwstawić. Było puste lub prawie puste. Achaja stanęła nagle przed wejściem do jakiegoś zrujnowanego budynku i… i… i spojrzała Meredithowi prosto w oczy.

Czarownik o mało nie spadł z okna. Chwycił się framugi. Ona wiedziała. Ona wiedziała. Z całą precyzją, za tysiąc lat, mogła określić, że widzi ją czarownik siedzący w tym oknie tysiąc lat wcześniej.

Meredith spocił się nagle. Co go czeka? Co przyniosą ze sobą nadchodzące stulecia? Co będzie po końcu antyku?

I najważniejsze. Co powinien teraz zrobić?

Загрузка...